11180

Szczegóły
Tytuł 11180
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11180 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11180 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11180 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Glover Wright Bracia i wrogowie - Posadźcie go - rozkazał Cade. Niebieskie lampy na dachu radiowozu obracały się nadal. W ich świetle Cade wydawał się być jakąś upiorną zjawą z koszmarnego snu i by ć może dlatego mężczyźni w samochodzie siedzieli jak sparaliżowani. - Proszę! - jęknął policjant, gdy lufa browninga głębiej wbijała się w jego bok. Sierżant pochylił się do przodu i spojrzał Cade'owi prosto w oczy . Wahał się tylko chwilę, po czymszarpnął Parmintera za włosy, podciągając go do góry. Do środka samochodu wsunęła się lufa browninga. Huknął wystrzał. Przełożył Witold Matuszewski PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991 Tytuł oryginału Blood Enemies Redaktor Aleksandra Dqbkowska Ilustracja Radosław Dylis Opracowanie graficzne Maria Dylis © Copyright by Glover Wright 1987 © Copyright for the Polis h edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991 PRINTED IN GREAT BRITAIN Wydanie I ISBN 83-85276-93-9 Johnowi E. Powellowi, z wyrazami wdzięczności " Niepodobna być za ostrożnym, jeśli chodzi o wybór wrogów." Oscar Wilde PODZIĘKOWANIA Pragnę serdecznie podziękować niżej wymienionym osobom za bezcenna pomoc, jakiej udzieliły mi w trakcie przygotowania niniejszej powieści. Wyrazy wdzięczności kieruję, między innymi, do głównego inspektora policji z Thames Yalley w Reading, Johna Webba; do mojej siostry Reny Sparks, jej męża Cyryla i ich syna Rogera za gościnność okazana podczas mego pobytu w Gloucestershire i za trud włożony w załatwianie licznych spraw, gdy byłem zajęty praca pisarska w Jersey; do rzecznika prasowego Rządowego Centrum Łączności GCHQ i pracowników służby bezpieczeństwa, którzy nie aresztowali mnie jako szpiega, gdy filmowałem tajne obiekty, jak również do innych osób, które udzielały odpowiedzi na moje liczne i trudne pytania; do Dereka Hitchina, który dopomógł mi w zrozumieniu wewnętrznej struktury 22-go Specjalnego Pułku Powietrzno-Desantowego, a także do wszystkich osób po obu stronach Atlantyku, które pragną zachować anonimowość. Szczególna wdzięczność chciałbym wyrazić Kawalerowi Orderu Imperium Brytyjskiego, członkowi parlamentu, Jego Ekscelencji Joh-nowi Enochowi Powellowi za to, iż zechciał poświęcić mi tak wiele swego cennego czasu, wskazał właściwa drogę, gdy początkowo zmierzałem w błędnym kierunku, oraz pozwolił mi łaskawie skorzystać ze swego olbrzymiego doświadczenia, wyobraźni i intuicji. Jemu właśnie dedykuję niniejsza książkę. Geoffrey Glover Wright JERSEY FAKTY 26 października 1982 roku premier Wielkiej Brytanii była indagowana w Izbie Gmin w sprawie wyraźnych przecieków tajnych informacji z Rządowego Centrum Łączności (GCHQ) w Cheltenham, Gloucestershire, w okresie minionych czternastu lat. Dzień wcześniej były prezydent USA, Jimmy Carter, składając wizytę w Londynie, nawiązał do tej potencjalnej afery szpiegowskiej. Broniąc swej własnej opinii z okresu, gdy sprawował władzę w Białym Domu, oświadczył: "Nie miałem żadnych dowodów na istnienie przecieków w takiej skali". Dodał też: "Wydaje się, że jest to sprawa poważna". Brytyjski prokurator królewski odpowiadał już wcześniej na serie pytaii dotyczących rzekomego przeniknięcia agentów sowieckich do ściśle tajnej bazy wywiadu elektronicznego, prowadzącej wymianę informacji i ściśle współpracującej z amerykańską Agencją do spraw Bezpieczeństwa Państwa (NS A). Jeden z labourzystowskich członków parlamentu poprosił panią premier o udzielenie bliższych informacji na temat oświadczenia w sprawie naruszenia przepisów bezpieczeństwa, które złożyła w lipcu 1982 r. Powiedział on: "Powodem mojej prośby jest znaczne zaniepokojenie rządu Stanów Zjednoczonych oraz podejrzenie, że pani premier nie była szczera wobec członków Izby Gmin. Sprawa ma o wiele głębsze podłoże, niż pani premier zechciała ujawnić w lipcu, co sugeruje próbę zatuszowania skandalu." W tym samym czasie, gdy w GCHQ miało miejsce naruszenie przepisów bezpieczeństwa, to znaczy w lipcu 1982 