11593

Szczegóły
Tytuł 11593
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11593 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11593 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11593 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Sierżant MIROSLAV ZAMBOCH Istota ludzka, która za sprawę swej złożoności pozostaje poniżej progu Chandrekosa, jest stabilna. Co oznacza, że do jej zniszczenia potrzeba takiej samej ilości energii w dowolnej magicznej formie, jak na przykład do zniszczenia zbliżonej masy granitu. Produkty, przedmioty i rzeczy powyżej progu Chandrekosa są niestabilne. Każdy byle czarownik łatwo określi właściwe miejsce, punkt struktury, za pomoce którego i dzięki jednej jedynej myśli oraz śladowej ilości siły może spowodować totalne destrukcję, eksplozję o mocy kilkuset tysięcy ton dynamitu. U przedmiotów z kombinacją technicznej złożoności i magii próg Chandrekosa jest ekstremalnie niski, zatem destrukcje są częste i samoistne. Oczywiście zdarzają się wyjątki potwierdzające regułę, lecz jest ich raptem kilka. Przykładowo, wszelkiego rodzaju tarcze szlifierskie, wiertarki, piły są napędzane przez prymitywne, koncen- trujące energię zaklęcie, wbudowane w drobne kryształki aktywnego morionu. Spróbujcie jednak identycznego lub podobnego zaklęcia użyć do napędu wiatraka czy kuźniczego młota, a wcześniej czy później wszystko samoistnie wyleci wam w powietrze. Mój ojciec myślał o tym często i opracował własną objaśniającą teorię. Splunąłem, ale i tak nie pozbyłem się nieprzyjemnego smaku ziemi, a z języka ostrych ziarenek miałkiego piasku. Pewnie właśnie coś takiego czują wszyscy żołnierze skuleni w okopach. Nasunąwszy hełm na czoło, wyjrzałem z transzei . Łąka z wysoką trawą, gdzieniegdzie ciemniejsze kępy wierzb i olch, kawałek dalej linia gęstego mieszanego lasu. Przez środek płytkiej dolinki płynął strumień. W rzadkiej mgle wszystko wyglądało nierealnie i Bóg wie czemu niebezpiecznie. Zsunąłem się z powrotem. Dlaczego tutaj, w niezamieszkanej ziemi niczyjej, ktoś wydrążył okopy? Musiało to być bardzo dawno, ponieważ szalunek z grubych dębowych bali zaczynał się rozpadać, a wejścia do podziemnych schronów były zasypane. Pięćdziesiąt lat? Siedemdziesiąt? Może i więcej. - Kantujesz! Połamię ci za to wszystkie paluchy! Kampani zawsze się pieklił po przegranej partii pokera, ale tym razem także pozostali spoglądali wrogo na zwycięskiego Gasupureza. Widać chodziło o więcej złota niż zwykle. Jednak oprócz kumpla olbrzyma, nikt nie odważył się obwinie go bez konkretnego dowodu. O Gasupurezie było wiadomo, że został wcielony do batalionu z powodu zabójstwa kobiety i dwóch mężczyzn. Zabił ich gołymi rękami. Kobieta była jego żoną i dorabiała sobie w burdelu. A mężczyźni, jej klienci, po prostu mieli pecha. Bywa i tak. - Pieprzenie! Popatrzcie no! Dałem to właśnie Kampaniemu, żebyście mi tu nie podskakiwali! - zaoponował względnie spokojnie Gasupurez. Pięciu facetów pochyliło się nad przewróconą menażką, służącą im za karciany stolik, i wlepiło wzrok w obrębioną srebrem płytkę z łupanej miki. Chcąc widzieć dokładniej, przysunąłem się do nich. Na dnie rowu były woda i błoto, a w butach, których wodo- szczelność handlarz wychwalał pod niebiosa, miałem mokro. Do diabła z nim. Mikowa płytka właśnie odtwarzała przebieg całego rozdania. Obraz był wprawdzie czarno-biały i mocno pomniejszony, lecz można było wyraźnie zobaczyć, co robił każdy z graczy. Zmu- siłem ich, żeby zrzucili się na tę przeglądarkę, bo wysłuchiwanie ich wiecznych kłótni już mnie męczyło. Nie była tania, ale musieli ją kupić. W przeciwnym razie zakazałbym im pokera podczas akcji. - Sierżancie! Chcę panu coś pokazać! Każdy sierżant w jednostce ma obserwatora. Ten mój, Hruzzi, był niezadowolony i mrukliwy, zresztą jak zawsze. Jego zasępiona twarz poprawiła mi nastrój. Ruszyłem za nim, starając się brnąć przez błoto dokładnie po jego śladach. Chyba wyglądałem śmiesznie. - O w mordę, nie kantował! - powiedział ktoś za mną. - Tutaj! - Hruzzi pokazał ścianę w miejscu, gdzie odpadło oszalowanie. Z przetkanej korzeniami traw ziemi wystawał kawałek czaszki. Spojrzałem pytająco, lecz sądząc po jego minie, na razie nie zamierzał powiedzieć nic więcej. Obserwatorzy to szczególne typki. Ich zdolności są niezwykle różnorodne, w magicznym i klasycznym rozumieniu nieprzewidywalne. Kiedy ostrożnie zacząłem wygrzebywać kość, odniosłem wrażenie, że wibruje. - To bardzo silne, ale nie wiem, co znaczy. – Skinął głową Hruzzi. Pod kością odkryłem jeszcze kawałek metalu. Wydostawszy go wreszcie, rozpoznałem połówkę stalowego hełmu, druga już dawno przerdzewiała. - Jak długo to tu leży? Hruzzi wzruszył ramionami. - Ten typ usunięto z ekwipunku przed ponad dwoma wiekami. - Obrońcy czy napastnicy? - Obrońcy - odparł. Transzeja została zrobiona na wypadek ataku z lasku pod nami. Z drugiej strony wznosił się niewielki, ale stromy pagórek Clodik z jakby uciętym szczytem. Natura czasem potrafi stworzyć dziwaczne kształty. Według mapy, która jednak nie należała do szczególnie dokładnych, właśnie stąd był najbardziej dostępny. - Gotowość bojowa dla wszystkich! - syknąłem, żeby nie być słyszanym zbyt daleko. - Przygotować się do obrony! Może przejmowanie się martwymi od niemal dwóch wieków żołnierzami było głupotą, ale już dawno się nauczyłem, że intuicja to w naszym fachu rzecz ważna. - Ale dziś odpierałbym atak z przeciwnego kierunku - szepnął Hruzzi. Nie protestowałem. Jeśli się raz zaufało obserwatorowi, rozsądek nakazywał, by słuchać go we wszystkim. Kompromisy przynosiły pecha. Problem polegał jednak na tym, że w lasku, który niepokoił Hruzziego, operował trzeci pluton pod dowództwem sierżanta Allego. Nie wolno nam go było pomylić z ewentualnym wrogiem. W ciągu minuty byliśmy gotowi