11508
Szczegóły |
Tytuł |
11508 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11508 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11508 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11508 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEFAN KISIELEWSKI
DZIENNIKI
WYDAWNICTWO „ISKRY”, WARSZAWA 1997 R.
WYDANIE II.
Dzięki panu Ludwikowi Bohdanowi Grzeniewskiemu, wnikliwemu czytelnikowi i autorowi przypisów, dzięki zespołowi Wydawnictwa „Iskry” i jego prezesowi Wiesławowi Uchańskiemu, oddajemy dziś w Państwa ręce dzienniki naszego Ojca. Tom zawiera całość dzienników spisanych odręcznie w 16 zeszytach w latach 1968–1980. Pomimo pokus i sugestii nie dokonaliśmy w tekście oryginalnym żadnej zmiany, żadnej ingerencji uważając, że byłoby ironią losu, gdyby człowiek, który przez całe życie walczył z wszelkimi formami cenzury i domagał się chociażby białych plam w miejscach, gdzie ingerowała cenzura, został po śmierci ocenzurowany przez swoje dzieci. Oddajemy w ręce Państwa zapis wydarzeń, wrażeń i ocen poczyniony przez naszego Ojca w przekonaniu, będzie to źródło wiedzy o tamtym czasie. Czy powinniśmy uzasadniać bądź usprawiedliwiać oceny i sądy zawarte w tekście, a który z perspektywy czasu wydać się mogą zbyt surowe? Stefan Kisielewski — Kisiel — bronił się sam, bronił prawa do własnego zdania, do własnych sądów, bronił wreszcie prawa do błędu, o czym przypomina we wprowadzeniu Ludwik B. Grzeniewski. Naszym obowiązkiem było udostępnienie Czytelnikom pełnego tekstu. Winni jesteśmy jedynie niezbędne wyjaśnienia. Otóż Ojciec, o czym sam pisze w posłowiu, nigdy nie wracał do napisanych tekstów. Zapisane zeszyty trafiały w „dobre ręce”, gdzie doczekać miały i doczekały lepszych czasów. Oceny czy sądy pisane pod wpływem bieżących wydarzeń nie były po latach korygowane ani „szlifowane”. Dzienniki stanowią zapis trudnych czasów, postaw ludzi, dostarczają wreszcie wiedzy o ich autorze. Jeśli przyczynią się do pogłębienia wiedzy o tamtym okresie, a zwłaszcza wywołają dyskusje, to spełni się zapewne intencja ich autora, a naszego Ojca, Stefana Kisielewskiego.
Krystyna Kisielewska–Sławińska, Jerzy Kisielewski
WPROWADZENIE
Opracowanie przypisów do „Dzienników” Stefana Kisielewskiego, obejmujących lata 1968–1980, jest zadaniem niełatwym.
Tekst „Dzienników” tyczy materii świeżej, wiele osób żyje. Tożsamość postaci — szczególnie gdy idzie o krąg przyjaciół — jest przeważnie oczywista, podana w ten czy inny sposób przez Autora.
Materia „Dzienników” odznacza się pewną prawidłowością. Gdy Kisiel zaczynał pisanie (31 maja 1968 roku), było to po tak zwanych wypadkach marcowych. I po całkowitym zakazie druku. Kisiel — zakneblowany — miał nieodpartą potrzebę wyrażania i utrwalania swoich opinii. Jednocześnie obawiał się, że dzienniki wpadną w ręce władz bezpieczeństwa i posłużą za swoisty materiał dowodowy przeciwko niemu. Stąd z jednej strony wielka odwaga w sprawach ogólnych i ostrożność w sprawach personalnych i osobistych.
Ciekawe, jak z biegiem lat — szczególnie po objęciu władzy przez Gierka i stopniowej erozji systemu — pióro Autora staje się swobodniejsze, kamuflaż mniejszy.
Przyjąłem zasadę, że objaśnienia powinny wyłącznie ułatwiać Czytelnikowi lekturę — i nic więcej. Kisiel był namiętnym lektorem i komentatorem ówczesnej prasy. Nie miałoby najmniejszego sensu obciążanie tekstu dokładną bibliografią gazetowego chłamu. Stąd daję przypisy tylko do tych publikacji, które zrobiły na Kisielu — z tych czy innych powodów — szczególne wrażenie.
Nie jest to wydanie krytyczne, tylko książka do czytania. Jej Czytelnik powinien zresztą mieć pod ręką „Abecadło Kisiela”. Tam znajdzie sądy o ludziach bardziej wyważone, pisane z perspektywy końca PRL. Pedantów historycznych należy odesłać do książki Marty Fik „Kultura polska po Jałcie. Kronika lat 1944–1981”. A także do rozlicznych leksykonów typu „Kto jest kim w Polsce”.
rzytoczę parę granicznych dat.
29 lutego 1968 roku Stefan Kisielewski wystąpił na nadzwyczajnym zebraniu Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich w sprawie „Dziadów”. Padła formuła o panującej w Polsce „dyktaturze ciemniaków” (jakże ciekawy jest autokomentarz w dzienniku!). Z datą 3 marca ukazał się w „Tygodniku Powszechnym” ostatni felieton Kisiela zatytułowany „Opozycja na ślepo” (1968, nr 9).
Przełomową datą w życiorysie z tych lat był dzień 11 marca 1968 roku. Tego dnia pisarz został pobity przez „nieznanych sprawców” w bramie jednego z domów przy Kanonii na Starym Mieście, w momencie gdy szedł w odwiedziny do jednego z przyjaciół tam mieszkającego. (Przy sposobności chcę sprostować błąd Marty Fikówny, która w książce „Kultura polska po Jałcie” podaje, że było to „na Rynku Starego Miasta”).
Co powinien wiedzieć Czytelnik przystępujący do lektury? Przede wszystkim musi pamiętać o pewnym prywatnym szyfrze stosowanym przez Autora i zapamiętać, „kto jest kto” spośród rodziny i w kręgu przyjaciół.
A więc „Lidia” to żona Autora — pani Lidia Kisielewska. „Wacek”, „Jerzyk” i „Krysia” — to synowie i córka (Wacław i Jerzy Kisielewscy oraz Krystyna Kisielewska, dziś Sławińska). Z kolei najbliżsi przyjaciele: „Zygmunt” lub „Zygmunt M.” — Zygmunt Mycielski, „Paweł” lub „Pawełek” — Paweł Hertz, „Henio” — Henryk Krzeczkowski, „Andrzej” lub „Andrzej M.” — Andrzej Micewski. „Władek B.” lub „Bartosz” — Władysław Bartoszewski, „Stach” —Stanisław Stomma, „Jerzy” — to Jerzy Turowicz lub czasami Jerzy Andrzejewski. Stosunek do przyjaciół — chociaż to przyjaciele wierni — bywa kapryśny. Trudno: jest to rezultat zażyłości, ale i owoc chwilowych nastrojów Kisiela.
Co należało do zadań, jakie sobie postawiłem? Rozszyfrować tylko to, co Kisiel szyfrował ze względu na czas historyczny i okoliczności, w jakich przyszło mu pisać.
