11575
Szczegóły |
Tytuł |
11575 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11575 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11575 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11575 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT JORDAN
CONAN NISZCZYCIEL
TYTU� ORYGINA�U CONAN THE DESTROYER
PRZE�O�Y� MAREK MASTALERZ
I
S�o�ce zalewa�o zamora�sk� r�wnin� bezlitosnym blaskiem, pra��c kolumn�, kt�ra
ci�gn�a mi�dzy kamiennymi wzg�rzami. Je�d�cy mieli na sobie czarne napier�niki i he�my
ocieniaj�ce twarze. Czarne by�y r�wnie� kolczugi na ich ramionach i nagolenniki nad
czarnymi butami. Ich stroje i ekwipunek mia�y barw� najciemniejszej nocy. Nawet bojowy
rynsztunek rumak�w by� czarny. Ka�dy z wojownik�w nosi� przy biodrze ci�k� szabl�, a u
wysokich ��k�w ko�ysa�y si� maczugi nabijane ostrymi szpikulcami. Jednak d�onie, kt�re
powinny dzier�y� lance, trzyma�y drewniane pa�ki, kije i sieci, tak grubo splecione i ci�kie,
�e wystarczy�yby do z�apania tygrysa.
Na ko�cu kolumny jecha� ci�gni�ty przez dwa konie w�z o wysokich ko�ach.
Podskakiwa�a na nim olbrzymia klatka z grubych jak m�ski nadgarstek sztab �elaza. Wo�nica
nie odk�ada� d�ugiego bata, coraz to smagaj�c grzbiety koni. Pomimo gor�ca i ci�aru zbroi
oddzia� posuwa� si� szybko i gdyby wo�nica op�ni� dotarcie do celu, jego �ycie by�oby
niewiele warte.
M�czyzna, kt�ry jecha� na czele, by� o g�ow� wy�szy i szerszy w ramionach co najmniej o
szeroko�� d�oni od najro�lejszego z podw�adnych. Na czarnym, l�ni�cym napier�niku widnia�
znak, kt�ry �wiadczy� o jego m�stwie i pozycji. By� to otoczony skomplikowanymi
arabeskami skacz�cy z�oty lew. Wojownik obra� sobie ten symbol przed laty i wielu m�wi�o,
�e walczy z okrucie�stwem dor�wnuj�cym temu zwierz�ciu. Cienkie, poblad�e z wiekiem
blizny � jedna przechodz�ca przez nos i druga biegn�ca od k�cika lewego oka do skraju
szcz�ki, m�wi�y, i� nie jest nowicjuszem w sztuce walki. Jednak teraz blizny by�y skryte pod
warstw� kurzu, kt�ry osiad� na zlanej potem twarzy.
� To bezcelowe � mrukn�� pod nosem. � �adnego po�ytku, na Erlika!
� To, co robi�, zawsze ma cel, Bombatto.
Wielki m�czyzna zesztywnia�, gdy zbli�y� si� do niego jeden z je�d�c�w, w he�mie i
masce z mi�kkiej czarnej sk�ry. Bombatta nie s�dzi�, �e jego g�os dociera dalej ni� do jego
w�asnych uszu.
� Nie widz� potrzeby� � zacz��, ale je�dziec w masce przerwa� mu g�osem, w kt�rym
brzmia� ton rozkazu.
� To, co ma by� zrobione, musi zosta� zrobione. Tak jak jest napisane w Zwojach Skelos.
Dok�adnie tak, Bombatto.
� Ty tu dowodzisz � odpowiedzia� niech�tnie pot�ny wojownik. � Jestem pos�uszny
rozkazom.
� Oczywi�cie, Bombatto. Ale s�ysza�em nie wypowiedziane pytanie. Zadaj je.
Wysoki wojownik zawaha� si�.
� Wypowiedz je, Bombatto. Rozkazuj� ci.
� To, czego szukamy � zacz�� wolno Bombatta � czy raczej to, gdzie szukamy� Tego
nie mog�o by� w zwojach.
Czarna sk�ra st�umi�a �miech zamaskowanego je�d�ca. Bombatta poczerwienia�, s�ysz�c
brzmi�c� w nim drwin�.
� Ach, Bombatto! My�lisz, �e moja moc ogranicza si� do wiedzy ze zwoj�w? Czy
naprawd� s�dzisz, �e wiem jedynie to, co tam jest napisane?
� Nie � wojownik chcia� wzruszy� ramionami, ale pohamowa� si� w por�.
� Zatem b�d� mi pos�uszny, Bombatto. B�d� pos�uszny i uwierz, �e znajdziemy to, czego
szukam.
� Ty rozkazujesz, ja wykonuj� rozkazy.
Wielki wojownik wbi� pi�ty w boki swego wierzchowca i ruszy� galopem, nie zwa�aj�c na
pod��aj�cych za nim ludzi.
Niech inni w�ciekle szemrz�, ocieraj�c sp�ywaj�cy z nich pot. Spi�� konia raz jeszcze, nie
bacz�c na p�aty piany na karku zwierz�cia. Nadal �ywi� du�e w�tpliwo�ci, ale zbyt d�ugo
wspina� si� na obecn� pozycj�, by j� teraz utraci�. Nawet gdyby musia� zaje�dzi� na �mier�
ludzi i konie!
Zamora�skie r�wniny widywa�y przedziwne rzeczy. Szale�stwo, rozboje i �wi�te przysi�gi
rodzi�y osobliwe widoki: raz by� to cz�owiek w bogatych szatach, kt�ry rozrzuca� po piasku
z�ote monety, innym razem kolumna nagich m�czyzn jad�cych konno plecami do przodu, to
zn�w procesja ta�cz�cych i �piewaj�cych dziewic od czubka g�owy po palce st�p
wymalowanych b��kitn� farb�.
By�o tam wielu innych, niekt�rzy jeszcze osobliwsi od rzeczonych, jednak�e niewielu
wygl�da�o dziwniej od dw�ch ludzi haruj�cych z uporem na pustkowiu, obok dziury u st�p
zas�anego ska�ami wzg�rza. W pobli�u sp�tane konie szczypa�y rzadk�, tward� traw�.
Pierwszy by� wysokim, dobrze zbudowanym m�odzie�cem. Masywne ramiona napr�y�y
si�, gdy d�wign�� grub� kamienn� p�yt� na szczyt ustawionych wcze�niej czterech starych
g�az�w. P�yta zachwia�a si�, wi�c wepchn�� pod ni� niewielki kamie�. Na jego piersiach, na
rzemieniu z surowej sk�ry, ko�ysa� si� z�oty amulet wyobra�aj�cy smoka.
M�ody m�czyzna o b��kitnych oczach wygl�da� nie tyle na budowniczego, ile na
wojownika. U pasa wisia� mu szeroki miecz staro�ytnej roboty. Twarz okolona by�a prosto
przyci�tymi w�osami, odrzuconymi do ty�u i zwi�zanymi rzemieniem. Nieuwa�nemu
obserwatorowi rzuci�by si� w oczy jedynie m�ody wiek tego m�czyzny. Ci, kt�rzy
przyjrzeliby si� baczniej, dostrzegliby wypisane tam do�wiadczenie, kt�rym mo�na by
obdarowa� par� os�b. Do�wiadczenie, kt�remu nieobca krew i stal.
Kompan niebieskookiego m�odzie�ca by� jego ca�kowitym przeciwie�stwem pod ka�dym
wzgl�dem. By� niski, �ylasty i czarnooki. T�uste, czarne, zwi�zane na karku w�osy opada�y
mu poni�ej ramion. Sta� po uda w w�skiej dziurze, pog��biaj�c j� za pomoc� �opaty o
z�amanym trzonku. Na ziemi obok do�u le�a�y dwie sk�rzane sakwy. M�czyzna nieustannie
wyciera� krople potu zalewaj�ce mu oczy i przeklina� prac�, do kt�rej nie by�
przyzwyczajony, lecz ilekro� jego spojrzenie pad�o na sakwy, zabiera� si� do kopania z
podw�jnym zapa�em.
W ko�cu jednak cisn�� w bok z�aman� �opat�.
� Chyba jest do�� g��boki, co, Conanie? Muskularny m�odzieniec wygl�da�, jakby nie
s�ysza�. Ze zmarszczonymi brwiami patrzy� na swe dzie�o. By� to o�tarz, a wi�c co�, w
budowaniu czego mia� niewielkie do�wiadczenie. Jednak w surowych i mglistych g�rach
rodzinnej Cymmerii nauczy� si�, �e d�ugi musz� by� sp�acane, niezale�nie od ceny i
trudno�ci.
� Conanie, czy ta g��boko�� wystarczy?
Cymmerianin ponuro spojrza� na towarzysza.
� Gdyby� nie otwiera� g�by w nieodpowiednim czasie, Malaku, nie musieliby�my
ukrywa� klejnot�w. Amphrates nie dowiedzia�by si�, kto ukrad� kamienie, stra� miejska nie
wiedzia�aby, kto je ma, a my mogliby�my siedzie� w tawernie Abuletesa z tancerkami na
kolanach i popijaj�c wino, zamiast poci� si� na pustyni. Kop g��biej!