do odparcia ataku. Nasz jedyny moździerz wycelowałem w najbliższą krawędź lasu. Pofałdowany teren sprawiał, że przed pierwszymi drzewami znajdował się obszar niewidoczny dla naszych oczu. Kaem kontrolował długą łąkę z prawej. Ciągnęła się pod górę, ale mogliśmy ją łatwo pokryć ogniem, ponieważ nie miała nierówności. W moim lewym uchu zabrzęczał kolczyk, co oznaczało, że porucznik Dekont chce ze mną rozmawiać osobiście. On lub jego obserwatorzy. Jako oficer miał prawo do trzech, do tego lekarz oraz wojskowy czarownik pierwszej kategorii. Przeciskając się przez okopy, wreszcie do niego dotarłem. - Co pan o tym myśli? - wskazał na ukos w lewo. Podmuch powietrza odebrał mi mowę i rzucił na dno. Dolna połowa ciała porucznika jeszcze przez chwilę stała w miejscu. Kolejna eksplozja wyryła lej tuż za transzeją, trzecia trafiła prosto w okopy. Byli znakomicie wstrzeleni. - Nie wystawiać głów, to działo! - krzyknąłem, usiłując wypluć ziemię z ust. Z lasu powyżej dobiegły przytłumione przez odległość strzały. To musiał być Alli. - Moździerz naprzemiennie ognia! Ostrzeliwać teren za pagórkiem aż do lasu! Kampani spojrzał na mnie zdziwiony, bo w zasięgu wzroku nie było żadnego wroga, niemniej zaczął ładować pierwszy pocisk. Naprzemiennie oznaczało najpierw rozpryskowy, a potem pokryty fosforyzującymi diagramami i wypełniony cholera wie czym. Dup! Walnęło tuż obok, koło uszu zaświstał mi rój odłamków, z których trafiło mnie co najmniej dziesięć. - Ostrożnie z tym kaemem! Dopiero jak będziecie pewni, że to nie nasi! - usłyszałem w komunikatorze rozkazy Glena, trzeciego sierżanta plutonu. Nakazałem swoim ludziom, żeby pilnowali lewego skraju pagórka. W samą porę, bo w polu widzenia pojawiły się pochylone sylwetki, wypędzone przez ogień moździerza. - Każdy jednego, po kolei! Teraz! - Wydawszy komendę, załadowałem granatnik klasyczną amunicją i oparłem kolbę o ramię. Pierwsza trójka oberwała od razu, pocisk musiał im rozszarpać tarcze. Pozostali przypadli do ziemi. Stanąłem, żeby lepiej widzieć. Wóz albo przewóz. Skoro rynsztunek porucznika nie wytrzymał trafienia z działa, mój nie miał żadnych szans. Nastawiwszy celownik, kątem oka dostrzegłem następne figurki wybiegające z lasu. Granat poleciał. Ujrzałem go w naj- wyższym punkcie trajektorii, gdy zaczął już opadać. Eksplozja, gejzer piachu. Załadowałem znowu, ale zanim zdążyłem nacisnąć spust, broń wypadła mi z ręki, a niebo i ziemia mignęły niczym rozmazana smuga. Znalazłem się na dnie okopu. Bezpośrednie trafienie w hełm na chwilę mnie sparaliżowało. - Lancelot! Tu Alli! - Na dźwięk własnego nazwiska w komunikatorze doszedłem do siebie. – Przesuniemy się transzeją na zachód poza zasięg tego snajpera! Potwierdziłem odbiór, dodając, że my tu jeszcze zostaniemy przez jakąś chwilę. Chciałem się dowiedzieć, kim są napastnicy. Alex, nasz tropiciel, już mi się przyglądał, czekając na rozkaz. Znał mnie. Skinąłem głową. Zapadła cisza, tylko w powietrzu unosił się swąd kordytu , a włoski na karku były zjeżone, jak zawsze po użyciu magicznej amunicji. - Hruzzi, pilnuj go! - nakazałem, obserwując wraz z pozostałymi okolicę, Alex zniknął w trawie. Hruzzi z głową w dłoniach siedział na dnie rowu wprost w kałuży. Miał wyśmienitą intuicję, ale do hipnozy nie był zbyt dobry. - Wszyscy nie żyją? - usłyszałem, jak powtórzył na głos, po czym pokiwał głową. - Nie zbliżaj się, obejdź ich wokoło. Na twarzy wykwitł mu uśmieszek. Alex chyba poczęstował go pieprzną wiązanką, lecz w końcu posłuchał. Widziałem, jak zsunął się do leja po nieprecyzyjnym strzale nieznanego snajpera. - Coś tu nie gra, nie podoba mi się to - wymamrotał Hruzzi. - Zostaw ich i wracaj. Psiakrew, wracaj! - wrzasnął. Alexowi zapewne nie chciało się bezcelowo czołgać kilkuset metrów. Nagły wybuch. Wzdrygnąłem się, jak i cała reszta, a Hruzzi osunął się z krzykiem: bycie z kimś w telepatycznym kontakcie w momencie jego śmierci to ciężki szok, nawet dla doświadczonego obserwatora. W oczekiwaniu na kolejne niemiłe niespodzianki zostaliśmy w okopie aż do zmierzchu. W sumie było dwadzieścia siedem eksplozji. Albo miał to na sumieniu system autodestrukcyjny, którego zadaniem było uniemożliwienie nam identyfikacji przeciwnika, albo tak naprawdę spotkaliśmy nie ludzi, tylko zupełnie kogo innego, kto umierał wraz z wybuchami. Nie dowiedziawszy się niczego więcej, pozbieraliśmy sprzęt i ruszyliśmy na poszukiwanie reszty oddziału. Do kompanii dołączyliśmy późną nocą, gdy obóz był już rozbity, a wojsko szykowało się do snu. Dowództwo po poruczniku przejął Glen, który kazał podwoić straże i w najbliższej okolicy rozmieścić pułapki. Być może był nazbyt ostrożny, ale akceptowałem to. Właśnie dzięki przesadnej ostrożności i przezorności wciąż byliśmy wśród żywych. Nim zdążyłem zjeść kolację, czyli papkę powstałą po wymieszaniu sproszkowanej wołowiny z wodą ze strumienia, musiałem się stawić u dowódcy. Miskę zabrałem ze sobą, bo żołnierskie doświadczenie mówi, że nigdy nie wiadomo, kiedy znów będzie czas na jedzenie. Namiot dowódcy tworzyła plandeka rozciągnięta między trzema drzewami, zamiast krzeseł ktoś przygotował wiązki świerczyny, na których można było usiąść bez obawy o zamoczenie spodni. Sierżanci Glen i Alli, czarownik Fill oraz wszyscy obserwatorzy czekali już tylko na mnie. Przykucnąłem na piętach. Mdła karbidówka cicho syczała, rzucając migotliwy cień na płócienny dach. - Dwóch zabitych, siedemnastu rannych, z tego trzech ciężko. Jeden niezdolny do walki. Patrole nie natrafiły choćby na ślad napastników. Najprawdopodobniej strzelali do nas z ręcznie transportowanego działa. Chcę poznać wasze spostrzeżenia i opinie. Glen nigdy nie był gadułą, ale tym razem pobił samego siebie. Milczeliśmy. Pojęcia nie miałem, co myśleć o całej sytuacji. Trzy tygodnie temu nasz batalion