Do mnie należą wyłącznie wtręty w tekst, ujęte w nawias kwadratowy, oraz przypisy pod tekstem. W przypisach starałem się ukazać, jak wyglądała w tych latach uparta walka Stefana Kisielewskiego o publikację własnych poglądów. Stąd odesłanie Czytelników do tekstów drukowanych pod rozlicznymi pseudonimami.
Jeszcze jedno wyjaśnienie. Kisiel często zasłaniał literkami,
o kim pisze, gdy pisał rzeczy przykre lub ostre. Nie mogę brać odpowiedzialności za te sądy! Dlatego — choćbym i wiedział, o kogo idzie — nie rozszyfrowuję nazwisk ludzi żyjących (a czasem i nieżyjących), gdy Kisiel sam kryptonimuje opinie, a bywają one bezwzględne, może nawet niesprawiedliwe.
Są też „Dzienniki” specyficzną historią pięciu „dzieł” lub „romansów” Stefana Kisielewskiego — jak je nazwał. Były one w tych latach wydawane w Paryżu przez Jerzego Giedroycia nakładem Instytutu Literackiego i sygnowane pseudonimem „Tomasz Staliński”.
Kisiel konsekwentnie wypierał się swojego autorstwa zarówno w rozmowach, jak też na łamach dziennika (w miarę upływu czasu i rozluźniania gorsetu coraz mniej konsekwentnie). Ale dopiero w listopadzie 1980 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” odkrył karty: „Jako Tomasz Staliński wydałem w Paryżu aż pięć powieści” („Tygodnik Powszechny” 1980, nr 44). Dziś może to wydawać się przesadną ostrożnością! Gdyby jednak znaleziono „dowód na piśmie” przyznania się do autorstwa „Stalińskich”, to w ówczesnych warunkach mogło grozić procesem i wyrokiem więzienia (istniały precedensy Jana Nepomucena Millera i Melchiora Wrańkowicza).
Czytelnik dzisiejszy musi mieć w pamięci spis i kolejną numerację „Stalińskich”, gdy wgłębia się w lekturę zapisków Kisiela, które stanowią nieoczekiwany aneks do pisanych w tym czasie powieści tajemniczego Tomasza Stalińskiego. Oto ten spis:
1) „Widziane z góry”, Paryż 1967, Instytut Literacki, Biblioteka Kultury, tom 148.
2) „Cienie w pieczarze”, Paryż 1971, Instytut Literacki, Biblioteka Kultury, tom 199.
3) „Romans zimowy”, Paryż 1972, Instytut Literacki, Biblioteka Kultury, tom 221.
4) „Śledztwo”, Paryż 1974, Instytut Literacki, Biblioteka Kultury, tom 243.
5) „Ludzie w akwarium”, Paryż 1976, Instytut Literacki, Biblioteka Kultury, tom 263.
We wrześniu 1985 roku dłuższą rozmowę o Stalińskim i jego książkach nagrał w Paryżu z Kisielewskim — Wojciech Skalmowski. Ogłosił ją po latach w „Kulturze” (1996, nr 1/2). Czytelników odsyłam do tego tekstu.
„Moje błędy świadczą o mnie” — brzmiał tytuł felietonu Kisie—la w „Tygodniku Powszechnym” (1966, nr 35). „Stąd walczę w tych felietonach zawsze o prawo do błędów” — wyjaśniał przekornie. Prawo do odmiennego poglądu nie oznacza apologii błędów rzeczowych. W paru miejscach pozwoliłem sobie na sprostowanie faktów, w niczym nie ingerując w tekst autorski.
Ludwik Bohdan Grzeniewski
1968
ZESZYT 1
31 maja
Nareszcie po długim okresie chmurnego zimna trochę słońca. Waham się, czy pisać czy też pojechać na rowerze lub opalać się na słońcu. Pisanie „dla siebie” rzecz złudna, trudna, choć czasem w perspektywie lat owocna. Wybieram kompromis: godzinę poopalam się na balkonie, a potem będę pisał. Przy śniadaniu przedłużam lekturę gazet — są pod znakiem Francji. Decyzja de Gaulle’a pozostania i rozwiązania parlamentu głupia i niebezpieczna. Innej się po jego wielkomocarstwowej megalomanii nie spodziewałem: jego pogarda dla partii opozycyjnych, ruchów społecznych, parlamentaryzmu etc. do złudzenia przypomina naszą Sanację. Tępawy korespondent „Życia Warszawy” po raz pierwszy pisze, że robotnicy komuniści krytykują wydawanie forsy na force de frappe. Przed Komunistyczną Partią Francji stoi ciekawy problem: polityka zagraniczna de Gaulle’a odpowiada Rosji i jej satelitom, ale pociąga za sobą olbrzymie koszta na własną energię nuklearną i rezygnację z dobrodziejstw amerykańskich inwestycji. Co wybierze KPF? Ciekawe!
W ogóle widzę we Francji trzy wyjścia: 1) de Gaulle tłumi wszystko siłą (wojsko) i rządzi dalej jak Piłsudski, 2) komuniści podburzają masy i doprowadzają do Frontu Ludowego (co wtedy z polityką zagraniczną?!), 3) tworzy się rząd centrolewicy Mendes–France’a lub Mitteranda, który powraca do tradycyjnego proamerykanizmu, wpuszcza Anglię do Wspólnego Rynku, rezygnuje z mrzonek. Trzecie najrozsądniejsze, ale rozsądek nie zawsze wygrywa.
Miałem już zacząć pisać, gdy przyniesiono paczkę książek z PWM [Państwowe Wydawnictwo Muzyczne]. Przejrzałem zmajstrowaną przez muzykologów „Polską współczesną kulturę muzyczną 1944–1964” i tak się zdenerwowałem, że straciłem ochotę do wszelkiej pracy (starcza nerwowość!). Bristiger i Jarociński łżą jak z nut, wazelinują się Lissie i Chomińskiemu, sprawę socrealizmu niemal pomijają, zamazują, kręcą. Jeszcze Jarociński trochę się tam bije w cudze piersi, skrzętnie przemilczając swój udział, ale Bristiger pisze już istny panegiryk, sławiąc pod niebiosa najgłupsze wypociny „Zosi”. Cóż za skurwysyn — bo co do tamtego, to nigdy nie miałem złudzeń. Przy okazji oczywiście całkiem wymazali mnie i moje polemiki estetyczne, Bristiger pominął nawet zbiory artykułów i recenzji pisząc: „Co się zaś tyczy codziennego życia muzycznego w Polsce, to tylko Zygmunt Mycielski i Jerzy Waldorff wydali w formie książkowej felietony śledzące jego przebieg”. Głupie bydlę. Fałszerstwom sprzyja pominięcie w bibliografii pism „Tygodnika Powszechnego”. Cała zresztą książka roi się od typowo muzykologicznych niechlujstw, błędów i nonszalancji — kronika wydarzeń skandaliczna. Jeden artykuł Chomińskiego o najnowszej muzyce dobry — ten ma zawsze wszystko w dupie, robi swoje — jeden coś wart, choć „wtedy” tak był cyniczny. Ale cynizm to przynajmniej postawa jakoś uczciwa (przyznał mi się do niej kiedyś).
I pomyśleć, że nic się nie da sprostować, bo akurat trwa moja niełaska i te skurwysyństwa zostaną w bibliotekach na wieki. Po cholerę być uczciwym — naprawdę chyba uczciwość to głupota, a dobra pamięć — choroba umysłowa. Bristigera odtąd nie znam — ale co mi z tego?
