11538
Szczegóły |
Tytuł |
11538 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11538 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11538 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11538 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rachel Lee
Zanim Zasnę
(Before I Sleep)
Przekład Ewa Spirydowicz
Prolog
John William Otis przyjął wiadomość z właściwym sobie spokojem. Siedział w celi śmierci od prawie pięciu lat, a wszystkie apelacje okazały się daremne. Więc tak naprawdę to nie był szok.
Pogrążył się w smutku na myśl o straconych szansach i długo myślał o tym, czego już nigdy nie zrobi. Rozmyślał o ludziach, którzy umarli; jedynych, którzy go kiedykolwiek kochali. I o tym, że wszyscy są przekonani, że to on ich zabił. Nie zrobił tego, ale wszyscy tak myśleli, więc pogodził się z tym.
Sięgnął po Opowieść o dwóch miastach i przeczytał ulubiony fragment. Papier w tym miejscu był przetarty niemal na wylot: „To, co robię, jest najlepsze ze wszystkiego, co dotychczas zrobiłem; miejsce, do którego się udaję, jest najlepszym miejscem, jakie poznałem”.
O tym także długo rozmyślał, a potem sięgnął po Biblię w starej, zniszczonej oprawie i przeczytał ulubiony werset: „Bowiem nie zazna człowiek większej radości, niż gdy odda życie za przyjaciół swoich”.
Na kolację podali mu pieczeń. Zjadł, choć teraz wydało się to bez sensu. Zabrali go na krótki wieczorny spacer, pozwolili rozkoszować się dotykiem słońca na skórze, obserwowali czujnie, w obawie, że teraz, gdy klamka zapadła, może zrobić coś głupiego. Ale byli mili. Lubił swoich strażników, a oni jego. Czasami wydawało się, że wszyscy należą do tajemniczego bractwa. Będzie mu brakowało ich przyjaźni.
Sięgnął po gruby zeszyt, na którym starannie wykaligrafował: Wiersze Johna Williama Otisa. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Pomyślał o tym, jak skromną spuściznę pozostawia. Pomyślał o wierszach, których już nigdy nie napisze.
Potem otworzył zeszyt na czystej stronie, wziął tępy drewniany ołówek, którego pozwalano mu używać, i zaczął pisać:
Dziś się dowiedziałem
Dziś się dowiedziałem, że umrę,
I zjadłem kolację.
Dlaczego tylko tyle?
Smutek, gniew, pioruny.
Pompa, rozpacz przepych
Powinny towarzyszyć niechcianej śmierci.
Ale nie.
Moze list
Od brata, którego już nigdy nie zobaczę.
Albo bibliotekarz
z tomikiem Keatsa.
Którego nigdy nie przeczytam,
Albo człowiek z pralni
Z czystą, świeżą pościelą,
Która do rana splamię potem.
Ale nie.
Tylko krótka wizyta naczelnika.
Jeszcze trzy tygodnie, kolejna wizyta.
Kolacja,
Strzyżenie,
Golenie,
Krótki spacer
I już mnie nie będzie.
Ale nie.
Każą mi okazać skruchę i żal,
I żałuję wszystkich, którzy cierpią,
Nigdy jednak tego nie powiem.
Bowiem miłość to poświęcenie,
A muszę dowieść mojej miłości.
Ale nie.
Dziś się dowiedziałem, że umrę.
I zjadłem kolację.
Pieczeń, kartofle, marchewka,
Chleb kukurydziany i lodowato zimne mleko.
Dotrzymywały mi towarzystwa.
Towarzyszyły niechcianej śmierci.
Ale nie.
Rozdział pierwszy
22 dni…
Nie rozumiesz – upierał się Sam z Clearwater. Carissa Stover stłumiła westchnienie i odsunęła się trochę od mikrofonu. Na zewnątrz panowała noc, na szklanej tafli okna dostrzegła błyszczące krople deszczu. Była już zmęczona dyskusją podczas dzisiejszego programu.
– Nie – powtórzyła. – To ty nie rozumiesz. Nie można kupić uniewinnienia. W żaden sposób.
Słuchacz ani myślał ustąpić.
– Ale obrona za dziesięć milionów dolarów...
– Obrona za dziesięć milionów dolarów daje szansę na równowagę sił – powiedziała stanowczo. – Co z tego, że dla oskarżonego pracowało pięciu prawników i sześciu detektywów? Prokuratura miała do dyspozycji całą policję, laboratoria kryminalistyczne, sztab prokuratorów i dużo więcej niż dziesięć milionów dolarów do wydania. W tym wypadku wydatki stanu Floryda i obrony były jak dwa do jednego.
– Ale...
– Nie – przerwała. – Jonas Bellows nie kupił werdyktu. Kupił równe szanse.
Wcisnęła guzik, który rozłączył upartego słuchacza.
– Słuchajcie, ludzie – powiedziała do mikrofonu – wałkujemy ten temat, odkąd ogłoszono werdykt. Pogadajmy o czymś innym, zanim pójdę do domu. Słuchacie Rozmów na Wybrzeżu, 990 WCST, najbardziej rozgadanej stacji radiowej w Tampa Bay. Przy mikrofonie Carey Justice, a nasz temat to, jak zawsze co wieczór, prawo. W jaki sposób prawo wpływa na nasze życie? Kiedy zawodzi? Kiedy jest skuteczne? Czekamy, dzwońcie do nas: 555-9900 to nasz numer w Hillsborough, 550-9900 w Pinellas i jeszcze linia bezpłatna: 1-800-555-9900.
Wcisnęła kolejny, migający na zielono guzik, czytając jednocześnie wiadomość na monitorze.
– Sarah z Largo, jesteś na antenie.
– Carey? – w słuchawce rozległ się nieśmiały kobiecy głos.
– Tak, tu Carey Justice. Sarah, jesteś na antenie.
– Czytałam dzisiaj, że ten dwunastolatek, który żywcem obdarł psa ze skóry, dostanie nadzór kuratora. Dlaczego nie wsadzili go więzienia?
– No właśnie, dlaczego? Przecież mogliby na jakieś pięć lat. Poniekąd zgadzam się z tobą, Sarah. Moim zdaniem ten dzieciak ma zadatki na seryjnego mordercę.
– Tak, właśnie o to mi chodzi! Jak ktoś mógł zrobić coś takiego biednemu psiakowi...
– Ale to nadal tylko dziecko, Sarah. Młodociany. Musimy wierzyć, że dzieci mogą się uczyć na swoich błędach. Musimy dać im jeszcze jedną szansę i pozwolić dorosnąć. Czy twoje dzieci nigdy nie popełniają błędów, Sarah?
– Cóż, pewnie że tak, ale nie takie, Carey!
– Zgadzam się, ten dzieciak to potwór. Ale nie jestem pewna, czy więzienie mogłoby go zmienić. A ty?
– Może się przestraszy i jednak się zmieni.
– Jeśli jest tchórzem, to nadzór kuratora wystarczy. – Carey skończyła rozmowę z Sarah i kontynuowała temat, który zmuszał słuchaczy do sięgnięcia po słuchawkę.