roku, policja, wspomagana przez zawodowego tropiciela, osaczyła uzbrojonego przestępcę. Bandyta, który uprzednio zamordował dwóch funkcjonariuszy policji i jednego cywila, zginął w trakcie wymiany ognia. Podczas obławy ujawniono fakty, które po zestawieniu utworzyły obraz nader intrygujący. Morderca - były żołnierz Specjalnego Pułku Powietrzno-Desanto-wego, który przez długi czas wymykał się z najlepiej zastawionych 8 pułapek policyjnych, miał, jak się okazało, nieokreślone powiązania z tajnymi ośrodkami łączności w Wielkiej Brytanii i USA. O faktach tych donosiła ówczesna prasa brytyjska, określając je jako zbieg okoliczności. Mimo to nie podjęto żadnej oficjalnej akcji -a przynajmniej nie podano tego do wiadomości publicznej - celem ustalenia, czy wspomniane związki były czymś więcej niż dość dziwną serią przypadków. Ich analiza wykazuje niepokojącą zbieżność w czasie, co zdaje się wykluczać wszelką możliwość ślepego trafu. Po pierwsze: bandyta zabił policjanta w odległości nie przekraczającej dwustu jardów od jednego z masztów należących do amerykańskiej bazy lotniczej w Menwith Hill. Po drugie: bandytę widziano w pobliżu tajnych obiektów RAF-u w Lincolnshire, niedaleko miejsca, gdzie zamordowano cywila. Po trzecie: wiadomo, że morderca udał się do Dalby Forest, miejscowości położonej na skraju mokradeł w północnej części Yorkshire, w pobliżu Stacji Wczesnego Ostrzegania Fylingdales, która jest istotną częścią systemu radarowego Zachodu, połączoną z północnoamerykańskim Centrum Obrony Powietrznej NORAD w Colorado Springs. Ponadto w trakcie śledztwa policja ujawniła, że przestępca podróżował po Ameryce, biwakując w górach, w pobliżu bazy NORAD-u. Po czwarte: podczas długotrwałych poszukiwań mordercy policja otoczyła teren West Drayton, gdzie znajduje się inny brytyjski ośrodek łączności specjalnej. Obserwowano należącą do przestępcy furgonetkę mieszkalną marki Volkswagen, która stała tam zaparkowana przez parę tygodni. Widywano ją w tym miejscu również w innych okolicznościach. Po piąte: numer rejestracyjny furgonetki został zanotowany przez funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, gdy niejednokrotnie pojawiała się przy ogrodzeniu okalającym siedzibę GCHQ w Cheltenham. Jeszcze jeden intrygujący fakt, związany z centrum GCHQ w Cheltenham i mający miejsce w lipcu 1982 roku, wyszedł na jaw, gdy prasa brytyjska poinformowała 28 października 1982 roku (tzn. w tym samym czasie, gdy oskarżono panią premier o zatuszowanie przecieku informacji w GCHQ), że wyżsi rangą funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa prowadzą śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci byłego pracownika ośrodka wywiadowczego w Cheltenham. Widziano, jak człowiek ten owego fatalnego dnia, w lipcu 1982 roku wystartował na awionetce typu Fournier, by ćwiczyć akrobatykę lotniczą, zaspo upływie godziny wolno odleciał w stronę doliny koło Cheltenham, gdzie jego samolot uległ rozbiciu. W trakcie śledztwa stwierdzono, że maszyna była technicznie sprawna, a oficer wywiadu nie miał żadnych problemów natury zdrowotnej. Jak donoszono po jego zagadkowej śmierci (komisja dochodzeniowa orzekła, iż był to nieszczęśliwy wypadek), funkcjonariusze brytyjskiego kontrwywiadu badali przeszłość denata, jak również niektórych innych pracowników GCHQ. Później, w listopadzie 1982roku, Geoffrey Prime, długoletni oficer wywiadu zatrudniony w GCHQ, został skazany na trzydzieści osiem lat więzienia; trzydzieści pięć za szpiegostwo i trzy za przestępstwa seksualne popełnione na nieletnich dziewczętach. Od tego czasu ani w siedzibie głównej GCHQ w Cheltenham, ani w żadnej z placówek pomocniczych nie wykryto agentów sowieckich. Powyższe fakty zostały stwierdzone oficjalnie. Dalsza część niniejszej książki stanowi fikcję literacką, która wszelako mogłaby gdzieś wydarzyć się naprawdę. ROZDZIAŁ PIERWSZY Mężczyzna pracował szybko i zręcznie, z wprawą zawodowca. Kiedy kończył swe zadanie, butla gazowa, napełniona i przywieziona do domu poprzedniego dnia, była już czymś innym - śmiercionośną bombą. Ani przez chwilę nie zdejmował gumowych rękawic chirurgicznych, naciągniętych do granic wytrzymałości na jego płaskich, szerokich dłoniach. W