11221
Szczegóły |
Tytuł |
11221 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11221 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11221 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11221 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Wiesław Gwiazdowski
Tytul: Wykonawca ostatniej woli
Z "NF" 5/97
Mam dziewięciu młodych pod sobą i pełnię urząd Wykonawcy
Ostatniej Woli. Moim zadaniem jest spełnianie życzeń
skazańców. Tak zostało zapisane w Księdze Praw. Nikt nie
może uchylić owego zapisu. Król rządzi miastem, lecz pieczę
nad prawem sprawuje Rada Starszych. Prawo jest świętością,
przeciw której nawet król nie może wystąpić.
Siedząc w szynku nad kuflem piwa słucham rozmów i
przyglądam się biesiadnikom. Gdy trunki uderzają do głów,
można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Zaglądałem więc
do knajp dość często i raczej nie żałowałem.
Z racji funkcji ma twarz podlegała utajnieniu podczas
publicznych wystąpień. Dobrze pomyślana ostrożność,
niejednokrotnie już miałem okazję się o tym przekonać.
Nieznany ogółowi, bezproblemowo poruszam się po mieście, a
także zyskuję nowe znajomości. Mając za co stawiać, stawiam,
nie mogę więc narzekać na brak towarzystwa.
I tym razem siedziało obok mnie dwóch przedstawicieli
pospólstwa, a naprzeciwko, przysłuchujący się bardzo
uważnie, niewysoki wyrostek, najwyżej osiemnastoletni.
Obrzucał mnie ukradkowymi spojrzeniami, których nie mogłem
nie zauważyć. Udałem, że to mnie nie interesuje, że wolę
przysłuchiwać się żwawej dyspucie.
- Wakaba to oszust i wściekły pies - dowodził osobnik z
lewej ocierając rękawem ślinę z ust. - Jego łeb już dawno
powinien znaleźć się w katowskim koszu. Najlepiej w tym,
którym odmierza ziarno.
- Wojtak nie jest lepszy.
- A nie jest. Ta maciora zasługuje na chlew bardziej niż
ktokolwiek.
Nie znałem wymienionych; milczałem licząc na
późniejsze wyjaśnienie lub zmianę tematu na bardziej
interesujący. W końcu pili za moje pieniądze. Niestety,
miałem przed sobą czwarty kufel, prawie pusty, a nie
wylewałem za kołnierz ani pod stół; istniała zatem
możliwość, iż nie doczekam przytomnie żadnej informacji.
Zastanawiał mnie dzieciak. Przegapiłem moment, w którym
się przysiadł, lecz później zainteresowało mnie jego
podejrzane zachowanie. Nie przepadam, gdy ktoś śledzi
skrycie każdy mój ruch. To zawsze niesie ze sobą zagrożenie.
Postanowiłem sprawdzić szczeniaka.
Przeprosiwszy mężczyznę z prawej, wstałem od stołu i
skierowałem się do wyjścia. Na zewnątrz skręciłem w biegnącą
przy szynku uliczkę i przystanąłem za węgłem. Przyczaiłem
się w cieniu ściany kryjącej mnie przed światłem z okien i
niepowołanymi oczami.
Wyrostek pojawił się natychmiast i skulił się z zimna.
Rozejrzawszy się, zawrócił i wpadł na mnie. Po chwili
trzymałem go nad ziemią plecami do ściany.
- Coś za jeden, gówniarzu?! - warknąłem plując mu w
twarz.
- Puść mnie! - szarpnął się, lecz trzymałem dobrze i
czułem, że zaczyna brakować mu tchu.
- Mów!
Chyba wypiłem zbyt dużo, bo gdy miast odpowiedzieć zaczął
kopać, zwolniłem uścisk i uderzyłem go w skroń. Osunął się
po ścianie i legł na ziemi, nie dając znaku życia.
Wypróżniwszy się wróciłem do szynku i rozwrzeszczanego
towarzystwa. Moi rozmówcy zdążyli wziąć się za łby i cała
izba miała widowisko z dwóch zapalczywie wyzywających się
głupców. Skrzywiwszy się zawróciłem do baru i przystanąłem
przy nim opierając łokcie o blat. Stawiałem im i nie po to,
by mogli się sprzeczać, powinni okazać choć odrobinę
wdzięczności!
Spór rozwitał wspaniale, posypały się pierwsze uderzenia.
Trunek osłabiał ich siłę i celność, za to było się z czego
pośmiać. Pośmiałem się zatem, lecz koniec bójki przyjąłem z
radością. Piwo szumiało mi w głowie, poczucie obowiązku
mogło wziąć we mnie góry i zmusić do wtrącenia się między
walczących. Jako jeden z wykonawców prawa mogłem wkraczać w
podobne sprzeczki.
Gdy przestali, poprosiłem o piąty kufel i dosiadłem do
trzech obszarpańców. Spojrzeli niechętnie i sięgnęli po
kufle; łyknęło nie podejmując przerwanej rozmowy. Ale nie
miałem zamiaru odejść, bo to równałoby się okazaniu
słabości. No i przedwczesnej rezygnacji z towarzystwa kogoś,
kto mógł dostarczyć interesujących informacji. Po nie
przyszedłem.
Bywały momenty, że chciałem krzyczeć w podobne im tępe
mordy, kim jestem i żądać należnego szacunku. Wiedziałem, że
nie przyniosłoby mi to niczego dobrego. Prawo dla nich było
po to, by je łamać, a ludzie jak ja stanowili przeszkodę,
którą należy usunąć. Wiedziałem, że wielu przede mną
wykonawców ostatniej woli nie zmarło śmiercią naturalną.
Mój poprzednik mając trzydzieści sześć lat zostawił młodą i
piękną żonę i osierocił trójkę dzieci. Był zapalczywy i
pewny siebie. Którejś nocy wyszedł w miasto, nazajutrz jego
głowa pojawiła się na ścianie cytadeli. Zabili go tacy jak
ci tu? Może w podobnej sytuacji powiedział coś, do czego i
ja teraz miałem ciągoty? Może wypił za dużo i wdał się w
sprzeczkę?
Każdemu obrońcy prawa przed przyjęciem funkcji wpajano
zasadę, by prawo stawiał przed wszystkim, nawet jeżeli
miałoby kosztować to jego życie. Dlatego wielu ginęło
przedwcześnie. I dlatego istniał niepisany zakaz opuszczania
Cytadeli po zmroku w pojedynkę.
Im dłużej jednak przebywałem w mieście, coraz częściej
dochodziłem do wniosku, że Rada Starszych pozostawia w
naukach ważną lukę. Choćby tę dotyczącą opuszczania
Cytadeli. Wybór pozostawał wolny. Przegrywali ci, którzy
ulegli pokusie. Wszak dopiero po zmroku zaczyna się w
mieście prawdziwe życie. Cóż, ja również nie oparłem się
ciekawości.
Małymi łykami pochłaniałem piwo i wpatrując się w złożone
przy kuflu dłonie strzygłem uszami. Przeczucie mówiło mi,
że już niebawem coś się zdarzy. Mój niepokój nie brał się z
nadmiaru trunku. Podobne ostrzeżenia miewałem już wcześniej,
i najczęściej nie bez powodu. Na wszelki wypadek
przestawiłem się z ostrożności na walkę. Bo pomimo grzebania
mi w umyślę przez Radę nauki z Gór Pamięci nie dały się im
wymazać.