dostał zaskakujący rozkaz dyslokacji w Joudzou na północno-wschodnim pograniczu. Specjalnie przejrzałem służbowe raporty, według których Joudzou należało do najbardziej spokojnych regionów, gdzie w ciągu ostatnich lat nie przydarzyło się nic godnego uwagi. Ale rozkazy nigdy nie podlegają dyskusji i dlatego siedmiuset żołnierzy sił szybkiego reagowania, przeznaczonych do walki z wrogiem zewnętrznym, natychmiast się przemieściło tutaj, do opustoszałej krainy lasów, łąk i bagien. Jedynym odrobinę cywilizowanym miejscem w całej okolicy było pięciotysięczne Joudzou. Cywilizowanym to chyba nawet za dużo powiedziane, ponieważ nawet kolej tu nie prowadziła. Podmokły grunt po prostu nie uniósłby szyn. Już dwa tygodnie patrolowaliśmy pogranicze, nie znajdując śladów ewentualnych intruzów. Aż do dzisiaj. - Okopy w dolinie stanowiły kiedyś fragment linii obronnej, która miała chronić wzgórze Clodik. Szacuję - Hruzzi zamilkł na chwilę - że liczą sobie sto pięćdziesiąt, może i dwieście lat. - Napastnicy byli ludźmi, a przynajmniej tak mówią ślady - rzekł Alli. - Używali zwykłych wojskowych butów wzór 62. Znaleźliśmy miejsce, skąd nas ostrzeliwali. Wszystko wskazuje na to, że chodziło o ręcznie przenoszone działo. - Co bardziej wskazuje na wroga wewnętrznego - zauważył Fill. Służył w jednostce jeszcze dłużej niż ja i mimo że współpracowaliśmy tylko z rzadka, uważałem go niemal za przyjaciela. Jak wszyscy pozostali, tak i ja w stu procentach polegałem na jego zdaniu oraz biegłości w posługiwaniu się magią. Glen czekał. Sądziłem, że Hruzzi podzieli się też swymi spostrzeżeniami o szczątkach żołnierzy pogrzebanych w okolicznej ziemi, on jednak milczał, widać nie uznając tego za ważne. Wrogowie wewnętrzni było zbiorowym określeniem dla szpiegów i regularnych sił zbrojnych czterech pobliskich państw, do których można się było dostać z pominięciem ziemi niczyjej. Nasze królestwo graniczyło bezpośrednio z dwoma z nich. Z kolei wrogowie zewnętrzni pochodzili z ziemi niczyjej, zwanej inaczej dzikimi kresami. Tam było możliwe dosłownie wszystko. Na dzikich kresach obowiązywały inne prawa natury. Zamieszkiwali je nieludzie lub jeszcze coś bardziej niepojętego, tak że nawet wszechmocny wywiad, w tym najlepsi magowie Akademii, miał o tamtejszej sytuacji małą wiedzę, którą w większości dało się określić jako niezbyt wiarygodne opowieści i zmyślenia. Jedni nazywali ziemię niczyją obszarem rządów chaosu, drudzy terenem o podwyższonej entropii, a jeszcze inni miejscem przenikania się światów, sfer i cholera wie, czego jeszcze. Zależało od tego, kogo się słuchało: naukowca, czarownika, polityka czy obserwatora. Moim zdaniem, wszystko oznaczało jedno i to samo - prędką i bardzo nieprzyjemną śmierć dla każdego normalnego człowieka. - Przeczeszemy całą okolicę Clodiku. Powoli, ostrożnie i starannie. Jeżeli kryją się tam jeszcze jacyś intruzi, znajdziemy ich i zlikwidujemy. O ile to ludzie, chcę żywego faceta. Dwóch żywych facetów - poprawił się szybko Glen, spoglądając na mnie. To spojrzenie znaczyło, że właśnie dostałem zadanie na jutro. Dotychczas uważałem Glena za dobrego, lecz poza tym całkiem zwykłego sierżanta, jednak teraz zmieniłem zdanie. Był sprytny, może i sprytniejszy od porucznika. Dekont z każdego schwytanego języka starał się wyciągnąć jak najwięcej informacji, ale nie mógł przekroczyć pewnej granicy, bo później musiał przekazać jeńca specjalistom od przesłuchań. A już kilka razy przydało się nam, że wiedzieliśmy więcej niż to, co byli skłonni powiedzieć nasi przełożeni. Gdybyśmy pojmali dwóch, jednego moglibyśmy przesłuchać jak należy, a potem gdzieś go zakopać. Nie byłoby z tym problemu; do siedemnastego batalionu ludzie trafiali przeważnie dlatego, że mieli w życiorysie jakąś krechę. Ci z największą byli w kompanii zwiadowczej, czyli u nas. Ponieważ nikt nie miał dalszych uwag, Glen nas zwolnił i poszliśmy spać. Rano kazałem się zbudzić wcześniej, żeby postudiować mapę. Granica z ziemią niczyją przebiegała właśnie przez Clodik. Co więcej, zdawało mi się, że mapa nie do końca odpowiada rzeczywistości, co było niezwykłe, ponieważ do dokładności wojskowych map przeważnie przywiązywano dużą wagę. Na myśl, że miałbym się wybrać za linię graniczną, poczułem się nieswojo. W jednostce służyłem ponad osiem lat, ale „tam" nie byłem jeszcze nigdy. Po chwili zastanowienia poszedłem do Filla. Nie spał już, z naburmuszoną miną grzebał w jakichś papierach. - Możesz spokojnie przekroczyć granicę, z największym prawdopodobieństwem nic ci się nie stanie - powiedział, nim zdążyłem o cokolwiek zapytać. Przepadam, kiedy jestem dla kogoś przezroczysty niczym szkło. Najwyraźniej dostrzegł moje rozdrażnienie i chcąc mnie udobruchać, dorzucił jeszcze jedną in- formację: - Wszystko wskazuje na to, że właśnie obecność ludzi osłabia siłę chaosu. Kiedy tam pójdziecie, wytworzycie wokół siebie normalny świat, zupełnie jakbyście nieśli ze sobą kawałek królestwa. Ponadto transpozycja odbywa się pomału, no i tutaj wciąż jesteśmy względnie blisko obszaru zamieszkanego przez ludzi. - A im mniej ludzi, tym gorzej to działa, co? - domyśliłem się. Przytaknął, rozbawiony. Nie bałem się, że moi żołnierze mogliby się zmienić na przykład w żaby, w końcu tak naiwny to nie byłem. Nie chciałem jednak, żeby dopadła ich jakaś paranoja, która by sprawiła, że się nawzajem powystrzelają. Coś takiego już się przytrafiło parę razy. Skinąłem Fillowi ręką i wróciłem do swojego śpiwora, żeby się spakować i przygotować do ogólnej pobudki. Sierżant zawsze musi być krok przed swoimi ludźmi, co niekiedy daje nieźle w kość. * * * Z oczyma wokół głowy, szliśmy przez las tyralierą. Dwunastu chłopa znakomicie znających swój fach, którzy nie potrzebują się do siebie odzywać, bo każdy wie, co akurat ma robić i gdzie