� Nie mia�em zamiaru wykrzykiwa� twojego imienia � mrukn�� Malak. Niezdarnie
otworzy� jedn� z sakw i wyci�gn�� gar�� szafir�w, rubin�w, szmaragd�w i opali.
Chciwo�� zamigota�a w jego oczach, gdy na powr�t wsypywa� do worka iskrz�cy strumie�
b��kitu, szkar�atu, zieleni i z�ota. Z przepraszaj�cym gestem zacisn�� rzemie�.
� Nie przypuszcza�em, �e mo�e by� tego tak wiele. By�em zdziwiony. Nie zrobi�em tego
celowo.
� Kop, Malaku � powiedzia� Conan, patrz�c znowu na o�tarz.
Cymmerianin zacisn�� wielk� d�o� na z�otym amulecie. Da�a go mu Valeria i mia�
wra�enie, �e gdy go dotyka, czuje j� blisko siebie. Valeria � kochanka, wojownik i z�odziej,
wszystko to w ciele zgrabnej, z�otow�osej pi�kno�ci. P�niej zmar�a, zabieraj�c jego �yciu
rado��. Widzia� jej �mier�, a potem jej powr�t, gdy przyby�a z krainy umar�ych, by uratowa�
mu �ycie. D�ugi musz� zosta� sp�acone.
Malak raz jeszcze chwyci� szpadel, ale zamiast kopa�, spojrza� na o�tarz.
� Nie my�la�em, �e wierzysz w bog�w, Cymmerianinie. Nigdy nie widzia�em, jak si�
modlisz.
� Bogiem mojej ziemi jest Crom � odpowiedzia� Conan � Ciemny Pan G�ry. Daje
cz�owiekowi �ycie i wol�, i nic wi�cej. Nie zwraca uwagi na dary i nie s�ucha mod��w ani
b�aga�. A to, co cz�owiek zrobi z darami Croma, jest jego w�asn� spraw�.
� Wi�c po co ten o�tarz? � zapyta� Malak, gdy przebrzmia�y s�owa Conana.
� Tutaj jest inny kraj i odmienni bogowie. Nie s� moimi bogami, ale Valeria w nich
wierzy�a. � Conan zmarszczy� czo�o i dotkn�� amuletu. � Mo�e jej bogowie wys�uchuj�
pr�b �miertelnika, jak utrzymuj� tutejsi kap�ani. By� mo�e mog� zrobi� co�, by ul�y� w jej
przeznaczeniu.
� Kto wie, co my�l� bogowie � powiedzia� Malak wzruszaj�c ramionami. �ylasty
z�odziej wyszed� z do�u i usiad� ze skrzy�owanymi nogami obok sk�rzanych sakw.
� Nawet kap�ani nie s� zgodni, wi�c co ty mo�esz�
T�tent ko�skich kopyt zag�uszy� jego s�owa.
Malak z j�kiem schwyci� sk�rzane sakwy. Natychmiast wcisn�� kilka klejnot�w do ust.
Jego twarz wykrzywi�a si� z b�lu, gdy je prze�yka�, po czym cisn�� sakwy do do�u.
Desperacko zacz�� spycha� kamienie i piach, by zasypa� kryj�wk� przed przybyciem
je�d�c�w.
Conan zacisn�� d�o� na sk�rzanej r�koje�ci szerokiego miecza. Zimne, b��kitne oczy
omiata�y wzg�rze, gdy czeka� na pierwszego przybysza. Mog� by� kimkolwiek, powiedzia�
sobie, wcale nie musi im chodzi� o mnie i Malaka. Jednak�e sam w to nie wierzy�.
II
Gdy samotny je�dziec w czarnym, os�aniaj�cym twarz he�mie i inkrustowanym z�otem
czarnym napier�niku pojawi� si� na szczycie wzg�rza, Malak roze�mia� si� z ulg�.
� Jeden cz�owiek! Mo�e by� wielki, ale poradzimy sobie z nim, je�li spr�buje�
� S�ysza�em wi�cej ni� jednego konia � powiedzia� Conan.
� Niech ich Erlik! � warkn�� Malak. Wsun�� z�aman� �opat� pod spory kamie� i
podwa�y� go. � Nasze konie � wysapa�. � Mo�emy im uciec � kamie� potoczy� si� i
wpad� do do�u.
Conan parskn�� z irytacj�. Ko� zwiadowcy d�wiga� ci�ar zbroi zar�wno je�d�ca, jak i
swojej, to prawda. Mogli wi�c spr�bowa� ucieczki, jednak Cymmerianin doskonale wiedzia�,
�e nie zdo�aliby ujecha� daleko. Ich wierzchowce, cho� kosztowa�y tyle co kr�lewski rumak,
zosta�y kupione u ludzi, kt�rzy wiedzieli, �e ich klienci musz� jak najszybciej wynie�� si� z
Shadizar i nie maj� czasu na targowanie si� i sprawdzanie. Po nieca�ej mili galopu zwierz�ta
run�yby na ziemi�, a wtedy po�cig dopad�by ich bez trudu.
Obserwator wci�� sta� na szczycie wzg�rza.
� Na co on czeka? � zapyta� Malak, wyszarpuj�c zza pasa dwa sztylety. � Je�li mamy
umrze�, nie widz� powodu�
Nagle odziany w czarn� zbroj� wojownik uni�s� r�k� i pomacha� ni� na boki. Na szczyt
wzg�rza wpad�o z �oskotem ponad osiemdziesi�ciu uzbrojonych po z�by je�d�c�w.
Rozdzielili si�, obje�d�aj�c obserwatora, kt�ry nadal siedzia� z uniesion� d�oni�. Wojownicy
z krzykiem pu�cili konie w cwa�. Okr��yli Conana i Malaka i zatrzymali si� w odleg�o�ci stu
krok�w od nich.
� My�la�by kto, �e jeste�my armi� � powiedzia� Conan. � Kto� uwa�a nas za
niebezpiecznych, Malaku.
� Jest ich tylu! � j�kn�� Malak i obrzuci� t�sknym wzrokiem r��ce niespokojnie
wierzchowce. � Kto przypuszcza�, �e Amphrates w�cieknie si� do tego stopnia?
� By� mo�e nie lubi, gdy kto� mu kradnie klejnoty � stwierdzi� oschle Conan.
� Przecie� nie wzi�li�my wszystkiego! � zaoponowa� �ylasty z�odziej. � Powinien by�
wdzi�czny, �e co� mu zosta�o. M�g�by po�wi�ci� monet� czy dwie na kupno kadzi�a i p�j��
do �wi�tyni, by podzi�kowa� bogom za to, co ma. Nie musia��
Cymmerianin nie zwraca� uwagi na tyrad� swego kompana. Ju� dawno nauczy� si�, �e
trzeba go s�ucha� z umiarem, by nie oszale� od bezustannych narzeka� na to, co mog�oby i co
powinno by�, ale czego oczywi�cie nie by�o.
Stalowe oczy cz�owieka P�nocy spocz�y na czterech z otaczaj�cych ich wojownik�w,
czterech, kt�rzy jechali razem i teraz szperali w d�ugim pakunku wiezionym przez jednego z
nich przed siod�em. Cymmerianin z powrotem spojrza� na szczyt wzg�rza. Inny je�dziec o
twarzy zakrytej mask� sta� teraz przed pierwszym i obserwowa�, co si� dzieje w dole.
Nieoczekiwanie wysoki zwiadowca uni�s� zakr�cony r�g z br�zu. G�o�ny ton poni�s� si�
ze szczytu wzg�rza i czterej wojownicy, kt�rzy nie�li d�ugi pakunek, nagle rozwin�li go
mi�dzy sob� i ruszyli galopem w stron� dw�ch z�odziei. Inna czw�rka je�d�c�w wy�ama�a si�
z szereg�w i do��czy�a do pierwszej.
Wielki Cymmerianin spochmurnia� jeszcze bardziej. Pierwsi je�d�cy rozci�gn�li sie�, a
druga czw�rka nios�a d�ugie kije, na wypadek gdyby zdobycz pr�bowa�a si� wymkn��.
Malak zrobi� dwa nerwowe kroki w kierunku koni.
� Czekaj! � mimo m�odo�ci Conana w jego g�osie zabrzmia�a nuta rozkazu, kt�ra
powstrzyma�a ma�ego z�odzieja. � Poczekamy na nich, inaczej b�d� polowa� na nas jak na
kr�liki.
Malak skin�� ponuro i poprawi� r�koje�ci sztylet�w.
Grzmot kopyt przybiera� na sile. Sto krok�w, pi��dziesi�t. Dziesi��! Szar�uj�cy
wojownicy wydali okrzyk triumfu.
� Teraz! � wrzasn�� Conan i skoczy� prosto w sie�. Malak z j�kiem rzuci� si� za nim.
