11574

Szczegóły
Tytuł 11574
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11574 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11574 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11574 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk S ^ który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. iteratuna KUKNIJ TUTAJ JACEK ŁUKASIEWICZ PODRÓŻE Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 REJS PRAWA - „Mam prawo - mówił. - Morze mnie słucha". Ocean skupiał się w brzegach kieliszka. „Mam prawo" - kiedy wypijał i powtarzał gest. - „Mam do tego prawo - powiedziała kobieta - by wiedzieć, co robisz, gdy nie jesteś ze mną". Twarz jej ostatnio zmarszczyła się i zbrzydła, usta chwytały powietrze. „Mam prawo" - krzyczy mewa wędrując daleko od lądu. „Mam do tego prawo, póki wieje wiatr" - rozpryskując się w pianę powiedziała fala. W Dniu Wyjątkowym na mostku siada ptak pewności. Szponami delikatnie przetacza żyroskop. WINO W CARTAGENIE Jest wino w Cartagenie. Tinto seco. Pij! Jak u Rembrandta siedzą tutaj, którzy dokoła świata obrócili nie raz, ci przemytnicy - ze złotym świeceniem piennych kielichów. I piją wino w hiszpańskiej krainie, u oberżysty w grenadzkim powiecie tryska z bukłaka. Płyńmy morzem ciemnym jak wino. Trzymajmy kurs. Żadnej nie ma syreny w odmętach ciemnego wina, żadnego wina nie ma w syrenim łkaniu. STATEK HANDLOWY Płynąć na statku niegdyś cesarsko-królewskim, dławić powstanie Bokserów. Przebici bagnetami wstępowali w rzekę. Wielogłosowe chóry zawodziły ekonomię polityczną. Ocean jest szafirem, szmaragdem, topazem. Tak w oczach cenne trwonimy kolory, zamiast je w kraju oddać amatorom. (Mielibyśmy niedzielnych Cranachów i Giottów.) Kula ziemska okrągła jest, jaskrawa i smak ma nieporównany do żadnej jagody. Kto o tym wie, niech koczuje od portu do portu. Niech się spełnia, co bywa krwią, morzem lub winem. DZWON * * * Popatrz, jakie to wszystko złociste, we mgłach się wije miodopłynny barok. Popatrz, jakie to wszystko strzeliste. Tu zmartwychwstaje się raz w roku - na rok. Niejasne wszystko jest, ajest przejrzyste. Mnogojęzyczny gwar słychać dokoła. Patrzymy z wieży Gedymina w dół na ten odkryty, a zakryty wpół dzwon zatopiony. Błyszczy, a nie woła. WIEŻE IN MONTE Tutaj się rodzić, tam umarłych grzebać, a między grobem i narodzinami jesteś i ciebie nie ma. Spod obcego nieba przysłano wieże dwie, by były snami. Smukłej ą, dająniebieskość niebiosom, a chmurom miękkość, gdy je chmury niosą. I patrzą wieże w rzeczkę, która płynie, małą i znaną z książek dawnych lat. Z niej wyłowiono czarodziejską skrzynię, w której się mieścił świat. Klucz tutaj w wodzie został utopiony i tylko ciemność głęboka wśród wzgórz, i tylko niebo nagle zmienia tony, i kwitną wieże w blaskach zórz. I jakoś dziwnie ten list się układa, gdy z tego miasta pobliskiego piszę, gdzie w ostrych brzegach huczą pienne sny, że to, co piszę tobie -jest ballada nieznanej akcji. Jak dźwięk, co zapada, jak nad Wilenkązbursztynione łzy. POECI Umarłym bije niesłyszalny dzwon nocą, gdy drzewa są z szarego światła. I ciemnej wodzie daje ciemny ton, i wszystko gmatwa. I krzywy mur, arkada, sień raz ciemna, a raz złota. Nie człowiek tu, ni duch - może cień, zmaterializowana tęsknota. Stąd, odrzucony na sto mil w zachodni kraj, Mickiewicz duchy tych