Wyczułem ich, gdy tylko weszli, lecz nie mrugnąwszy okiem
pociągnąłem z kufla. Unosząc tym samym głowę dostrzegłem
zaciekawienie w oczach siedzących obok. Albo znali
wchodzących , albo wygląd nowo przybyłych rzucał się w oczy.
Nie wytrzymałem i zerknąłem za siebie. Straż! Co tu robi
straż? Dostrzegłem wyrostka, którego walnąłem w łeb. W
następnej zaś chwili jego oskarżycielsko wyciągniętą rękę.
Nie potrzebowałem niczego więcej. Wyczułem kłopoty i nie
omyliłem się. Strażnicy nie znali mojej twarzy, bo znał ją
jedynie król, Rada, kat oraz moi pomocnicy. Tutaj zaś nie
mogłem się im tłumaczyć! Gdyby Rada dowiedziała się, że bez
eskorty... Mniejsza z tym. Uderzyłem dziecko!
Także noc w lochu nie uśmiechała mi się w ogóle. Było to
niemal równoznaczne ze spotkaniem z katem. A to również
sprowadzało się do najgorszego. Wpakowałem się w kłopoty po
same uszy, nawet głębiej.
Dłoń mimowolnie zacisnęła się na wiszącym pod koszulą
gwizdku. Jego dźwięk zwoływał moich pomocników. Gdybym tak...
Nie. To także równało się zdradzeniu tożsamości.
Wstałem i uderzywszy kuflem o stół rozbiłem go na
tysięczne drobiny. Nie przepadano tu za wysłannikami prawa,
więc może towarzystwo okupujące szynk pójdzie za mną. Nie
pozostało mi nic innego. Cokolwiek bym zrobił, obróciłoby
się przeciw mnie.
Wraz ze słowami starszego z trójki wstali pierwsi z
siedzących przy drzwiach, zauważyłem kilku innych w głębi
izby, a także cienie przesuwające się za plecami strażników
i barczyste sylwetki przesłoniły wejście. W świetle lamp
błysnęły ostrza noży biesiadników.
Trunek zamglił mi chyba jasność dostrzegania i nagle, a
już zbyt późno, zorientowałem się, że jeżeli dojdzie do
mordu, wiadomość o nim nie opuści izby. Pomoc, która się ode
mnie należała straży, musiałaby mnie zdradzić. Bierności
sprzeciwiało się sumienie. Po części bowiem to ja ich
wciągnąłem w pułapkę.
Cokolwiek bym zrobił...
- Są moi! - krzyknąłem uciszając pierwsze głosy i
krzywiąc się teatralnie. - Są moi!
Ujrzałem strach w oczach wyrostka, cofnął się i skulił
opierając plecami o strażnika. Po co ich tu wezwał i co
nałgał, że przyszli za nim?
- Występujecie przeciw prawu! - dowodził patrolowy
orientując się, że mogą się nie wywinąć z kabały. -
Schowajcie, ludzie, noże!
- Stul pysk! - wrzasnąłem podchodząc do nich.
Usłuchał grzecznie.
Schwyciwszy za kubrak wyrostka uniosłem go w górę, by
zrównały się ze sobą nasze oczy.
- Po coś tu wrócił? - zapytałem. - Mało ci było,
szczeniaku? Po coś tu wrócił! Gadaj.
- Prawo jest ze mną - odwarknął. - Prawo...
- Ja jestem prawem - tchnąłem mu w twarz i odwróciwszy
się wyprostowałem ręce wyrzucając go w powietrze. Przeleciał
nad dwoma stolikami i z hukiem zwalił się na trzeci
pociągając go na podłogę. Nie przebrzmiał hałas upadku, a
dwaj stojący przede mną strażnicy zderzeni ze sobą głowami
osunęli się do mych stóp. Trzeci błysnął mi nożem przed
oczami. Ruchem ręki powstrzymałem stojących za nim
rzezimieszków. Nie chciałem, by zginął.
Odstąpiłem krok w tył i przyczaiłem pozostawiając mu
pierwszy ruch. Cokolwiek zrobi i tak przegra, nie chciał
więc tanio sprzedawać skóry. Uderzył z zamachu na wysokości
mej szyi. Wygiąłem się w tył na palec od siebie
przepuszczając czubek noża i trzepnąłem go w twarz
odskakując natychmiast przed powracającym ostrzem. W tej
samej chwili me palce natrafiły na stołek; oto nieoczekiwane
rozwiązanie sporu. Delikatnym podbiciem palców przerzuciłem
go z lewej do prawej ręki i wyprowadziłem zamach sięgając
strażnika jedną z czterech drewnianych nóg. Złamała się przy
zderzeniu, lecz mężczyzna trafiony ponad uchem zachwiał się
i już nie mógł odzyskać równowagi. Rąbnąłem go drugi raz,
tym razem siedziskiem. Sflaczał i bez czucia zwalił się na
leżącą dwójkę.
- Wyrzućcie ich! - warknąłem podnosząc wzrok na
obdartusów sprzed drzwi.
Wyszczerzyli się w uśmiechu i pierwszy błysnął nożem
przyklękając. W chwili gdy ostrze drasnęło skórę na szyi
strażnika, kopnąłem go w dłoń wybijając z niej broń. Reakcja
była natychmiastowa. Mężczyzna zerwał się z przyklęku i
zamierzył do uderzenia. Wyprzedzając je zdzieliłem go przez
łeb wciąż trzymanym stołkiem.
- Żadnej krwi! - warknąłem dziwnie głośno cofając do
baru.
- Bo co?!
Obejrzałem się. Mówiącym był jeden z trójki, do której
dosiadłem się po powrocie. I nagle znak zapytania przewinął
się przez mój umysł, a pamięć przyniosła obraz ich twarzy,
gdy ujrzeli strażników. A później wyciągniętą także ku nim
rękę wyrostka.
- Bo powiedziałem nie! - odparłem. - I nic tobie do tego.
- A właśnie, że coś.
Dwaj pozostali podnieśli się jak na rozkaz łypiąc na mnie
groźnie. Przełknąłem gorzką ślinę. Gdybym się nie wyrywał,
ci trzej rozprawiliby się ze strażnikami i miałbym spokój. A
ja, idiota, posłuchałem sumienia.
Pomyślałem, że nie wszystko stracone i da się rzecz
załatwić. Nie wierzyłem w to jednak. Byłem sam, a ich było
wielu. Cóż... Zamachnąłem się stołkiem i nie czekając na
efekt skoczyłem ku schodom na pięterko. Sadząc po kilka
stopni, po paru susach wpadłem na korytarz i z biegu
uderzyłem w okno bijąc szybę i wylatując na zewnątrz.
Straciłem twarz, ale zachowałem życie.
Przybyłem tu z Gór Pamięci na wezwanie króla. Otrzymałem
tam wychowanie i wykształcenie. Przypadek zrządził, że
Mistrz wskazał właśnie mnie. Wolę jego przyjąłem z pokorą,
pojechałem do miasta i klepsydry zaczęły odliczać czas mego
nowego przeznaczenia. Najpierw Rada Starszych poddała mnie
testom. Następnie przez rok wpajano mi zasady prawa. Dopiero
po tym stałem się Wykonawcą Ostatniej Woli. Dano mi do
pomocy dziewięciu młodych, bym im rozkazywał i trzymał nad
nimi pieczę.