Miecz Cymmerianina opu�ci� sk�rzan� pochw�. B��kitne ostrze ci�o r�g sieci. Je�dziec,
kt�ry trzyma� j� od tej strony, wyda� okrzyk zaskoczenia i min�� Conana, maj�c w r�kach
tylko kawa� grubego sznura. Wojownik galopuj�cy zaraz za nim pu�ci� wodze i zamachn�� si�
zakrzywion� szabl�. Conan kucn�� pod p�askim ciosem, a nast�pnie wyprysn�� w g�r�. Jego
stal w�lizgn�a si� pod czarny napier�nik. Zdawa�o si�, �e przebity wojownik zeskoczy� do
ty�u z siod�a galopuj�cego konia.
Conan wyszarpn�� skrwawione ostrze i obr�ci� si�, gdy pierwotny instynkt ostrzeg� go
przed kolejnym niebezpiecze�stwem. G�ruj�ca nad nim twarz, ukryta pod czarnym he�mem,
by�a wykrzywiona z w�ciek�o�ci. Gruby kij napastnika m�g�by z �atwo�ci� strzaska� czaszk�,
gdyby tylko w�adaj�cy nim by� do�� zr�czny. Cymmeria�skie ostrze b�ysn�o w g�r�, tn�c
cia�o i ko��. Pa�ka wraz ze �ciskaj�c� j� wci�� d�oni� polecia�a nad barbarzy�c�. Skowycz�cy
m�czyzna z�apa� si� za nadgarstek, z kt�rego tryska�a krew szkar�atn� fontann�, a ko�
poni�s� go dalej. Conan rozejrza� si� w poszukiwaniu kolejnego wroga.
Malak zwar� si� z jednym z trzymaj�cych sie�, pr�buj�c zrzuci� go z siod�a. Jeden ze
sztylet�w z�odzieja �mign�� w szczelin� mi�dzy he�mem a napier�nikiem. Je�dziec z
charkotem run�� na ziemi�, poci�gaj�c za sob� Malaka. Czarnooki z�odziej natychmiast si�
podni�s�, unosz�c drugi sztylet.
Przez chwil� znieruchomia�y Conan i jego towarzysz stali twarz� w twarz z pozosta��
pi�tk� atakuj�cych. Sie� le�a�a na ziemi, porzucona. D�onie pozosta�ych dw�ch, kt�rzy j�
nie�li, spoczywa�y na r�koje�ciach szabel. Ci z pa�kami wygl�dali na bardziej
niezdecydowanych. Nagle jeden z nich cisn�� kij na ziemi�. Zanim jednak zdo�a� do po�owy
wyci�gn�� szabl�, rozleg� si� kolejny d�wi�k rogu. Wojownik kln�c schowa� bro� i wraz z
pozosta�ymi wr�ci� galopem do szeregu.
Malak obliza� usta.
� Dlaczego pr�buj� poj�� nas �ywcem? Nie rozumiem tego.
� By� mo�e Amphrates jest bardziej w�ciek�y, ni� my�leli�my � powiedzia� Conan
ponuro. � By� mo�e chce us�ysze�, ile krzyku przed �mierci� wyci�nie z nas gildia kat�w.
� Na Mitr�! � wydysza� Malak. � Musia�e� to powiedzie�?
� Pyta�e�. � Conan wzruszy� ramionami. R�g zabrzmia� raz jeszcze. � Przygotuj si�,
wracaj�.
Zn�w czterech je�d�c�w nios�o rozpostart� mi�dzy sob� sie�, ale tym razem towarzyszy�o
im dwudziestu wojownik�w. Gdy konni p�dzili w ich stron�, Conan poruszy� si� tylko
nieznacznie, a Malak wzruszy� ramionami i skin�� g�ow�. Potem dwaj m�czy�ni stali
nieruchomo, czekaj�c tak jak wcze�niej. Sie� by�a coraz bli�ej. W odleg�o�ci ledwie trzech
krok�w od Conana i Malaka po�owa je�d�c�w znalaz�a si� blisko sieci. Teraz nie mo�na by�o
jej przeci�� ani zabi� tych, kt�rzy j� trzymali.
Gdy je�d�cy skupili si� przy ko�cach sieci, Conan skoczy� w lewo, Malak za� na prawo.
Konni z sieci� i wojownicy z kijami przegalopowali pomi�dzy nimi, kln�c i pr�buj�c
zawr�ci� konie. Kij przelecia� nad g�ow� Conana. Jego w�a�ciciel st�kn�� ze zdziwienia, kiedy
jego nadgarstek znalaz� si� w uchwycie Conana, potem wrzasn��, gdy pot�nie zbudowany
m�odzieniec wyrwa� go z siod�a. Pi�� Conana uderzy�a tylko raz, rozbryzguj�c krew i z�by.
Dudni�ce podkowy ostrzeg�y Cymmerianina przed atakuj�cym z ty�u. Palce Conana
zacisn�y si� na kiju, kt�ry wyrwa� powalonemu wojownikowi. Cymmerianin wstaj�c uderzy�
na odlew. Gruba drewniana pa�ka trzasn�a z hukiem w brzuch szar�uj�cego je�d�ca. Oczy
wojownika niemal wyskoczy�y z orbit, a z jego p�uc, w jednym d�ugim j�ku, ulecia�o ca�e
powietrze. M�czyzna pochyli� si� i niemal owin�� wok� kija, by w ko�cu spa�� z
galopuj�cego konia.
� Conanie!!!
Zanim ostatni przeciwnik dotkn�� ziemi, Conan ju� wypatrywa� przyczyny krzyku Malaka.
Dwaj wojownicy w czarnych zbrojach pochylali si� w siod�ach, opieraj�c kije o
skrwawion� i wij�c� si� na ziemi posta�.
Z dzikim wrzaskiem Cymmerianin rzuci� si� mi�dzy nich. Skrwawiona stal zatoczy�a
szeroki p�okr�g. Dwa cia�a pada�y na ziemi�, gdy Conan szarpn�� ma�ego z�odzieja i
postawi� go na nogi. Malak mia� nieprzytomne oczy, a po policzku sp�ywa� mu strumyczek
krwi. Z ledwo�ci� trzyma� si� na nogach i zupe�nie nie nadawa� do walki. Cymmerianin
spostrzeg�, �e wojownicy z sieci� zbli�aj� si� raz jeszcze.
Barbarzy�ca odepchn�� na bok swego kompana i rozpo�cieraj�c szeroko r�ce skoczy�
prosto w sie�. Gdy jego r�ce zacisn�y si� na jej skrajach, szarpn��. Zdumieni wojownicy
zostali wysadzeni z siode�. Nagle Cymmerianin zachwia� si� pod ciosem kija w plecy,
zawirowa� b�yskawicznie, rykn�� i wbi� ostrze sztyletu pod �elazny napier�nik. Podni�s�
miecz.
Nie by�o szansy ucieczki. Wiedzia� o tym. Zbyt wielu wojownik�w t�oczy�o si� wok�
niego, wymachuj�c pa�kami. Kurz wzbijany ko�skimi kopytami osiada� na jego spoconym
ciele. Zapach krwi wype�ni� jego nos, a w uszach rozbrzmiewa� zgie�k krzycz�cych ludzi,
kt�rzy w�ciekali si�, �e nie mog� go powali�. Wkr�tce musia� si� cofn��, jednak nie
zamierza� si� podda�. Jego ostry jak brzytwa miecz ci�� ze �wistem powietrze. Ktokolwiek
stan�� na drodze Cymmerianina, pada� niezdolny do dalszej walki. Conan z furi� wyr�bywa�
sobie wolne miejsce w�r�d napieraj�cych konnych wojownik�w, jednak t�um wirowa� i
zamyka� si� zaraz za nim.
R�g zabrzmia� raz jeszcze i je�d�cy k��bi�cy si� wok� Conana cofn�li si�. Z jawn�
niech�ci� zostawili cia�a martwych towarzyszy i j�cz�cych rannych, i zawr�cili do
otaczaj�cych pobojowisko kr�gu zbrojnych.
Conan ze zdziwieniem obserwowa� ich odwr�t. Krew �cieka�a po jego zakurzonej twarzy.
Skapywa�a na plecy i pier�, plami�c tunik�. Malak znikn��. Nie, nie znikn��. Zosta� pojmany.
By� okr�cony sieci� niczym �winia niesiona na jarmark. Jedna chuda noga wystawa�a przez
du�e oko. �al przepe�ni� serce Cymmerianina, kt�ry postanowi�, �e jego koniec b�dzie inny.
Conan obr�ci� si� powoli, przygl�daj�c wszystkiemu co go otacza�o. Konie pozbawione
je�d�c�w b��ka�y si� mi�dzy nim a otaczaj�cym go ko�em. M�g� z�apa� jednego z nich i
wywalczy� sobie drog� ucieczki, jednak wtedy musia�by zostawi� Malaka. Nie zrobi�
najmniejszego ruchu w stron� wierzchowc�w. Wok� niego le�a�y cia�a, niekt�re nieruchome,
inne wi�y si� lub pe�za�y. Kilku rannych wo�a�o o pomoc lub wyci�ga�o r�ce w kierunku
odzianych w czarne zbroje towarzyszy.