Zdenerwowałem się przesadnie i potem już niewiele zrobiłem. Cała nadzieja w lekcji angielskiego: nad angielskim pracuję mało, ale krzepi mnie bezosobowy obiektywizm tej czynności. Lubię przy tym atmosferę u Henia [Henryka Krzeczkowskiego]: rozsądna narcyzowatość, pracowitość, konsekwencja w literackiej pracowitości, która mi dość imponuje, bom do niej niezbyt zdolny. Może to zresztą u Henia taka poza, ale mnie krzepi — nie bardzo jest się czym krzepić, wobec zwłaszcza szerzącego się skurwysyństwa i bzika. No nic: obiadek i na lekcję!
3 czerwca
Byłem dziś w ambasadzie włoskiej na święcie narodowym. Koktajl na stojąco, atmosfera niezbyt ciekawa. Z rządu widziałem Jędrychowskiego, Trompczyńskiego i kogoś tam jeszcze. Patrzyli na mnie koso, oczywiście obyło się bez żadnych ukłonów. Oni w ogóle nie mają pojęcia o niczym, są „zalienowani”, zajęci, przepracowani, wkręceni w warszawski kołowrót. Biedni ludzie — ale kto im to wytłumaczy. Byli też wszyscy posłowie „Znaku”. Zawiey (Jerzy Zawieyski] roztrzęsiony, żyje jeszcze wypadkami sejmowymi, zhisteryzowany. Stach [Stanisław Stomma] zaabsorbowany (nie wiedzieć czym), roztargniony, chce wciąż z kimś rozmawiać, ale nie wie z kim. Jeden Mazowiecki rozsądnie spokojny, tyle że zbyt przejęty personalną walką o władzę. Po co mu to — toć on rządził nie będzie! (inna rzecz, że go mogą wyrzucić).
Korespondenci zagraniczni zdezorientowani — Niemki najwyraźniej przerażone, nie bardzo chcą rozmawiać z opozycją pod pretekstem, żeby „nie szkodzić” — one też już dały się zbzikować. Francuzów nie ma — wstydzą się za de Gaulle’a. Paru ubeków nasłuchuje ostentacyjnie. Ja byłem z J., dziwny facet — czyż to możliwe, co twierdzi Lidka, że on jest „na usługach”? Aż się boję pisać. W sumie wieczór niemiły, raczej nie będę chodzić — nic się z tego nie ma, a właścicieli naszej polityki szlag trafia — że coś się tam niby robi za ich plecami. Nic oni nie rozumieją, prowincja się tu zrobiła, sztywna i drętwa — oni uważają, że im dłużej nic się nie dzieje, tym lepiej — a znów M. [Moczar] jedyną szansę zrobienia ruchu widzi w „antysyjonizmie”. W sumie mydło czy jak się mówi w krykiecie „masło”, sytuacje, gdy kilka kul ugrzęźnie w bramce i nie sposób ich wybić. Nie mógł tego pojąć poczciwy Gronousky i wyjechał rozgoryczony — jemu też się śniła idea Polski jako pośrednika między Wschodem a Zachodem, z nim jako akuszerem. Ba — niejeden by chciał… (— Chciałbym panią mieć po raz drugi. —Jak to po raz drugi?! — Bo już raz chciałem).
5 czerwca.
Czytam ciągle całą prasę, tygodniki „literacko–spoleczne”, jeszcze dokupuję różne dziwolągi w rodzaju „Żołnierza Wolności” lub „Walki Młodych”. Jest to istny masochizm, bo ilość bzdur tam zamieszczonych przekracza normalne ludzkie pojmowanie. W dodatku przygnębiająca jest niezręczność tej roboty — dowodziłaby ona, że to wszystko niczemu nie służy i jest w ogóle bez znaczenia. Obok siebie na przykład umieszczone są: wymyślania na Amerykanów, że nie chcą bezwarunkowo zaprzestać bombardowań w Wietnamie, i triumfalne zachwyty, jak to „bojownicy” walą tychże Amerykanów z moździerzy w samym środku Sajgonu. Albo rozdzieranie szat na kłamliwe wieści zagraniczne o polskim antysemityzmie, a obok radosna rewelacja, że Marian Kargul nazwa się w istocie Abraham Icek Kargiel. Co za idioci to robią — i dranie, bo przecież Kargul (zresztą zaiste ministerialna głowa) załatwiał sprawki różnym „aryjskim” wiceministrom — o czym pisze się enigmatycznie, a raczej nie pisze się. A niech ich szlag! I to posłuszne, sowieckie szczucie na Amerykę, budowanie całego systemu o demonizmie Amerykanów, systemu mitów: marksizm to mitologia dla mas.
Ta lektura uświadamia mi coraz dobitniej, na jaki pechowy dla siebie okres trafiłem: moje zamiłowanie to publicystyka polityczna, oczywiście moja własna, indywidualna — a tego jednego właśnie tutaj robić nie wolno, bo to zakłóciłoby tutejszą mitologię. Mitologia ta dostaje zresztą od czasu do czasu w łeb, ale nikt tego nie zauważa. Tak było z de Gaulle’em: moje proroctwa w „Interplayu” sprawdziły się jak złoto, a ileż było o to wrzasku. Teraz za to nikt nic nie mówi — ja mówię, ale prywatnie: kawiarniany polityk, tyle że miewa rację (jak profesor Kot za czasów Piłsudskiego). Czyżby z pogardzanych „okien kawiarni” widać było lepiej?
7 czerwca
Robert Kennedy został zabity i to, jak się zdaje, wręcz przypadkowo, przez młodego fanatyka jordańskiego, jako odpowiedź na oświadczenie „Bobby’ego”, że należy dostarczyć Izraelowi pięćdziesiąt samolotów „Fantom”. Jest to dla mnie wstrząsająca tragedia osobista — polityczna mniej. Specjalnego nabożeństwa do tego działacza nie miałem, wydawał mi się zimnym graczem, owładniętym ambicją. Nie miałem zresztą (pewno to herezja) przesadnego nabożeństwa do jego zabitego brata. Moim zdaniem dla sprawy pokoju świata, a raczej w ogóle jakiegoś ogólnego sensu (czy to jest możliwe?), lepiej by było, gdyby na czele Ameryki stał taki Nixon, nie kokietujący liberalizmem, lecz kierujący się jasno i bezwzględnie amerykańską racją stanu. Taki dogadałby się z Sowietami, bo rzekomy czy prawdziwi’ liberał kusi Rosjan, aby go „rozgrywać” taktycznie (słynna rozmowa Chruszczowa z Kennedym w Wiedniu: rozmawiali jak gęś z prosięciem, podczas gdy z Nixonem rozmawiałoby się cynicznie i o realiach — wy nam dacie to, my wam damy to). Co prawda, jak się Amerykanie znów dogadają z Rosjanami, to Polska będzie sprzedana Rosji jeszcze raz, tym razem bardzo uroczyście, „w imię koegzystencji”. Usiłowałem to kiedyś wytłumaczyć (przez tłumacza) Gronousky’emu, ale z udaną czy prawdziwą naiwnością nie dawał się przekonać.