słabym świetle miniaturowej latarki, którą przykleił plasteliną do metalowej półeczki tuż nad głową, widać było butlę gazową, połyskującą jaskrawożółtym blaskiem. Zdmuchnął z jej powierzchni drobny, srebrny nalot - pozostałość wiercenia - rozpraszając go w chłodnym powietrzu. Uważnie obejrzał tę część butli, w której znajdował się zawór. Maleńki otworek zaklejony szybko schnącym żelem i mikroskopijna kropelka pewnej substancji, którą uprzednio wstrzyknął do wnętrza butli, były praktycznie niewidoczne, o ile patrzący nie wiedział dokładnie, czego szuka. Ten rodzaj pułapki był nie do wykrycia nawet dla naj wytrawniejszego fachowca. Bomba taka miała ponadto tę zaletę, że jej wybuch niszczył wszelkie ewentualne dowody rzeczowe. Mężczyzna wstał i odkleił latarkę. Następnie zebrał plastelinęi rozwałkował ją na półeczce, by usunąć wszelkie pozostałości, po czym włożył miękką kulkę do kieszeni. Przesunął się wzdłuż przedniego zderzaka vauxhalla, którego zwarta bryła zajmowała dwie trzecie mrocznego garażu i nie dotykając go dotarł do bocznych drzwi prowadzących na mały dziedziniec, wyłożony kamiennymi płytami. Nim zgasił latarkę, oświetlił jej promieniem podłogę garażu i podeszwy swych sportowych pantofli. Samochód był nowy, bo zaledwie trzymiesięczny, zaś jego właściciel pedandycznie porządny. Na betonowej posadzce nie było ani jednej plamki oleju lub smaru pozostawionej przez ten czy inny pojazd, którego był uprzednio posiadaczem. Mężczyzna spodziewał się tego - informacje, których mu dostarczono na temat obiektu akcji, były wyczerpujące i drobiazgowe - tym niemniej weszło mu już w krew, by sprawdzać wszystko, co robił, przynajmniej dwukrotnie. Zadowolony, iż nie pozostawił żadnego dowodu swej obecności, zgasił latarkę. 11 Przez kilka chwil stał absolutnie nieruchomo, wstrzymując oddech, dopóki jego oczy nie przywykły do ciemności. Ściągnął gumowe rękawice i wsunął po kolei do zamykanej na suwak kieszeni w rękawie wiatrówki. Zasunął zamek i, by upewnić się, że wszystko w porządku, dotknął lekkiego zgrubienia. Następnie w innej kieszeni wymacał parę lekkich, skórzanych rękawiczek do prowadzenia samochodu i nałożył je. Zadowolony z siebie wyciągnął pewnie rękę ku drzwiom. Mimo całkowitej ciemności jego dłoń natychmiast natrafiła na klamkę. Nacisnął ją i uchylił drzwi na tyle, by przez wąską szparę poczuć na twarzy delikatny, chłodny powiew. Zawahał się przez moment, po czym wyślizgnął na zewnątrz, przemykając po cichu wzdłuż szklarni. Przez jej wilgotne szyby dostrzegł mnóstwo ciemnych, wysoko wybujałych kwiatów. "Orchidee - pomyślał. - Czego jak czego, ale kwiatów to ci, draniu, nie zabraknie. Będziesz miał cholernie kosztowną śmierć." Parkan wokół ogrodu nie stanowił przeszkody. Wystarczyło uchwycić go z góry jedną ręką i podciągnąwszy ciało, przerzucić je daleko na drugą stronę. Po skoku przykucnął, delikatnie dotykając dłońmi trawy, niczym sprinter w oczekiwaniu na sygnał startu. Ciągle zgarbiony, przeszedł tyłem przez trawnik sąsiedniej posesji, wygładzając palcami źdźbła zgniecione jego stopami. Z szeroką rabatą przy następnym ogrodzeniu uporał się, opierając stopę wysoko ponad kwiatami o mocny słupek parkanu i wyciągając obie ręce wzdłuż nogi niczym baletnica ćwicząca przy poręczy. Uchwycił słupek palcami, odchylił ciało, zaparł siei mocno odepchnął nogą od płotu. Przenosząc ciężar ciała na ręce, lekko przesadził ogrodzenie. Znalazł się w alejce łączącej dwie uliczki na wschodnim krańcu osiedla, wzdłuż której ruszył natychmiast miarowym truchtem. Nim dotarł do swego samochodu, zaparkowanego jakąś milę dalej, natknął się na dwóch ludzi. Pierwszym był starszy mężczyzna w płaszczu, spodniach od piżamy i kapciach, niecierpliwie czekający przy czarnym, tłustym wyżle, który drżąc na całym ciele usiłował wypróżnić się w rynsztoku. Drugim - spóźniony jogger biegnący w przeciwnym niż on sam kierunku, podobnie jak wyżeł gruby i sapiący z wysiłku. W czwartek, tuż przed północą, w tak szacownym i poważnym miejscu jak Cheltenham, niewielu mieszkańców można było spotkać na ulicy. Mężczyzna starannie wybrał czas akcji, bowiem w Cheltenham, gdzie znajdowało się Centrum Łączności Rządu Wielkiej Bryta- 12 nii, newralgiczny