� Zbli�cie si�! � krzykn�� Conan w stron� otaczaj�cych go wojownik�w. � Sko�czmy
to, je�li nie brakuje wam odwagi!
Tu i �wdzie konie poruszy�y si�, gdy je�d�cy szarpn�li ze z�o�ci� wodze, jednak�e jedyn�
odpowiedzi� na wyzwanie by�o milczenie.
Grzechot kamieni osuwaj�cych si� po zboczu oznajmi� zbli�anie si� dw�ch postaci, kt�re
dotychczas czeka�y na szczycie. Wielki m�czyzna w inkrustowanej z�otem zbroi zatrzyma�
si� w odleg�o�ci dziesi�ciu krok�w od Cymmerianina, ten za� ukrywaj�cy twarz za sk�rzan�
mask� podjecha� jeszcze bli�ej. Conan spi�� si�. Usi�owa� dok�adnie przyjrze� si� temu
bli�szemu, lecz maska zas�ania�a wszystko poza oczami, a p�aszcz z czarnej we�ny szczelnie
okrywa� ca�e cia�o. Ale nie by�o to wa�ne. Z pojedynczym przeciwnikiem m�g� walczy�. By�
gotowy.
Samotna posta� podnios�a r�ce, by zdj�� he�m, a potem odrzuci�a mask�. Conan j�kn��
mimo woli. By�a to kobieta. Ciemne oczy jarzy�y si� nad wysokimi ko��mi policzkowymi,
splecione w warkocze w�osy ciasno obejmowa�y g�ow�. By�a pi�kna w taki spos�b, w jaki
mog� by� pi�kne dojrza�e kobiety, ale w pi�knie tym by�a jaka� dziko��, kt�ra uwidacznia�a
si� w silnej szcz�ce i badawczym spojrzeniu. Jej p�aszcz rozchyli� si�, ukazuj�c nagolenniki i
tunik� z czarnego jedwabiu, opinaj�c� jej pe�ne piersi. Conan westchn�� g��boko. Z
wszystkich �yj�cych kobiet nie spodziewa� si� spotkania w�a�nie z t� jedn�.
� Jeste� tym, kt�rego wo�aj� Conan � jej g�os by� zmys�owy, a jednak rozkazuj�cy.
Conan nie odpowiedzia�. To, �e opu�ci�a sw�j wyperfumowany pa�ac i wspania�e ogrody
dla gor�cej pustyni, by�o wystarczaj�co dziwne, to za�, �e przyby�a spotka� si� w�a�nie z nim,
by�o wi�cej ni� zastanawiaj�ce. Jednak�e �y� wystarczaj�co d�ugo w�r�d tych, kt�rzy
nazywali siebie lud�mi cywilizowanymi, by wiedzie�, �e nie powinien w takiej chwili nic
m�wi�, dop�ki nie dowie si� czego� wi�cej.
Kobieta �ci�gn�a brwi gani�c jego milczenie.
� Wiesz, kim jestem, prawda?
� Jeste� Taramis � powiedzia� po prostu Conan i jej brwi zmarszczy�y si� mocniej.
� Ksi�niczka Taramis � zaakcentowa�a pierwsze s�owo. Ponury wyraz nie znikn�� z jej
twarzy ani te� nie � opu�ci�a miecza. By�a wysoka jak na kobiet�, a teraz wyprostowa�a si�
jeszcze bardziej.
� Jestem ksi�niczk� krwi. Tiridates, tw�j kr�l i w�adca Zamory, jest moim bratem.
� Tiridates nie jest moim kr�lem � odpar� Conon.
Kobieta u�miechn�a si�, jak gdyby stan�a na pewnym gruncie.
� Prawda � sapn�a. � Ty jeste� cz�owiekiem P�nocy. I z�odziejem.
Conan zesztywnia�. Zdawa� sobie spraw�, �e by� mo�e za jego plecami skradaj� si� ludzie
z sieci�, lecz zarazem a� nazbyt dobrze wiedzia�, �e prawdziwe niebezpiecze�stwo wi��e si�
ze stoj�c� przed nim kobiet�.
� Czego chcesz ode mnie? � zapyta�.
� S�u� mi, Conanie Z�odzieju.
Miewa� ju� wcze�niej r�nych patron�w, kt�rzy dawali mu z�oto za specjalne kradzie�e,
ale w tej chwili jedynym mo�liwym rozwi�zaniem by�a bitwa z licznymi, odzianymi w czarne
zbroje wojownikami.
� Nie � odpowiedzia�.
� Odmawiasz mi? � zapyta�a z niedowierzaniem ksi�niczka.
� Nie lubi�, gdy poluje si� na mnie jak na zwierza. Nie jestem dzikiem, kt�rego si� �apie
w sieci.
� Mog� da� ci bogactwo przekraczaj�ce twoje wyobra�enie, do tego tytu� i pozycj�.
M�g�by� by� panem w marmurowym pa�acu, miast z�odziejem w plugawych zau�kach.
Conan powoli potrz�sn�� g�ow�.
� Masz tylko jedn� rzecz, kt�rej m�g�bym pragn��, ale nie poprosz� ci� o ni�.
� Tylko jedn�? Co, barbarzy�co?
� Wolno��. � Cymmerianin u�miechn�� si�. By� to u�miech osaczonego wilka. � To
wezm� sobie sam.
Czarnooka Zamoranka zn�w popatrzy�a na niego z niedowierzaniem.
� Czy naprawd� wierzysz, �e m�g�by� pokona� wszystkich moich wojownik�w?
� By� mo�e zdo�aliby mnie zabi�, ale to te� jest wolno��, chocia� innego rodzaju. Wol�
�mier� ni� niewol�.
Nie odrywaj�c od niego oczu rzek�a jakby do siebie:
� Zwoje m�wi�y prawd� � zadr�a�a. � Wst�pisz na moj� s�u�b�, Conanie, i b�dziesz o
to prosi�.
Wysoki wojownik w inkrustowanej z�otem zbroi podjecha� bli�ej.
� Nieprzystojnie targowa� si� z takim m�tem, pani � powiedzia�. � Niech stawi mi
czo�o, a zabierzemy go do Shadizar oplatanego w sie� jak jego towarzysza.
Nie spuszczaj�c Conana z oka, Taramis machn�a r�k�, jak gdyby odp�dza�a natr�tnego
komara.
� B�d� cicho, Bombatto.
Jedn� r�k� wyci�gn�a w kierunku Cymmerianina, grzbietem d�oni w g�r�. Palce
poruszy�y si�, jakby co� nimi formowa�a. Powietrze na wysoko�ci piersi Conana zafalowa�o i
m�odzieniec poczu�, jak podnosz� si� w�osy na jego karku. Bezwiednie uczyni� krok do ty�u.
Opanowa� si� i mocniej uchwyci� r�koje�� miecza.
R�ka Taramis drgn�a, a jej oczy skierowa�y si� na wzniesion� przez niego toporn�,
kamienn� budowl�.
� Wszyscy m�czy�ni w g��bi serca czego� pragn�, czasami chcieliby w imi� tego zabi�
lub umrze� � ksi�niczka zdj�a z szyi �a�cuch z delikatnych z�otych ogniwek, na kt�rym
wisia� przejrzysty kryszta� w kszta�cie kropli �zy. Zacisn�a go mocno w lewej d�oni, a praw�
wskaza�a na o�tarz. � Sp�jrz, a zaraz zobaczysz to, czego pragniesz najbardziej, Conanie.
Spomi�dzy zaci�ni�tych na krysztale palc�w strzeli�o purpurowe �wiat�o. Konie
wojownik�w stoj�cych w otaczaj�cym ich kr�gu parskn�y nerwowo. Jedynie wierzchowiec
Taramis sta� spokojnie. Raz jeszcze pojawi� si� b�ysk, po nim nast�pny, i jeszcze jeden, p�ki z
zaci�ni�tej pi�ci nie wyla� si� blask najczystszego cynobru.
Nagle na pustym o�tarzu pojawi�y si� p�omienie. Wierzchowce wojownik�w zacz�y
ta�czy� i parska� z przera�enia. Conan z �atwo�ci� m�g�by teraz uciec nie napotykaj�c oporu,
bowiem je�d�cy ca�� swoj� uwag� po�wi�cili poskromieniu przera�onych koni. Jednak wielki
Cymmerianin nawet ich nie widzia�. W�r�d p�omieni le�a�a kobieca posta�. Jej d�ugie jasne
w�osy sp�ywa�y na ramiona, a umi�nione cia�o by�o g�adkie i nieskazitelne.
Ju� mia� wypowiedzie� jej imi�, lecz zamiast tego wymrucza�:
� Czary!