Upał straszny, słońce, truskawki, próbuję kończyć tę nieszczęsną kołysankę na fortepian. Wacek [Wacław Kisielewski — syn autora] przyjechał z Niemiec, opowiada o staroświeckim luksusie w Baden–Baden (hrabiny, książęta, kasyno, golf). Szkopom dobrze, bo podobnie jak Japończycy nie wydają forsy na broń nuklearną, spuszczając się na Amerykanów. A Francja?!
Mam różne zabawne myśli na temat, jak to młodzi zwolennicy Marcuse’a i Cohn–Bendita (coś w rodzaju naszego Michnika) przelicytowali w rewolucyjności komunistów, na co ci ostatni okropnie się gniewają. Istotnie: Komunistyczna Partia Francji, licząca się z tysiącznymi „względami i urzędami”, a przede wszystkim z rosyjską racją stanu, to już obrośli w mieszczańskość konformiści wobec „płomiennej” młodzieży z czarnym sztandarem. Pszon twierdzi, że kiedy Żydzi opuścili komunizm, który niegdyś stworzyli, ten przestał być sobą, przestał być rewolucyjny. Zaopatrzył się nawet w swój antysemityzm — cha, cha, cha!
? propos Żydów. Chomiński, którego pochwaliłem za cynizm, dał jego próbkę, ale ohydną: w wywiadzie dla „Kierunków” (oskarżył Lissę, że sprzyja muzykologom niemieckim i amerykańskim i pośrednio oddaje Niemcom nasze muzyczne średniowiecze. Jestem w rozterce: Lissa to postać spod ciemnej gwiazdy, za stalinizmu działała w sposób wiadomy, potem obzdurzyla swym quasi–naukowym bełkotem całą naszą muzykologię, ale ta denuncjacja jest głupia i obrzydliwa. Wczoraj spotkałem na Krakowskim Lutosa [Witolda Lutosławskiego] i Grażynę [Bacewicz], mówili, że Chomiński jest umierający i po co mu to. Ano po prostu zawsze świnia. A swoją drogą, „kto mieczem wojuje…”
Chomiński kiedyś w okresie stalinowskim powiedział mi wprost, że pisze o muzyce przeciwnie, niż myśli. Wtedy uważałem, że to była odwaga, teraz widzi mi się, że świńskie asekurowanie się.
Prasa konstruowała już teorię, że pastor King i obaj bracia Kennedy padli ofiarą spisku „reakcji”, czyli prawicy. Ciekawym, co ci łgarze zrobią z owym młodym Arabem — coś na pewno wymyślą. A swoją drogą smutne to, lecz prawdziwe, że zamachy te są wynikiem… nadmiernej demokracji: gdy każdy człowiek może mieć broń, każdy stan jest osobną republiką, policja ma ograniczone możliwości i działania prawnego — to i skutki. Czyżby tylko jeden Stalin wiedział, jak rządzić 200–milionowym narodem? Czy demokracja to przeżytek? Smutne myśli, a tu w dodatku tak gorąco: gorąco przygnębia mnie zawsze, ma w sobie coś trupiego. Odpowiada to zresztą może charakterowi niniejszych notatek, mających być czymś w rodzaju „pamiętników żółciowca”, gdzie wyładuje się drobne wściekłości, których nie sposób wylać gdzie indziej. Zwłaszcza od czasu wydarzeń marcowych, od kiedy przestano mi puszczać felietony o cokolwiek — wprawdzie i tak z powodu cenzury pisało się o niczym, to jednak można było jakoś wyładować się zastępczo — np. naurągać na usługi, turystykę etc. Teraz już nic nie można — tylko w domu sobie a muzom. Być skazanym na życie „w wieży z kości słoniowej” i to w środku socjalizmu — niebywały paradoks. Ano cóż, jak powiedział towarzysz Kraśko, kultura polska nie skorzysta z naszych usług. Znalazł się właściciel polskiej kultury — przerażony osioł. Zawsze poza Poznaniem, był bojowy (bojowy = boi się).
8 czerwca
Wczoraj wieczór byłem u Wańkowicza: siedzieliśmy na narożnym wysokim balkonie, żeby uniknąć podsłuchu — widok piękny na kino „Moskwa”, plac Unii i w ogóle. Wypiłem butelkę jarzębiaku. Stary gadał, kręcił, zachodził mnie z różnych stron, jak to on, pytał mnie o coś i nie czekał na odpowiedź. W istocie rzeczy szło mu o to, że ma dawno napisaną książkę o Żydach, chciałby ją teraz wydać, a nie wie, czy go tu „środowisko” nie zadziobie. Dał mi maszynopis, rzecz ciekawa, choć nie najgłębsza i efekciarska. Zgodziliśmy się, że o ile po Bermanie i Różańskim zrozumiały może być w Polsce antysemityzm, to już antysyjonizm jest kompletną bzdurą. Nie chcieć Żydów w Polsce i nie chcieć ich w Palestynie — no to gdzie mają być?! Wańkowicz ciekawie mówił o Ameryce.
Dziś, jak przypuszczałem, prasa kręci jak może w sprawie zabójstwa Kennedy’ego. Karolek Małcużyński w „Trybunie Lotudu” bredzi o prawicowym spisku, że zawsze ofiarą padają ludie „postępowi” — a właśnie wczoraj Wańkowicz opowiadał o zabiciu wodza faszyzmu amerykańskiego — Rockwella. Ten Karolek z dobrej rodziny, brat Witka, ojciec dyrektor Giełdy Warszawskiej (he, he, gdzie te czasy), a on łże jak stary komunista. Pojętny ludek ci Polacy! A znowu w „Polityce” wymądrza się Passent. Głupie Żydy, aby się ratować, napiszą z patosem każdą bujdę — a potem i tak wylecą. I dziwią się, że się ich nie żałuje.
W „Polityce” wiceminister, [Kazimierz] Rusinek, pisze o literaturze współczesnej, obłudnie pyta, dlaczego w Polsce pisarze uciekają od aktualnego tematu, bagatelizuje rolę cenzury. Też łgarstwa i po co to staremu? A dawniej wydawał mi się lepszy od innych.
Dziś, idąc parkiem po gazety, układałem sobie imaginacyjny dialog ze Stommą: że zajmowanie się dziś u nas polityką wymaga ustawicznego kłamania, powtarzania kłamliwej historiozofii opartej na pomijaniu niewygodnych faktów i ślepym kopiowaniu sowieckiego schematu propagandowego (np. o demonizmie i imperializmie Amerykanów oraz o barankowej łagodności rosyjskiej).
Ponieważ jestem człowiekiem słowa i nie chcę niszczyć jego wartości ustawicznym kłamstwem, więc — rezygnuję z polityki. Implicite zawiera się tu myśl, że i Stomma powinien zrezygnować, boć katolik nie powinien kłamać. Ale dialog był nie tylko imaginacyjny, lecz i trochę sztuczny, bo Stomma o nic mnie nie pyta, a moja splendid isolation trochę jest obłudna, bo wymuszona.