ośrodek wywiadu elektronicznego - patrole policyjne spotykało się częściej niż gdzie indziej. Mężczyzna dotarł do swego samochodu. Była to kupiona z drugiej ręki furgonetka mieszkalna marki Volkswagen. Kilka sekund po północy ruszył, wycofał samochód z zaułka i wyjechał na główną drogę. Mijając wysokie latarnie, oświetlające ulicę bursztynowym blaskiem, przypomniał sobie intensywną żółć butli gazowej. Harold Thurstone wrócił do domu następnego ranka o godzinie siódmej dziesięć. Pozdrowił skinieniem głowy jednego z sąsiadów, który - jak on sam i wielu innych - zajmował się nadawaniem i przyjmowaniem zaszyfrowanych depesz w centrum GCHQ w Cheltenham. Kilka lat temu Thurstone zaproponował kolegom, by jeździli do pracy razem, używając po kolei samochodów każdego z nich. Pomysł ten spotkał się z uznaniem wszystkich pracowników tajnego centrum, którzy mieszkali w pobliżu. Codzienny kontakt z ludźmi, pełniącymi swe odpowiedzialne funkcje w innych działach niż komórka Thurstone'^ był mu na rękę. Pozwalało mu to rozszerzyć zakres wiadomości, jakimi sam dysponował, będąc specjalistą od łamania szyfrów, o cały szereg spraw, którymi zajmował się ośrodek. Thurstone przestąpił próg swego schludnego, jednorodzinnego domu, powiesił w hallu płaszcz nieprzemakalny, a następnie bezpośrednio przez kuchnię wyszedł na dziedziniec wewnętrzny. Z miejsca, w którym przystanął, dostrzegł przez drzwi wnętrze szklarni. Chrząknął zirytowany i podszedł bliżej. Duży grzejnik gazowy zainstalowany w cieplarni charczał, jakby kończyło się paliwo. Uwagę Thurstone'a przyciągnęło nierówne migotanie płomienia. W wilgotnym powietrzu unosiła się mdła woń gazu. Otworzył drzwi na oścież i zabezpieczył je haczykiem. Nowa butla znajdowała się w garażu, więc już po upływie kilku minut przydźwigał ją na miejsce. Łapiąc z trudem oddech, wcisnął przewód gazowy na króciec zaworu. Sąsiad, którego dom znajdował się za posesją Thurstone'a, właśnie wchodził do jadalni - a była to oszklona przybudówka domu - gdy nastąpił wybuch. Odzyskał przytomność leżąc na wznak, przy wtórze pisków i krzyków żony i dwojga dzieci, które przykucnęły na podłodze zasłanej odłamkami szkła. Dopiero gdy dotknął dłonią twarzy, zrozumiał, dlaczego w ich oczach maluje się przerażenie. 13 Karetki pogotowia, wozy straży pożarnej i policyjne radiowozy zjawiły się szybko. Policjanci - ze względu na stałe zagrożenie atakami terrorystycznymi w rejonach o znaczeniu strategicznym - byli dyskretnie uzbrojeni. Następnie spokojni ludzie w kombinezonach przystąpili do ponurego zadania, jakim było sortowanie i składanie w całość przerażających fragmentów szkła, ludzkich mięśni i kości, metalu, ziemi i szczątków roślinnych. Skończyli tuż przed godziną ósmą, tak by telewizja mogła przekazać w głównym wydaniu dziennika ich pełne satysfakcji oświadczenie, że był to po prostu zwykły wybuch gazu opałowego. Przyczynę stanowiła usterka butli, nie sieci. Nie było zatem żadnego powodu, by ewakuować z okolicy większą ilość rodzin. Przed północą sąsiedzi Thurstone'a znaleźli się z powrotem w swoich domach, wstrząśnięci i przygnębieni. - Przez kilka nocy będą mamie spali - zauważył jeden ze speców od środków wybuchowych, trzydziestoletni weteran, który widział znacznie gorsze rzeczy. - Tragiczna śmierć sąsiada to jedno, ale jak się zbiera jego kawałki rozrzucone po całym ogrodzie, to coś całkiem innego. O wypadku donosiła następnego dnia prasa centralna, podkreślając jego związki z GCHQ i zamieszczając artykuły na temat niebezpieczeństw eksploatacji butli gazowych. Jednak niedzielne wydania gazet nie komentowały już tej sprawy. Człowiek, który wyprawił Harolda Thurstone'a w kawałkach na tamten świat, zbudził się w sobotę rano w swojej furgonetce campingowej. Zewsząd dobiegały odgłosy życia angielskiej wsi. Czuł się rześko, gotów do stawiania czoła kolejnym wyzwaniom losu, zadowolony, bez poczucia winy czy jakiegokolwiek wyrzutu sumienia. Nie zamierzał też włączać radia, by przekonać się o wyniku swej pracy. Jeżeli już coś robił, robił to dobrze. Nie był złoczyńcą ani bezdusznym rzezimieszkiem. Nie wykonywał też swego zadania dla osiągnięcia korzyści materialnych. Prowadził spartański tryb życia i nie miał żadnych dalekosiężnych pragnień. Gdyby ktoś próbował znaleźć w jego charakterze jakieś wady, mógłby dopatrzeć się reakcyjnych poglądów i tendencji do przyjmowania uproszczonych rozwiązań. Jednakże z identycznymi postawami można spotkać się z łatwością w każdym pubie, jak kraj długi i szeroki. Różnica polegała na tym, iż pewne mroczne cechy pozwalały mu przekraczać granicę dzielącą zwykłe słowa od śmiertelnego ciosu. 