– Pomyślcie, ludzie. Więzienie łatwiej wytrzymać niż nadzór kuratora. Wydaje się wam, że jest odwrotnie? To spróbujcie. Jak długo wytrzymacie, wiedząc, że nie wolno wam nawet skoczyć do sklepu po piwo czy lody? Że możecie wyjść z domu tylko do pracy, a jeśli w drodze powrotnej zahaczycie o supermarket, na progu będzie czekał kurator, który zarzuci wam złamanie warunków i zaciągnie z powrotem na salę sądową? Mówię wam, nadzór kuratora to równia pochyła, a stąd już tylko krok do więzienia. Mamy następnego rozmówcę. Tak, słuchamy, jesteś na antenie.
Po kilku minutach zapowiedziała przerwę na reklamy i wiadomości, miała więc chwilę dla siebie. Usiadła wygodniej i przyjrzała się swojemu odbiciu w zamglonej szybie.
Widziała, choć niewyraźnie, twarz ładnej, ciemnowłosej kobiety o orzechowych oczach, w których malowało się rozczarowanie i bolesny brak złudzeń.
Wstała z fotela, zdjęła słuchawki, przeciągnęła się z rozkoszą i poszła do automatu z napojami. Kofeina. Potrzebowała dużej dawki kofeiny, by przebrnąć przez kolejną godzinę programu.
Wrzuciła drobne do automatu, wyjęła puszkę, opróżniła ją do połowy jednym haustem. Podczas programu piła tylko wodę mineralną, teraz jednak musiała wzmocnić się cukrem i kofeiną. Co prawda, oznaczało to, że po powrocie do domu nie zmruży oka, ale co tam. Nie musi rano wstawać. Nie ma po co.
Podeszła do niej spikerka z programu informacyjnego. Dale Jennings była ładną blondynką o głębokich błękitnych oczach. Całym jej życiem było radio, tak jak dawniej całym życiem Carey było prawo.
– Telefony się nam przegrzeją – rzuciła Dale. – Ale wszyscy chcą rozmawiać o Bellowsie.
Carissa pokręciła głową.
– Pół miliona słuchaczy i każdy chce dorzucić swoje dwa grosze. Szkoda, że wszyscy mówią to samo.
– Są przekonani, że jest winny.
– Trudno. Przysięgli orzekli inaczej.
– Wiem. – Przez cały czas trzymała w dłoni kawałek papieru. Teraz nieśmiało podała go Carissie. – Dopiero co przyszło. Może dzięki temu uda ci się zmienić temat.
– Dzięki. – Carissa sięgnęła po kartkę i szybko przebiegła jąwzrokiem.
Zamarła. Jej serce załomotało, a potem jakby przestało bić.
Prokurator podpisał nakaz egzekucji Johna Williama Otisa.
Ciepły miód.
Ilekroć Seamus Rourke słyszał przez radio niski, zmysłowy głos Carey Justice, przychodziło mu do głowy właśnie to porównanie.
Słyszał jej głos co wieczór, chyba że akurat pracował. Tego wieczora wszedł do domu, cisnął broń na stół, jedną ręką rozluźnił krawat pod szyją, drugą włączył radio.
– Słuchacie 990 WCST, najbardziej rozgadanej stacji w okolicy Tampa Bay...
Czasami słyszał jej głos nawet we śnie. Czasami mówiła do niego w ciemną, cichą noc. Nawet teraz, po pięciu latach, pojawiała się w jego snach.
Słuchał radia jednym uchem, nie zwracając uwagi ani na jej słowa, ani na wypowiedzi słuchaczy, chłonął tylko jej delikatny, słodki głos. Wszedł do kuchni, wyjął z lodówki butelkę wody. Kiedyś wziąłby piwo, ale od czasu wypadku nie pił alkoholu.
Wolał o tym nie myśleć, wiedział, jakie to niebezpieczne. W jego pamięci było wiele zakazanych spraw, przed którymi ostrzegały, jak na dawnych mapach, napisy: Dalej już tylko smoki. Zdarzało mu się do nich wracać, dziś jednak nie był do tego zdolny. Nie chciał, by przeszłość popsuła teraźniejszość.
Właściwie to nie było czego psuć. To śmieszne: trzydziestoośmioletni detektyw, który żyje tylko pracą i radiem. Nie zawsze tak było. Kiedyś miał nawet rodzinę.
Spojrzał na butelkę i doszedł do wniosku, że w jego pożałowania godnej egzystencji brakuje jeszcze tylko butelki piwa albo szklaneczki whisky.
Carey zapowiedziała wiadomości i reklamy, ściszył więc radio. Nie chciał ich słuchać. Nie chciał też wiedzieć, co się dzieje. Wystarczyło mu to, co każdego dnia widział na ulicy.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Seamus odwrócił się zdziwiony. Nie pamiętał, kiedy ostatnio słyszał dźwięk dzwonka. Pewnie jakiś dzieciak z sąsiedztwa spróbuje sprzedać mu parafialną gazetkę. Otworzył drzwi z najbardziej uprzejmym uśmiechem, na jaki było go stać.
Spochmurniał, gdy zobaczył ojca.
– Seamus – zaczął Danny Rourke.
– Tato – Seamus przesuwał wzrok z twarzy starego na podróżną torbę, którą trzymał dłoni. – Co to jest?
Danny odpowiedział smutnym spojrzeniem przekrwionych oczu.
– Urząd skarbowy zabrał moją łódź. Zabrali łódź i wszystko, co miałem, do ostatniego centa. Nie mam dokąd pójść.
Właściwie Seamus powinien się bardziej zdziwić.
– To wszystko przez alkohol, tato. Danny westchnął ciężko.
– Wiem, wiem. Uwierz mi, gdybym miał gdzie pójść...
– Oczywiście. Wejdź. Ale jeśli chcesz tu zostać, musisz zgłosić się do AA.
– Tak, tak. – Ojciec postawił torbę przy drzwiach.
Seamus zamknął za nim drzwi, przekręcił zamek. Danny śmierdział jak browar. Prawdopodobnie wydał ostatnie grosze w pierwszym lepszym barze, kombinując, co zrobić, by nie prosić syna o pomoc.
– Właśnie zabierałem się do kolacji – stwierdził Seamus, by przerwać ciszę, która trwała już zbyt długo. W WCST w dalszym ciągu nadawano wiadomości, więc wyłączył radio, nie chcąc usłyszeć już żadnych złych wieści. Cisza znów wypełniła cały pokój, aż nie miał czym oddychać.
– Też coś przekąszę – odezwał się w końcu Danny. – Pomogę ci.
– Dlaczego zajęli ci łódź?
Danny wzruszył ramionami.
– Sam nie wiem. Może zapomniałem złożyć zeznanie? Wiem tylko, że kilka miesięcy temu przysłali mi rachunek. Widzisz, synu, nie zarabiam już tyle, co dawniej.