murów, bruków, chwil zachować chciał we śpiewie. I Miłosz oddzielony oceanem z ironią łączy łkania, gdy mu zaczyna łkać nad ranem maszyna do pisania. I płonie znicz, i płonie stos na starożytnej wieży. Krywekrywejte ciągnie los: co komu się należy. A ojcom upór, matkom łzy, ulicom szare cienie. A synom niespokojne sny, a poetom milczenie. GROBY Jeżeli tylko to im pozostało, te wąskie, zimne i wilgotne ściany, to nie mów, że im zostało tak mało: troszeczkę kości i sen nieprzespany. Jeżeli tyle się tu odmieniło (tylko te same wieże szumią echem), nie mów, że zbrodnia wygasła i miłość, że w słowie nie ma już nic nad pociechę. Jeszcze zatrzymaj się i spojrzyj śmiele w rzewną pamiątkę, w skruszone kamienie i pomyśl — że im zostało tak wiele: i nadaremność, i nieprzebudzenie. POWROTY DEDYKACJA W kołysce strumienia, pod namiotem zieleni milczy upał, drze się sroka. Pod wierzbą umarła - Naj ada w ręku trzyma grzebień. Ciało jej nad mułem i łupkiem, nad trawą, korzeniem i wodą. Na łupkowych tabliczkach są prawa, które zmywa nurt. W kołysce strumienia, synu, chrzczę cię z tej wody i milczącej Najadzie dedykuję. * * * pić z tej studni w której przechadza się śmierć okrągłej odkopanej z zieleni dzieciństwa moje babki czarno do ziemi odziane patrzą na zasłoniętą studnię zmurszałe deski pod kołowrotem na których igra słońce pamięć gwałtownie przystaje ktoś ściągnął wodze sześć staruszek pod koronkowymi parasolkami gryzie ziemię GWIAZDKA Dom wielopokojowy. Pachnie sianem i herbatą. Mówię do niej „pani". - „Miło panią widzieć, choć pani nie żyje". - „Ach, to głupstwo" - mówi i zaprasza, by usiąść w zielonym fotelu. - „Stamtąd się nie powraca". - „Ach, to głupstwo - powie - czas to jest wykwit mrozu, wysypka na szybie, mamy teraz zimę". I przegląda powieść (tutaj wypada znać grube powieści). Choinka, ryba, piernik migdałowy. Babka, sztywno siedząca, gładzi obrus dłonią. - „Pani także nie żyje?" Z tak wielkim nietaktem nie spotkała się babka. Lodowato nie zwraca więc uwagi. Gwiazdy wchodzą w okna. Okna są gwiazdami. Mżą swym blaskiem ku naszej przestrzeni, w której panuje porządek natury. WIERSZ MIŁOSNY Dzień był upalny, szeroki i stały, a czas na chwilę zastygł. Nie usłyszałem, jak gromy padały w burzy nad miastem. Deski, co ciała nasze ogrzewały - to nasi słudzy. 10 „Wszedłem do rzeki nagle oszalałej" - to motyw cudzy. Wciągany wirem, który chłonie tego, co się ośmieli, ja położyłem obie twoje dłonie na moim ciele. JARDIN D'AMOUR To miasto się rozlewa. Wielkie puste place, życie jest podróżą. Tu się mieszka. Na IV piętrze żelazny piecyk. Natychmiast. Natychmiast oddaj się. Miasto zamyka nas i odsłania, rzeka toczy wody nieprzeniknione. Witam cię w krówce mlecznej. Widzimy go, jak leży. Schody, przekrzywiony krawat. Wiek już robi swoje i alkohol. Schody się kołyszą. Płyniesz, płyniemy przez opierające się powietrze. Natychmiast. Dopiero była dziewczyną, a tutaj marskość dziewczyny. Żegnaj, do zobaczenia za godzinę. Po godzinie: natychmiast się oddaj. Mali ludzie w słońcu kopią piłkę. Liście zmieniły kolor. Jeszcze nie ulatują. Trochę żużlu, ceglanego pyłu, wiatr. Dudnią koła pociągu. Jedziemy, choć nie wiemy ścieżeczki. Co mi wzięłaś? Nic nie wzięłaś. Natychmiast. LATO 1947 Z okien na piętrze chorzy na tyfus wołali jeść. Świerszcz skomlił drzewa drżały. Moje ciało dzieliło się na gorąco i zimno na górę i dół. Byłem nagi w gorącej ślinie. Parzony wstydem szukałem pióra by napisać list. * * * Pytam się o zakończenie tego snu, ale zakończenia nie będzie. 