Upał ogromny — ze 30 stopni w cieniu. Piszę kołysankę, wieczorem idę na koncert. Forsy nam starczy na parę miesięcy, stworzono mi więc, co mnie wciąż frapuje, osobliwą karę: życie w, łagodnej próżni, w samym środku gotującej się jak kocioł Warszawy. Jak długo można żyć i pisać bez społecznego odzewu, dla siebie, po klasztornemu (podobnie żyje o piętro niżej rzekomy „spiskowiec”, niedawno butny gaduła, teraz smętny i na utrzymaniu żony Sta—szewski)? Oto jest pytanie — jak długo? Jednak w okresie stalinowskim w Krakowie było mi łatwiej — miałem swoje środowisko, zaplecze, przyjaciół. W Warszawie jest demoniczniej, bardziej po sowiecku. Ale cóż: żyć trzeba! („Życie w odbycie, czyli pamiętnik gówna”).
9 czerwca.
Wczorajszy koncert znakomity. Para amerykańskich skrzypków grała podwójny Koncert Bacha niezrównanie: z soczystą swobodą, a zarazem precyzyjnie, ten przepiękny. Sporo też było Rave—la, nudnawy Berlioz, no i „Areana” Varese’a, potęga — pomyśleć, że to utwór sprzed 40 lat! Widać to może w perkusji, która choć tak bogata, brzmi już dziś jak coś znanego. Ale utwór fascynujący — wyobrażam sobie ryki protestu 40 lat temu w Nowym Jorku. A swoją drogą rozumiem, że Varese zamieszkał w Ameryce: to muzyka Nowego Świata!
Na zjeździe Pisarzy Ziem Zachodnich i Północnych sekretarz śląski Gierek wyrąbał mowę. Tym razem mizdrzył się i łasił, a wszystko co złe zwalił na „wichrzycieli i bankrutów politycznych”. Literatura winna współtworzyć socjalizm, podnosić na duchu, szukać pozytywów — choć i dawać „krytyczne spojrzenie” (tyle że nie powiedział, jak to zrobić wobec cenzury, która rządzi wszechwładnie). Mowę ktoś mu oczywiście napisał (Szewczyk?), jest gładka, obła, frazesy uszeregowane prawidłowo, nic ze stereotypów nie opuszczone. Nie przychodzi mu na myśl, z jakiego właściwie tytułu on poucza pisarzy, jak mają pisać. Bardzo katolicka mowa, „módl się i pracuj” — tyle że modlić się trzeba do partii, która realizuje logikę dziejów. A co, jeśli dzieje nie są logiczne, lecz bzdurne i pisarz to widzi? Ano — powinien tę wiadomość schować dla siebie, a pisać nobliwie ku pokrzepieniu serc. Koncepcja nader konformistyczna — kardynał Wyszyński się kłania. A co z literaturą buntu, rewolucji, opozycji? Alles ist vorüber, alles ist vorbei. Komuniści przy władzy biją konformizmem wszelkie rządy mieszczańskie, stąd też wyręczać ich muszą Cohn–Bendity (Żydom, oderwanym od tradycyjnego podłoża, łatwiej uchwycić imponderabilia nowej negacji — negacja przecież wciąż się odnawia. Pisze o tym Wańkowicz, poza tym jego książka o Żydach dość jest słaba, chaotyczna i niezdyscyplinowana, miejscami nazbyt osobiście nienawistna).
Dziś już słońca nie ma. Cieszę się na wyjazd do Sopotu, kołysankę piszę małymi dawkami: jakoś leci, ale pierwotna idea całości gdzieś się rozproszyła — to skutek długiej przerwy (przeszło dwa lata, zacząłem ją przecież w Karolinie, w listopadzie 1966). Mam ciągle ideę krótkiego, szybkiego utworu na orkiestrę, który zrealizowałby wszystkie moje skłonności do perpetuum mobile. Jedno wielkie crescendo, smyczki jako ruchliwe tło, grupy dęte jako soliści, no i oczywiście perkusja. Problem tylko w temacie — jak najmniej tematycznym, lecz wyrazistym, wbitym w głowę jak obsesja. Pisownia nutowa jak zawsze tradycyjna. Napisałbym to szybko — aby tylko zacząć.
Komuniści dużo w Polsce zrobili, odbudowali, przemieszali, zintegrowali, wykształcili (tyle że siebie nie), dlaczego dalej już nie mogą? Bo wykluczyli element fermentu i zmiany — a bez tego nie ma ognia, entuzjazmu, wszyscy obojętni, rozleniwieni. Moczar to chyba trochę rozumie, ale antidotum chce dać tanie: nacjonalizm, antysemityzm. Na epokę z jednej strony big–beatowych degeneratów, z drugiej Cohn–Benditów (Michników) to za mało i za słabo. Żeby był w marcu pojechał na uniwersytet, toby coś zrozumiał z tego „buntu młodych” — ale on się boi: też już stary. Zresztą i mnie ta młodzież złości beztroską niewiedzą o niedawnej przeszłości — ale w tym pewno ich siła. Siła to jest coś, co wykracza poza dotychczasowe kategorie, zaskakuje, dziwi, drażni — ale jest!
9 czerwca.
Sobota i niedziela to punkt szczytowy czytania gazet — w ramach ulubionej akcji autodrażnienia się. Gazety piszą nieprawdę, ale tak daleko posuniętą i wkorzenioną, że aby udowodnić nieprawdziwość jednego krótkiego zdania, trzeba by takich zdań powiedzieć dziesięć — a któż by tego chciał słuchać. „Udowodnij, żeś nie wielbłąd” — taki dowód musi być długi, podczas gdy twierdzenie „jesteś wielbłąd” brzmi krótko i jasno.
Niegdyś mówiono, że polityka to sztuka realizowania możliwości. U nas (w komunizmie) do tego trzeba jeszcze mieć jako pokrywkę interpretację natury ideologicznej, to znaczy strzelisty akt wiary, zbudowany z rytualnie, zawsze w jeden sposób złożonych zdań, o „nieugiętej walce bojowników o wolność i socjalizm”, o „knowaniach imperialistów” i „drapieżności monopoli”. Układ i dobór zdań jest ważny — to rytuał, który musi wbić się w głowę. Przejrzał to na przykład cynik Arski, jego felietony w „Expressie” to szczyty utrafienia w intencje pana i władcy — a i tak łobuza w końcu wyrzucą, nic mu nie pomoże (co do tej osoby staję się antysemitą — to, co on wypisuje o Izraelu, to szczyty świństwa). Wszyscy komuniści źle kończą, chyba że na czas umrą jak Zawadzki; kopniak dany za wierną służbę, to tracłycja od czasów ojczulka Stalina: każdy tu zostanie ukarany, choć formalnie nie za to, co zrobił (Jeżów, Beria). Czytam „Wielką czystkę” Weissberga–Cybulskiego, cóż za niesamowita tragedia: 11 milionów chłopów zmarło z głodu podczas kolektywizacji, od 1936 miliony w więzieniach, a do tego Zinowiew, Kamieniew, Radek, Bucharin, Piatakow, Tuchaczewski, Jakir, Bliicher, tysiące innych, sprawa Kirowa, Gorkij, po wojnie szały Berii, sprawa lekarzy Żydów i wreszcie, po śmierci Stalina Beria zabity przez własnych współkolegów (pono dosłownie), Malenkow znika, Chruszczow odchodzi w niebyt…
Tym wszystkim Zachód nie bardzo się interesuje: lewica nie chce, prawicy nie wypada. A oto z racji tragedii Kennedy’ego moskiewska „Prawda” pisze o Ameryce: „Strzały te stały się możliwe przede wszystkim dlatego, że w kraju rządzą siły nie powstrzymujące się przed niczym w swoim dążeniu do rozdeptania i unicestwienia tego, co w ten czy inny sposób nie jest im na rękę”. I kto to mówi?! Ale nikt się nie dziwi, młodzież zapomniała, kto co wie o Bucharinie czy Berii — chyba maniacy. Zresztą zbrodnie popełniane „przy budowie socjalizmu” nie są zbrodniami — tylko zbrodnie imperialistów się liczą. Jak się to powtórzy milion razy w prasie, telewizji, radiu, to ludzie uwierzą. „Udowodnij, żeś nie wielbłąd”. Wszystko to stoi na kłamstwie, ale dla odpowiednio wychowanych przyszłych pokoleń (wbijanie w głowę od dziecka) przestanie być kłamstwem: nikt nie może żyć z myślą, że wciąż kłamie, nikt nie będzie co dzień polemizował z każdym słowem radia, telewizji, prasy. A więc kłamstwo stanie się prawdą — w głowie się kręci. Orwell miał rację — to był wielki prorok. A głupi Zachód, nie interesujący się prawdą i kłamstwem na lekceważonym Wschodzie oraz wstydzący się antykomunizmu, ściągnie na świat nieszczęście: stworzą się, jak u Orwella, trzy supermocarstwa — Euroazja, Oceania, Afrykania, jedna totalistyczna i terrorystyczna po leninowsku, druga maoistyczna, trzecia według Marcuse’a czy Guevary (choć to „bojownicy wolności” — Marks też tak o sobie myślał). Okaże się, że te trochę lat, które żyłem do roku 1939, to będą jedyne lata nie spędzone w domu wariatów.