Pewnie że nie, pomyślał Seamus. Nic dziwnego, skoro dwa wieczorne piwka zamieniły się w codzienne pijaństwo. Danny pokręcił głową.
– Twierdzą, że jestem im winien prawie trzydzieści tysięcy dolarów, nie licząc karnych odsetek. Nie było szans, żebym zdobył tyle pieniędzy, więc zajęli łódź.
– Przecież jest warta o wiele więcej.
– Dla nich to nie miało znaczenia.
– No dobrze, zanieś rzeczy do pokoju gościnnego i umyj się, a ja przygotuję kolację. Wiesz, gdzie co jest.
Kiedyś jego ojciec był w tym domu mile widzianym gościem. Teraz już nie. Prędzej zaprosiłby do siebie żebraka z ulicy, nie budziłby przynajmniej smutnych wspomnień.
Danny poczłapał w głąb korytarza. Wydawał się dziwnie mały w porównaniu z barczystym olbrzymem, którego Seamus pamiętał z dzieciństwa. Powinien mu współczuć, nie mógł się jednak na to zdobyć. Miał wrażenie, że scenariusz jego życia napisał chyba sam Edgar Allan Poe.
Zerknął na radio, ale go nie włączył. Na dzisiaj dosyć ciepłego miodu. Boże drogi, odkąd jest masochistą?
Ta myśl orzeźwiła go trochę. Wrócił do kuchni, wyjął mięso z lodówki.
Któregoś dnia, obiecał sobie, zastanowi się, co zrobić, żeby przejrzeć na oczy.
Carissa wyszła na parking. Upał i wilgotne powietrze uderzyły ją jak obuchem. Było prawie trzydzieści stopni, mżył deszczyk, było posępnie, jak rzadko na Florydzie.
Do pracy zawsze ubierała się w dżinsy i bluzy z długim rękawem, bo klimatyzacja w pomieszczeniach studia zapewniała iście arktyczną temperaturę. Właściciele stacji liczyli pewnie, że dzięki temu prowadzący będą bardziej przytomni i czujni. A może przyczyny były bardziej przyziemne? Może Bill Hayes, menedżer, lubił zimno? Jakby nie było, różnica temperatur była zawsze dotkliwa.
Po minucie bluza przywarła jej do pleców, mokra nie tyle od deszczu, co od potu. Drażniła skórę jak włosiennica i Carissa nie mogła się doczekać, kiedy dotrze do domu i wreszcie ją zdejmie. Zazwyczaj, przewidując takie sytuacje, zakładała pod spód podkoszulką z krótkim rękawem, jednak dzisiaj spieszyła się i zapomniała o niej.
Wsiadła do samochodu, jasnoczerwonego dżipa, uruchomiła silnik i włączyła klimatyzację na pełny regulator. Deszcz bębnił monotonnie w płócienny dach. Radio, jak zawsze, było nastawione na program jej stacji. Dzisiaj szybko je wyłączyła.
Program prowadził teraz Ted Sanders. Miał skrajnie prawicowe przekonania i dzisiaj nie chciała słuchać jego żartów na temat kary śmierci ani stwierdzeń, że krzesło elektryczne to najważniejszy środek zapobiegający wzrostowi przestępczości. Nie była całkiem przeciwna karze śmierci, jednak uważała zabijanie prądem za równie humanitarne, jak, powiedzmy, spalenie na stosie.
Podczas programu nie powiedziała ani słowa o Johnie Otisie. Gdy wracała do studia po przerwie, miała zamiar to zrobić, ale słowa nie przechodziły jej przez gardło. Przez ostatnią godzinę rozmawiała o procesach cywilnych.
Każdy rozmówca miał swoje zdanie na temat wymiaru sprawiedliwości i każdemu się wydawało, że doskonale rozumie jego działanie. Wszyscy domagali się reformy, procesów cywilnych, o ile oczywiście nie oznaczało to zagrożenia dla ich interesów czy ograniczenia praw. Bogu dzięki, dyskusja nawet się rozkręciła.
Teraz jednak była sama, a John Otis równie dobrze mógłby siedzieć obok niej. Wolała nie myśleć, jaką rolę odegrała w jego drodze do celi śmierci, lecz czuła, że nie zdoła tego uniknąć.
Zamiast do domu pojechała do klubu, gdzie często przesiadywali jej znajomi. Może dzisiaj w ogóle nie wróci do domu. Właściwie wszystko było lepsze niż pozostanie sam na sam z własnymi myślami.
Nagle uświadomiła sobie, że będzie musiała wrócić do sprawy Otisa jeszcze raz, uporać się z nią ostatecznie, nieważne – dziś czy za dwadzieścia lat. Chyba najlepiej będzie błądzić ciemnymi uliczkami, pozwolić pamięci wrócić do przeszłości. Może w końcu zmorzy ją sen. Może w końcu przestanie cierpieć.
Zawróciła, zamierzając objechać zatokę. Jazda przez most Howarda Franklanda w kierunku Tampy i powrót bocznymi drogami zawsze ją uspokajały, zwłaszcza o tej porze i o ile, oczywiście, na autostradzie nie ścigali się motocykliści. A może lepiej pojechać na południe, przez Sunshine Skyway, i na kilka minut znaleźć się kilkadziesiąt metrów ponad światem, na moście, który wyglądał, jakby wzbijał się w niebo na złotych żaglach.
Jednak dżip, jakby kierując się własną wolą, nie wiadomo kiedy zawiózł ją z powrotem do klubu Roof i zatrzymał się na parkingu, zanim zdecydowała, którędy jechać.
– Zdrajca. – Poklepała kierownicę z wyrzutem.
Od rana nic nie jadła. Była tak zajęta, że nie zdążyła. Burczało jej w brzuchu. John Otis siedział w celi śmierci, ale ona żyła, a w Roof podawali przepyszne kanapki i skrzydełka.
Skapitulowała. Przekręciła kluczyk w stacyjce, zgasiła silnik i wysiadła.
Muzyka i hałas ogłuszały po nocnej ciszy. Z szafy grającej płynęła żałosna ballada country o facecie, którego żona odeszła, zabierając półciężarówkę i psa. Najwyraźniej bardziej brakowało mu właśnie samochodu i zwierzaka niż małżonki.
– Hej, Carey!
Nie ucieszył jej widok Kela Murchisona i innych znajomych ze stacji. Większość spikerów radiowych w Ameryce miała przekonania prawicowe i Carissa wyróżniała się wśród nich wyraźnie, głosząc poglądy centrolewicowe.
Nie miała jednak wyjścia, musiała z nimi porozmawiać, by nie okazać się niegrzeczną. Podeszła do stolika i przywitała się uprzejmie. Kel prowadził program popołudniowy, kończył tuż przed jej programem. Ed Ulrich, występujący na antenie jako Ed Rich, prowadził programy informacyjne. Dwie największe gwiazdy radiostacji i kilku innych pracowników.