11 Czuj ę jeszcze ciepło j ej członków, wilgotną rozwiązłość. Reszta jej szarych włosów, zaczesana w kok, cytrynowa barwa ciała, którą pamiętam. Nagle zmieniła się w biało-czarną przebitkę. Siedziała kamienna i stara z kamiennym dzieckiem przed sobą. I znów żywo pulsowała pomarszczona szyja. Potem coś miało nastąpić, jak bywa w snach erotycznych. Co miało nastąpić - nie wiadomo. CIEMNA BOGINI Wyciąga smukłe ręce, układa nas pokotem do krótkiego snu. Jej stopę, łydkę, prawe biodro złoci słońce przeciekające z koron drzew. Nasz sen będzie gwarny, splątany. Nikt nie zajrzy do jego gorącego wnętrza. Ciemna łowczyni podnosi ręce, ale zamiast szyć do nas, zniewolonych, z łuku, oddala się spokojnie polować na lwy. NA SKALE RADY Umarł Dżibenenosah i jego pies Cukierek. Nie ma tutaj nas wszystkich. Sęp Złoty - nad jego grobem kominy fabryczne. Orle Pióro w szpitalu umierał, rozpięty na dłoniach kobiet. Sarenka - poszła do zbyt wielkiego boru. Gniecie ta skała, choć niebo ma nadal spojrzenie Naszego Starego Trapera. 12 A ziemia wciąż pachnie rozkoszami nocy. Ktoś proponuje wstać i pójść jeszcze trochę. Może znajdzie się nowe łowisko. 13 VINO ROSSO * * * U tego Zeusa na jego ruinie siedzę bez głowy bez rąk bez odzienia U tego Zeusa którego opływa tak wielkie morze że gdzie spojrzeć morze U tego Zeusa i u tej Junony po której 9 kolumn się ostało U tego Zeusa za chwilę zapłaczę w te gorzkie zioła i w tę ostrą ziemię. VINO ROSSO W winie prawda. Śmiejąca się twarz. Rozradowany sylen wypełza z opuncji. Śmiech moich czterdziestu lat na Sycylii. * * * To są poeci, a ich śmierć jest dla nas wyrwaniem serca bez żadnej protezy. Są oni też, jak stare piękne dachy, 14 przez które pada w nasze dusze deszcz. Pili to wino z niedobrej jagody, które i dla nas czerwień swą wzburzyło. W SYRAKUZACH Siedzę w pustym teatrze pośród kamienia i nie na mnie chór patrzy, który oniemiał. Tylko jaszczurka śmignie spod załomu. Tylko turysta inny wspomni o domu. Byli i porzucili trochę swej duszy w pomarańcze, cyprysy, eukaliptusy. Wśród pudełek, papierów, gorzkiego ziela i świergocze ich dusza, i się nie wciela. DESZCZ W NEAPOLU Ty ej an stary malował starego papieża. Papież był zmęczony. Starzec malował starca. Znał go tak dobrze, że dość było ślepego dotyku pędzla. Lecz męczył się przez fiolety i biele, nie dopowiadał Neapol w deszczu płynie w biele i szarości. Zmęczona ryba zrzuca z siebie barok. 15 RZYM W DESZCZU Deszcz pada obfity. Jego kolory są kolorami Rzymu. Rzym jest STOŁEM GORĄCYM. Paruje deszcz z Rzymu. Słychać, jak chodzi nawami bazylik. Wszystko spływa do końca, do dna, do oddechu. Czuję mój oddech za prętami żeber. DUCCIO W SIENIE Zobaczył pejzażu omglenie, które weszło do żył. Poczuł nowe tętna uderzenie i doświadczył, że żył. Potem zaczął malować anioły, wszystkim dawał tę samą twarz, a rys smutny był raz - raz wesoły To twoja twarz. Na końcu przedstawił Madonnę, w którą wstąpił Duch. Miała ona oblicze pokłonne i wyostrzony słuch. Anioły przy niej wulgarniały, choć rys ich był ten sam. Wszystkie twarz tę, co ona, miały, twarz, którą znam. I choć ołtarz tonie w błękicie, złocie, różu