Szybko przystosowałem się do warunków panujących w
mieście i zacząłem wymykać się z Cytadeli, aby lepiej poznać
życie zwyczajnych ludzi. W Górach stawiano ponad wszystko
odosobnienie i mądrość duchową. Dzięki utrzymywanej od
wieków izolacji wokół kapłanów Pamięci i ich górskich
obszarów narósł w dolinach mit świętości oraz tajemnicy. W
mieście po raz pierwszy usłyszałem o przypisywanej im
długowieczności, a także o uprawianiu magii. Tak mówiło
pospólstwo, tak twierdził król. Oczywiście, przypuszczenia
te nie były zupełną bzdurą, lecz nie zawierały również całej
prawdy. Ja zaś nie mogłem jej wyjawić. Wiele lat spędziłem
wśród kapłanów, być może zawdzięczałem im ocalenie, a teraz
mogłem korzystać w pełni z darów życia. Winien im więc byłem
nie tylko uczniowską wdzięczność.
Miastem rządził król, lecz prawdziwą władzę sprawowała
Rada Starszych. Ona trzymała pieczę nad Księgą Praw, a nie
było nad Księgę większej świętości. Zapisane w niej prawa
wyznaczały cele i zasady, którymi żył plebs i rządzący. Nie
było takiej mocy, która mogłaby podważyć znajdujące się w
niej prawdy. Nie było mocy zdolnej je zmienić. Z litery i
ducha Księgi brał swój urząd Wykonawca Ostatniej Woli. Także
kat, król, strażnicy. Wreszcie moi młodzi. Pod dyktando
zawartych w Księdze przypisów zbudowano miasto. Ponoć Starsi
posiedli nieśmiertelność i to oni byli budowniczymi. Nikt nie
widział ich twarzy, jedynie maski. A więc i nikt nie mógł
potwierdzić tych domysłów ani im zaprzeczyć.
O zdarzeniu w szynku zapomniałem po kilku dniach.
Pochłaniały mnie intrygi na królewskim dworze, uwijałem się
też z młodymi pilnując bieżących obowiązków. Jeden z wysoko
postawionych został skazany na katowski topór i korzystając
z przysługujących mu przywilejów zażądał w ostatnim
życzeniu nocy z królewną. Jako wykonawca ostatniej woli
byłem odpowiedzialny za zadośćuczynienie jego zachciance.
Skazaniec miał prawo do postawienia tego życzenia, albowiem
nie dość że zajmował wysoką pozycję, to jeszcze wywodził się
z rodu królewskiego. Jedna z jego babek siedziała nawet na
tronie i krótko samodzielnie sprawowała władzę. Po jej
śmierci Rada obrała dziadka obecnego króla.
Skazaniec dopuścił się zdrady najwyższego majestatu. Za
to czekał go topór; tak stanowiła Księga Praw.
Spotkałem się z nim zgodnie z Księgą zaraz po ogłoszeniu
wyroku. Zmierzył mnie wzrokiem i ujrzałem w jego oczach
wielką nienawiść. Cofnąłem się mimowolnie i odwróciłem
głowę.
- Chcę dziewictwa królewny - rzekł, a mnie oblały zimne
poty.
Absurdalność jego słów była oczywista. Pomyślałem, że to
żart i zadałem formalne pytanie raz jeszcze.
- Chcę spędzić noc z królewną - uściślił ze złośliwym
uśmieszkiem.
- Ależ ona ma dopiero czternaście lat! - rzekłem, choć
nie miałem prawa wpływać na jego decyzję.
Przypomniał mi o tym i zażądał widzenia się z Radą.
Niestety, jego pozycja umożliwiła mu tę prośbę.
Powiadomiłem o tym kata i króla.
Jeszcze tego samego dnia skazaniec stanął przed
starszymi.
W białym habicie do kostek nie przypominał potomka
władców. Lecz jego twarz wciąż wzbudzała szacunek, a oczy
potrafiły zmrozić krew w żyłach. Wraz z katem stałem tuż za
nim w masce osłaniającej twarz.
- Przedstawiłem swe ostatnie życzenie Wykonawcy Ostatniej
Woli. Wbrew prawu człowiek ów próbował odwieść mnie od mojej
decyzji - więzień przerwał, chcąc dodać wagi swym słowom,
lecz nikt się nie odezwał. - Zażądałem, Wysoka Rado,
spędzenia nocy z królewną, albowiem umożliwia mi to ma
pozycja, a w Księdze istnieje wzmianka o spędzeniu nocy z
wybraną kobietą przez skazanego na śmierć.
Chciałem krzyknąć, że królewna ma za mało lat, a poza tym
jest jedyną następczynią tronu, z którą wiąże się ogromne
nadzieje. Dziwna niemoc ścisnęła mi gardło.
- To prawda - przytaknął jeden ze starszych. Nikt więcej
się nie odezwał.
Znaczyło to tyle, że muszę spełnić życzenie.
Omal nie udusiłem się z braku powietrza. Starsi
rozpłynęli się w fioletowej chmurze dając do zrozumienia,
że posłuchanie skończone. Kat trzepnął mnie w plecy.
Poczłapałem za nim udając, że nie dostrzegam złośliwych
uśmieszków zdrajcy. Ten łajdak mógł pociągnąć za sobą i
mnie. Starsi nic o mnie nie rzekli, ale wiedziałem, że byli
przerażająco pamiętliwi.
Tak więc wdepnąłem w niezłe gówno. Być może miało mnie
ono pochłonąć.
Natychmiast po rozstaniu z katem zwołałem młodych i
poleciłem im odszukać dziewkę będącą sobowtórem królewny.
Mieli dwa dni, trzeciego został wyznaczony termin
ścięcia. Czasu było mało, a poszukiwania należało prowadzić
w tajemnicy. Nie mógł paść na mnie nawet cień podejrzenia o
zamierzone oszustwo. Młodzi musieli zaufać wyłącznie swym
oczom, a to też nie ułatwiało zadania.
Po wydaniu poleceń udałem się do kancelarii królewskiej i
zażądałem widzenia z królem. Znano tu oblicze mej maski
zakładanej na podobne spotkania, nie czekałem więc długo. Me
stanowisko było zbyt ważne, a ostatnie wydarzenia jeszcze
powiększyły jego znaczenie.
Monarcha wiedział, że nie przychodzę bez powodu, więc
oczekiwał najgorszego. Był sam, tak jak poprosiłem
sekretarza, który oznajmiał wizyty.
- Czy ma to coś wspólnego ze zdrajcą?
- Z jego ostatnim życzeniem - wyjaśniłem przyklęknąwszy,
zgodnie ze zwyczajem na prawe kolano.
Nie wiedział dotąd, jak ono brzmi. Licząc na inny wyrok
Rady nie chciałem martwić króla przedwcześnie. Przeliczyłem
się.
Usłyszałem westchnienie i pomruk, jaki zwykł wydawać, gdy
był wzburzony. Jak na władcę bowiem miał zadziwiająco
spokojny charakter. Częste wybuchy gniewu charakteryzowały z
kolei jego ojca, a zarazem poprzedniego władcę; Zmarł tuż
przed mym przybyciem, nasłuchałem się o nim podczas
uroczystości pogrzebowych oraz po przybyciu z Gór.