� Tak, czary � g�os Taramis by� cichy, jednak w nadnaturalny spos�b dociera� do
barbarzy�cy mimo kwiku szalej�cych ze strachu koni. � Czary, kt�re mog� da� ci to, czego
najbardziej pragniesz, Conanie. Valeri�.
� Ona jest martwa � powiedzia� szorstko Conan. � Martwa, i na tym koniec.
� Koniec, barbarzy�co? � powt�rzy�a Taramis. G�owa postaci w p�omieniach obr�ci�a
si�. Czyste, b��kitne oczy spojrza�y na Conana. � Mog� ci j� odda�, Cymmerianinie. Mog�
zwr�ci� j� temu �wiatu.
� Jako �yj�cego trupa? � warkn�� Conan. � Spotka�em ju� takich. Lepiej niech
pozostanie martwa.
� Nie m�wi� o trupie, barbarzy�co. O ciep�ym, pr�nym ciele. Mog� da� ci j� tak�, jakiej
pragniesz. Chcia�by� by� pewny, �e b�dzie ci wierna? Nic prostszego. Chcia�by�, by pe�za�a u
twych st�p, wielbi�c ci� jak boga? Ja�
� Nie! � oddech Cymmerianina rwa� si� z gniewu. � Ona by�a wojownikiem. Nie chc�
mie� � dalsze s�owa nie pad�y.
� Wi�c teraz mi wierzysz? � ciemnooka kobieta zrobi�a jaki� ruch i posta� Valerii wraz z
p�omieniami znikn�a, pozostawiaj�c nagi, nie wyko�czony o�tarz. Po chwili kryszta� z
powrotem zawis� na szyi Taramis.
Miecz Conana obni�a� si� powoli. Cymmerianin nie lubi� czar�w, nawet gdy by�y
praktykowane przez mag�w, o kt�rych wiedzia�, �e nie maj� z�ych zamiar�w, a tacy byli
naprawd� nieliczni. Lecz� d�ug musi zosta� sp�acony. �eby to zrobi�, musia� �y�.
� Uwolnij Malaka � powiedzia� zm�czonym g�osem.
� Skoro raz uwolnili�my ulice Shadizar od z�odzieja, my�lisz, �e pu�cimy go wolno? �
zadrwi� Bombatta. � Ta ma�a szumowina nie ma znaczenia dla nikogo w �wiecie.
� Jeden z�odziej mniej lub wi�cej nie czyni r�nicy w Shadizar � powiedzia� Conan � a
on jest moim przyjacielem. Uwolnijcie go albo dalej przemawia� b�dzie jedynie stal.
Wielki wojownik znowu otworzy� usta, jednak Taramis uciszy�a go szybkim spojrzeniem.
� Uwolnij tego z�odzieja � powiedzia�a twardo.
Twarz Bombatty przemieni�a si� w mask� gniewu. W�ciekle szarpn�� wodze i
pogalopowa� do tych, kt�rzy pilnowali skr�powanego Malaka. Chwil� p�niej sznury zosta�y
przeci�te i �ylasty m�czyzna potoczy� si� po kamienistym gruncie.
� Prawie po�amali mi ko�ci! � zawo�a� Malak, krocz�c w kierunku Conana. � Co by�o z
tym ogniem? Dlaczego wci�� jeste�my �ywi? � jego oczy pad�y na Taramis i rozszerzy�y si�.
� Paniii! � gwa�townie zgi�� si� w uni�onym pok�onie, nie spuszczaj�c pytaj�cego wzroku
z Cymmerianina. � Jeste�my prawymi lud�mi, wielce honorowymi, ksi�niczko, �adna z
tych rzeczy, kt�re plot� o nas ludzie o k�amliwych j�zykach w Shadizar, nie jest prawdziwa.
My� wynajmowali�my si� jako� jako ochrona karawan. Nigdy nie wzi�li�my niczego bez
zap�aty. Musisz uwierzy�
� Przesta�, cz�owieczku � rozkaza�a Taramis � zanim powiem, ile wiem o tobie.
Wzrok Conana wyra�a� pow�tpiewanie. Malak zrobi� ostro�ny krok w kierunku koni.
� Musimy rozsta� si� na pewien czas � powiedzia� Cymmerianin. � Tak jak po walce w
gospodzie Pod Trzema Koronami. Powodzenia.
Ma�y z�odziej obrzuci� bezradnym spojrzeniem otaczaj�cych go stra�nik�w i wskoczy� na
konia.
Gdy Malak odje�d�a� ok�adaj�c konia biczem i zerkaj�c co chwila przez rami�, jakby nadal
nie wierzy�, �e jest wolny, Conan odwr�ci� si� ku Taramis.
� Co mam dla ciebie zrobi�? � zapyta�.
� Dowiesz si� w swoim czasie � odpar�a pi�kna kobieta. U�miech triumfu zaigra� na jej
ustach. � Teraz czekam na s�owa, kt�re chcia�abym us�ysze� od ciebie.
Conan nie waha� si�.
� Pragn� ci s�u�y�, Taramis. � D�ug musi zosta� sp�acony, niezale�nie od tego, jak wiele
b�dzie to kosztowa�.
III
Shadizar by� miastem z�otych kopu� i alabastrowych iglic, kt�re z kurzu i ska�
zamora�skiej r�wniny wyrasta�y w lazurowe niebo. W�r�d figowc�w na cienistych
dziedzi�cach domostw bogaczy tryska�y krystaliczne fontanny, a promienie pal�cego bez
lito�ci s�o�ca odbija�y si� od bia�ych, b�yszcz�cych �cian, kt�re kry�y ch�odne wn�trza.
Shadizar zwany by� tak�e Miastem Przekl�tym, a nadto posiada� dziesi�tki innych nazw, z
kt�rych ka�da by�a mniej chlubna od poprzedniej, i jak najbardziej zas�u�ona.
W obr�bie wielkich granitowych mur�w miasta przyjemno�ci by�y r�wnie gor�co
upragnione jak z�oto, i jedno cz�sto zamieniano na drugie. Bogaci panowie na widok dziewek
oblizywali z po��daniem usta. Gor�cookie damy osacza�y swoje ofiary z przebieg�o�ci�
lubie�nych kocic. Obecnie najmodniejszym przedmiotem wielu �art�w by� pewien
szlachetnie urodzony i jego �ona, oboje z upodobaniem oddaj�cy si� cielesnym uciechom
niekoniecznie w swoim towarzystwie. Ka�de z nich na w�asn� r�k� knu�o intrygi, zbyt
zawik�ane, aby je opowiedzie�, a maj�ce na celu urzeczywistnienie schadzki z zachwalan�
przez innych osob�. Jakie� by�o ich zdumienie, gdy za kt�rym� razem odkryli, �e um�wili
si� ze sob�.
Jednak�e je�li perwersja i rozpusta mog�y by� uznane za dusz� Shadizar, to jego cia�em by�
handel, kt�ry dostarcza� z�ota na zaspokajanie najbardziej wyrafinowanych zachcianek.
Karawany przybywa�y z najdalszych zak�tk�w znanego �wiata. Z Turanu i Koryntii, z
Iranistanu i Khorai, z Koth i Shemu. Per�y, jedwabie, z�oto, ko�� s�oniowa, pachnid�a i
korzenie � wszystko to sk�ada�o si� na chwa�� Miasta Dziesi�ciu Tysi�cy Grzech�w.
Gdy Conan przejecha� bram� wraz z oddzia�em wojownik�w Taramis, na ulicach panowa�
t�ok i gwar. M�czy�ni w prostych tunikach z samodzia�u, nios�cy kosze pe�ne owoc�w i
warzyw, umykali przed biczami mulnik�w, kt�rzy wiedli karawany rycz�cych zwierz�t.
Ludzie i zwierz�ta przelewali si� ulicami, wzd�u� kt�rych ci�gn�y si� sklepy z markizami
pomalowanymi w jaskrawe pasy. Pod tymi pstrokatymi os�onami sta�y sto�y, na kt�rych
kupcy wystawiali pr�bki sprzedawanych wewn�trz towar�w. Wynio�li, odziani w jedwabie
panowie szlachetnej krwi, t�u�ci kupcy w ciemnych aksamitach, czeladnicy w sk�rzanych
fartuchach i ulicznice, rzadko maj�ce na sobie wi�cej ni� podzwaniaj�ce opaski z monet �
wszyscy oni k��bili si� mi�dzy krocz�cymi dostojnie wielb��dami z karawan prowadzonych
przez zakurzonych poganiaczy o cudzoziemskich rysach i zach�annych oczach. Powietrze
by�o a� g�ste od beczenia owiec i gdakania przeznaczonych na sprzeda� kurczak�w, krzyk�w
przekupni�w, chichotu zachwalaj�cych sw�j towar ladacznic, b�aga� �ebrak�w i przysi�g
targuj�cych si� kupc�w. Wsz�dzie unosi� si� zapach, kt�ry w r�wnych cz�ciach sk�ada� si� z
aromatu korzeni, smrodu odchod�w, woni pachnide� i odoru spoconych cia�.