i snach, tak znajomo wszystkie patrzycie, 16 że mnie przenika strach. A gdy skończył, wyostrzył, wygładził dwuznaczny rys. I Dzieciątko w obraz doprowadził, Tego, co zwisł. ASSYŻ Jeszcze czas. Klara już wie, że to mężczyzna z prawdziwym charakterem. Ale wilk z Gubio włożył pysk w parującego barana. Rufin spuszcza ze schodów beczkę wina. Ptaki schowały się w dziuplach. Franciszek w marcowym deszczu nie opuszcza Porcjunkuli. I jeszcze Giotto pędzla nie przyłożył. I Cimabue nie zobaczył chwały, przy której z boku waruje ten mały. Jeszcze czas. Wrzucaj sto lirów, zabłysną na chwilę oblicza świętych. POMPEJA Aż mi smutno - nie jestem tu obcy. Takie zaciszne gruzy dobrze znam. Zbombardowanymi ulicami biegną chłopcy, wśród których jestem sam. * * * Czyj jest najbardziej zadarty nos w Helladzie? Sokratesa-gaduły, co zamilkł długim snem 17 * * * Szedłem za stadem kóz pod górę w Realmonte. Pytał mnie się ich pasterz, czym się zaprzątam. Kozy miały pełne wymiona, wysokie kręte rogi. Nic nie odrzekłem, bo właśnie rozeszły się nasze drogi. Patrzyłem w morze przeszyte słońca błyskiem. Nagle stanąłem w sobie nad urwiskiem. REALMONTE Jeżeli morze w oczach pozostanie, będę mógł patrzeć niezmąconym wzrokiem, poprzez lazury. W tej chwili ono jest jak powitanie, jak sen rozległe i jak śmierć wysokie i topi chmury. Chodzą tu biało ubrane lub czarno, wesele, stypę różną łyżką garną z tej samej miski. I nikt nie pyta się: po co i na co, czemu znajduje i czemu znów traci bliskiego bliski. I po to przyszedł w te odległe strony człowiek zmęczony. 18 * * * To będzie krótki list, bardzo krótki. Na twoje łzy, na moje smutki. I nic, naprawdę nic, nic ci nie powiem. Tutaj są góry. Tutaj jest morze. Tu jest pustkowie. * * * Po co tu przyjechałeś? Po milczenie? Nad to morze, nad te góry, do tych ludzi. Tu, gdzie cię nie posiali, w ten krzyk. Do czarnych amfor, z których się nie napijesz, do cierni, z których Chrystus miał koronę. Będę powracał stąd do dawnych miejsc i będę wracał do tych samych dolin, do chat świecących w czarną noc. 19 PIĘKNA OGRODNICZKA ROZMOWA Był to oszklony dworzec w rodzaju lotniczego. Patrzyliśmy: za szybą rośliny poplątane w sobie. Liście czerwone, żółte kwiaty, zieleń przez ścianę z plexiglasu nie mogły wejść do sterylnego wnętrza. - Byłby to - powiedziała - nadludzki wysiłek, aby w tym gąszczu zaprowadzić ład. - Nadludzki - powtórzyłem - a jestem człowiekiem. OGRÓD GŁUPCÓW „To ogród głupców!" - krzyknęła bijąc w przybramne dzwonki. One dzwonią przeciągle. I nadchodzi słuszny odźwierny. „Bardzo proszę, to ogród głupców" - śmieje się koń. Na koniu pikador drażni byka, co zdechł już przed dwudziestu laty. Ktoś starał się w mit wstąpić, ale go nie przyjęto. (Więc piosenki nuci i z Drzewa Dziejów pogryza owoce, plując pestki przed siebie). Mały chłopiec bawi się pod okiem żebraków. Rozweseleni nie baczą, że trawi ich trąd, wyrywają sobie tykwę spirytusu. 