- Czego chce?
Nabrałem w płuca powietrza.
- Nocy z królewną.
Władca wstał i powoli przeszedł obok mnie. Brzęk
stłuczonego szkła usłyszałem w chwilę później, szkło nie
zbiło się samo. Słowa dotknęły króla w najczulsze miejsce.
Jak każdego kochającego ojca, który dostałby podobną
wiadomość. Rozumiałem go.
Gdy rzucił kolejne pytanie, to nie był już jego głos.
- Czy Księga na to zezwala?
- Tak, panie. Wracam właśnie z posłuchania u Rady.
Starsi orzekli zgodność.
Opadł ciężko w objęcia tronu i ukrył twarz w dłoniach.
- Córko moja - usłyszałem zduszony szept. - Dlaczego ty?
Czułem jego ból.
- Wysłałem młodych na poszukiwania sobowtóra - rzekłem
bez namysłu. - Być może nie wszystko stracone.
Monarcha uniósł głowę. Zderzyliśmy się spojrzeniami.
- Wydam rozkazy! - wykrzyknął z błyskiem w oczach. -
Gwardia jeszcze dziś dołączy do twych uczniów, wykonawco.
Pokrzyżujemy plany zdrajcy bez honoru. Nie uda mu się.
Raptem zdałem sobie sprawę z głupoty mego wyznania. Grunt
zaczął palić mi się pod nogami.
- Nie, panie, wszystko musi pozostać w tajemnicy! -
krzyknąłem. - Gdyby padł choć cień podejrzenia, Rada
skazałaby nas obu!
Ujrzałem w jego oczach zdziwienie. Później zadumę.
Przyglądał mi się z wysokości tronu, a ja na przemian to
czerwieniałem, to bladłem. Miałem nadzieję, że rozsądek
weźmie w nim górę nad uczuciami. Rozumiałem, że kochał córkę
ponad wszystko.
- Jeżeli wyda się to, co uczyniłem - przerwałem ciężkie
milczenie - śmierć nie minie nas obu, mój panie. Królewnie
to nie pomoże. Stracić może nie tylko ojca i dziewictwo,
lecz także tron i przywileje.
Uciszył mnie ruchem ręki.
- Dlaczego nie wykonasz swej powinności? - zapytał
niespodziewanie. - Masz do tego prawo, a jednak narażasz
życie, pozycję, honor! Czy masz gwarancję dochowania
tajemnicy swego postępku? Rada posiadła władzę nad naszym
losem, a zatem może odkryć, coś postanowił. Młodzi będą
pytać. Zapewne starsi dowiedzieli się już, iż ich
rozesłałeś. Dlaczego więc?
- Bo żal mi, panie, twej córki - odparłem szczerze. - To
dziecko zasługuje na lepszy los. Kapłani z Gór Pamięci
uczyli mnie miłości i postępowania zgodnego z sumieniem.
- Czy testy Rady nie wyprały cię z uczuć? Twoi
poprzednicy...
Chrząknąłem i głośno przełknąłem ślinę.
- Wybacz, panie, ale nie odpowiem. Moje sumienie
niekoniecznie musi być zgodne z nakazami prawa. Urodziłem się
z nim.
- Dobrze więc. Lecz jeżeli młodzi powrócą z niczym?
Wysłanie gwardii, zwiększając ryzyko, zwiększyłoby też
szanse.
- Liczę się z niepomyślnym zakończeniem misji, królu. Ale
razie nie dopuszczam do siebie podobnych myśli.
- Lecz gdyby nie odnaleźli sobowtóra, co wtedy? Twe
sumienie...
- Wówczas, panie, oddasz mi córkę w opiekę na tę noc.
Znów skrył twarz w dłoniach. Gdy ją po chwili odsłonił, w
oczach miał wilgoć łez.
- A zatem nic nie zdoła jej uratować?
- Ja ją uratuję.
To dziwne, ale wówczas wierzyłem w swe zapewnienie.
Długo wpatrywaliśmy się sobie w oczy, prawie jak równy z
równym. Czy zdołam dotrzymać danego słowa? Bo obok wiary
pojawiły się wątpliwości. Narażałem życie, gdybym je
utracił, królewna nie dowie się o tym nigdy. Cóż, nie miałem
zamiaru wycofać się z powziętych decyzji, nawet jeżeli dwa
nadchodzące dni miałyby się okazać najdłuższymi dniami w mym
życiu.
Nie mogłem!
Postanowiłem łamać prawo, będąc jego wykonawcą i sługą.
Nie zostałem na noc w Cytadeli, bo po godzinie zaczynałem
wręcz chodzić po ścianach, choć wszystko było przede mną.
Wziąłem na barki los królewny i być może całego królestwa,
przytłaczała mnie świadomość ogromnej odpowiedzialności i
myśl o przegranej.
Postanowiłem się upić. Zalać drążącego wnętrze robaka,
zapomnieć o otaczającym świecie.
Trzecie piwo stanęło na stoliku, gdy ujrzałem owego
wyrostka. Przez niego kilka dni temu doszło do zatargu ze
strażą. Pochyliłem się nad kuflem nie chcąc, by mnie
zauważył. Obserwowałem go jednak dyskretnie,
wzbudzał we mnie coraz większe zainteresowanie.
Zachowywał się dziwacznie. Jak?
W Górach Pamięci poznałem mnichów przekładających
towarzystwo mężczyzn nad kobiet. Odmieńcy zdarzali się
rzadko, a ich słabość przypisywano brakowi babskiego
towarzystwa. Tu jednak kobiet nie brakowało. Na samą myśl o
tym poczułem wstręt.
Nie sądzę, by mógł mnie dostrzec. W pewnej chwili
poczułem jednak na sobie czyjś wrogi wzrok, a gdy podniosłem
głowę, chłopaka już nie było. Zaintrygowany wyszedłem na
zewnątrz. W mroku nie dostrzegłem nikogo, lecz znów wydało
mi się, że ktoś na mnie patrzy. Skręciłem za róg udając
wyjście za potrzebą i nadstawiłem uszu. Niemal natychmiast
niepokojąco blisko zaskrzypiał piach. Ostrożnie wysunąłem z
rękawa nóż, przygotowując się na spotkanie. Atak nie
nastąpił.
Być może byłem przewrażliwiony? A może człowiek skryty w
mroku wyczuł, że domyślam się jego obecności? Wróciłem do
szynku i zasiadłem nad kuflem. Nim dopiłem piwo, byłem
pewien, że gdy wyjdę, spotkam się z kimś, kogo nie chciałbym
ujrzeć. Impuls był niezwykle silny, więc nie wziąłem
kolejnego kufla, by w razie zagrożenia zachować trzeźwy
umysł i ciało.
Kim był wyrostek? Umysł podsuwał różne odpowiedzi nie
przynoszące satysfakcji. Jedynie zażenowanie. Wykonawca
Ostatniej Woli boi się dziecka?! Absurd.
A jednak do umysłu zakradł się kolejny robak.
Przeklinając bagno, w które wszedłem, zapytałem
szynkarza, czy któraś z dziewczynek jest wolna.