Taramis nie mia�a najmniejszej ochoty przeciska� si� przez zat�oczone, w�skie ulice.
Po�owa jej wojownik�w uformowa�a klin przed jej rumakiem. Ci bez pardonu t�ukli pa�kami
tych, kt�rzy zbyt wolno ust�powali z drogi. Reszta stra�nik�w w czarnych zbrojach zamyka�a
poch�d. Conan spojrza� na nich przelotnie, po czym przechyli� si� w siodle i porwa� dorodn�
gruszk� z w�zka handlarza. W ci�gu dalszej jazdy przybra� poz� leniwej bezmy�lno�ci.
Udawa�, �e jest zaj�ty wy��cznie pogryzaniem owocu i gapieniem si� w t�um.
K��bi�ca si� t�uszcza by�a wci�� rozpychana na boki. Kupcy i nierz�dnice, szlachetnie
urodzeni i �ebracy jednako tratowali stragany z wy�o�onymi �wiecide�kami i przewracali
sto�y przed sklepami. Ponure oczy co chwila zwraca�y si� ku orszakowi. S�o�ce i skrwawione
twarze wyr�nia�y tych, kt�rzy nie do�� spiesznie usuwali si� na bok. Ludzie zachowywali
milczenie, ale gdy stra�nicy zacz�li wygra�a� gapiom pa�kami, wkr�tce podnios�y si� pokorne
okrzyki:
� B�d� pozdrowiona, ksi�niczko Taramis!
� Niech bogowie ze�l� �ask� na szlachetn� Taramis!
Wzrok Conana spocz�� na karawanie zepchni�tej w boczn� uliczk�. Wielb��d�
przewodnik, naciskany ze wszystkich stron przez ludzi uciekaj�cych przed pa�kami, bez
przerwy szarpa� si� na sznurze trzymanym przez chudego, ciemnosk�rego m�czyzn� w
brudnym turbanie. Pozosta�e wielb��dy, wyczuwaj�c przestrach przewodnika, st�ka�y i
nerwowo przest�powa�y z nogi na nog�.
Conan mijaj�c karawan� cisn�� ogryzek gruszki prosto w nos pierwszego wielb��da. Szare
od kurzu zwierz� rykn�o i stan�o d�ba, wyszarpuj�c postronek z r�k poganiacza w turbanie.
Przez chwil� nie zdawa�o sobie sprawy, �e jest wolne. Potem skoczy�o wprost na kolumn�
wojownik�w, poci�gaj�c za sob� ponad po�ow� z dwudziestu pozosta�ych zwierz�t.
Cymmerianin poluzowa� wodze i sp�oszony wierzchowiec pogalopowa� razem z wielb��dami.
G�o�ne okrzyki rozleg�y si� za Conanem, ale ros�y m�odzieniec tylko pochyli� si� w siodle
nie robi�c nic, by zatrzyma� konia. Stado wielb��d�w z Cymmerianinem w �rodku,
roztr�caj�c �ebrak�w i przekupni�w, wesz�o w ostry zakr�t. �cigaj�cy Conana �o�nierze nie
mogli go widzie�, ale ta �ywa os�ona w ka�dej chwili mog�a p�j�� w rozsypk�. Barbarzy�ca
wybi� si� z siod�a. Ci�kie kopyto uderzy�o go w piersi, gdy toczy� si� pod nogami
galopuj�cych wielb��d�w. Zerwa� si� na r�wne nogi, przemkn�� obok gapi�cego si� z
otwartymi ustami handlarza i przykucn�� za stert� wiklinowych koszy. Kopyta zadudni�y po
bruku i po chwili obok przemkn�y dwie dziesi�tki ponurych, czarnych wojownik�w z
Bombatt� na czele.
Gdy po�cig znikn�� za zakr�tem, Conan wyprostowa� si� i poprawi� pas z mieczem.
Rozmasowa� miejsce, w kt�re kopn�� go wielb��d, przeklinaj�c w duchu te z�o�liwe bestie,
zupe�nie inne od koni. Nigdy nie potrafi� da� sobie z nimi rady. Nagle zorientowa� si�, �e
wyplatacz koszy nie spuszcza go z oka.
� Porz�dne kosze � powiedzia� mu Conan � ale nie tego mi potrzeba.
Handlarz z rozdziawionymi ustami ci�gle wlepia� oczy w m�odzie�ca, kt�ry spiesznie
przeci�� ulic� i skoczy� w w�sk� uliczk� cuchn�c� moczem i gnij�cymi odpadkami.
Mkn�� kr�tymi, w�skimi zau�kami, kln�c, gdy stopy �lizga�y si� na nieczysto�ciach. Ilekro�
zbli�a� si� do g��wnych ulic, przystawa� na chwil�, by sprawdzi�, czy nie wida� ludzi w
czarnych he�mach. Kluczy� w ten spos�b po ca�ym Shadizar, p�ki w cieniu po�udniowego
muru nie w�lizgn�� si� tylnymi drzwiami do tawerny Manetesa.
Wn�trze karczmy by�o przyjemnie mroczne i ch�odne, aczkolwiek przesi�kni�te woniami
niezbyt wykwintnej kuchni. Zabiegane s�u�ebne dziewki obrzuci�y wielkiego Cymmerianina
przestraszonymi spojrzeniami. Klienci niecz�sto wchodzili do tawerny od strony zau�ka, ale
te� wysoki m�odzian z mieczem i sztyletem za pasem oraz oczami l�ni�cymi b��kitnym lodem
nie wygl�da� na zwyczajnego klienta.
W g��wnej izbie, przy sto�ach ustawionych na wysypanej piaskiem polepie, t�oczyli si�
mulnicy i poganiacze wielb��d�w, g��wnie cudzoziemcy. Od�r ludzkiego i zwierz�cego potu
walczy� o lepsze z kwa�nym zapachem pod�ego wina. Mi�dzy sto�ami, oferuj�c swoje
wdzi�ki, paradowa�y ladacznice o bujnych biodrach, odziane w sk�pe pasma cienkiego,
jaskrawego jedwabiu. Wszystkie zmierzy�y zwalistego Cymmerianina przychylnym
wzrokiem. Niekt�re, ju� op�acone przez ��dnych uciech m�czyzn, zarobi�y kuksa�ce za
oci�ganie si�. Nikt z nich jednak nie o�mieli� si� otwarcie okaza� niezadowolenia. Nawet ci,
kt�rzy uwa�ali si� za zajad�e wilczury, w pot�nie zbudowanym m�odzie�cu rozpoznali wilka
i przezornie skierowali sw� z�o�� ku innym.
Conan nie by� �wiadom wywo�anego poruszenia. Skoro tylko upewni� si�, �e w ober�y nie
ma wojownik�w w czarnych zbrojach, straci� zainteresowanie obecnymi. Spiesznie podszed�
do szynkwasu, za kt�rym kr�lowa� Manetes.
Ober�ysta by� wysoki i chudy jak szkielet Jego ciemne oczy by�y ledwo widoczne w
zapadni�tych oczodo�ach. Jednak�e wygl�d zabiedzonego w�a�ciciela najwyra�niej nie
szkodzi� interesom, cho� Conan nigdy nie potrafi� powiedzie�, dlaczego tak si� dzieje.
� Jest tu Malak? � zapyta� ober�yst�.
� Na g�rze � odpar� Manetes. � Trzecie drzwi na prawo. � Wytar� r�ce w brudny
fartuch i podejrzliwie spojrza� na Cymmerianina. � B�d� k�opoty?
� Nie dla ciebie � zapewni� go Conan i skierowa� si� ku schodom. Nie obawia� si�
niedyskrecji ze strony m�czyzny o twarzy g�odomora. Kiedy� uratowa� jego c�rk�, kt�r�
dwaj Iranista�czycy zamierzali sprzeda� w Aghrapur. Manetes zachowa�by milczenie, nawet
gdyby przypiekano mu pi�ty gor�cym �elazem.
Na pi�trze Conan otworzy� wskazane drzwi i szarpn�� si� w ty�, dzi�ki czemu sztylet o
w�os min�� jego gard�o.
� To ja, g�upcze! � warkn��.
Malak z nerwowym u�miechem schowa� bro� do pochwy i cofn�� si� w g��b izby. Conan
zatrzasn�� drzwi.
� Przepraszam � ma�y z�odziej roze�mia� si� dr��co. � To tylko� no c� Na
mi�osierdzie Mitry, Conanie, Taramis na nas polowa�a, a ten ogie�, to by�y czary, prawda?
Nie wiedzia�em, co si� z tob� sta�o, i� Jak si� uwolni�e�? Prawie zapomnia�em o tamtej
bijatyce w gospodzie Pod Trzema Koronami i o p�niejszym spotkaniu u Manetesa. Czy teraz
wyjedziemy z miasta? Czy oni wykopali nasze klejnoty? Je�eli nie, najpierw pojedziemy tam
i wykopiemy je sami. Te kamienie pozwol� nam�
� Zamknij si� � przerwa� Conan t� bez�adn� paplanin�. � Nie opuszczamy Shadizar.