20 Filozof urządził mieszkanie w agreście, pielęgnuje Istotę, grozi ogrodowi. Boso ku temu gniazdu trzeba się przekradać. Jest tu modrzew z drobnym listkiem, pod nim dama układa dystych, który by wywiódł ludzi z raju (anioł) i doprowadził do zwykłego kresu. Spierają się żebracy nie bacząc na trąd. Filozof pośród cierni swą Istotę głosi. Kobieta uporczywie kuje archanioła. TRUSKAWKI Ten człowiek wcale nie przyszedł do raju, chociaż jest nagi. A jest ogrodnikiem. Plewi, uprawia truskawki, o, dla pożytku, nie dla ornamentu (a jednak ornament nam został - właścicielom snów płaskich). Przez czerwień truskawek brnęli do tego parku, padali bez tchu. Przez słodycz, przez świeżość, przez ich mdłość, przez mdlenie, przez kształt, deptanie tego kształtu - i wreszcie pragnący znajdowali gipsowe girlandy. I mądrze dzieciom zakazano tykać tego owocu, by miały swe niebo w dojrzałości. OBRAZEK A te panie (o, Panie) są pulchne, w tiurniurach, 21 wychodzą ze szpaleru lip, spod czarnych tui. Mają na piersiach żelazne krzyżyki, na palcach mają cierniowe pierścionki. A potem płaskie rzucają kamyki na gładką taflę stawu. Tak się bawią. Za bramą słyszą stuk kibitki i ciemny głos, co po sybirach płacze, a im pozostał park w dolinie i modrzewiowy dwór. Ale panie (o, Panie) szablę i pistolet schowały wśród piwonii. I tam się skrada teraz chytry sługus, by je rozstrzelać. MIŁOSC Nie wiem, kim jesteś, gdy stajesz przede mną. Nie wiem - przechodzimy pod gałęzią, przez mostki. Nie wiem - pod czerwienią liści cię całuję. Ktoś we flet dmie, a to ptak, który nie może być świadkiem. Nie wiem - gdy myślę: świat jest naszym okłamaniem, omamem wzroku, słuchu, powonienia, dotyku i żądzą klejnotów. - „To ogród głupców" - mówisz - „nasz jest inny". -Ale tu też zapada słońce, wstaje świt, Jedzą i piją wodę. JADŁO Kaczka w agreście, jeż w kolcach, te marzenia wiosennego stołu, 22 bażancie sadło. W takiej uczcie zastygli z widelcami. I wątroba przygotowuje swój przepastny piec. Filozof karmi młodziutkie abstrakcje. Żebracy się przymknęli. - Chodź tu! - woła na chłopca kobieta. * * * Idźmy. Nie! Stańmy! - bo niebo się zniża, Chmury chcą bliżej ziemi być - a ziemia dosięgnąć chmur. Będziemy teraz trzymać się za ręce, całować, tulić całymi ciałami. Park jest szczeliną, że szpilki nie włożysz. My zaś, my-myszy, o Panie, my-myszy przystosowane do tego znikania. ROZMOWA DRUGA - Byłby to - powiedziała - nadludzki wysiłek. -Nadludzki, a jestem człowiekiem. Alkohol może - mówię - sprawi, że za przegrodą ze szkła, z plexi, zrobioną z wiatru wstrzymanego siłą ciśnienie nasze będzie równe roślinności. - Nikt nas nie zmusi do wyjścia z tego wnętrza, bylibyśmy - mówi - horrendalne zjawy. Jedna tylko nadzieja: polecieć daleko, gdzie rozsnuta śniegu biel. Lecz choćby się tak stało, zabraknie nam czasu, by zapisać śladami tę wielką równinę. - Byłby to - powiedziała - nadludzki wysiłek. - Tak, nadludzki - odrzekłem - a jestem człowiekiem. 23 SZTUKA Zab awą j est sztuka, która nam urządziła tę niewielką przystań. Pod krzewem obsypanym kwieciem trójkolorowym patrzymy na chrząszcze. Byk przebity dzidą dawno już poległ. Filozof zasnął, a słońce na jego ciele wypala mozaikę. Kobieta darmo kuje archanioła, który by z raju wyprowadził nas. - Bo nie ma raju - mówisz - nawet ten krzew pokryje śnieg. Ale nam wystarcza smak gorącego liścia, chmura. Zab awą j est sztuka, nie my, ona nam urządziła to schronienie. Teraz zmęczoną rzeczywistość trzyma w siatce ornamentu. 