- A jest - przytaknął ochoczo szczerząc w uśmiechu
poczerniałe pieńki i szczerby. - Życzy pan szanowny rudą czy
czarną?
Pomyślałem o ogniu i wymieniłem pierwszą.
- Trafny wybór - pochwalił człowieczek. Oszacował
wzrokiem mój wygląd, wyciągnął wnioski i wymienił cenę.
Zmarszczyłem brwi niby bezwiednym grymasem,
obniżając ją nieco. Zabębniłem palcami o blat stołu, by suma
znów poszła w dół.
- Siedem? - zaproponował uniżenie.
Sięgnąłem do sakiewki, monety dźwięcznie zawirowały się na
stole. Szynkarz błyskawicznie je schwycił, uśmiechając się
szeroko.
- Izba trzecia - poinformował. - Na imię ma Astrid.
Odpowiedziała od razu na pukanie, równie szybko otwarły
się drzwi, ukazując szczupłą kobietę przed trzydziestką w
luźno zarzuconej przezroczystej koszuli do kolan. Wyczułem
opium, dostrzegłem w jej dłoniach długą lufkę, z której
sączył się aromatyczny dymek.
- Wejdź. Chyba nie zamierzasz przestać tak całej nocy?
- Nie - odparłem, przestępując próg.
Rozejrzałem się po izdebce. Bardziej odruchowo niż z
zainteresowania. Wiedziałem już, że wszystkie zgodnie z
przeznaczeniem, są identyczne. Okrągły stolik, dwa stołki
przy nim, szafka, lustro i obszerne łóżko. Całe wyposażenie,
oczywiście dochodziła tu jeszcze Astrid.
- Zapalisz? - zapytała tuląc się przyjaźnie i dmuchnęła
dymem. - Żonaty?
- Nie - zaprzeczyłem. Zbyt przesiąknięta była opium, bym
mógł wyczuć inne zapachy.
- Jak lubisz? W bieliźnie? Bez? Na łóżku? Na stole?
Skrępowany? A może masz własny pomysł? - zasypała mnie
pytaniami. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
- Normalnie - odparłem krótko.
- Miałeś zły dzień? Nie jesteś w nastroju?
Uśmiechnąłem się.
- Nie jestem.
- Powiedz, czym mogłabym sprawić ci przyjemność, a
uczynię to. Jestem po to, byś mógł poczuć się dobrze.
Pokręciłem z niedowierzaniem głową. To dopiero mi się
trafiło.
A później jęczała, piszczała i wiła się niesamowicie drąc
mi w uniesieniu skórę na plecach. Mimo tego udawanego czy
też szczerego zaangażowania nie przestawała pociągać z
lufki. Tak więc gdy skończyłem, pożegnałem się szybciutko z
postanowieniem rezygnacji z dalszych usług rudowłosej
Astrid.
Wciąż dręczyło mnie życzenie skazańca i troska o młodych.
Zadanie, które otrzymali, równało się szukaniu igły w stogu
siana. Najgorsze było więc wciąż najbardziej prawdopodobne.
Wiedziałem, co może mnie spotkać, gdyby więzień nie
doczekał egzekucji. Na dogadanie się z katem nie liczyłem,
pamiętając o jego zależności od Rady i o metodach, które
starsi stosowali, gdy chcieli dociec prawdy. Dla nich,
podobnie jak i kapłanów z Gór Pamięci, Księga Praw była
najwyższym dobrem i złamanie któregokolwiek z jej przepisów
było czymś niewyobrażalnym. Według legend i nauk od Księgi
zależał porządek świata. Ona także stworzyła naszego
Boga. Oczywiście starsi nie byli wszechwiedzący, zawsze
można spróbować uniknąć odpowiedzialności.
Z szynku skierowałem się wprost ku Cytadeli. Nie
przypuszczałem, by o tej porze zagrożenie, które wcześniej
wyczułem, było nadal aktualne. Dawno minęła północ i po
mieście włóczyły się jedynie psy i nieprzytomni bywalcy
knajp. A także, nawołująca się gwizdkami, Straż, której
najmniej się obawiałem.
Latarnie płonęły przed budynkami, wiał zimny wiatr. Po
niewczasie zorientowałem się, że u Astrid został mój
płaszcz. Nie chciało mi się wracać, więc teraz kuliłem się z
zimna.
- Spędzisz ze mną noc?
Zerknąłem w bok wyłapując z ciemności niewyraźny cień.
Powoli odwróciłem się wysuwając z rękawa nóż. Rozpoznałem
pytającego. Mógł jednak nie być sam. A wówczas...
Wyszedł z cienia, gdy znalazł się o krok, wymierzyłem mu
cios w szczękę. Gdy upadł, przydusiłem go nogą.
- Za mało ci było? Za mało!
Próbował wierzgać, ale zaraz przestał.
- Nie masz prawa! - wrzasnął. Nie mógł złapać powietrza,
więc wyszło to żałośnie i śmiesznie. - Za kogo ty się,
chamie, masz?!
Naparłem mocniej, przerywając te wyzwiska. Parsknął i
rozpaczliwie się wijąc zaczął ze świstem łapać powietrze.
- I jak? - zapytałem pochylając się do wykrzywionej bólem
twarzy. - Kto tu jest chamem?
Uniosłem nogę pozwalając wyrostkowi złapać oddech, a
zarazem dając mu szansę na odpowiedź.
- Odpowiesz przed katem - wykrztusił.
Cofnąłem się o krok. Twarz chłopaka! Tak. Z bliska i na
trzeźwo wszystko wyglądało inaczej, wyraźniej, lepiej.
- Jak masz na imię? - zapytałem tknięty nagłym
przeczuciem.
Kaszląc usiadł z rękami przy piersi.
- Bo co?
- Bo kogoś mi przypominasz.
Uniósł głowę.
- Kogo?
- Swego ojca.
Chwilę trwał w bezruchu. Nagle zerwał się i odbił pod
ścianę majaczącego z tyłu budynku. Skoczyłem za nim, a nóż
zawirował mi w dłoni. Wypchnąłem go przed siebie opierając o
szyję chłopaka.
- Jeżeli chcesz, spędzę z tobą noc - warknąłem. - A potem
opowiem o niej twemu ojcu i całemu miastu.
- Nie wierzę, że go znasz. Udowodnij.
Uśmiechnąłem się opuszczając nóż. Poczułem satysfakcję
widząc jego przerażoną twarz. Bo nie zdarzało się, aby syn
dowódcy straży włóczył się nocą po szynkach, zaczepiając
mężczyzn. Odmieńcom nie powierzano odpowiedzialnych
stanowisk, byli jak trędowaci.
Wyjątek stanowili kapłani z Gór Pamięci, lecz i na
otaczającym ich szacunku tej były rysy. Poza tym to zupełnie
inny świat. I nawet ci, którzy jak ja spędzili wśród nich
większą część życia, nie mogli powiedzieć o nich nic ponad
to, co ci sami im przekazali. Tak wytworzono aurę świętości
i tajemnicy.
- Udowodnij! - powtórzył zaczepnie wyrostek. - No,
udowodnij!