być. Las wyglądał zwyczajnie - brzozy, sosny i modrzewie, ale Hruzzi wciąż był spięty, a jego nerwowość udzielała się reszcie, nie wyłączając mnie. Zwarta warstwa chmur nie przepuszczała choćby odrobiny słonecznego światła, tak że pod kopułą koron drzew panował półmrok. W powietrzu unosiła się wilgoć, wysoka, mokra trawa cięła po rękach. Wkrótce wszyscy byliśmy przemoczeni od stóp do głów. Nagle Gasupurez syknął i stanąwszy, zaczął się przyglądać czemuś pod nogami. Odkryliśmy resztki brukowanej drogi. Las musiał tu sobie liczyć ładnych kilkaset lat. Z zachowaniem pełnej ostrożności spenetrowaliśmy najbliższą okolicę, przekonując się, że liczne nierówności terenu dawno temu były murowanymi budynkami. Oficjalnie negowana i tępiona opinia, że królestwo stale się zmniejsza, widać była prawdziwa. W ciszy zmokłego lasu zabrzmiał suchy kaszel. Natychmiast padliśmy w trawę, by po niezbędnej pauzie zacząć się czołgać. Sprawca dźwięku stał w cieniu rozłożystego buku, zlewając się z szarą korą drzewa dzięki maskującemu strojowi. Odłożyłem automat oraz miecze, zostawiwszy sobie tylko nóż. Zachowując bezpieczną odległość, obszedłem wartownika, który w wysokiej trawie często znikał mi z pola widzenia. Obawiałem się, by nie stracić orientacji. W końcu jednak zaszedłem go od tyłu i, wstrzymując oddech, lewą ręką złapałem go za twarz, wykręciłem głowę i przyłożyłem klingę noża do gardła. - Nie ruszaj się - szepnąłem mu do ucha. Wskutek kontaktu z jego kinetyczną tarczą poczułem na skórze lekkie mrowienie. Przesunął ciężar ciała na jedną nogę. - Nie ru... - chciałem go ostrzec jeszcze raz, zastopował mnie jednak mocny cios łokciem w splot słoneczny. Zdołał się jeszcze odwrócić, ale zaraz padł, a z tętnicy szyjnej bluznęła mu krew. Zmełłem w ustach przekleństwo. Ponieważ teraz wszyscy moi ludzie mnie widzieli, gestem dałem znać, żeby zmienili kierunek marszu o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. Mężczyzna stał przodem do nas, uznałem więc, że pilnował terenu za sobą. Zamierzałem ruszyć wzdłuż linii wartowników i jeszcze raz spróbować szczęścia. - Słyszę ofiarne formułki! - usłyszałem Hruzziego w bezpośrednim telepatycznym kontakcie. - To gdzieś blisko! Tym razem naprawdę zakląłem, choć tylko półgłosem. Ofiarowanie człowieka jest najgorszą, najohydniejszą zbrodnią, która degraduje życie wszystkich pozostałych, osłabia całe królestwo i pomaga chaosowi zmieniać świat ludzi. - Psiakrew, gdzie? - Gdzieś przed nami, sierżancie - odparł Hruzzi, deklamując w transie kolejne okrutne słowa, których już samo brzmienie napawało mnie lękiem. - Moja broń! - syknąłem. Błyskawicznie dopadłem mieczy, wsunąłem je do pochew i już na nic nie czekając, pognałem naprzód z automatem w jednej i zakrwawionym nożem w drugiej ręce. Czy reszta ruszyła za mną, nie wiedziałem. Opętała mnie jedna jedyna myśl - powstrzymać tę potworność. Nagle zza krzaka wychynął barczysty facet w okularach i z automatem w ręce. Rzuciłem się na niego. Fala mrowienia przy kontakcie dwóch tarcz, mój nóż między jego żebrami. Hruzzi bez przerwy emitował mi do głowy przeraźliwe formułki, ale mną na szczęście zawładnęła bitewna gorączka. Biegłem, słysząc za plecami kroki moich ludzi. Ciszę lasu rozdarły chaotyczne serie z automatów, od czasu do czasu ktoś krzyknął z przestrachu albo zacharczał. Krótką serią skropiłem niewyraźny cień z lewej, ukrywający się za parą niskich świerczków, gdy nagle ziemia pode mną się zapadła i wylądowałem plecami na kamiennym katafalku. Pode mną ktoś jęknął, a w górze błysnęła klinga, trafiając mnie w ramię. Na tle nieba rysowały się sylwetki dwunastu zakapturzonych postaci, człowiek nad moją głową szykował się do kolejnego ciosu. Ciachnąłem go nożem, po czym zacząłem strzelać. Terkot wystrzałów odbijał się od kamiennych ścian, sylwetki osuwały się, pojawili się pierwsi moi żołnierze. Sturlałem się z katafalku, kącikiem oka zauważając zapłakaną twarz dziewczyny. Mimo że spadłem wprost na nią, wyglądała na całą. Znajdowałem się w jakimś niezadaszonym, podziemnym pomieszczeniu, być może w piwnicy dawno nieistniejącego domu. - Zostańcie na górze! - wrzasnąłem w obawie, że wszyscy możemy wpaść w pułapkę. Nagle aż mnie zatkało - ktoś posłał mi w plecy pocisk dużego kalibru. Mężczyzna w kapturze przemknął obok mnie, znikając w czarnym otworze przeciwległej ściany. To ten, którego chlasnąłem nożem w rękę. Rubinowe kryształki na skórzanym pasku wokół mojego przedramienia straciły kolor, tarcza kinetyczna była rozładowana. Z wejścia do podziemi wynurzył się uzbrojony osobnik, za nim następni. Już doszli do siebie. Odrzuciłem karabin, dobyłem miecza i nim zdążył wystrzelić, odciąłem mu rękę, w której trzymał broń. Któryś z naszych wrzucił granat wprost do środka, po nim jeszcze dwa. Padłem plackiem na ziemię, przez parę chwil w ciasnym pomieszczeniu złowrogo świstały odłamki. Zanim przebrzmiały odgłosy wybuchów, z odciętej ręki udało mi się zdjąć skórzany ochraniacz z rubinami. Jak to dobrze, że żołnierze mają tak podobne przyzwyczajenia. Wstałem ostrożnie, na razie nikt nie wychodził z podziemi. Pośrodku niezadaszonego pomieszczenia stał kamienny katafalk z rowkami do odprowadzania krwi. Wciąż leżała na nim dziewczyna, na którą upadłem, ratując ją tym samym przed ofiarnym sztyletem. Pod ścianami, czekając na rozkazy, czaiło się sześciu moich żołnierzy, zwalisty Gasupurez warował przy dziurze w ziemi. Spojrzałem w górę na Hruzziego. - Zdążyliśmy - wyszczerzyłem zęby. Czułem niezmierną ulgę, a ten grymas oddawał ledwie jej niewielką część. Hruzzi nie odpowiedział uśmiechem, wskazując pod katafalk, gdzie stał połyskujący złotem puchar. W zapadłej ciszy słyszeliśmy kapanie rubinowych kropel, lecz nie była to krew dziewczyny. Pełne napięcia oczekiwanie zmącił stłumiony odgłos