Ed miał radiowy głos i radiową twarz. Innymi słowy, miał fantastyczny głos, ale wyglądał fatalnie. Wiele lat siedzenia przed mikrofonem skończyło się krągłym brzuszkiem. Kel natomiast przypominał charta dzięki podłużnej twarzy i wąskiej szczęce. Jadł nieustannie, ale spalał nadmiar kalorii, jeżdżąc na rowerze. W stacji żartowano, że jeśli akurat nie jest na antenie, na pewno coś je.
– Przysiądź się – zaproponował Kel.
Przyjrzała się im uważnie. Coś w ich twarzach sprawiało, że przypominali sępy. Pewnie zaraz poruszą sprawę Otisa, a jeśli to zrobią, ona trafi do pudła za wszczynanie bójek w miejscu publicznym. Była bliska wybuchu.
Wtedy zobaczyła innego znajomego, siedzącego samotnie przy stoliku w rogu sali.
– Dzięki – uśmiechnęła się. – Ale jestem umówiona. Już odchodziła, gdy Kel zapytał:
– Będziesz mówiła o Otisie?
Spojrzała na niego z nienawiścią.
– Zastanowię się.
– To dla ciebie wymarzony temat – ciągnął. – Właśnie o tym rozmawialiśmy. Masz wiadomości z pierwszej ręki.
– Pomyślę o tym.
– Jeśli ty nie chcesz, ja z chęcią...
Skinęła głową. Nie chciała go słuchać i najszybciej, jak mogła, podeszła do stolika Barneya Willisa.
Znała Barneya z organizacji charytatywnej, w której przez dziesięć godzin tygodniowo pomagała ubogim odnaleźć się w labiryncie przepisów i paragrafów. W społeczeństwie niemal całkowicie kontrolowanym przez prawo było zadziwiająco wiele osób, których nie stać na najprostszą nawet usługę prawniczą, choćby przy rozwodzie.
Barney także był prawnikiem, pracował w zawodzie od dwudziestu lat i prowadził dobrze prosperującą kancelarię. Jak większość prawników był przystojny i dobrze ubrany. Carissa po raz pierwszy zauważyła to już podczas studiów. Na całym roku było tylko dwóch czy trzech brzydkich studentów.
Barney współpracował z Legal Aid od prawie dwudziestu lat, a z rzucanych mimochodem uwag wnioskowała, że także w kancelarii prowadził wiele spraw pro publico bono. Był jednym z tych, którzy nie mogą obojętnie patrzeć na czyjąś krzywdę, zawsze stają do walki. Carissa nie wiedziała, czy go podziwia, czy uważa za głupca. Doświadczenie nauczyło ją, że znakomita większość tych, którzy mają kłopoty z prawem, zasłużyła na to przynajmniej w pewnym stopniu.
Bardzo go lubiła, co do tego nie miała żadnych wątpliwości.
– Mogę się dosiąść? – zapytała.
– Pewnie – uśmiechnął się. Miał bardzo ładne zęby, wybielone przez dentystę.
Odsunęła krzesło i usiadła.
– Zakładam, że Angie nadal nie wróciła?
Wzruszył ramionami, ale w jego ciemnych oczach pojawił się ból.
– Jestem pracoholikiem, nie dziwię się jej.
– Więc też powinna znaleźć sobie jakieś zajęcie. Wtedy i ona miałaby własne życie.
– Nie wszystko jest czarne i białe, Carey.
– Szczerze mówiąc, widzę świat raczej w różnych odcieniach paskudnej szarości.
Przeniosła wzrok na kelnera, który z długopisem w dłoni czekał na zamówienie.
– Kanapkę firmową proszę. Mało majonezu. – Zawahała się. A co tam, raz się żyje. – I piwo, nieważne, jakie, byle beczkowe.
– A skoro mowa o odcieniach szarości – ponownie zwróciła się do Barneya – czy nie patrzysz w kategoriach czerni i bieli dlatego, że bierzesz całą winę na siebie?
– Jestem świadom moich wad. Praca po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt godzin tygodniowo raczej nie sprzyja udanemu życiu rodzinnemu.
– Pokaż mi prawnika, który pracuje mniej.
– Są tacy. – Napił się. – Specjalizują się w sprawach spadkowych.
Nie mogła się nie uśmiechnąć.
– Z nieboszczykami nie ma kłopotów. Zazwyczaj nie wydzwaniają w środku nocy.
– Dobry klient to martwy klient, tak?
O nie, tylko nie to. Wydało jej się, że niewidzialna dłoń zaciska się na jej sercu. Odwróciła wzrok. Gdzie to piwo? Musi się napić.
– Wyglądasz... jak nie ty, Carey.
– Ciężki dzień – wzruszyła ramionami.
– Skądś to znam westchnął, odchylił się na krześle i rozejrzał po sali.
Ludzie byli w ciągłym ruchu, kręcili się, wszyscy nachylali się ku sobie, byle się usłyszeć poprzez głośną muzykę. Ich częste śmiechy brzmiały w uszach Carissy fałszywie.
No świetnie, pomyślała, patrząc znowu na Barneya. Odpowiednia chwila na depresję.
Piwo łagodziło zdenerwowanie, więc zamówiła następne. Gdy kończyła kanapkę, dopijała czwarte. Nie przywykła do takich ilości alkoholu, kręciło jej się w głowie.
Barney opowiadał coś o sprawie, nad którą obecnie pracuje, ale nie była w stanie się skupić. Jej myśli, ożywione alkoholem, zdążały w jednym kierunku.
Nagle wstała.
– Muszę zadzwonić.
Barney skinął głową i dał znać kelnerce, by podała kolejną porcję skrzydełek.
Przejście przez salę okazało się trudniejsze niż zazwyczaj, lecz Carissa nie zwracała na to uwagi. Znalazła telefon koło toalety, podniosła słuchawkę i wystukała numer, pod który nie dzwoniła od pięciu lat.
Seamus zmywał, gdy zadzwonił telefon. Natychmiast sięgnął po ścierkę. Był przekonany, że to coś ważnego, związanego z którąś z prowadzonych przez niego spraw. Miał wyłączony pager; był to jego wolny wieczór.
Wszedł do salonu. Ojciec właśnie kładł słuchawkę na mały stoliczek obok aparatu.
– Do ciebie – powiedział Danny.
Pewnie, że do mnie, pomyślał Seamus. Przecież to mój telefon. Z trudem opanował irytację. Podniósł słuchawkę. Nie łatwo będzie pod jednym dachem z Dannym.
– Rourke – powiedział.
– Kto odebrał?
Poznał jej głos. Jak mógłby nie poznać? Nie spodziewał się jednak, że zrobi na nim aż takie wrażenie. Wydawało mu się, że żołądek opada bardzo nisko, zdziwił się, że tak kurczowo zaciska dłoń na słuchawce. Dlaczego jest taki poruszony, zastanawiał się. Jej głos nie powinien zaskoczyć go aż tak bardzo.
– Mój ojciec – odparł w końcu. – Dobry wieczór, Carisso.
– Nie wiedziałam, że masz ojca.
– Jak prawie wszyscy.