A swoją drogą coś z tym „leninizmem” na Zachodzie musi być kiepsko, bo w „Trybunie Ludu” ukazał się artykuł jakiegoś profesora doktora (jakżeby inaczej) filozofii Wł.[adysława] Markiewicza, który ogromnie rozdziera szaty, że Marcuse, Adorno i inni śmią inaczej interpretować Marksa niż tutaj. Oczywiście taka scholastyczna polemika (pomijająca, rzecz jasna, wszelkie fakty wielkie jak słoń, np. stalinizm i przeróżne jego pochodne) jest śmieszna, ale świadczy, że owe Cohn–Bendity napędził jednak naszym komuchom straszka (Wańkowicz cytuje jakiegoś żydowskiego zresztą socjologa, twierdzącego, że Żydzi, najmniej związani z konformistyczną tradycją otoczenia, bardzo są podatni, aby stawać się katalizatorami wstrząsów, rewoltujących tę tradycję: oni w końcu stworzyli komunizm, a widząc, że zeskorupiał, zaczynają go rozbijać; stąd pewno ów nagły antysemityzm naszych władców i aresztowania studentów). A swoją drogą na Zachodzie zaszedł ciekawy proces. O ile w dawnych dobrych mieszczańskich czasach starsi imponowali młodzieży, młody człowiek chciał naśladować dorosłego, jak najprędzej być dorosłym, o tyle teraz, po dwóch straszliwych wojnach, po Hitlerze, Stalinie i opanowaniu olbrzymich połaci świata przez wariatów, młodzi doszli do wniosku, że ich poprzednicy generalnie zawalili sprawę, że trzeba ich zdetronizować, rozbijając im wszelkie szacowne mity. Zabawne, że uderza to i w komunistów, i w de Gaulle’a. A co w Rosji?
Wczoraj był u nas Waldorff, dziś spotkaliśmy go znowu (psy onanizowały się jak szalone). Jest zadowolony z siebie, mówi, że pisząc tylko o muzyce i sztuce zachował uczciwość. Ma swoją rację. Mnie zgubiła polityka: najpierw próbowałem odgrywać rolę „legalnej opozycji”, ale to tak, jak mówił Irzykowski bodajże o metodach polemicznych Słonimskiego: „Ja mu proponuję partię szachów, a on zrzuca figury i majchrem we mnie”. Dali mi w końcu majchrem (zresztą przez moją nieostrożność — sprowokowałem ich lekkomyślnie) i jestem wyrzucony poza życie, a więc skazany na rozważanie spraw zasadniczych i najwyższych, np. problem powszechnego w tym systemie kłamstwa, spraw, których uczestnicząc bliżej w konkretnym życiu, często się nie dostrzega. Być obserwatorem, z którego obserwacji i wniosków nic nikomu nie przyjdzie — to ci rola! Czytam z trudem wstrząsającą książkę Weissberg–Cybulskiego: i pomyśleć, że Zachód jej nie dojrzał — tak jak kiedyś nie dojrzał „Mein Kampf’. Głupi ten Zachód. A u nas teraz niemal spokój — może myśmy zmądrzeli nareszcie, cynicznie i wygodnie? Zresztą u nas materialnie wcale nie jest tak źle, a chłopi (paradoks) mają się świetnie. Któż więc pragnie takich frykasów jak wolność słowa? Paru literatów i grupa studentów? Fi donc!
10 czerwca
De Gaulle pokazał swoją małość — zresztą starość często ludzi pomniejsza. Chce udowodnić, że nie tylko on, ale i jego ekipa są Francji niezbędne — tymczasem gaullizm bez de Gaulle’a nie będzie miał sensu — tak jak sanacja bez Piłsudskiego. A przecież mógł, pozostając prezydentem, powołać rząd Mendesa czy Mitteranda, żeniąc ich po trochu z gaullizmem. Nawet paru komunistów by nie zaszkodziło: najlepszy sposób na skompromitowanie komunistów to powoływanie ich do rządów parlamentarnych — oni są dobrzy (?!) tylko w opozycji albo gdy rządzą totalnie. Ale na decyzji „starego” zaważyła małostkowa ambicja osobista: nie chce gadać z ludźmi, . którzy go śmieli krytykować. No i boi się o swój monopol w polityce zagranicznej (głupiej, megalomańskiej, szkodliwej dla Zachodu, a — poza elementami propagandowymi — bezwartościowej dla Wschodu). Każde zbyt długie rządy jednostki kończą się kompromitacją i bzdurą — chyba że gościa wycofają na czas, jak Churchilla czy Adenauera. Co prawda de Gaulle nie taki stary (78 lat), ale starczym uporem bije tamtych. Jeszcze narozrabia — he, he! Dobrze tak Francuzom, pamiętam, jak goście z ambasady warszawskiej, najpierw antygaulliści zmieniali zdanie, jak im zagrał na koguciej ambicji (jeden Albert nie, ale to mój sojusznik, bo nie daje się wziąć na żadne pięknie brzmiące bujdy— „zakamieniały reakcjonista”).
Oczy mnie bolą, dawno nie zmieniałem okularów, a prasę wciąż czytam, dla potwierdzenia sobie jej obłędu. Przychodzi to zresztą łatwo. Broniarek bredzi o Wietnamie, że Amerykanie w Paryżu sabotują konferencję, której przedmiotem miało być „bezwarunkowe wstrzymanie amerykańskich bombardowań”, i że wysuwają jakieś „drugorzędne” obiekcje. Jakie? Tego dowiadujemy się z wiadomości tuż obok, obwieszczającej z ogromnym triumfem, że Sajgon płonie, a inne miasta południowowietnamskie też i że pełno tam amerykańskich trupów. Czy oni myślą, że naprawdę piszą do idiotów? A może tak i jest?!