14 Zerwał się z twardego posłania, przez chwilę siedział, zbierając myśli, a następnie pochylił głowę i zeskoczył na wilgotną trawę małego zagajnika, w którym zaparkował furgonetkę. Nie zdejmując dżinsów i swetra, w którym spał, wykonał serię stałych ćwiczeń, pochodzących z podręcznika treningowego armii brytyjskiej, a następnie rozpoczął zaprawę w stylu walk dalekowschodnich. W końcu przerwał i przykucnął, oddychając głęboko. Krótko przystrzyżone ciemnobrązowe włosy przykleiły mu się do czoła, a dłonie lekko krwawiły z ranek na spękanej skórze. Nagle odwrócił głowę, a w jego oczach pojawił się twardy błysk. Farmer podniósł strzelbę, przełamał lufę i wsunął do komory dwa lśniące, żółte naboje. - Chcesz tu zostać jeszcze jedną noc? - zapytał. - To pańska ziemia? - odpowiedział mężczyzna pytaniem na pytanie, nie podnosząc się z przysiadu. - Lepiej zabieraj się stąd - rzekł farmer groźnie, spoglądając na połamane gałęzie dwóch drzewek. Mężczyzna wstał. - Przykro mi z tego powodu. - Im mniej gadasz, tym lepiej. Zabieraj się. Mężczyzna wgramolił się za kierownicę furgonetki i włączył silnik. Motor ryknął na pełnych obrotach. Farmer szedł z boku. - Zagraniczny, co? - zapytał, wskazując kierownicę umieszczoną z lewej strony. - Niemiecki. - Ale ty nie jesteś Niemcem? - Niemieckie wozy są tańsze. Chociaż myślę, że trudno go będzie sprzedać. Dotarli do skraju zagajnika. Mężczyzna wyjechał na wąską, stromą drogę, ostro wykręcił i zahamował. - Jak pozwolę jednemu, to wszyscy będą tu nocować. Następnym razem zwalą mi się na głowę Cyganie. Będą kraść i śmiecić dookoła, a mnie nie wolno będzie usunąć ich siłą, jeśli zechcą zostać. Prawo już nie chroni człowieka, tylko różnych łazików. Uważają ciężą łajdaka tylko dlatego, że masz kawałek gruntu. Farmer poklepał znacząco swoją strzelbę. - Ja nie wzywam policji. Póki co, nie musiałem jeszcze tego robić. Wystarczy, że po prostu mam to. 15 Cofnął się o krok. - No to zabieraj się stad. Mężczyzna włączył bieg i ruszył z miejsca, spoglądając uważnie w lusterko wsteczne, dopóki nie znalazł się za zakrętem drogi. Był głodny, lecz zdecydował się poczekać ze śniadaniem, aż dotrze do zajazdu przy autostradzie za Oksfordem. Sprawiało mu przyjemność wystawianie własnej wytrzymałości na trudną próbę; dawało mu to poczucie wygranej, a w przypadku, gdy pokonywał głód - wrażenie oczyszczenia. Z doświadczenia wiedział, że długotrwały post daje jasność umysłu. Przypomniał sobie - a do przeszłości, która ciągle była mu niebezpiecznie bliska, potrafił uciekać z łatwością, niczym przez magiczne drzwi - co mówił ich arabski informator. "Post - twierdził on, używając klasycznego języka, jakim mówiono na brzegach Zatoki Arabskiej - kurczy ciało, lecz rozwija dusze". Zabili go później za to, że pracował na dwie strony. Zrobili to bez pośpiechu, bo chcieli wiedzieć do jakiego stopnia ich zdradził. Arab to rozumiał, przyjął wyrok i swój ostateczny los ze stoickim spokojem, ba, nawet z odwagą. Próbował się, oczywiście, zastrzelić, co obie strony uznawały za rzecz normalną, lecz przeszkodzili mu. Wówczas Arab przygotował się na ciężką śmierć. Wszyscy ludzie z patrolu podziwiali sposób, w jaki, milcząc, znosił tortury i w końcu ulitowali się nad nim. Wpakowali mu jedną, precyzyjnie wymierzoną kulę. Później trochę go dla postrachu pokiereszowali, ale wówczas było to już dla nich tylko ludzkie mięso, z którego uleciała dusza. Mężczyzna mknął teraz dobrą, dwupasmową autostradą w kierunku Londynu. Wnętrzności skręcał mu głód. Przez chwilę bawił się przyjemną myślą o jedzeniu, po czym zdecydowanie ją odrzucił. Od spotkania zaplanowanego na wieczór dzieliło go jeszcze wiele godzin. Wyruszył wcześniej ze względu na farmera, więc trzeba było coś zrobić dla zabicia czasu. Postanowił, że pojedzie zobaczyć grób