strzałów. Zdawały mi się zbyt odległe, aby miały bezpośredni związek z nami. - Przetrząśniemy to tutaj i zmykamy! - postanowiłem, lecz w tej samej chwili przemówił kolczyk. - Tu Glen! Jesteście nam cholernie potrzebni. Jest ich więcej, są lepiej uzbrojeni! Uderzycie w nich od tyłu. Podał współrzędne i opis terenu. Zakląłem, zmieniając rozkaz: - Spadamy! * * * Dotarliśmy w ostatniej chwili. Wyglądało na to, że Glen i Alli wpadli w kleszcze w najbardziej dla nich niedogodnym miejscu, bagnistej kotlinie, otoczonej zewsząd lasem. Dzięki zaskakującemu atakowi na miecze, po którym wykorzystaliśmy całą siłę ognia kompanii, udało się rozbić okrążenie, a następnie szybko wykonać odwrót. Przez całą noc maszerowaliśmy lasem wzdłuż granicy, chcąc się dostać w lepiej nam znane tereny. Ogólny bilans był fatalny: straciliśmy kolejnych siedmiu żołnierzy, do tego musieliśmy nieść dziesięciu rannych. Kończyła się amunicja i środki techniczne. Kompletnie wyczerpani, rozbiliśmy obóz na skraju rozległego torfowiska. Złożyłem meldunek, ustaliłem warty i poszedłem się położyć. Uratowaną dziewczyną zajął się Gasupurez. Początkowo podejrzewałem, że zwalisty moździerzysta chce ją zaciągnąć do łóżka, lecz był dla niej tkliwy jak dla własnej córki. Jej przesłuchanie nie przyniosło niczego. Zdaniem Filla oraz pozostałych czarowników, skasowali jej pamięć albo wskutek potwornych przeżyć doznała ciężkiej amnezji. Na pierwszy rzut oka była zwyczajną jedenastoletnią dziewczynką w stroju, który mógł pochodzić skądkolwiek. Skórę rąk miała gładką, na pewno nigdy nie pracowała w polu jak wiejskie dzieci. Umościłem się nieco dalej od reszty, za korzeniami przewróconego świerku. W nocy panowały ziąb i wilgoć, zresztą jak zawsze. Glen zakazał rozpalania ognisk, za co go nawet nie przekląłem, bo inaczej się nie dało. Z mroku wyłonili się Hruzzi i Fill. - Sierżancie, niby nic mi do tego, ale czemu na moją informację o zaklęciach zareagował pan tak wściekle, prawie jak narwaniec? - zapytał Hruzzi bez ogródek. Nie musiałem odpowiadać, ale od relacji między dowódcą a obserwatorem często zależy los całego oddziału, co więcej, przez większość nocy sam o tym myślałem. Wprawdzie ofiarowanie człowieka jest rzeczywiście najgorszą zbrodnią, jednak nie tłumaczyło to mojej reakcji. Miałem w kompanii ludzi, którzy popełnili czyny zaledwie odrobinę mniej okropne, a mimo to dobrze się między nami układało. - Może wiąże się to jakoś z twoją przeszłością - napomknął Fill. Chyba miał rację, ale nie chciało mi się o tym rozmawiać. W jednostce zaliczałem się do tego typu ludzi, którzy milczeli o swojej przeszłości. Pochodziłem z dobrej rodziny. Matka miała arystokratyczny rodowód, lecz jako czwartemu z kolei dziecku, zgodnie z heraldyczną tradycją, jej już nie przysługiwał arystokratyczny tytuł. Wrażliwa kobieta, obdarzona znakomitym muzycznym słuchem. Mój ojciec był wykonującym wolny zawód teoretykiem, często pracował dla dużych klanów lub dla rządu. Bycie teoretykiem oznaczało, że choć nie umiał czarować, świetnie znał zasady magii oraz opracowywał strukturalne wzory nowych czarów lub na odwrót - dekodował diagramy nieopisanych formuł. Wielką jego pasją była historia. Podejmował nieregularne studyjne podróże, by zapoznać się z nowymi źródłami historycznymi lub zweryfikować informacje, na które trafił w archiwach. W ostatnią podróż udał się na północny wschód, właśnie gdzieś tutaj, ale dokąd, tego, niestety, dokładnie nie pamiętałem. W tamtym czasie bardziej mnie pociągała jego praca niż hobby. Chciałem być taki jak on, znać się na czarach, wertować stare księgi i snuć opowieści, których uważnie słuchają inni. Lecz pewnego dnia skończyło się moje szczęśliwe dzieciństwo. Ojciec wyjechał, po czym przepadł. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim stało. Wkrótce potem matkę zaczęli nachodzić funkcjonariusze kontrwywiadu, coraz więcej czasu spędzała w pokojach przesłuchań. W końcu popełniła samobójstwo. Mnie posłali do sierocińca, który tak naprawdę był więzieniem dla młodocianych. Oficjalnie w królestwie nie obowiązuje kara śmierci ze względu na możliwe i w przeszłości bardzo często udowodnione wykorzystywanie egzekucji do magicznych rytuałów. Państwo w inny sposób pozbywa się niewygodnych ludzi, na przykład przez wcielenie ich do kompanii zwiadu siedemnastego batalionu. Taki los wcale nie jest najgorszy, bo można też trafić do kopalni aktywnych kamieni szlachetnych. Po pięcioletnim pobycie człowiek zmienia się w odmóżdżony wrak, który nie je i nie pije, chyba że mu ktoś rozkaże. Albo przerabiają go na królika doświadczalnego do badań nad progiem Chandrekosa. Wtedy jego życie nie liczy się w latach, a w miesiącach lub tygodniach. Zwykle broniłem się przed wspomnieniami, lecz tym razem były tak niesamowicie natarczywe, że nie potrafiłem ich odpędzić. Rzecz jasna, nie od razu zostałem wcielony do wojska. Najpierw był dom sierot, gdzie przy odrobinie sprytu dało się przeżyć. Kiedy jednak skończyłem piętnaście lat, nie stałem się wolnym obywatelem - jako potencjalnie niebezpiecznego potomka szpiega osadzono mnie w karnym zakładzie resocjalizacyjnym. Wyglądałem na dwunastolatka, wychudły niezgraba, klasyczny jajogłowy. Zaraz pierwsze- go dnia klawisz o przezwisku Lacha nakazał mi, żebym wieczorem przyszedł do jego pokoju. Leciał na chłopczyków takich jak ja. Tę ksywkę miał z racji wielkości członka. Stałem wtedy przed nim na baczność, śmiertelnie przerażony. Ze strachu najprzód się posikałem, a potem coś we mnie pękło: rozbiłem mu łeb mosiężnym świecznikiem. Tłukłem, na wpół oszalały, aż jego twarz zmieniła się w miazgę z krwi i strzępów skóry. W tamtym momencie mściłem się za lata więzienia i upokorzeń. Postanowiłem też wtedy, że już nigdy niczego i nikogo nie będę się bał, że będę walczył o swoje. O