Dr Tadeusz Filipiak (kto to taki, kto to taki?!) pisze w „Trybunie” kobyłę „Za kulisami demokracji burżuazyjnej”. Oni zawsze albo demaskują, albo piętnują, albo pokazują, co jest za kulisami. Otóż ów doktor, sypiąc groteskowymi cudzysłowami (wszystko, co mu niewygodne, bierze w cudzysłów), tłumaczy, że swobody demokratyczne w kapitalizmie to lipa. Powołuje się przy tym na krytykę amerykańskiej demokracji, ostro sformułowaną przez Stevensona. Nie przychodzi mu przy tym, idiocie, na myśl, iż to, że amerykański polityk mógł sformułować taką krytykę i wydrukować ją dowodzi właśnie wolności — co najmniej wolności słowa, boć u nas za takie sformułowanie siedziałbym w głębokiej ciupie. I znów pytam, czy oni piszą dla idiotów?!
Literaci Ziem Zachodnich i Północnych, a właściwie wazeliniarze z całej Polski uchwalili rezolucję — wszystko co do słowa, jak nakazano. Myślę, że ta spóźniona sowietyzacja ogarnie cały Związek, a nie chcących deklarować się w ten drętwy sposób wyleją tak czy owak. Ciekawe, czy jak wszyscy będą już gęgać jednakowo, partia nasza spocznie na laurach czy wymyśli coś nowego. Ja sądzę, że zatrzymać się nie można, więc nastąpi dalsza niewyobrażalna „eskalacja” bzdury — mówił o tym ciekawie Jacek Bocheński na zebraniu warszawskim. Komuniści są jak buldog — kiedy zewrze szczęki, to już nie popuści. A może wygrają? Znaczyłoby, że buldogi górą — zresztą z nami już wygrali. Tylko po co te frazesy o wolności i ci „profesorzy doktorzy”, którzy piszą apologie bez cienia argumentacji — właściwie w Polsce wszyscy w7 kółko piszą jeden artykuł i wygłaszają jedną mowę. Rzeczywiście tylko „Tygodnik Powszechny” jest teraz inny — ale za to jakże wyjałowiony przez cenzurę. Słyszałem niezły kawał: Pesymista: — Gorzej już być nie może! Optymista: — Może, może!
Czekam na Pawełka [Pawła Hertza], lubię go: na pozór duchowo się mizdrzy, tam gdzieś głębiej jest poważny, może smutny czy cierpiący. Napijemy się wódy, może uda przebić się do środka przez jego płaszcz z póz i fasonów. Zresztą każdy musi dziś się kamuflować (Wańkowicz: o kamuflażu) — inaczej nie dałoby się chodzić po świecie z jako tako gęstą miną.
11 czerwca
Czytam ciekawy numer „Miesięcznika Literackiego”, w nim artykuł Werblana w sposób bardzo inteligentny (choć nie całkiem prawdomówny — ale to u komunisty niemożliwe) oświetlający rolę Żydów w partii w minionym okresie*. Zabawne, że to właśnie Żyd pisze — czyżby kompleks „Borowicza”, prawdziwego marksisty, nie uznającego determinizmu rasy. Z tego wniosek, że numerus nullus nie będzie. W ogóle poziom „Miesięcznika” wysoki, korzystnie odbija od nędzy prasy codziennej. Jedynie artykulik o literatach Andrzeja Wasilewskiego łobuzerski i kłamliwy.
Umarła Helena Bobińska, matka żony Wolskiego, stara komunistka, siostra publicysty Brun–Bronowicza, o którym, prawdę mówiąc, nic przed wojną nie słyszałem. Mąż Bobińskiej, Stanisław, przyjaciel i współpracownik Lenina, został przez Stalina zakatrupiony, ona sama siedziała w Rosji w ciupie sporo latek (wyjechała tam jeszcze w 1918). Mimo to w Polsce napisała słodką książeczkę dla dzieci o młodości Stalina, zatytułowaną „Soso”. Złośliwi mówili, że dalszy ciąg tej książki brzmieć będzie: „Komu Soso zrobił kuku?”
Wczoraj miło napiłem się z Pawełkiem, który pogodnie stwierdził, że mnie wyleją ze Związku Literatów. Potem poszliśmy do „SPATiF–u”, gdzie był Jurek, dosyć dwuznaczny, i jeszcze jakieś jego dwuznaczne typy. Ze starych bywalców Janusz [Minkiewicz], Wohl, Korcelli etc. Upiłem się i gadałem z kierownikiem, starym pedałem, bardzo inteligentnym, jednym z niewielu w Warszawie bezinteresownych znawców literatury z doskonałą przy tym pamięcią.
Bidault wrócił do Francji. On jeden mówi głośno o konieczności zmiany polityki zagranicznej — mitterandowcy o tym nie mówią, bo nie chcą się narazić braciom komunistom. A przecież ta „mocarstwowość”, bomba i złoto kosztują Francję najwięcej..
Wczoraj była ciekawa audycja w „WE”. Mówili, że M. [Moczar] nie jest ani antysemitą, ani prosemitą, ani nacjonalistą, ani internacjonalistą, że ma w nosie wszystkie poglądy, tylko po prostu — chce rządzić. To dosyć zdrowe i krzepiące — nie rozumiem, czemu oni tak na niego jadą, skoro, jak słusznie zauważa Pawełek, żadnego olśniewającego wyboru nie mamy. Niechże się raz coś stanie — do diaska!
Pono Gombrowicz ma dostać Nobla — to będzie dobry prztyczek dla naszych idiotów z ministerstwa, którzy go samochcąc, a bez powodu wygnali z polskiej kultury (po Październiku był drukowany i grany), ale facet wpadnie już w zarozumiałość bezgraniczną — i tak nic mu nie brakuje.
12 czerwca.
Wczoraj napisałem o tym Werblanie, że inteligentny — a swoją drogą on za najnormalniejszą rzecz w świecie uważa, że ludzie o odmiennych poglądach politycznych winni siedzieć w więzieniu (Modzelewski i Kuroń). Zarzuca im też, że drukowali za granicą. A przecież komuniści zawsze tak robili, a K. i M. to ludzie nasiąkli tradycją ortodoksyjnej walki „proletariackiej” i „internacjonalnej”. Oczywiście, u Werblana nie sposób wiedzieć, czy tak pisze, bo tak myśli, czy dla taktyki, że się boi innych. U komunistów tego nigdy nie wiadomo.