na cmentarzu. Kupi gdzieś kwiaty i w razie potrzeby usunie chwasty. Czuł ulgę, będąc blisko niej, chociaż przeszywający ból wywołany wspomnieniami był nie do zniesienia. Tylko to jedno sprawiało mu jeszcze cierpienie - nic innego nie było go już w stanie zranić. Ogarnięty boleścią, skulił się za kierownicą, gdy samochód znienacka wpadł na ruchliwe rondo. Zahamował gwałtownie, robiąc ostry skręt. Biały policyjny rover, stojący nieruchomo na zewnętrznym obrzeżu ronda, wyrzucił z rur wydechowych chmurę spalin i włączył się 16 w strumień pojazdów. Mężczyzna zaklął pod nosem. Zły z powodu własnej nieuwagi obserwował w lusterku, jak radiowóz wyjeżdża za nim na autostradę. Zatrzymano go trzysta jardów dalej. Wiedział, co należy robić. Trzymając w pogotowiu prawo jazdy i polisę ubezpieczeniową, wysiadł z volks wagena, nim podeszli do niego policjanci. - Za bardzo się pan nie spieszył, co? - zapytał jeden, podczas gdy drugi minął go i obszedł furgonetkę dookoła. - Czemu jeździ pan tą gablotą z kierownicą po lewej? - drugi policjant starał się przekrzyczeć klakson wielkiej, szesnastokołowej ciężarówki. - Tańsza - odpowiedział mężczyzna, podając dokumenty stojącemu przed nim funkcjonariuszowi. - Dokąd pan jedzie? - zapytał policjant nie przerywając czytania. - Do zajazdu. Chcę zjeść śniadanie i doprowadzić się do porządku. A potem do Londynu. - Mieszka pan w tym pudle? - zainteresował się policjant, wsuwając głowę do wnętrza samochodu. - Chwilowo. - A jaki jest pański adres? - Jest na prawie jazdy. - Mieszka pan tam na stałe? - Dom jest mój. Policjant podniósł wzrok znad polisy. - Żyję w separacji z żoną - rzekł mężczyzna, unikając spojrzenia funkcjonariusza. - Aha! - odparł policjant, któremu nieobce były problemy zarówno osobiste, jak i zawodowe. - Mogę spojrzeć? - zapytał jego kolega. Mężczyzna skinął głową. - Co pan robi w tej okolicy? - zapytał pierwszy policjant, zwracając dokumenty. - Zwiedzałem stare rzymskie ruiny w okolicy Cheltenham. Trochę jeździłem, biwakowałem, rozmyślałem. - Tym się pan interesuje? Starymi ruinami? Mężczyzna wzruszył ramionami. - To jest historia, no nie? 17 Drugi policjant zatrzasnął drzwi furgonetki i przeszedł na drugą stronę kręcąc głową. • Zdaje się, ze wszystko w porządku - rzekł, najwyraźniej rozczarowany. Radio policyjnego rovera ostro zabrzęczało. - Niech pan w przyszłości uważa, jak pan jeździ - ostrzegł pierwszy policjant, gdy obaj zawracali do radiowozu. Zanim zatrzasnął drzwi, dodał jeszcze: -1 niech pan zwraca uwagę na drogę, zamiast myśleć o niebieskich migdałach. Mężczyzna uśmiechnął się słabo i wsiadł z powrotem do volkswa-gena. Gdy radiowóz przemknął obok niego, włączył się ponownie do ruchu. Jechał pasem wewnętrznym, dopóki nie pojawiły się zabudowania zajazdu, po czym skręcił w drogę prowadzącą na parking. Po wyjściu z samochodu skierował się do łazienki, zabierając ze sobą świeżą koszulę. Rozebrał się do pasa i dokładnie umył, a następnie ogolił zarośnięty podbródek elektryczną maszynką. Nałożył czystą koszulę i skierował się do baru kawowego. Kupił na śniadanie coś gorącego i usiadł samotnie przy stoliku. Weszła jakaś rodzina w kolorowych, odświętnych strojach. Trójka dzieci rzuciła się z wesołym okrzykiem w stronę samoobsługowego kontuaru z daniami. Jedno z nich, którego akurat w tym momencie nie widział, potknęło się i ciężko upadło. Usłyszał głośny okrzyk bólu i poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Mimo iż ludzie siedzący wokół obrócili głowy, on nie podniósł wzroku znad talerza. Wziął do furgonetki plastykowy kubek pełen herbaty i oparty o kierownicę popijał gorący płyn, spoglądając przed siebie bystrym, lisim wzrokiem. Następnie zgniótł kubek, zapalił papierosa i ruszył wzdłuż drogi dojazdowej, dodając gwałtownie gazu. Wjechał na pas wewnętrzny, skręcił w drogę, którą przyjechał, zawracając na autostradę. CM momentu, gdy zbliżył się do przedmieść stolicy, tempo jego jazdy zmalało, jako że była to sobota, a i pogoda dopisywała. Panował jednak nad zniecierpliwieniem, jadąc spokojnie i ostrożnie. Nie chciał więcej spotkań z policją. Na przydrożnym stoisku kupił trochę kwiatów, po czym ruszył w dalszą drogę. Cmentarz był otoczony metalowym