Czekał, nie wiedział, dlaczego do niego dzwoni, nie chciał jednak pytać. Nie chciał okazać nawet najmniejszego zainteresowania.
– Taak – odparła. Jak prawie wszyscy.
Zwrócił uwagę na sposób, w jaki mówiła. Przesadnie przeciągała sylaby.
– Piłaś?
Nigdy nie piła. Między innymi to go w niej pociągało.
– Tylko... tylko kilka piw.
Słyszał gwar w tle, domyślał się, że jest w klubie.
– Nie wracaj samochodem – poradził. – Wezwij taksówkę.
– Zrobię to, na co będę miała ochotę.
– Carey...
Nie dała mu dojść do słowa.
– Już cię nie obchodzę, Rourke.
Czuł, że powraca dawne zniecierpliwienie.
– Więc dlaczego dzwonisz?
Milczała długo. W tle słyszał śmiechy, rozmowy i smętną balladę country.
– Carey? – powtórzył. – Dlaczego dzwonisz?
– Słyszałeś?
– O czym?
– Gubernator... Gubernator podpisał dzisiaj wyrok śmierci na Johna Otisa.
Pozwolił, by jej słowa odbiły się echem w jego głowie. Kłócili się o to do upadłego. Było to ostatnie źdźbło, ostatnia kropla, która przepełniła czarę, ostatnia kość niezgody w ich związku.
– I co z tego? – zapytał, starając się, by brzmiało to oschle. – To nic nowego. Tak się musiało stać, prędzej czy później.
– Taak – urwała.
Słyszał, jak odetchnęła głęboko.
– Taak. Wiedzieliśmy, że do tego dojdzie. Więc jakie to uczucie, Seamus?
– Jakie uczucie?
– Gdy jesteś winny czyjejś śmierci?
Boże! Gdyby mógł, potrząsnąłby nią z całej siły. Nie, nieprawda. Nie tknąłby jej palcem. Ale, na Boga, bardzo tego chciał.
– Zrobiłem, co do mnie należało – odparł spokojnie. – Tak jak ty.
– Taak. – Roześmiała się gorzko. – Tak, zrobiłam, co do mnie należało.
– Zabił przybranych rodziców! Zarżnął ich brzytwą. Dostanie to, na co zasłużył.
Uspokoiła się.
– Może tak, a może nie. Ale jedno ci powiem, Seamusie Rourke. Równie dobrze ty czyja możemy przesunąć dźwignię za trzy tygodnie. Więc jakie to uczucie być katem?
Zamknął oczy, był zły. Czuł jej ból, choć tego nie chciał. Już po wszystkim, ale jej telefon odgrzebał przeszłość.
– Posłuchaj, Carey – odezwał się w końcu. – Tak działa wymiar sprawiedliwości. Nie ty skazałaś go na śmierć, tylko przysięgli.
– A jakże.
– Carey, ktoś cię musi odwieźć do domu. Martwił się, że jest pijana. W tym nastroju...
– Carey?
– Pilnuj swojego cholernego nosa! – Warknęła i odłożyła słuchawkę. Przez długą chwilę słuchał ciągłego sygnału, potem wybrał połączenie zwrotne. Odebrał mężczyzna.
– Gdzie się dodzwoniłem? – zapytał.
– Do klubu Roof, stary. Chcesz z kimś pogadać?
– Nie, dzięki.
Odłożył słuchawkę. Spojrzał na ojca, który oglądał film w telewizji. Muszę podwieźć przyjaciółkę – oznajmił. – Nie wiem, kiedy wrócę. Danny skinął głową.
– Dobrze, synu, dobrze.
Seamus najchętniej roztrzaskałby telewizor w drobny mak, najchętniej wyrzuciłby ojca na bruk, ale przede wszystkim chciał uniknąć spotkania z Carissą Stover.
Wziął broń, odznakę i wyszedł. Broń nie będzie mu potrzebna, ale był policjantem. Nigdzie się bez niej nie ruszał. Poza tym, bez względu na to, jak nienawidził ojca, nie chciał mieć na sumieniu jego samobójstwa. Jedno wystarczyło mu aż nadto. Dwa go zabiją.
A teraz nie ufał już nikomu. Każdy może popełnić głupstwo.
Rozdział drugi
22 dni...
Monotonny deszcz zamienił się w burzę. Seamus jechał Trzydziestą Czwartą ulicą i obserwował czerwone, różowe i niebieskie błyskawice na niebie, patrzył, jak chmury mienią się paletą kolorów. Zatoka Tampa słynęła z malowniczych błyskawic, a koniec lata to szczyt sezonu. Kiedyś lubił obserwować te specyficzne spektakle natury. Dzisiaj tylko mu przeszkadzały.
Lało coraz bardziej, wycieraczki nie dawały sobie rady ze strumieniami deszczu. Zwolnił. Starał się opanować gniew. Nie chciał myśleć, co może spotkać Carey, gdyby zdecydowała się w taką pogodę usiąść za kierownicą.
Samochody i alkohol. Przez nie jego życie zmieniło się w piekło.
W końcu dojechał do klubu, zatrzymał się na parkingu, wzbijając fontanny wody z kałuży. Zastanawiał się właśnie, gdzie rozpocząć poszukiwania, gdy zobaczył czerwonego dżipa Carey. Kupiła go, gdy odeszła z biura prokuratora okręgowego. Zaparkował tak, żeby cały czas mieć go na oku.
Wysiadł prosto w kałużę, woda sięgała mu po kostki. Niech ją piekło pochłonie. Od samego początku sprawiała mu same kłopoty.
Skierował się w stronę zadaszonego wejścia do klubu. Gdy mijał dżipa, dostrzegł ruch na przednim siedzeniu. Zajrzał do środka. Carey siedziała za kierownicą z głową odrzuconą do tyłu i zamkniętymi oczami.
Zastukał do drzwi. Nie reagowała. Zmełł w zębach przekleństwo i szarpnął za klamkę. Drzwi się otworzyły.
– Jezus Maria, kobieto! – krzyknął. – Czyś ty zwariowała? Sama w otwartym samochodzie, późną nocą, na ciemnym parkingu.
Uniosła powieki i mruknęła coś niewyraźnie. Wziął ją za ramię.
– Chodź, zawiozę cię do domu.
To ją rozbudziło. Spojrzała na niego wrogo.
– Nie! Spadaj, Rourke!
Ogromnym wysiłkiem woli zdobył się na cierpliwość.
– Nie zostawię cię tutaj – odparł spokojnie. – Jeśli cię nie obrabują i nie zgwałcą aresztują cię.
– Aresztują? Nic złego nie zrobiłam!
– Jesteś pijana i siedzisz za kierownicą. Kto tu jest prawnikiem, ty czyja? Chyba wiesz, że prowadzenie po pijanemu jest przestępstwem?
– Wypiłam tylko kilka piw!
– Wszyscy tak mówią.
Pochylił się nad nią.
– Słuchaj, masz do wyboru: albo wsiadasz do mojego wozu i zawiozę cię do domu, albo aresztuję cię za jazdę po pijanemu. Tak czy owak, sama stąd nie odjedziesz, zresztą i tak nie ruszysz się, bo zastawiłem ci drogę.