Przynajmniej na razie. Mam wykona� dla Taramis jakie� zadanie.
� Jakie? � zapyta� ostro�nie Malak. � I za ile?
� Jeszcze nie wiem, czego ode mnie chce. Co do ceny� Taramis twierdzi, �e potrafi
przywr�ci� �ycie Valerii.
Oddech mniejszego m�czyzny z sykiem przedar� si� przez zaci�ni�te z�by. Jego ciemne
oczy skaka�y po izbie, jakby szuka� drogi ucieczki.
� Czary � wychrypia� wreszcie. � Wiedzia�em, �e ten ogie� by� magiczny. Ale czy
my�lisz, �e ona posiada a� tak� moc? A nawet gdyby, czy mo�esz jej zaufa�?
� Musz� zaryzykowa�, dla Valerii. Winienem jej� � Conan potrz�sn�� g�ow�. Malak
by� przyjacielem, ale nie zrozumia�by tego. � Ty nie masz takich powod�w, wi�c je�li
zechcesz mi pom�c, oddam ci swoj� po�ow� klejnot�w.
Malak rozja�ni� si� natychmiast.
� Nie musia�e� tego proponowa�, Cymmerianinie. Jeste�my kompanami, prawda?
Jednak�e przyjm� t� ofert�, �eby by�o uczciwie. To znaczy, zgadzam si� na wszystko, p�ki
nie ka�esz mi wej�� do pa�acu Taramis. Przed laty ta kobieta uwi�zi�a w lochach moich trzech
kuzyn�w i dwaj z nich nigdy stamt�d nie wyszli.
� Ona nie odr�ni�aby ci� od g�siarki, Malaku. Lecz nie poprosz� ci� o nic takiego.
Mo�esz by� pewien, �e Taramis te� b�dzie od tego daleka. Tam, na r�wninie, pragn�a
jedynie, by� jak najszybciej znikn�� jej z oczu.
� To tylko �wiadczy, jak niewiele wie o prawdziwym talencie � ma�y z�odziej czu� si�
g��boko ura�ony. � Skoro potrzebny jej z�odziej, kt� jest lepszy ode mnie? Co ja gadam?
Zapal� kadzid�o w �wi�tyni Mitry z wdzi�czno�ci, �e to nie mnie sobie upatrzy�a. Co mam dla
ciebie zrobi�?
� Ja id� do pa�acu Taramis. Ty obserwuj go uwa�nie. Nie wiem, dok�d b�d� musia� si�
uda�, a mog� nie mie� czasu na szukanie ci� przed opuszczeniem miasta. Poza tym dowiedz
si�, gdzie mo�na znale�� Akiro.
� Kolejny czarnoksi�nik? � j�kn�� Malak.
W rzeczy samej, Akiro by� czarnoksi�nikiem. Niski, pulchny staruszek o sk�rze ��tej jak
sk�ra ludzi z Khitai, kt�ry co prawda nigdy nie wymieni� nazwy ojczystego kraju, ale ju� raz
pom�g� Conanowi sw� magiczn� moc�. Cymmerianin nie ufa� mu do ko�ca, tak jak ka�demu
magowi, ale Akiro lubi� Valeri�, a to r�wnowa�y�o nieco brak zaufania.
� B�d� go potrzebowa�, Malaku, do obserwowania poczyna� Taramis. Nie chc�, by
przypadkiem Valeria wr�ci�a sp�tana jakim� czarem.
� Znajd� go, Cymmerianinie. Masz czas, by wypi� co� na szcz�cie, czy te� od razu
musisz wraca� do pa�acu?
� Wraca�? � za�mia� si� Conan. � Musz� tam dopiero p�j��! Opu�ci�em towarzystwo
ksi�niczki bez po�egnania i jej stra�nicy przetrz�saj� w�a�nie miasto, by mnie odnale��.
Mam nadziej�, �e dotr� do pa�acu bez konieczno�ci zabijania kt�rego� z tych durni.
Malak potrz�sn�� g�ow�.
� B�dziesz mia� szcz�cie, je�eli Taramis nie w�cieknie si� na tyle, by kaza� wetkn��
twoj� g�ow� na pik�.
� Mo�e i si� nie w�cieknie, ale czego� takiego nie zrobi. Ona potrzebuje nie byle jakiego
z�odzieja, Malaku, lecz mnie. Zna�a moje imi� i przyby�a na r�wnin� specjalnie po mnie.
Cokolwiek zamierza, Conan z Cymmerii jest jej do tego niezb�dny.
IV
W por�wnaniu z otaczaj�cym go miastem pa�ac Taramis wygl�da� niczym raj, cho�
oczywi�cie nie by� tak imponuj�cy jak siedziba kr�la. Tiridates m�g� sobie by� nieudolnym,
nasi�kni�tym winem pijakiem, ale pr�ba dor�wnania jego pa�acowi by�a najlepszym
sposobem skr�cenia si� o g�ow�. Blanki marmurowych �cian pa�acu Taramis si�ga�y do
wysoko�ci czterech ludzi od ziemi i by�y o dwa �okcie ni�sze od kr�lewskich. Cztery wie�e
sta�y w rogach mur�w, a dwie nast�pne strzeg�y �elaznych wr�t.
Brama sta�a otworem, gdy Conan zjawi� si� w pobli�u. Pilnowali jej dwaj wojownicy w
czarnych napier�nikach i he�mach zas�aniaj�cych twarze, z w��czniami o d�ugich ostrzach,
kt�re krzy�owa�y si� po�rodku bramy. Inni, nieruchomi niczym kamienie, kt�rych pilnowali,
stali na szczytach wie�. Dalsi zajmowali posterunki na murach. Conan skrzywi� si� z pogard�
na ich widok. Przypominali statuy i podobnie jak one byli bezu�yteczni. W po�wiacie
ksi�yca nawet �lepy z�odziej m�g�by przej�� pomi�dzy nimi bez zwracania na siebie uwagi.
S�o�ce chyli�o si� ju� nad zachodnim horyzontem i wartownicy, oczekuj�c ko�ca s�u�by,
nudzili si� i my�leli g��wnie o czekaj�cym w koszarach jedzeniu oraz s�u�ebnych dziewkach.
Conan znalaz� si� o trzy kroki od bramy, zanim stra�nicy zorientowali si�, i� ma on zamiar
wej�� do pa�acu, a nie przej�� obok. Zgodnie z ich do�wiadczeniem tacy jak Conan nie
wchodzili do pa�acu ksi�niczki krwi, chyba �e pod stra�� w drodze do loch�w. W��cznie
pochyli�y si� jednocze�nie mierz�c w piersi przybysza.
� Zje�d�aj! � warkn�� jeden z wartownik�w.
� Przyszed�em na spotkanie z Taramis � oznajmi� Conan.
Oczy wartownik�w prze�lizgn�y si� po zakurzonej sylwetce dziwnego w��cz�gi.
Szydercze u�miechy skrzywi�y ich twarze. Ten, kt�ry odezwa� si� wcze�niej, ponownie
otworzy� usta.
� Kaza�em ci�
Nagle za ich plecami pojawi� si� Bombatta, jednym ruchem rozpychaj�c na boki
tarasuj�cych mu drog� m�czyzn. Wartownicy z �oskotem zatoczyli si� na grube, okute
�elazem belki wr�t. Bombatta zatrzyma� si�, mierz�c Conana w�ciek�ym wzrokiem. Jego r�ka
opar�a si� na r�koje�ci szabli.
� �mia�e� tu przyj�� po� � pokryta bliznami twarz zadr�a�a z gniewu, gdy masywny
wojownik wci�ga� powietrze do p�uc. Jego czarne oczy znajdowa�y si� na tej samej
wysoko�ci co oczy Conana. � Gdzie� si� podziewa�, na Dziewi�� Piekie� Zandru?!
� M�j ko� poni�s�, gdy wielb��dy si� sp�oszy�y � odrzek� niedbale Conan. � Poza tym
potrzebowa�em jednego czy dw�ch kubk�w wina, by przep�uka� gard�o z kurzu pustyni.
Bombatta zgrzytn�� z�bami.
� Chod� ze mn�! � warkn��, odwr�ci� si� i skierowa� do pa�acu. Stra�nicy odsun�li si�
przezornie na bok, ale Bombatta, gdy tylko znalaz� si� za murami, krzykn��:
� Torga! Zmie� tych b�azn�w przy bramie!
Conan ruszy� za nim nie �piesz�c si�. Utrzymywa� w�asne tempo nie zwracaj�c uwagi na
pociemnia�ego z gniewu Bombatt�, kt�ry musia� zwolni� kroku, by Cymmerianin nie zosta� z
ty�u.