ogrodzeniem. Jego skorodowana, wielokrotnie malowana powierzchnia przypominała rdzawą skorupę, co nadawało mu żałosny wygląd. Chód czarny, tu i ówdzie 18 był upstrzony przez wandali jaśniejszymi plamami. Za ogrodzeniem znajdowała się niezliczona ilość grobów, zaniedbanych i rozrzuconych nieregularnie niczym gruz pozostawiony na polu. Szeroka aleja prowadząca do bramy była utwardzona, a jej pobocza uporządkowane. Umarli nie byli całkiem zapomniani - gdzieniegdzie leżały świeże kwiaty i z powagą pochylały się ludzkie głowy. Przeważnie jednak widać było oznaki obojętności. Życie zapewne biegło zbyt szybko, by można było pamiętać o śmierci. Dotarł do małego grobu, położonego nieco w głębi cmentarza, blisko muru. Białe, marmurowe płyty były wyczyszczone, a trawa przycięta trochę nierówno wzdłuż krawędzi grobu. Napis na nagrobku brzmiał: AMY CADE, a z zamieszczonych dat wynikało, iż dziewczynka żyła sześć lat. Poniżej wyryto słowa: UKOCHANA NA WIEKI. Nigdy dokładnie nie wiedział, co ma robić, kiedy patrzył na tę mogiłkę. Wzbierał w nim płacz, lecz czuł, że jeśli raz się załamie, będzie zgubiony. Stał więc jak zawsze, z wyrazem pustki i niedowierzania na twarzy, ni to we śnie, ni to na jawie. Wreszcie delikatnie, jak gdyby starając się nie zbudzić śpiącego dziecka, przykucnął. Kłykcie jego twardych dłoni przybrały barwę kości słoniowej, gdy mocno przycisnął do piersi kwiaty. Dopiero po dłuższej chwili był w stanie wyciągnąć rękę, by położyć je na kamiennej płycie. Kobieta, która przybyła nieco wcześniej, widziała, jak podchodził do mogiłki i obserwowała go potem uważnie, porządkując inny grób - swojej matki. Teraz zbliżyła się do niego. Młodzieżowy strój nie pasował już do jej wieku, a blond włosy, choć bujne i lśniące, były najwyraźniej farbowane. Mała twarz, otoczona chmurą kędzierzawych włosów, miała ostre rysy i delikatne zmarszczki, charakterystyczne dla szczupłych, starzejących się osób. Brązowe kozaczki na wysokich obcasach, wykonane z miękkiej skóry, układały się w fałdy przy kostkach, a krótka, prosta spódniczka wysoko odsłaniała jej uda. Za to płaszcz przeciwdeszczowy, który miała na sobie mimo mocno grzejącego słońca, sięgał niemal do ziemi. Był to drogi, beżowy burberry, pasujący do wełnianego golfu z puszystej angory, miękko otaczającego jej szyję. Miała w sobie spory ładunek seksu. Podeszła i stanęła nad mężczyzną w pozie niemal wyzywającej, gdy ten ciągle jeszcze trwał przykucnięty przed grobem. Wreszcie zagadnęła: 19 -Jack! Być może przez cały czas zdawał sobie sprawę z jej obecności, ponieważ kiedy wstał i obrócił ku niej głowę, nie odczuł żadnego zdziwienia. - Mamie wyglądasz - rzekła, po czym wystudiowanym mchem odrzuciła z czoła kilka loków. - Ładne kwiaty. Połamałeś niektóre. Mówiła z mocnym londyńskim akcentem. Odwócił się ponownie w kierunku grobu. - Wiedziałeś, że tu jestem - powiedziała oskarżycielskim tonem. -Dziś jest sobota. Zawsze przychodzę tu w soboty. - Nie jestem tu dla ciebie - odparł brutalnie. - Nie chcę się kłócić, Jack. To już się skończyło. W każdym razie jest już ktoś inny. Dopiero teraz odwrócił się. - Dlaczego mi to ciągle powtarzasz? - Żebyś wiedział. Chyba powinieneś, co? - Wiem. Mówiłaś mi ostatnim razem, a potem jeszcze przez telefon. Wiem! Rozumiesz? Jej rysy stwardniały, choć wargi były wykrzywione w uśmiechu. - Po prostu, żebyś wiedział, o co chodzi. Zaczął oddalać się od grobu. "Ona nie powinna tego słyszeć - pomyślał mimowolnie. - Co za cholerny wariat ze mnie! Przecież ona nie żyje." Kobieta podążyła za nim. - Chciałabym, żebyś mnie podwiózł - rzekła, jakby to należało do jego obowiązków. - A gdzie jest twój facet? - Prowadzi zakłady totalizatora. Dziś jest sobota, więc ma pełne ręce roboty. Fajnie mu się powodzi. Na Boże Narodzenie kupił mi futro. Przed bramą cmentarza dostrzegła jego wysłużoną furgonetkę. - Śpisz w tym? Pewnie dlatego tak kiepsko wyglądasz. - Zamknij się. Stała za nim, gdy otwierał drzwi. Była malutka, nawet w porównaniu z jego przeciętnym wzrostem. - Z drugiej strony - rzekł. Nie zwracając na niego uwagi wślizgnęła się do wnętrza i przesunęła za kierownicą na siedzenie pasażera. Jej krótka spódniczka unios- 20 ła się przy tym do góry, lecz kobieta nie