Dziś znowu czytam w „Expressie” rozmowę z oficerem straży granicznej (na granicy z Czechami). Dziarski ów i doświadczony oficer opisuje różne graniczne pogonie i podchody, a także rzewnie apeluje do osób zbierających grzyby czy jagody, aby zachowywały się „poważniej” i nie przekraczały linii granicznej nawet o parę metrów, bo to powoduje masę pracy dla dzielnych wopistów, gdyż każdy ślad na ziemi musi być sprawdzony, opisany etc. I pomyśleć, że ani ów oficer, ani, co dziwniejsze, redaktor ,,Expressu” nie podejrzewają, że piszą groteskową bzdurę: Czyż nie tchnie surrealistycznym komizmem fakt, iż między „bratnimi” krajami socjalistycznymi ruch graniczny podlega tak idiotycznej kontroli, podczas gdy nie tylko nie bratnie, lecz nawet nie cioteczne kraje kapitalistyczne wykazują w tej dziedzinie daleko posunięty liberalizm? Ale nikogo to nie dziwi, tak jak tysiączne inne bzdury, jak choćby stałe pisanie o Polakach, którzy podczas wojny utworzyli w Rosji polskie wojsko, gdy jednocześnie nigdy się nie podaje, skąd właściwie ci Polacy się tam wzięli? Bzdura powtarzana milion razy przestałaby być bzdurą?! Widać w domu wariatów rację musi mieć zawsze wariat, a raczej nie: prawda podawana musi być wariacka (podczas kolejnego z kongresów pokoju na domu wariatów w Tworkach wywieszono transparent „Wywalczymy pokój — jest nas miliard!”).
Dziś u starego Mela [Melchiora Wańkowicza] widziałem Jasienicę — po raz pierwszy od marca. Trzyma się dobrze, choć musiał wypić przez ten czas sporo wódy — pysk ma czerwony. Uściskaliśmy się, dał mi swą książkę z dedykacją. Oszczędził sobie nerwów, bo nie ma telewizji; nie oglądał owej rewii sekretarzy wojewódzkich, którzy mogą się przyśnić w nocy. Brrr!
Deszcz leje jak z cebra. Idę dziś na pożegnanie K., odjeżdżającego sekretarza ambasady amerykańskiej. Bardzo miły i żarliwy człowiek, młody jeszcze Semita — przyjechał tu z mnóstwem dobrych chęci, nic oczywiście nie mógł zrobić, teraz odjeżdża przedwcześnie, dodatkowo zrażony historiami z antysemityzmem. Jeszcze jeden przyjaciel stracony.
14 czerwca.
U Amerykanów było masę ludzi (Henio też), tyle że za bardzo się upiłem. Spotkałem panią Marię Kuncewiczową z mężem. Ją poznałem, gdy miałem 18 lat — ojciec zabrał mnie do Pen–Clubu czy gdzieś. Była trochę sztuczna, łasa na mężczyzn — do mnie robiła oko. Dziś to już starsza pani. On, działacz ludowy, encyklopedia spraw personalnych emigracyjno–krajowych. Rozmawiając z nim zdałem sobie sprawę, jak bardzo mnie skrzywdzili komuchy, nie puszczając od siedmiu lat za granicę: chciałbym tam pojechać, aby porozmawiać jeszcze z paroma starymi ludźmi — nim wymrą. Już Zaremba [Zygmunt Zaremba (1895–1967), działacz PPS] mi uciekł… Ale komu to tłumaczyć?
Kuncewiczowie dobrze się urządzili: siedzą w Ameryce, a tu przyjeżdżają na pół roku, mają dom w Kazimierzu. On chwalił mój wiadomy slogan o ciemniakach. Po przyjęciu auto UB jechało za mną i za Heniem aż do „SPATiF—u”. Ci mają zmartwienia!
Korespondent „Trybuny Ludu” w Bonn, zwolniony z pracy Artur Kowalski, odmówił powrotu. Oczywiście nazywają go nikczemnikiem i zdrajcą, co mnie śmieszy, bo niby dlaczego człowiek nie ma mieszkać, gdzie chce. Tylko jedna rzecz: ten Kowalski do ostatniej chwili pisywał bzdury i kłamstwa, jakie mu kazali. I pisałby dalej, gdyby go nie wezwano do powrotu. A więc nikt nie szanuje honoru słowa pisanego, każdy z lekkim sercem podejmuje się ogłupiania społeczeństwa (Męclewscy, Kąkole, Podkowińscy etc), Żydzi i nie–Żydzi, a po prostu świnie.
Wczoraj pogoda cudowna, szalałem na rowerze. Służewiec południowy to najpiękniejsza dzielnica Warszawy. Daleko piekielnie, sklepów nie ma, ale domy — cudo, szklane dom). I jakaż perspektywa — nawet Pajac Kultury ładnie stąd wygląda.
Dziś Plenum Zarządu Głównego Literatów, na którym mają nas wlewać. Cha, cha!
Henio mówi, że Bristiger z nieświadomości pominął moje pisanie. Hm. W takim razie byłbym żałosnym „maniakiem siebie” — postać znana i nie lubiana. Może przeceniałem ważność mojej walki z socrealizmem — a to było ważne tylko dla mnie? No, wylano mnie przecież z konserwatorium i całe życie potoczyło się inaczej. Ale kogo to obchodzi — to widać tylko moja sprawa.
Ktoś mi powiedział, że Kennedy musiał jednak paść ofiarą spisku, bo wiedział za dużo o śmierci swego brata. A więc nie miałem racji pisząc o zamachu indywidualnym? Być może, że wielokrotnie w tym dzienniku nie miewam racji, ale od tego właśnie jest dziennik, aby spierać się w nim i z samym sobą. Tylko komuniści twierdzą, że zawsze mają rację (aby potem, uciekłszy za granicę, odwołać wszystko). Właściwie w tym ustroju najważniejsza walka to bić się o prawo do niesłuszności. Z superpedagogicznego założenia, że tylko słuszne rzeczy mają rację bytu, wynika cała groteskowość naszego życia publicznego. Bo nawet niesłuszne musi tu być słuszne.
Akurat przyjechał z Jugosławii Wacek. Pytam go o studentów. Mówi, że w Zagrzebiu jest studencki komitet rewolucyjny, paradujący z opaskami po ulicach. Podobno w telewizji w Belgradzie Tito dyskutował „na żywo” i ostro z kilkunastu studentami. Jakiego cudu by potrzeba, żeby nasze nadęte purchawki zdobyły się na coś podobnego! A w dodatku ci studenci mocno Tita rugali. I pomyśleć, że to Jugosławia jest najbardziej europejskim z krajów komunizmu — nikt by tego przed wojną nie przypuszczał — skutki wiadome.
16 czerwca
Dziś wyjeżdżam do Sopotu na 10 dni. Upał niesamowity, niebo bez chmurki — chciałem tam pracować, a tymczasem będę siedział w morzu.
Stwierdzam, że zapiski niniejsze stają się coraz bardziej polemiką z prasą — polemiką aż maniakalną, bo bezsilną i niejawną. Rzeczywiście — polemista milczący, nie publikujący — to rzecz żałosna. A prasa nasza jest coraz bardziej uniformistyczna, jakby ją pisał jeden człowiek. Jeszcze „Polityka” trochę się czasem szarpie, ale to już chyba ostatnie podrygi. Sowietyzacja idzie, w dodatku niemal dobrowolna. Absurdalnie uporządkowany zestaw tez interpretacji wszystkiego, co się na świecie dzieje, arogancja i besserwiserstwo wobec przeciwników, samochwalstwo i rzewne zachwyty nad samym sobą i swoimi, słowo „ojczysty” nie opuszczające gęby, a do tego fura kłamstw i przemilczeń — zaiste wstyd dziś być dzie