24 ZASŁONA KOBIETA Kobieta zbliża się do szarej zasłony, słychać jej krok. Jeżeli poznałeś rysy twarzy, są ci bliskie. Jeśli poznałeś kosz, który dźwiga, całyś z kamienia. Kobieta zbliża się do szarej zasłony z szarego deszczu. Kamienna kobieta podchodzi do ognistej zasłony, ognista kobieta do kamiennej zasłony, zwyczajna gładzi dłonią, ucisza, uspokaja deszcz. Daje i nie daje się widzieć, idzie ukradkiem, idzie śmiało, spokojnie, bez kosza, bez szaty, tylko kobieta idzie. RZEKA W tej rzece trudno znaleźć rybę, w jej brzuchu pierścień, w pierścieniu kamień. Rzeka z miliona rąk miliona twarzy miliona piersi; każda inaczej przemawia. 25 Słychać je nocą, która przewodzi dźwięk. WIEŻA Spędzali czas jak płód. Ryli słowa, aby przez lata patrzeć na wyryte słowa. Skuto cegłą młodzieńców, marli starcy płacząc, że mężczyzna nie zapłodni mężczyzny. Bunt, głupie żądze, ich bezsenne noce zamknęła wieża, zwarła cegła. A jeśli ksiądz szedł im odpuszczać grzechy, to j akby j e odpuszczał j aszczurkom lub szczurom. Kiedy im nie rzucano flaków i jęczmienia, chwiały się zęby i kość odstawała. Szkielet chciał wydostać się na wolność, czuć kością deszcz i zbierać burzę w doliny czaszki. Więc szanowano tę wolność szkieletu. DŁOŃ Widziałem skradającą się kobietę. Wśród cieni w mlecznym mroku szła. Nie była mgłą, miała wyraźny profil. Niosła kosz. Szata miękka ostro załamana. Nie przenikała ściany, odbiła się w szybie, dłoń wyciągnęła, jakby rozchylić chciała płatki kwiatu, napotkać kamienne czoło wyjęte z czasu, wyzbyte przestrzeni. Lecz tylko 26 gładziła dłonią aksamitny mrok i strugę deszczu, i syk błyskawicy. Jakby przekroczyć chciała linię dzielącą ciało od przybytku, dotknąć kamiennego czoła, aby skamienieć, lecz nie dotykała. CMENTARZ W południe odtrącony od ciała (od trumny, która zamyka, co niezamykalne), od jego snu, w który można wejść, odtrącony na trawę obcą, skałę niegościnną. Za bramą został niepotrzebny panteon: w pianie nad złotym kuflem chwilowe Najady, głupie głosy, głupie oczy, głupie włosy. Tu skrzydła strachu wznoszą się w upale. KOSZ Kobieta niesie kosz, w nim owoce, zielone pędy. I upada kamienny, i przeżyje przełamany kamień tych, co się nim przełamali. Szedłem i biegłem, ale to był sen. 27 Nikt nie zawołał: „stój", bo to był sen. Trzymam kamienne jabłko dobyte z dna. UCZTA Na płótnach kasze i mięso pieczone. Chlapie jasny spirytus w cienki właz przełyku. Ptak dziobie zgasłą świecę. Żuchwy poznały kleistość owsa, jęczmienia, prosa. Bieleją kamienie. W niskich pagórkach butwieją kości. Moje kości płoną, tkanki powstają ze zgliszcz. Krew toczy szybciej swe wezbrane fale przez rozległe przestrzenie. Tylko białe smugi i zagon, i wygon. Szerokie pola kołyszą, wytrwałe czarne drzewa. Podnoszę się wolno z gliny zmieszanej z trawą, ciężki od uczty. WNĘTRZE Przyszedłem. Wolno zdejmuję płaszcz, patrzę w to czoło nieruchome. Przyszła, pomału zdejmuje okrycie; patrzy w moje czoło nieruchome. Pośpiech jest ojcem głupstwa. Patrzy na mój bezruch, się nie śpieszy. Jeszcze chwilę w jej czoło - mur życia. Umyć ręce. Patrzę, siedząc, gdy myje. Widzi mnie - myjącego. Byle jakie czynności, ale każda czyn. Kiedy zerwiemy strunę, runie świat. 28 WIDZIAŁEM Widziałem starą kobietę z nadwerężonym sercem, obok niej poruszały się zarosłe powietrzem ślady po umarłych. Szła długo, bez sensu i nie mogłem stracić jej z oczu. A kiedy straciłem, jeszcze słyszałem jej serce - zepsuty mięsień udający ptaka.Potem nie było widać nawet cienia. Deszcze zmieszane, kroki, głupie włosy, głupie głosy niezdarnym rytmem wyrabiają czas. 29