Odwróciła się i zobaczyła jego starego taurusa.
– Pieprzony gliniarz – powiedziała.
Carey, którą znał, w ogóle nie przeklinała. Takie słowo w jej ustach było dla niego zaskoczeniem. To wina alkoholu, wytłumaczył sobie. Jedno było pewne, nie podobało mu się to, co widział.
– Dalej, Carey – rzucił niecierpliwie. – Przemokłem do suchej nitki.
Spojrzała na niego i, ku jego zdumieniu, delikatnie dotknęła czubka jego nosa. Roześmiała się nienaturalnie, trochę histerycznie.
– Jesteś cały mokry, Rourke.
– Przynajmniej nie jestem pijany.
– Ja też nie!
Odwrócił głowę, zbierając resztki cierpliwości.
– Sprawdzimy to alkomatem?
Przycichła. Spojrzała na kluczyki, które trzymała w dłoni.
– Nie chcę wysiadać z samochodu.
– Nic mu się nie stanie. Rano wrócisz tu taksówką. No, chodź.
Wysiadła z trudem, w ostatniej chwili złapał kluczyki, które upuściła. Chwiejąc się, ruszyła do jego samochodu, cały czas trzymając się dżipa. Zabrał jej torebkę, zatrzasnął drzwi, wziął ją pod rękę i pomógł wsiąść do taurusa.
Klimatyzacja wypełniła wnętrze lodowatym chłodem Oboje przemokli do suchej nitki, więc włączył ogrzewanie.
Carey milczała, oparła głowę o boczne okno. Myślał, że zasnęła. Dzięki ci Boże i za to, pomyślał, wyjeżdżając na jezdnię. Nocne niebo rozświetliła błyskawica, po chwili rozległ się grzmot. Uliczne latarnie zgasły, było ciemno jak w grobie.
– Mieszkasz tam, gdzie dawniej? – zapytał, mając nadzieję, że go słyszy. Jeśli nie, sprawdzi na prawie jazdy.
– Nie.
Więc nie spała.
– A gdzie?
– W Feather Sound. Kawał drogi. Westchnął.
– Radio płaci lepiej niż prokuratura?
– O wiele lepiej. Odwróciła się w jego stronę.
– Zawsze mnie dziwiło, że trzeba wyłożyć siedemdziesiąt tysięcy, żeby studiować prawo, a po ukończeniu studiów dostaje się najwyżej dwadzieścia pięć.
– Nikt nie twierdzi, że prokuratura to najkrótsza droga do fortuny.
Roześmiała się, ale histeryczne nuty nie zniknęły z jej głosu.
Dał spokój w nadziei, że nie rozklei się całkowicie, zanim nie dowiezie jej do domu. Zastanawiał się, którędy pojechać, by jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Ciekawe, czy z kimś mieszka. A właściwie co go to obchodzi?
Ich związek rozpadł się przed pięciu laty. Po takim czasie ze zwłok zostają tylko kości. Oczywiście, jeśli się je zakopie, przetrwają dłużej. Może właśnie na tym polegał jego błąd. Pogrzebał wspomnienia, zamiast zostawić je na powierzchni, żeby uporali się z nimi padlinożercy.
– Rourke?
Dlaczego nie mogła po prostu spać?
– Tak?
– Kiedyś powiedziałeś, że kogoś zabiłeś.
Tego właśnie w niej nie lubił. Zawsze umiała wykorzystać rzeczy, które jej mówił. Czuł się wówczas jak w krzyżowym ogniu pytań na ławie świadków.
A teraz miał przeczucie, że wykorzysta ten fakt, by otworzyć wrota piekieł.
– I co z tego? – burknął.
– Nie masz kłopotów ze snem?
– Jezu! – Uderzył pięścią w kierownicę. – Carey, facet do mnie strzelał! Nie, nie mam kłopotów ze snem, a wiesz dlaczego? Bo wiem, że nie żyłbym już, gdyby nie udało mi się go zabić!
Umilkła. Skręcił na autostradę. Miał nadzieję, że da wreszcie spokój, ale nic z tego.
– Dlaczego jesteś zły?
Zanim odpowiedział, odetchnął głęboko. Starał się mówić spokojnie.
– Właściwie sam nie wiem – odparł w końcu. – Może dlatego, że nie spałem od trzydziestu sześciu godzin i powinienem być teraz we własnym łóżku, a nie na autostradzie, odwożąc do domu byłą narzeczoną, która ma napad egzystencjalnych lęków.
– Nic cię nie obchodzi John Otis?
Nie zamierzała dać za wygraną.
– Posłuchaj, faceta skazano za brutalne morderstwo dwóch osób. Zasługuje na to, co go czeka.
– Tylko że, moim zdaniem, on tego nie zrobił.
– Wiesz równie dobrze, jak ja, że nie było żadnych dowodów, że to nie on. Zresztą, decyzja nie należała do ciebie. Ja zebrałem dowody. Ty przedstawiłaś je w sądzie. Ale to ława przysięgłych orzekła, że jest winny. To sędzia wydał wyrok.
– W ten sposób uchylasz się od odpowiedzialności.
Tak jest. Nienawidził jej. Teraz był tego pewien.
– W procesach poszlakowych nie powinno się orzekać wyroków śmierci.
– Porozmawiaj z ustawodawcami.
– Do tego to była trudna sprawa. Dziurawa jak sito.
Westchnął ciężko. Nie, nie będzie się denerwował.
– To nie była trudna sprawa. Przecież wcześniej zabił w ten sam sposób własnego ojca. Pokłócił się z opiekunami i złapał za brzytwę. Nie przekonasz mnie, że to tylko zbieg okoliczności, że i jego ojciec, i przybrani rodzice zginęli w ten sam sposób, od brzytwy.
Poruszyła się i machnęła ręką, jakby chciała go uciszyć.
– Nie rozumiesz, Rourke. Zabił ojca, żeby chronić brata. Przez tyle lat ten drań maltretował obu chłopców, ale Otis nie zabił go ze względu na siebie, zrobił to ze względu na brata. A to zupełnie co innego niż zabójstwo przybranych rodziców po głupiej kłótni.
– Ale to Otis powiedział, że zabił ojca, żeby chronić brata.
– Przecież nikt nie kwestionował faktu, że ojciec znęcał się nad chłopcami.
– I co z tego? To nie tłumaczy, dlaczego tak naprawdę zabił starego. Skoro naprawdę bał się o brata, czemu nie zrobił tego wcześniej? Może, tylko może, Otis to urodzony morderca i może był pewien, że skoro upiekło mu się za pierwszym razem, uda się i za drugim.
– Nie wierzę.
– Ty nie, za to przysięgli, i owszem.
Umilkła, najwyraźniej ponownie zamroczona alkoholem. Przynajmniej chwilowo.