dziwo, nie zostałem skazany, ponieważ poręczył za mnie kapitan prowadzący śledztwo. Mnóstwo razy musiałem mu opisywać, jak Lacha i ja goniliśmy się po pokoju, aż w końcu go uziemiłem. Uzmysłowiłem sobie, że kurczowo zaciskam szczęki, napinając przy tym mięśnie twarzy. I to pomogło mi wrócić do teraźniejszości. - Widzieliście mnie już obaj w ringu, wiecie, że jestem agresywny - odparłem spokojnie Hruzziemu i Fillowi. - Wkurzyła mnie ta historia, więc za wszelką cenę chciałem ją udaremnić. Wiedziałem instynktownie, że czasu mamy mało. Fill przyglądał mi się badawczo przez chwilę. - Tak, to możliwe. Wierzę jednak, Lancelocie, że nie będziesz zbyt często tracił zimnej krwi, bo kiedyś nam wszystkim może się to nie opłacić - powiedział w końcu i skinął głową na pożegnanie. Poszli sobie obaj, a ja wreszcie mogłem usnąć. Do Joudzou dotarliśmy po dwóch dniach bez dalszych problemów. Albo nas nie ścigali, albo byliśmy dla nich za szybcy, albo to sprawka Filla, który przez cały ten czas nad czymś bezustannie pracował. Nasz batalion rozlokował się w jedynej szkole w Jou- dzou oraz w przylegających do niej budynkach, zatem tamtejsze dzieciaki miały nieplanowane wakacje. Jako sierżantowi przysługiwała mi odrębna kwatera, okazała się nią pracownia historyczna. Za towarzystwo miałem tylko setki książek na półkach, a prócz małego stołu, krzesła i łóżka nie mieściło się tam już nic więcej. Umyłem się, przebrałem i właśnie zamierzałem iść do jadalni na spóźnioną kolację dla naszej kompanii, gdy otrzymałem rozkaz stawienia się u dowódcy batalionu, kapitana Kasowitza. Nie uśmiechało mi się to, bo w mieście był tylko jeden burdel i kto przyszedł później, zwykle miał pecha. W kwaterze kapitana, prócz Glena i samego dowódcy, siedzieli jeszcze dwaj nieumundurowani faceci, ale ich ubrania z wysokiej jakości materiału, o niewyszu- kanym kroju zdradzały przynależność do armii. - Sierżant Lancelot melduje się na rozkaz! - Kiedy po raz pierwszy weszliście w kontakt z wrogiem? - wyskoczył do mnie jeden z tej dwójki. Nie miałem pojęcia, kim są, ale było jasne, że przynoszą problemy. Życie nauczyło mnie unikania ludzi reprezentujących królewską władzę. Im wyższa szarża, im wyżej postawiony urzędnik, tym gorzej dla mnie, ponieważ dźwigałem Kainowe piętno czynu mojego ojca. Mój dobroczyńca kapitan, który zdjął ze mnie zarzut morderstwa, wielokrotnie zwracał mi uwagę, żebym o nic nie wypytywał. - Pułkownik McGregor i major Michael Pover przybyli wprost ze stolicy. Są członkami grupy śledczej do spraw wewnętrznych. Jak najlepsza współpraca z nimi leży w naszym interesie - wyjaśnił kapitan z obojętną miną. W jaki sposób zjawili się tak prędko w Joudzou? Wprawdzie Fill albo inny z obserwatorów na pewno natychmiast poinformował kapitana o zajściach na granicy, a ten pchnął meldunek dalej, lecz dwa dni to za mało czasu, by dotrzeć tu ze stolicy. Chyba że pułkownik wraz z majorem zamówili specjalny wojskowy pociąg aż do najbliższej stacji. Chwilę później poznałem powód ich wizyty. Był bardzo prozaiczny, tłumaczył cały ten pośpiech i nie miał nic wspólnego ze zbrojnymi bandami. Nasz batalion bowiem powinien być rozlokowany w Joudzou w prowincji północno-zachodniej, a nie północno- wschodniej. Gdzieś wkradł się błąd. Niezwykle uprzejmie odpowiedziałem im na wszystkie pytania i po godzinie zostałem zwolniony. Na burdel było już za późno, więc po kolacji wróciłem do siebie i poszedłem spać. Rano tak jak wszyscy, którzy wrócili z akcji, miałem wolne. Dowiedziałem się, że śledczym towarzyszy bodaj dwudziestoosobowa świta, w połowie urzędnicy, w połowie żołnierze. Na szczęście przywieźli gazetę, „Poranny Cardul". Była wprawdzie sprzed trzech dni, ale i tak o tydzień świeższa niż cokolwiek innego w tej dziurze. Po obiedzie wreszcie wypadła kolej na mnie. Zamknąłem się w pracowni i zabrałem do lektury. Żadnych specjalnych wydarzeń: zwyczajne wzajemne oczernianie się urzędników z poszczególnych ministerstw, udana obława na przemytników aktywnych kryształów z naszego królestwa do Grudii, sąsiedniego gubernatorstwa, parę ogólnikowych, przychylnych artykułów o królowej. Jak zwykle nie wtrącała się w żadne drobne sprawy, dbając przede wszystkim o stosunki z naszymi sąsiadami oraz o eksploatację Dróg (przez duże D), jedynych niemalże bezpiecznych przejść, umożliwiających kontakt z sąsiadującymi państwami. Drogi prowadziły właśnie przez dzikie kresy, tworząc coś w rodzaju pajęczej sieci, łączącej wysepki cywilizacji utopione w dzikim, niczyim świecie. Talenty królowej należały do nieprzeciętnych: była wybornym czarownikiem, politykiem i strategiem. Ostatnio jednak odnosiło się wrażenie, że pomimo jej niewątpliwych zalet nasze więzi z pozostałymi krajami ulegają osłabieniu. Maleńka notka na ostatniej stronie informowała, że Droga południowo-wschodnia, umożliwiająca kontakt z górskimi państwami klanowymi, została tymczasowo zamknięta. Zawsze pisano „tymczasowo", ale nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek czytał artykuł o ponownym otwarciu. Jeśli mnie pamięć nie zawodziła, przejezdne były już tylko dwie Drogi, bez których królestwo wraz z naszymi czterema sąsiadami zmieniłoby się w odizolowaną wyspę z około pięcioma milionami mieszkańców. Przekazawszy gazetę następnemu w kolejce, poszedłem do swoich. Artykuły prasowe to jedna rzecz, a co mówią ludzie - druga. Kampaniego i resztę odnalazłem w holu. Wnieśli tu kilka ławek i krzeseł, próbując ograć w pokera trzech żołnierzy, którzy przyjechali ze śledczymi. Jak na razie szło im nieszczególnie, szczęście sprzyjało raz jednym, raz drugim. Na dworze padało, ale ktoś nahajcował w piecu tak, że i tu zrobiło się ciepło i całkiem przytulnie. - Słyszałem - zagadał jeden z gapiów, przyglądając mi się z ciekawością - żeście sobie fajnie postrzelali. Podobno