- Już się boisz - zauważyłem wsuwając nóż w rękaw. -
Nałożyłeś zbyt mało makijażu. To po pierwsze. A po drugie,
właśnie mi się przypomniało, jak przed kilkoma dniami
wróciłeś ze strażnikami, choć wiedzieli, czym to grozi.
Weszli z tobą do szynku. Dlaczego?
Nie czekałem na odpowiedź. Odwróciłem się i z lekkim
sercem pomaszerowałem w głąb ulicy. Być może zyskałem wroga,
być może sprzymierzeńca. Nie było to jasne.
Nie poszedł za mną. Nie pożegnał też żadnym
przekleństwem. Synowie zawsze byli dumą swych ojców. Gdy zaś
rodzili się odmieńcami, duma zamieniała się w niesmak, a
nawet w hańbę.
Nękany koszmarami budziłem się cztery razy, nim nadszedł
dzień. Przez zakratowane okna Cytadeli wpadły pierwsze
promienie słońca, a więc młodzi powinni już zacząć swą
misję. Wyjrzałem na zewnątrz, sięgając wzrokiem tam, gdzie
kończyły się zabudowania, a zaczynały równiny. Gdybyż choć
mieli wizerunek królewny!
Miasto jeszcze spało. Na ulicach widziałem tylko straże.
Pomimo ograniczeń utrzymywały porządek, zaś miejsca o
szczególnym zagrożeniu były pod stałą obserwacją. Nie zawsze
miasto prawa godne było tej nazwy. Przeczyło jej samo
życie, które nie dawało się zamknąć w przepisach z Księgi.
To z kolei czyniło je wartym przeżycia.
Gdzieś za setką zamglonych horyzontów wznosiły się Góry
Pamięci. W chwilach zadumy oglądałem je oczami wspomnień.
Były momenty, że tęskniłem. Mimo panującego tam rygoru,
surowości we wszystkim i bezgranicznej samotności. Jedynie
nauki odbywały się w kilkunastoosobowych grupach. Prowadzący
je kapłan przypominał zawsze o zabiegu zmiany twarzy, który
spotykał każdego odchodzącego z Gór. Nawet nie pamiętałem
swego poprzedniego oblicza. Dlatego nie rozpoznałbym dziś
członków mej grupy. Nie odnalazłbym też jaskini, w której
spędziłem większą część życia. Tak było. Tak mówiły księgi.
Zszedłem na dół, do podziemi Cytadeli, w których
urzędował kat. Właśnie rozkładał planszę do gry w czarne i
białe pionki. Skłoniłem nieznacznie głowę. Odpowiedział tym
samym i wskazał miejsce przy stole.
- Czekałem na siebie, wykonawco - oznajmił nie unosząc
wzroku znad planszy. Kiedyś potrafił wyprowadzić mnie z
równowagi swoją wystudiowaną obojętnością, lecz z czasem
przyzwyczaiłem się i nie brałem już jego pozy do serca.
- Dlatego zszedłem - odparłem grzecznie, siadając na
ławie.
- Wybrałem czarne. Chyba nie masz nic przeciwko?
- Lubię biel.
I tak zaczęliśmy zmagania. Były naszym codziennym
rytuałem służącym do zabicia nudy. Przy okazji gry i
pogawędki sprawdzaliśmy swe umiejętności strategiczne i
szybkość podejmowania decyzji.
W środku partii kat zapytał:
- Mogę wiedzieć, po co rozesłałeś młodych?
- Nie. Twój ruch - odparłem zrzucając z planszy czarny
pionek.
Odpowiedział z iście katowską precyzją zmuszając mnie do
posunięcia, które też kończyło się utratą pionka. Wciąż
jeszcze się uczyłem. W Górach pojęcie zabawy było nam obce.
Ćwiczyliśmy umysł i ciało stosując inne metody niż ludzie w
dolinach, aczkolwiek zdarzało się, że nauczyciele zadawali
nam wymyślne łamigłówki, które niejednego przyprawiały o
zawrót głowy. Teraz wydawało mi się, że wprowadzenie do
nauki podobnych gier mogłoby wnieść wiele dobrego. Choć
drewniana plansza nie była odzwierciedleniem rzeczywistości,
a przestawiane się po niej kukiełki tylko udawały ludzi.
Jednocześnie była to dobra zabawa i umilenie czasu.
- Co prawda, to tylko pogłoski - rzekł kat strącając mi
kolejnego zawodnika - lecz ściany, jak wiesz, mają uszy.
Doszło mnie co nieco.
Zapatrzyłem się na planszę szukając wyjścia z pułapki,
którą mi przyszykował. Przy okazji, ciekawe, ile z tego, co
gada, jest prawdą, a ile domysłem. Wiadomo, wyruszenie
młodych z Cytadeli nie dało się ukryć. Znający ten fakt mógł
wiązać zdarzenia.
- Ano, ściany mają uszy - powtórzył kat. - Jesteś innego
zdania?
- Dlaczego?
- Ano, bo zastanawiałem się, co będzie, gdy dowie się o
tym Rada.
- Twoja głowa w tym, aby się nie dowiedziała.
- O, to coś nowego.
Pomyślałem, że w tej sytuacji zwlekanie nie ma sensu.
- Widziałem wczoraj twego syna. Włóczył się nocą
zaczepiając męż...
- Dość! - nim dokończyłem dwie pięści, jak bochny,
uderzyły w stół.
Wstał i odszedłszy pod ścianę zatrzymał się plecami do
mnie. Zapewne po to, bym nie widział jego twarzy.
- Kto jeszcze o tym wie? - zapytał.
- Tylko ty i ja. Na razie.
- Rada się nie dowie - zapewnił szybciej niż mogłem się
spodziewać.
- Ode mnie również.
Noc zastała mnie w szynku, pochylonego nad kuflem. Po
zasadniczej rozmowie z katem rozgrywka nie kleiła się tak
jak na początku, więc zakończyliśmy ją szybko i rozstaliśmy
się nie bez wrogości. Na szczęście znalazł się w gorszej
sytuacji niż ja. Byłem bezgranicznie pewien dochowania
tajemnicy przez młodych i króla, zaś do udowodnienia
skłonności syna kata nie byłem osobiście potrzebny. Miałem
go w garści. I nie bałem się zamachu.
Dopiłem trzecie piwo i podnosiłem się, by wziąć następne,
gdy otwarły się drzwi. W chłodnym podmuchu wiatru ukazały
się twarze, których nie mogłem zapomnieć. Siadłem na powrót.
Czwórka nożowników zatrzymała się przed stołem szynkarza
plecami do mnie.
Przemknęło mi, by ulotnić się niepostrzeżenie. Tak uczyli
kapłani radzący unikania kłopotów, których można uniknąć.
Ale natychmiast pojawiła się druga myśl, ukształtowana przez
miasto, że ucieczka przed niewiadomą byłaby tchórzostwem.
Tak więc wstałem i wziąłem czwarty kufel. Me przyjście
zostało zauważone i gdy odwróciłem się, odchodząc, ciężka
dłoń klapnęła mi na ramię.
- Hola, piwoszu. Nie tak szybko.
Odwróciłem się stając bokiem.
- Słucham?
- Nie poznajesz?
Robił wrażenie spokojnego obywatela. Wiedziałem,
że to pozór.