Od bramy do pa�acu wiod�a szeroka kamienna droga. Conan mija� zadbane ogrody, gdzie
szemrz�ce marmurowe fontanny rozpina�y w powietrzu ulotne t�cze wodnego py�u oraz
wznosi�y si� alabastrowe iglice, znacznie przewy�szaj�ce pa�acowe mury. Wysokie drzewa
rzuca�y koronkowe �aty cienia, a otwarte przestrzenie poro�ni�te by�y ozdobnymi krzewami i
rzadkimi okazami kwiat�w sprowadzonych z Vendhii i Zingary. Mi�dzy nimi wi�y si�
spacerowe �cie�ki. W polu widzenia Conana nad upi�kszeniem ogrod�w trudzi�o si�
dziesi�ciu ogrodnik�w.
Sam pa�ac otoczony by� portykiem z wysokich, ��obkowanych kolumn. Wewn�trzne
dziedzi�ce wy�o�ono wypolerowanymi p�ytami marmuru. Ocienia�y je balkony wystaj�ce z
ol�niewaj�co bia�ych �cian. Misternej roboty gobeliny wisia�y w korytarzach zas�anych bez
umiaru �wietnymi kobiercami z Vendhii. Wsz�dzie biegali niewolnicy, zapalaj�cy przed
zmierzchem z�ote lampy.
Bombatta prowadzi� barbarzy�c� tak d�ugo, a� Conan zacz�� si� zastanawia�, czy b�d� tak
szli przez ca�y pa�ac. Wreszcie wyszli na dziedziniec i Cymmerianin przystan��, nie dbaj�c,
czy jego przewodnik zatrzyma� si� r�wnie�. Wok� dziedzi�ca sta�y alabastrowe, porfirowe i
obsydianowe piedesta�y, a na ka�dym wyryte by�y dziwaczne symbole. Conan rozpozna�
niekt�re jako astrologiczne mapy, w przypadku za� innych by� zadowolony, �e ich nie zna.
W�r�d piedesta��w sta�y grupki ludzi w ��tych i czarnych szatach, haftowanych w zawi�e,
tajemne znaki. Inni m�czy�ni, w szatach z�otych, trzymali si� osobno. Gdy tylko Conan
pojawi� si� na dziedzi�cu, spocz�y na nim spojrzenia wszystkich obecnych. Wpatrywa�y si�
w niego oczy pe�ne oczekiwania, oczy wa��ce, mierz�ce i dokonuj�ce oceny.
� Ten cz�owiek, Conan � powiedzia� Bombatta i Cymmerianin zorientowa� si�, �e
wojownik zwraca si� nie do zebranych, ale do stoj�cej na balkonie Taramis.
Zmys�owa pani nadal mia�a na sobie str�j podr�ny. W jej oczach b�yszcza�a
niepohamowana furia. Spojrza�a na Conana. Zdawa�a si� czeka�, by Cymmerianin spu�ci�
g�ow�, a gdy tego nie czyni�, z rozdra�nieniem skrzywi�a usta.
� Ka� go wymy� � rozkaza�a � i przyprowadzi� do mnie. � Odwr�ci�a i bez s�owa
opu�ci�a balkon. Ka�dy jej ruch zdradza� przepe�niaj�c� j� w�ciek�o��.
Jej gniew nie by� jednak�e wi�kszy od gniewu Conana.
� Ka� mnie wymy�! � wycedzi�. � Nie jestem koniem! � Ku swemu zdziwieniu
stwierdzi�, �e na pokiereszowanej twarzy Bombatty widnieje r�wna irytacja.
� �a�nie s� tam, z�odzieju! � warkn�� wojownik i ruszy� nie ogl�daj�c si�.
Cymmerianin waha� si� tylko przez chwil�. Z przyjemno�ci� skorzysta�by z okazji
op�ukania si� z kurzu. Denerwowa� go jedynie spos�b, w jaki uczyniono mu t� propozycj�. O
ile w og�le mo�na by�o nazwa� to propozycj�.
�ciany pomieszczenia, do kt�rego zosta� wprowadzony, pokrywa�a mozaika
przedstawiaj�ca b��kitne niebo i rzeczne sitowie. Na �rodku znajdowa� si� wy�o�ony bia�ymi
kafelkami basen. Za nim sta�a niska sofa i ma�y stolik zastawiony flakonikami wonnych
olejk�w. Conan ju� cieszy� si� na my�l o k�pieli, jednak�e u�miechn�� si� dopiero na widok
�aziebnych. Cztery dziewcz�ta b�ysn�y ku niemu ciemnymi oczami i zachichota�y,
przys�aniaj�c usta d�o�mi. Ich w�osy by�y jednakowo czarne i identycznie uczesane, ale
kr�tkie tuniki z bia�ego p��tna kry�y kszta�ty zupe�nie r�ne � od szczup�ych po kusz�co
bujne.
� Przy�l� po ciebie, z�odzieju � powiedzia� Bombatta.
U�miech Conana sp�owia�.
� Tw�j ton zaczyna mnie dra�ni� � rzek� zimno.
� Gdyby� nie by� potrzebny�
� Nie pozw�l, by ci si� r�ka zasta�a. B�d� tu jeszcze� p�niej.
R�ka Bombatty przesun�a si� w stron� broni, a blizny na jego twarzy przybra�y siny
odcie�. Po chwili wojownik odwr�ci� si� i wyszed� z �a�ni.
Dziewcz�ta milcza�y podczas tej wymiany zda�. Teraz zbi�y si� w gromadk�, wlepiaj�c w
Cymmerianina przera�one oczy.
� Nie pogryz� was � powiedzia� uprzejmie Conan.
Z wahaniem podesz�y wszystkie naraz, po czym zacz�y zdejmowa� z niego ubranie
paplaj�c jedna przez drug�:
� My�la�am, �e b�dziesz z nim walczy�, panie.
� Bombatta jest zawzi�tym wojownikiem, panie. Niebezpiecznym.
� Ale ty, panie, jeste� r�wnie wielki jak on. Nie my�la�am, �e istnieje jeszcze kto� tak
wysoki.
� Ale Bombatta jest pot�niejszy. Co nie znaczy, �e w�tpi� w twoje si�y, panie�
� Przesta�cie � rzek� ze �miechem Conan, powstrzymuj�c je uniesion� d�oni�. � Po
kolei. Po pierwsze, nie jestem panem. Po drugie, sam mog� si� umy�. I po trzecie, jak si�
nazywacie?
� Ja jestem Aniya, panie � odpar�a najsmuklejsza. � A to Taphis, Anouk i Lyella. I
jeste�my tu, panie, by s�u�y� ci podczas k�pieli.
Conan pe�nym uznania wzrokiem przebieg� po jej gibkiej, a zarazem kr�g�ej figurze.
� Mia�bym lepszy pomys� � wymrucza�.
Aniya obla�a si� rumie�cem.
� To� to zakazane, panie � zaj�kn�a si�. � Jeste�my przeznaczone dla �pi�cego
Boga. � Pozosta�e dziewcz�ta sapn�y z groz� na te s�owa, a twarz Aniy zblad�a r�wnie
szybko, jak poczerwienia�a.
� �pi�cego boga? � powt�rzy� pytaj�co Conan. � A co to za b�g?
� Panie, prosz� � wyduka�a b�agalnie Aniya � nie wolno nam o nim m�wi�. Prosz�.
Je�eli zdradzisz, co ci powiedzia�am, zostan� zostan� ukarana.
� B�d� milcza� � obieca� solennie Conan.
Milcza� w czasie dwukrotnego namydlania i sp�ukiwania. Dziewcz�ta osuszy�y go
mi�kkimi r�cznikami, potem natar�y mu sk�r� wonnymi olejkami. Na szcz�cie nie tymi
najbardziej wonnymi. Zdo�a� ich unikn��, chocia� i tak mia� wra�enie, �e pachnie niczym
wyperfumowany fircyk. Dziewcz�ta ubiera�y go w�a�nie w szaty z bia�ego jedwabiu, gdy w
drzwiach �a�ni pojawi� si� �ysy i pomarszczony starzec.
� Jestem Jarveneus � powiedzia�, k�aniaj�c si� nieznacznie � nadzorca s�u�by
ksi�niczki Taramis. � Jego ton wskazywa�, �e uwa�a swoje stanowisko za niesko�czenie
wy�sze od z�odziejskiej profesji. � Je�eli jeste� got�w, zawiod� ci� do� � zakaszla�, gdy
Conan podni�s� pas z mieczem. � To ci nie b�dzie potrzebne.
Conan zapi�� klamr�, poprawi� miecz i sztylet. Nie lubi� by� rozbrojony w �adnych
okoliczno�ciach, a im wi�cej si� dowiadywa�, tym mniej mia� na to ochot� w tym pa�acu.
� Prowad� mnie do Taramis � powiedzia�.
Jarveneus niemal ud�awi� si� w�asn� �lin�.
� Zabior� ci� do ksi�niczki Taramis.
Cymmerianin ruchem r�ki kaza� mu rusza�. Niespodzianka za n