wymacał ich pan za górką, jakby to było na strzelnicy. Najwyraźniej nawiązywał do ognia z moździerza, który nam wszystkim oszczędził masę kłopotów. - Uhm, obserwatorowi coś się tam nie podobało. No i człowiek musi być ostrożny. - Dzięki temu paru ludzi uszło z życiem, a za to królowa mogłaby pana wyróżnić. Pohamowałem śmiech. Żołnierze uparcie wierzyli w starą pogłoskę, że najwyższym wyróżnieniem, udzielanym przez królową, jest noc spędzona z nią sam na sam. Może przed tysiącami lat, kiedy państwa dopiero powstawały, a trzon armii tworzyło piętnastu ciężkozbrojnych jeźdźców na koniach. Ostatnim, czego pragnąłem, było spotkanie z królową. - Kto wie - odparłem, po czym już tego więcej nie komentowałem. Ta uwaga wywołała cały szereg opowiastek na podobny temat, co który słyszał lub przeżył. Albo wszyscy łgali, albo takie rzeczy działy się naprawdę. A może królowa miała mnóstwo sobowtórów. Ktoś przyniósł butelkę czereśniowego bimbru, potem zjawiła się druga. Wpadłem do swojej kwatery i z własnych zapasów wyjąłem trzecią. Na dworze powoli robiło się ciemno, a deszcz jak padał, tak padał. Karty monotonnie plaskały o stół, w półmroku migotały ogniki papierosów, rozmowy przeskakiwały z wątku na wątek. Był to jeden z tych wieczorów, które długo się wspomina na akcji w mokrych okopach, pośród krwawiących i umierających kumpli. Najlepszy wieczór, jaki można przeżyć w wojsku. Dowiedziałem się, że w Joudzou na północnym zachodzie doszło do walk. Tamtejszy graniczny garnizon zaatakowali napastnicy z ziemi niczyjej. Użyli kilku czarów, zmasakrowali wioskę, po czym się wycofali. Ponoć nie bardzo przypominali ludzi. Na twarzach mieli jakieś maski, jak gdyby nie mogli oddychać naszym powietrzem. W innym świecie wszystko było możliwe i ta informacja całkowicie tłumaczyła obecność śledczych. Partia pokera powoli zamieniała się w pijatykę, poszedłem więc do siebie. Nie dlatego, żebym nie lubił wypić, ale powyżej pewnego poziomu alkoholu we krwi obecność przełożonego, choćby tylko sierżanta, nie jest wskazana. Miałem ochotę na jeszcze jednego, lecz zdecydowanie bardziej marzyłem o cieple. Wciąż czułem w kościach przenikliwy ziąb ostatnich dni spędzonych w terenie. W pracowni czekała mnie niespodzianka. Na stole przysuniętym do biblioteczki stała nieznana kobieta, próbując dosięgnąć najwyższej półki. Gdy się tak wspinała na palcach, materiał jasnoniebieskiej bluzki uwypuklał jej piersi. Długie włosy, których koloru w panującym półmroku nie potrafiłem określić, miała upięte w rygorystyczny kok, lecz linia jej szyi oraz kości policzkowych była delikatna, typowo kobieca. Mówiąc najdokładniej - wzbudzała pokusę całowania. Stała boso, zostawiwszy buty na podłodze, a pozycja na palcach podkreślała kontrast między drobnymi kostkami a pełnymi, ponętnymi łydkami. - Och, przepraszam - rzekła skonsternowana na mój widok. - Przyszłam tylko po podręczniki. Jestem nauczycielką historii, a wszystkie moje książki zostały tutaj. Uczę dzieci w domu, muszę się przygotować. Pukałam... - Nie ma sprawy - przerwałem jej, opierając się o futrynę drzwi. - Proszę sobie zabrać, co pani potrzebne. Zastanowiła się chwilę, po czym, jakby zdając sobie sprawę z absurdalności sytuacji, kontynuowała sprawdzanie półki. Przez cały ten czas przyglądałem się jej, a gdy w końcu zakończyła poszukiwania, zrobiło mi się niemal żal. - Czy mogłaby mi pani polecić jakąś książkę o wydarzeniach sprzed stu pięćdziesięciu, dwustu lat? Interesuje mnie przede wszystkim wojskowość i może jeszcze - zawahałem się - historia magii. Spojrzała na mnie zaskoczona, przypuszczalnie podejrzewając, że mówię tak tylko po to, żeby jeszcze przez chwilę stała na stole. Fakt, coś w tym było, z grubsza pół na pół. - Dominika Keef - przedstawiła się, gdy wreszcie zeszła ze swego piedestału. Podała mi rękę, a ja naraz nie miałem pojęcia, co robić. Na obozie szkoleniowym jakoś nas nie uczyli zachowania wobec kobiet, więc najzwyczajniej uścisnąłem jej dłoń. Zachowała poważną minę, choć w oczach dostrzegłem uśmiech. - Tu jest ta interesująca pana książka - powiedziała, wskazując cienki egzemplarz. - Pójdę już do domu, zrobiło się bardzo późno. Jeszcze raz przepraszam za to wtargnięcie - dodała na pożegnanie. - Odprowadzę panią. Jej spojrzenie stało się czujne. - Słyszy pani ten hałas? Coś mi się wydaje, że magazyny miejscowych knajp świecą pustkami, a wojsko jest na gazie. W moim towarzystwie będzie pani bezpieczniejsza - wyjaśniłem. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że znalazła się pośród dzikiej zgrai, która znała tylko jeden rodzaj kobiet. W gruncie rzeczy też do niej należałem, choć tkwiła we mnie odrobina wychowania matki, nie chciałem więc, żeby ta urocza nauczycielka wpadła w łapska moich kompanów. Ludzie, którzy co drugi dzień nadstawiają karku, a ich pozycja nie jest o wiele lepsza niż niewolnika w kopalni, nader rzadko przestrzegają reguł grzeczności. A także są okrutni, bezwzględni i śmiertelnie niebezpieczni. Znałem ich doskonale, ponieważ byli moją rodziną. Ponadto odprowadzenie jej do domu mogło być przyjemne. - Aha, jeden mężczyzna jest lepszy niż wielu, a ten jeden może zniechęcić pozostałych. - Zrozumiała od razu. Po czym już bez zastanawiania się włożyła ciężkie, wysokie do kolan buciory oraz długą pelerynę z kapturem. Zawinąwszy książki w woskowy papier, upchnęła je w skórzanym worku, który przewiesiła przez ramię. Opuściliśmy nasze prowizoryczne koszary tylnym wejściem, tym samym, którym weszła. Ciągle padał deszcz, światło zabranej przeze mnie latarki odbijało się w licznych kałużach. Poza tym świat był czarny. Joudzou nie umywało się do wielkiego miasta z brukowanymi ulicami i nocnymi patrolami, pilnującymi porządku. Tylko dwie dzielnice w centrum miały uliczne latarnie. Mieszkała