- Spotkaliśmy się kilka dni temu u Ygora - wyjaśnił. -
Przypomnij sobie, no - i z uśmiechem na przyjaznej twarzy
poklepał mnie po policzku, dając do zrozumienia więcej niż
mogło się wydawać.
Zastanawiałem się tylko chwilę.
- Przypominam sobie - rzuciłem i odstawiwszy kufel na
stół szerokim gestem objąłem mężczyznę. Przycisnąłem go do
siebie, aż chrupnęło. - Wybaczcie, przyjaciele - odsunąłem
nożownika na wyciągnięcie rąk i puściwszy, pozwoliłem, by
osunął się na podłogę. - Wybaczcie, że zapomniałem.
Byli szybcy. Nie znali się na żartach. Nim zdążyłem
odskoczyć, przed oczami błysnął mi nóż. Poczułem draśnięcie
na policzku, zamach powrotny minął mnie o włos.
Odbiłem w tył, nagłym strzepnięciem ramion wysuwając z
rękawów noże. Zalśniłem ostrzami przed ich ślepiami.
Nie zrozumieli mnie należycie. Nagle miast jednego
pojawiło się sześć ich szerokich ostrzy. Ze swymi dwoma
wydałem się zupełną pomyłką w tym gronie. Cofnąłem się
zawadzając nogami o stół i stanąłem mimowolnie.
Zbyt późno wyczułem zagrożenie, pojawiło się
niespodziewanie, nie mogłem mu zapobiec. Poczułem uderzenie
w tył głowy. Nogi ugięły się, ściągając mnie na kolana.
Odleciałem nie rozumiejąc.
Przebudzenie nie było miłe, czaszka tętniła bólem, a
gardło domagało się wody. Usta miałem w ogniu, płomień
wibrując drążył dziurę w głowie i piersiach przynosząc ból.
A jednak, pomimo cierpienia, żyłem. Powinienem być martwy,
nie byłem. Lecz płonący umysł nie potrafił wyjaśnić
dlaczego. Uniosłem powieki i omal mnie nie zemdliło od
nagłego zawirowania w czaszce.
Dobrze oberwałem, nie ma co. Pomyślałem, że gdy wrócą
młodzi, zrobi się porządek. Nie ujdą! Teraz jednak musiałem
się dowiedzieć, gdzie jestem i dlaczego wciąż żyję. Czułem
ręce i nogi, i płuca, bo oddychanie przychodziło mi z
trudem. Powoli uniosłem się na łokciach i odczekawszy moment
znów otworzyłem oczy. Tym razem zniosłem to dobrze i gdy
wzrok mi się wyostrzył, ujrzałem stolik, lampę, dwa krzesła
i zamazany obraz na ścianie. A więc nie leżę w rynsztoku czy
jeszcze gorszym miejscu. Pojawiło się pytanie: któż był tak
dobry, że się mną zaopiekował?
Powoli opadłem i zacząłem grzebać w pamięci próbując
sobie przypomnieć. Nie mogłem. Uderzenie w szynku odcięło
mnie od rzeczywistości. Dałem się. Jak szczeniak.
Minęła wieczność, nim usłyszałem kroki. Uniósłszy z
trudem powieki wpatrzyłem się w drzwi.
- Ty?! - nie mogłem powstrzymać zdumionego szeptu.
- A ja - odparł hardo. - Widzę, że jeszcze żyjesz.
- Żyję.
- Niedługo żeś powalczył.
Nie krył drwiny. Tym razem ją rozumiałem.
- Jak się tu dostałem? - zapytałem wodząc za nim
wzrokiem, dopóki nie usiadł przy stole.
W świetle lampy młoda, pokryta makijażem twarz wydawała
się trupio blada i nierzeczywista. Róż policzków stracił swą
barwę, a czerwone usta uwydatnione ponad miarę zdawały się
należeć do błazna. Był nim.
Wzruszył ramionami.
- Przypadek, przyjacielu - odparł. - Szukałem cię i tak
się złożyło, że znalazłem. Przypadek.
- Nie byłeś sam.
- Nie. Gdybym był, nie rozmawiałbyś teraz ze mną.
- Winny ci jestem podziękowanie.
- Och, nie kłopocz się. Spędzenie z tobą nocy to
prawdziwa przyjemność.
Nie pamiętałem nic i nic nie mogłem sobie przypomnieć.
Miałem nadzieję, że to tylko słowa.
- Nawet utrata przytomności nie wstrzymuje pierwotnych
instynktów - zakpił. - Zaręczam ci.
- Długo leżę? - przerwałem mu. Dalszej opowieści o tym,
co się działo wbrew mej świadomości, mógłbym nie znieść.
Czułem, że nie mówi prawdy, lecz nawet wymysły były mi
wstrętne.
- Noc, dzień. Mamy kolejny wieczór, przyjacielu.
Ładnie. Wpadłem w sieć. Tymczasem młodzi powinni już
kończyć poszukiwania. Musiałem wrócić do Cytadeli!
Tylko jak? O własnych siłach nie dałbym rady. A prosić
tego o pomoc?
- Mam również twe noże - poinformował wyrostek unosząc je
w górę. - I ten bardzo interesujący, rzec można, mechanizm z
rękawów.
No, tak. Nagle zdałem sobie sprawę, że leżę całkiem nagi.
Mogło to potwierdzić słowa chłopaka. Miał mnie. A zatem?
- Muszę dostać się do Cytadeli - szepnąłem z trudem.
- Czyżby? A mógłbym wiedzieć po co?
- Wyjaśnię ci w swoim czasie.
Teatralnie uniósł się na rękach.
- Nie ma mowy! Teraz albo...
- Dobrze - wpadłem mu w słowo. - Ale i tak nie uwierzysz.
A poza tym jeżeli zdradzisz się z tym komukolwiek, młodzi
rozniosą cię na strzępy.
- Jacy młodzi?
- Moi.
- Nie wierzę.
- Uwierz.
Zapadło milczenie, więc przymknąłem powieki, by chwilę
odpocząć. Powoli wracałem do siebie, lecz byłem tak słaby,
iż byle podmuch mógł przenieść mnie w nieświadomość. A tego
wolałem się wystrzegać.
- Nie wierzę - powtórzył wyrostek zmuszając mnie, bym na
niego spojrzał.
- Skąd wiedziałbym, że twoim ojcem jest kat, a zarazem
dowódca straży? Zastanów się.
Twarzy kata nie znali nawet podlegli mu strażnicy - znana
im była jedynie twarz dowódcy straży. Że była to jedna i ta
sama osoba, wiedziałem tylko ja, Rada Starszych i król. We
wszystkim kryła się pilnie strzeżona tajemnica. Przecież o
tym, że kat ma syna, sam dowiedziałem się przez przypadek
dopiero przed dwoma dniami.
Myśląc o tym uświadomiłem sobie, że chłopak musi zginąć.
- Zaprowadzę cię - powiedział nagle. Na chwilę wyszedł.
Wrócił z moim odzieniem.
Potem pomógł mi się ubrać i wziąwszy pod ramię
wyprowadził z izby. Na ulicy przystanęliśmy, bym mógł nabrać
tchu. Zmęczyło mnie zwłaszcza zejście po schodach.
Kilkakrotnie, nim doszliśmy, pociemniało mi w oczach. A nie
przebyliśmy nawet jednej dziesiątej dystansu dzielącego nas od
Cytadeli. Zacząłem wątpić w powodzenie.