Kiedy ją poznał, uwielbiał te dyskusje. Była bardzo inteligentna, dostrzegała istotne rzeczy i oceniała je obiektywnie. Lubił ich sprzeczki.
Dopóki nie zaczęli się kłócić o Otisa. Różnica zdań na temat ostatniej sprawy i jej skutków ujawniła wszystkie słabe punkty ich związku. Kłótnie stawały się bardzo osobiste. Zbyt osobiste.
Gdy proces zmierzał ku końcowi, Carissa stała się nie do wytrzymania. Wybuchała gniewem o byle drobiazg, a on miał już dość. Sam obwiniał się już wystarczająco. Nie chciał, by robiła to i ona.
Potrząsnął głową, jakby odpędzał wspomnienia.
Taurus mknął do Feather Sound. W końcu musiał się odezwać, choć najchętniej rozstałby się z nią bez słowa.
– Carey?
– Mhm?
– Gdzie mam zjechać z autostrady?
– W Clearwater.
– W porządku.
Wyprostowała się i wskazywała dalszą drogę. Mieszkała na nowym eleganckim osiedlu, o którym niedawno czytał. W radiu rzeczywiście dobrze płacą. Z pensji policjanta nie byłoby go stać na coś takiego.
Co prawda był to jeden z mniejszych domów w okolicy. Pewnie zapłaciła około dziewięćdziesięciu, stu tysięcy dolarów. Żaden luksus. Może radio płaci gorzej, niż myślał.
– Wejdziesz? – zapytała.
– Dlaczego?
Wiedział, że powinien wracać do domu i iść do łóżka. Powtarzał sobie, że ostatnią rzeczą, jaka była mu potrzebna, to towarzystwo Carissy Stover. Mimo to i mimo ulewy wysiadł, obszedł samochód i pomógł jej wysiąść. Jest pijana, usprawiedliwiał się sam przed sobą. Musi być pewien, że bezpiecznie dojdzie do domu.
Zaczęła trzeźwieć, czuł, że pewniej trzyma się na nogach. Nie była jednak w stanie otworzyć drzwi, więc wyjął jej klucz z ręki.
Grzmot przetoczył się gdzieś w oddali. Niebo rozjaśniła błyskawica, światło wydobyło z mroku jej twarz. Widok ten sprawił mu ból.
– Boże! – mruknął pod nosem, otworzył drzwi i wepchnął ją do środka. Poczuł ulgę. Noc i burza zostały na zewnątrz. Nie chciał, by igrały z jego uczuciami. Nie chciał też czuć niczego do tej kobiety, nawet litości.
Carissa szła w stronę schodów, ściągając bluzę przez głowę. Na widok jej pleców zaparło mu dech piersiach.
– Cholerna bluza kłuje jak kaktus – mruknęła, idąc na górę. Rzuciła bluzę na podłogę. – Zaparz kawę, Rourke.
Gapił się na nią z niedowierzaniem. Co się stało ze skromną, czasami nieśmiałą kobietą, którą znał?
Życie. To słowo pojawiło się w jego myślach jak przekleństwo. Życie. Życie ją zmieniło, tak samo jak jego. Wtedy była właściwie jeszcze dziewczyną, teraz jest kobietą. Może modliszką. Życie płata ludziom najdziwniejsze figle.
Odwrócił się, zanim stanęła do niego bokiem, zanim zobaczył jej pełne piersi w białym staniku. Wiedział, że ten widok potwierdziłby tylko, że nadal jej pożąda. Poszedł poszukać kuchni.
Znajdowała się na końcu korytarza, na półpiętrze. Była ładna, nie za duża i nie za mała. Przypomniał sobie, że Carey zawsze narzekała na architektów, którzy rezygnują z przestronnych kuchni. Uważała, że robią błąd, zakładając, że są niepotrzebne, bo zwykle wszyscy przez pięć dni w tygodniu jadają poza domem. W tej kuchni można było gotować, nie brakowało nawet kącika jadalnego przy oknie.
A więc ma swoją kuchnię, pomyślał. Ciekawe tylko, jak często z niej korzysta. Choć narzekała na zbyt małe kuchnie w nowoczesnych budynkach, to mówiła też, jak bardzo nie lubi gotować dla jednej osoby.
Ekspres stał na blacie, jak dawniej, obok tego samego szklanego słoja z kawą. Filtry były w szafce. Carey zawsze była dobrze zorganizowana. To się nie zmieniło.
Gdy sypał kawę do ekspresu, przypomniał sobie, jak przeraziła się na widok bałaganu w jego domu. Powiedział wtedy, że tyle kosztuje go dobra organizacja w pracy, że nie ma już sił dbać o porządek we własnych czterech ścianach. Roześmiała się wówczas. Ciekawe, czy roześmiałaby się i dzisiaj.
Kawa była prawie gotowa, gdy weszła do kuchni ubrana w białe spodnie i granatowy sweter. Wilgotne włosy spięła klamrą. Powtarzał sobie, że nie powinien wstrzymywać oddechu na widok jej smukłych pleców. Nie wiadomo dlaczego, ale zawsze go podniecały.
Usiadła przy stole, ukryła twarz w dłoniach.
– Boże, ale boli mnie głowa.
– Kac.
– Już?
– Tak. Gdzie masz aspirynę?
– W apteczce nad zlewem.
Podał jej szklankę wody i trzy tabletki. Połknęła je posłusznie.
– Opowiedz mi o ojcu.
– Co tu opowiadać? Mam go jak większość ludzi na świecie.
Patrzyła na niego swymi orzechowymi oczami, które zawsze widziały zbyt wiele. Kiedyś bawiło go nawet, że gdy Carey brała świadka w krzyżowy ogień pytań, biedak miał wrażenie, że zagląda mu w samą duszę. Prawdopodobnie dlatego tak wielu wyznawało rzeczy, o których adwokaci zabronili im wspominać.
– Unikasz odpowiedzi, Rourke.
– Skądże znowu, Stover.
– Czyżby kolejny mroczny sekret twojej przeszłości?
– Nie powiedziałem, że to sekret, mroczny czy nie. Po prostu to nie twoja sprawa.
Uniosła pojednawczo dłoń, jakby chciała powiedzieć, dobrze, niech będzie, jak chcesz.
Wyjął dwa kubki z kredensu i nalał gorącej kawy. Potrzebował kofeiny, inaczej nie dotarłby do domu.
Wzięła kubek, podziękowała skinieniem głowy. Usiadł naprzeciwko niej. Czekał, czy Carey znów wróci do starych, bolesnych spraw. Gdyby nie kawa, nie zostałby tu ani chwili.
Zaskoczyła go. Westchnęła tylko i otuliła kubek dłońmi, jakby siedziała przy kominku w zimową noc. Rzeczywiście można było mieć takie wrażenie. Na zewnątrz było gorąco i duszno, ale w domu, dzięki klimatyzacji, panował przenikliwy chłód, potęgowany jeszcze przez mokre ubranie.
Odwróciła się, jakby nie mogła znieść jego widoku.
– Powinnam dać temu spokój.
– Tak.