daleko, niemal na skraju miasta, z czego wywnioskowałem, że zawód nauczyciela także tutaj nie jest zajęciem zbyt lukratywnym. Po drodze niewiele rozmawialiśmy. Przy pożegnaniu przyjrzała mi się badawczo, jakby próbując odgadnąć, kim ja właściwie jestem. Trzasnęły drzwi, zachrzęścił klucz, a po chwili w zakratowanych oknach rozbłysło światło. Jakiś czas stałem schowany pod drzewem, wyobrażając sobie, jak się rozbiera, myje czy nawet kąpie, a potem wkłada satynową nocną koszulę i idzie spać. Chociaż nauczycielki chyba raczej nie stać na satynową nocną koszulę. Nie powiedziała mi tego, ale z pewnością mieszkała sama, bo kiedy przyszliśmy, w środku się nie świeciło. Ponadto żaden facet, o ile nie byłby stuknięty, nie wypuściłby jej z domu w taką ciemność. * * * Rano zbudził mnie goniec: jeszcze przed poranną naradą mam się stawić u kapitana. Umyłem się i włożywszy wyjściowy mundur, kazałem się prowadzić do jego kwatery. Czekali już tam McGregor z Poverem, a także Glen i Alli. Kapitan nie dał mi wiele czasu na przemyślenia: - Pułkownik McGregor i major Pover postanowili dokładniej przyjrzeć się temu ofiarnemu miejscu, odkrytemu przez pański pluton. Oddaję pana wraz z plutonem do ich dyspozycji. Nie podobało mi się, że trafiłem pod komendę szyszek ze stolicy, ale trudno. - Tak jest! - Zasalutowałem w sposób, któremu nie mógł nic zarzucić nawet arbiter etykiety i wojskowej dyscypliny rodem z królewskiego dworu. - Proszę się zapoznać ze sprzętem, którym będziecie się posługiwać. Do jutrzejszego rana pan i pańscy ludzie macie wolne. - Otrzymałem kolejny rozkaz. Wielkoduszność kapitana zrozumiałem dopiero wtedy, gdy przeglądałem nasz nowy sprzęt i uzbrojenie. Jedna z prowizorycznych zbrojowni z ciężkim sprzętem mieściła się w tymczasowo zarekwirowanej stodole na terenie szkoły. W środku, obok ogromnej hałdy ze skrzyń wypełnionych amunicją, stało pięć pojazdów. Nie były to klasyczne ciężarówki na parę, powszechnie stosowane do transportu ładunków, lecz znacznie mniejsze czteroosobowe dżipy ze stanowiskiem dla obrotowego kaemu. Czekał już tam Fill. Oparty o wielką skrzynię, według oznakowania zawierającą osiemdziesięciomilimetrowe pociski do moździerza, ssał źdźbło trawy, w zamyśleniu przyglądając się samochodom, które już na pierwszy rzut oka były za małe i technicznie nazbyt udoskonalone. Nigdzie nie dostrzegłem ani opancerzonego parowego kotła, ani zbiornika na węgiel. - To chyba nie są parowe bryki - powiedziałem cicho. - Uhm, mają silnik spalinowy na naftę - potwierdził z zachmurzoną miną. - I pewnie nie są poniżej progu Chandrekosa - wyraziłem głośno swoją obawę. Dopiero wtedy spojrzał na mnie, a jego chudą, wiecznie kamienną twarz ozdobił uśmiech, ciepły niczym ostatnia kropelka rtęci, zamarzniętej na dnie termometru. - Oczywiście masz rację. Są tak bardzo powyżej, że nawet nie ma sensu o tym dumać. Dziesięciokrotnie, ba, stukrotnie. - Wzruszył ramionami. Zakląłem, a moją pierwszą myślą było, że już lepiej zaryzykować i nie wykonać rozkazu. Być może by mnie nie rozstrzelali. Istota ludzka, która za sprawą swej złożoności pozostaje poniżej progu Chandrekosa, jest stabilna. Co oznacza, że do jej zniszczenia potrzeba takiej samej ilości energii w dowolnej magicznej formie, jak na przykład do zniszczenia zbliżonej masy granitu. Produkty, przedmioty i rzeczy powyżej progu Chandrekosa są niestabilne. Każdy byle czarownik łatwo określi właściwe miejsce, punkt struktury, za pomocą którego i dzięki jednej jedynej myśli oraz śladowej ilości siły może spowodować totalną destrukcję, eksplozję o mocy kilkuset tysięcy ton dynamitu. U przedmiotów z kombinacją technicznej złożoności i magii próg Chandrekosa jest ekstremalnie niski, zatem destrukcje są częste i samoistne. Oczywiście zdarzają się wyjątki potwierdzające regułę, lecz jest ich raptem kilka. Przykładowo, wszelkiego rodzaju tarcze szlifierskie, wiertarki, piły są napędzane przez prymitywne, koncentrujące energię zaklęcie, wbudowane w drobne kryształki aktywnego morionu. Spróbujcie jednak identycznego lub podobnego zaklęcia użyć do napędu wiatraka czy kuźniczego młota, a wcześniej czy później wszystko samoistnie wyleci wam w powietrze. Mój ojciec myślał o tym często i opracował własną objaśniającą teorię. - Jak to możliwe, że jeszcze nie wybuchły? - spytałem. Fill bez słowa podszedł do najbliższego dżipa i podniósł maskę. Na wewnętrznej ścianie blachy widniał diagram z kresek oraz skomplikowanych symboli, wykonany fosforyzującą zielenią. Próbując się skupić na poszczególnych detalach, stwierdziłem, że tego nie potrafię, a ponadto bolą mnie oczy. Czym prędzej uciekłem wzrokiem. Magiczne diagramy mogą bardzo szybko oraz bezpowrotnie uszkodzić niewytrenowany i pozbawiony predyspozycji mózg. - Wygląda to na absolutnie doskonałe czary - powiedziałem. Fill skrzywił się, wwiercając we mnie spojrzenie. - Dokładnie. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem, pewnie pochodzi z tajnych laboratoriów armii. Jest tak doskonałe, że przebicie się przez to zabrałoby mi ładnych kilka godzin. No, ale ja jestem tylko czarownikiem trzeciej kategorii. Więcej już nie musiał wyjaśniać. Mogło być i tak, że coś przestrzeli maskę, naruszy diagram i po nas. Te dżipy najbardziej przypominały mi barykadę z worków wypełnionych strzelniczym prochem. Jasne, mogłem zdezerterować albo odmówić wykonania rozkazu, jednak dawało mi to jeszcze mniejszą szansę na przeżycie niż podporządkowanie się. Ciekawe, jaką krechę muszą mieć te dwie szychy, że je wysłali na samobójczą misję? Na razie zadekowałem się w swojej dziupli i zabrałem do czytania książki, którą mi poleciła znajoma-nieznajoma nauczycielka historii. Opowiadała o dziejach Kremonów, ostatniej dynastii panującej przed wybuchem pięćdziesięcioletniej wojny domowej. Rzecz jasna, na