- Masz silny organizm - rzucał chłopak wnerwiające
komplementy. - Chciałbym mieć takie ciało. Możesz być z
niego dumny. Wierz mi, że ci go zazdroszczę.
Nie próbowałem odpowiadać. Uniemożliwiały mi to
zaciśnięte z bólu zęby.
A jednak doszliśmy, choć chwilami odmieniec musiał mnie
wlec. Cieszył się przy tym jak głupek racząc mnie gadkami,
jaką to sprawia mu niesłychaną przyjemność. On włożył klucz
w drzwi i na me polecenie zamknął je za nami. Później
przywołał gwizdkiem młodych. Jak się domyślałem, już
wrócili.
Na górze wspólnie położyli mnie na łożu.
- Nie znaleźliście - bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
Milczeniem potwierdzili me domysły.
Zerknąłem na stojącego z boku syna kata. Czy jego śmierć
mogła mi pomóc? Denerwował mnie, ale zawdzięczałem mu życie.
Po naszym ostatnim spotkaniu mógł nabrać do mnie uprzedzeń,
a jednak mi pomógł, mimo odmienności zdań. Wytłumaczenie, że
po prostu przypadłem mu do gustu, nie mieściło mi się w
głowie.
- Odprowadźcie go do wyjścia - szepnąłem do młodych.
Nie rzekł ni słowa i jego szczęście.
Jutro w południe ma się odbyć egzekucja zdrajcy. Boże
mój?!
- Dwóch pójdzie do króla - oznajmiłem. - Dam wam list
uwierzytelniający.
Naprędce skreśliłem kilka słów i zapieczętowałem je swym
znakiem. Na szczęście, zmrok zapadał o tej porze roku dość
szybko i miałem jeszcze czas na spełnienie swej powinności.
- Pospieszcie się - ponagliłem. - Jeżeli będzie trzeba,
zwiążcie króla.
Nie miałem innego wyjścia. Liczyłem tylko na zrozumienie
i zaufanie monarchy.
Pozostawało mi rozmówić się z katem. Lecz w takim stanie
nie mogłem do niego zejść. Znów zatem wysłałem młodych.
Przybył natychmiast, w rytualnej masce na twarzy.
- Już czas, wykonawco! - zawołał od progu, lecz od razu
zmienił ton. - Cóż się stało?
- Źli ludzie, kacie - uśmiechnąłem się, próbując wyrwać
się z uścisku narastającej słabości.
- Kto?!
- Pomówimy o tym później. Twój syn ocalił mnie od
śmierci.
Zamarł. Lecz tylko na moment.
- Cóż zatem zamierzasz, wykonawco?
- Posłałem po królewnę.
- Jednak.
- Tak. Przybędzie tu niebawem.
- Jednak.
- Niezupełnie. Przypomnij sobie, co powiedział skazaniec
i zastanów się, dlaczego Rada wyraziła zgodę na coś, co w
naszym odczuciu jest sprzeczne z prawem.
- Dlaczego?
- Bo spędzenie nocy nie jest równoznaczne... - głos
załamał mi się i pociemniało w oczach. - Pamiętacie... Ona
nie ma jeszcze lat. To niegodne. I nie jest równoznaczne.
Nie dokończyłem. Zamazały się obrazy, głos uwiązł mi w
gardle. Zapadłem w nieświadomość i inny świat. W miejsce, o
którym uczyli kapłani z Gór Pamięci, miejsce, w którym
oddalał się ból, a słowo nierzeczywistość nabierało
kształtów. Po tej stronie ludzkiego życia było zupełnie
inaczej. Nawet strach odchodził w niepamięć.
Przebudzenie przyszło rankiem. Zniknęły sny o lepszym
świecie, wróciło życie i niepewność, czy pomocnicy
zrozumieli, co chciałem powiedzieć. Stali obok, gdy
otworzyłem oczy.
- Długo spałem?
- Całą noc, mistrzu.
- Co z królewną?
- Jest z ojcem. Przez całą noc byliśmy przy niej.
- Zatem nie?
- Zdrajca nawet jej nie tknął.
- Bogu dzięki.
Tego było mi trzeba! Nagle poczułem się dziwnie lekko.
Nagle pojawiło się uczucie głodu i gotowość jego
zaspokojenia. Już drugą noc nie miałem nic w ustach.
- Egzekucja w południe? - zapytałem jeszcze.
- Tak, panie.
- Zjadłbym teraz.
Musieli być przygotowani, gdyż natychmiast uraczyli mnie
gorącym rosołem, ponoć najlepszym na odzyskanie sił. Unieśli
mnie trochę i oparli plecami o poręcz łóżka, ale karmić się
im nie pozwoliłem.
Pułapka tkwiła w przyzwoleniu Rady Starszych i słowach
zdrajcy. Albowiem powiedział mi: Chcę dziewictwa królewny.
Radzie zaś: Chcę spędzić noc z królewną. To nie jest
równoznaczne. Dlatego Starsi pomimo czternastu lat królewny
przystali na wypełnienie jego życzenia. Dostrzegali
zagrożenia, lecz zinterpretowanie żądania skazańca
pozostawili odważnie memu sumieniu i domyślności. Muszę
przyznać, że zrazu nie wykazałem tego drugiego zbyt wiele.
Późno doszedłem do właściwego rozwiązania, lecz na szczęście
nie za późno. Cóż, otrzymałem nauczkę.
Rozmyślając przeleżałem czas dzielący mnie od egzekucji,
a gdy głos dzwonu obwieścił jej nadejście, wspierany przez
pomocników podszedłem do zakratowanego okna. Na zewnątrz
padał śnieg. Pierwszy tej jesieni, dziwny na pierwszy rzut
oka, po długim lecie.
W dole zgromadził się tłum żądny krwi i widowiska.
Nieczęsto Kat ścinał członka dworu królewskiego. Lud szemrał
swoim zwyczajem, wystarczająco głośno, by harmider
pokonawszy odległość dotarł aż tutaj. Przez chwilę
przyglądałem się ciżbie, po czym przeniosłem wzrok na
wystawiony pod Cytadelą piedestał. W purpurowym habicie i z
kapturem zasłaniającym twarz, skrytą i tak pod rytualną
maską, tuż przed drużyną straży, opierając dłonie na
stylisku potężnego topora, stał kat. Wyglądał tak dostojnie,
że wzrok do niego lgnął. Przypomniał mi sobą o swym synu.
- Pamiętacie chłopaka, który był tu wczoraj? - zapytałem
nie odrywając spojrzenia od szafotu.
- Tak, panie - odparli chórem.
- Być może trzeba będzie go zabić - wyjaśniłem,
dostrzegając jednocześnie prowadzonego przez strażników
skazańca.
Ciżba zawyła wznosząc ramiona. Dziwna radość i ożywienie
uwidaczniały się zawsze, gdy pojawiał się więzień. Teraz
również.
Pobiegłem pamięcią w przeszłość próbując sobie
przypomnieć, która to już ma egzekucja. Chyba dwunasta.
Myliły mi się liczby. Ból po uderzeniu, mimo iż próbowałem o
nim zapomnieć, nagłymi atakami przypominał o sobie i nie
pozwalał skupić myśli.
Kat zaczął odczytywa