– Myślałam, że mi się udało, dopóki nie zobaczyłam czarno na białym, że gubernator podpisał nakaz.
– To przejdzie. Powiem ci jedno – alkohol ci nie pomoże. To ślepy zaułek, Carey. Prędzej czy później zrujnuje ci życie.
Spojrzała na niego przenikliwie.
– Tak jak tobie, prawda? Pijany kierowca zabił ci dziecko.
Boże, ta kobieta miała jedyny w swoim rodzaju talent do wywlekania na światło dzienne jego przeszłość, przypominania zdarzeń, o których najchętniej By zapomniał. Być może dzięki temu była kiedyś jedną z najlepszych wśród młodych prokuratorów, ale też przez to okazała się niemożliwa we współżyciu. Do czego zmierzała? Chciała, żeby cierpiał tak jak ona?
Cóż, musiał przyznać, że jej się udało, ale prędzej go piekło pochłonie, niż da to po sobie poznać. Napił się kawy.
– Wcale nie miałam zamiaru prowadzić – oznajmiła, nieświadoma najwyraźniej, czego dokonała. – Chciałam to odespać.
– Taak.
Wolał nic nie mówić.
– Nie jestem taka głupia, Seamus. Też widziałam ofiary wypadków. Może tak, może nie. Nie będzie się kłócić. Musi dopić kawę i uciekać co sił w nogach.
Wstała, wzięła dzbanek z kawą i dolała obojgu do pełna.
– Przepraszam, że zepsułam ci wieczór – powiedziała, odstawiając dzbanek na miejsce.
Wieczór był zmarnowany, odkąd otworzył drzwi i zobaczył ojca. Jeden pijak mniej, jeden więcej, co za różnica?
– Czasami słucham twojego programu – powiedział, chcąc jak najszybciej zmienić temat.
– Tak?
Usiadła i uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały smutne.
– Bojowniczka o prawdę i sprawiedliwość we własnej osobie, do usług. Walczę z ignorancją za pomocą mikrofonu i słuchawek.
Wzruszył ramionami i sięgnął po kawę. Tego wieczora nie można było z nią rozmawiać na żaden temat.
– Pewnie szlag cię trafia, gdy mówię, że gliniarze kłamią. Westchnął głęboko, wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby.
– Nie.
– Naprawdę? A ja myślałam, że ty też jesteś bojownikiem o prawdę i sprawiedliwość.
– Walczę o sprawiedliwość. Prawdy nie ma.
– Aha. Więc kłamstwo jest w porządku?
– Tego nie powiedziałem.
Znowu się zdenerwował.
– Nie jesteśmy na antenie, więc się nie wymądrzaj. Mamy tylko i wyłącznie dowody. Prawda jest niepoznawalna.
Zerwał się na równe nogi. Miał jej serdecznie dosyć.
– Przejrzyj na oczy, Carey.
Ruszył do drzwi, słyszał, że idzie za nim. Zauważył, że jej bluza nadal leży na podłodze, porzucona i zapomniana.
Otworzył drzwi i odwrócił się. Patrzyła na niego, poważna i smutna. Otuliła się ramionami, jakby przemarzła na kość.
– Nie rozumiesz, Rourke? – zapytała miękko. – Bez prawdy nie ma sprawiedliwości.
Właśnie tych samych słów użyła wówczas, gdy powiedziała mu, że odeszła z prokuratury.
Nawet się nie pożegnał. Wyszedł w ciepłą, parną noc. Krople deszczu natychmiast ponownie zmoczyły mu ubranie. Oby jej już nigdy nie zobaczył. Nawet za sto lat byłoby za wcześnie.
Carey stała bez ruchu, wsłuchana w warkot silnika.
W końcu, poruszając się z trudem, nalała sobie kawy, poszła do saloniku, zapaliła wszystkie światła, nastawiła cichą muzykę i opadła na fotel. Kiedyś był to ulubiony mebel jej ojca i do dzisiaj wydawało jej się, że czuje jego obecność.
Tego wieczoru jednak nic nie przynosiło ulgi. Burza za oknem wydawała się niczym wobec burzy jej myśli.
John William Otis umrze.
Zmuszała się, by przyjąć to do wiadomości, choć najchętniej zepchnęłaby tę myśl w zapomnienie. John William Otis umrze i to będzie także jej wina. Zastanawiała się, czy czułaby się inaczej, gdyby była całkowicie przekonana o jego winie, ale nie było sposobu, by mogła to sprawdzić. Proces Otisa był jej pierwszą i ostatnią sprawą, w której zapadł wyrok śmierci. Mimo subiektywnych obiekcji wiedziała, że zrobiła wszystko, co do niej należało, a jednak ktoś umrze.
Głupotą było liczyć, że ze wszystkich ludzi na ziemi akurat Seamus zrozumie, co czuła. Zawsze miał bardzo proste podejście do wymiaru sprawiedliwości. Jeśli przysięgli orzekli, że tak było, to mają rację. Reagował tak nawet, gdy werdykt uderzał bezpośrednio w niego.
Do diabła z tym! Od lat o tym myślała, miała już serdecznie dosyć całej tej sprawy.
John William Otis umrze i nic na to nie poradzi. Seamus Rourke wcale się tym nie przejmował i tego też nie mogła zmienić.
Uświadomiła sobie nagle, że postarzał się. Przez pięć lat jego ciemne włosy przyprószyła siwizna, na twarzy pojawiły się bruzdy. Nawet szarozielone oczy wyglądały starzej, jakby widziały zbyt wiele. Był zmęczony. Wyczerpany.
I niecierpliwy. Nie pamiętała, by dawniej był tak niecierpliwy, w każdym razie nie na początku ich znajomości. Co innego później, gdy walczyli właściwie bez przerwy.
Westchnęła. Aspiryna ukoiła ból głowy, alkohol wywietrzał całkowicie. Myślała jasno, ożywiona kofeiną, pobudzona rozważaniami.
Nie lubiła siebie, ale to nic nowego. Minęło już sporo czasu, kiedy była z siebie zadowolona.
Życie, stwierdziła w myślach, to kawał sukinsyna.
Rozdział trzeci
21 dni..
Po nocnym deszczu ziemia parowała w palącym słońcu południa i powietrze wypełniało się wilgocią. Carey miała do przejścia zaledwie kilka kroków między samochodem a drzwiami do stacji, a zdążyła pokryć się potem, włosy przykleiły się do karku. Z ulgą weszła do chłodnego pomieszczenia recepcji.
Becky Hadlov, recepcjonistka, siedziała za biurkiem i pogodnie rozmawiała przez telefon. Becky chciała kiedyś zostać dziennikarką telewizyjną. Miała medialną urodę, ale nie głos. Niespełnione marzenia, pomyślała Carey. Świat jest ich pełen.
Na fotelach siedziało dwoje młodych ludzi, pogrążonych w cichej rozmowie. Byli wyraźnie zdenerwowani. Czyżby czekali na rozmowę w sprawie pracy?
Carl Dunleavy, gospodarz programu popołudniowego, właśni