uczyniła żadnego gestu, by ją obciągnąć. Zerknął na jej uda. Pochwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. - Dokąd? - zapytał. - Do domu. - Nie wyprowadziłaś się do niego? - Nie twój pieprzony interes! - Żyjecie razem? Rzuciła przekleństwo pod jego adresem. Jechali w milczeniu, kierując się w stronę centrum Londynu. Kobieta pierwsza przerwała ciszę, a w jej głosie brzmiało napięcie i tłumiony gniew. - W każdym razie podwozi mnie aż na cmentarz. Nie musi tego robić. W końcu to było twoje dziecko, nie jego. -1 twoje - odparł czując, że zaczyna w nim wzbierać złość. Tak zresztą było zawsze. "Chce, żebym sprał ją pasem - pomyślał. - Tego jej potrzeba." Był w stanie przewidzieć dalszy tok wydarzeń. Kobieta przez chwilę manipulowała przy radiu, po czym zapytała: -Jadłeś? - Tylko śniadanie. - Nakarmię cię w domu. - Nie musisz. - Nie bądź tak cholernie nastroszony. - Nie mam apetytu. - Na nic? To było właśnie to. Przebiegało zawsze tak samo. Musiała ciągle na nowo rozdrapywać tę ranę, nie mogła darować sobie okazji. Nie chodziło tylko o niego. O innych też. Czasem myślał, że może to być ktokolwiek. Pożądał jej, choć dobrze wiedział, że później nastąpi uczucie niesmaku i potrzeba oczyszczenia. Dojeżdżali do celu. - Chodź! - przynagliła. Wyczuwał ze sposobu jej zachowania i z brzmienia głosu, kiedy była spragniona mężczyzny. Zatrzymał wóz, nie wyłączając silnika. Nie wysiadała. Przesunęła dłoń w kierunku biustu i lekko poruszyła palcami. Zgasił silnik i wyskoczył z samochodu, kierując się bezpośrednio ku drzwiom frontowym. Zapomniał, że nie ma już klucza. Podeszła z tyłu i otworzyła drzwi. 21 - Szybko - rzuciła. Dobrze wiedział, o co jej chodzi. Rozebrał się do pasa, obnażając muskularny, silny tors, i położył się na łóżku. Stanęła nad nim i ściągnęła przez głowę sweter z puszystej angory. Sutki jej nagich piersi były mocno podrażnione przez miękką wełnę. Pociągnął ją ku sobie, mocno, tak jak chciała. Zanim wyszedł, zaczął padać deszcz. Ich rozstanie przebiegało tak jak zwykle: ona była uszczypliwa i niemal oskarżała go o gwałt; on -apatyczny i z uczuciem wewnętrznej pustki. Przy niej był słaby. Uświadomił to sobie za pierwszym razem, lecz to stwierdzenie niczego nie zmieniło. Zwykle wmawiał sobie, że wykorzystuje ją tak jak ona jego, lecz ten wygodny wykręt już nie skutkował. Po fakcie prawda była równie widoczna, jak kobieta leżąca na zmierzwionej pościeli. Chciał od niej seksu - i ona chciała... po prostu chcieli tego. To ich kiedyś łączyło - gdy było dziecko - lecz od kiedy... Zamknął się w sobie głęboko, by jej krzyki i awantury, które słyszał tysiące razy, nie doprowadziły go do szaleństwa. Odjechał w kierunku centrum Londynu, wybierając dłuższa trasę, by zabić czas, jaki pozostał do umówionego spotkania. Zatrzymał się przy małym sklepie spożywczym, aby uzupełnić zapasy w spiżarce furgonetki, potem na stacji benzynowej zatankował paliwo i kazał sprawdzić parę drobiazgów w silniku. Gdy ponownie wyjechał na drogę, ruch zaczynał się wzmagać. Do West Endu dotarł z półgodzinnym zapasem. Powiedziano mu, że spotkanie ma odbyć się o siódmej dwadzieścia, a w razie wpadki - godzinę później w innym umówionym miejscu. Miał problem z zaparkowaniem samochodu, gdyż w tej dzielnicy było kilka teatrów, do których w sobotni wieczór waliły tłumy ludzi. Wreszcie znalazł miejsce, które najpierw próbował zająć właściciel ogromnego mercedesa. Gdy w końcu rozdrażniony zrezygnował i odjechał z piskiem grubych opon, Cade zaparkował swoją furgonetkę. Zamknął drzwi na kluczyk i w padającej mżawce pośpieszył ku Covent Garden. Gdy dotarł do winiarni, miał jeszcze w rezerwie trzy minuty. Umówiona osoba czekała już na niego. Był to starszy z dwóch ludzi, którzy go zwerbowali, i prawdopodobnie nazywał się Harlow. Stał w głębi winiarni z lampką wina, nie zwracając uwagi na wysoki stołek barowy obok niego, oparty o wąską półeczkę biegnącą wzdłuż 22 ściany. Trzymał parasol, z którego kapały krople deszczu. Dżentelmen w każdym calu: dobrze wychowany, dobrze odżywiony, z gładką, zadbaną skórą, nie wskazującą na jego wiek, nieco zwiotczałą u dołu pulchnych policzków, w miejscach trudno dostępnych dla brzytwy. Dziś był ubrany nieoficjalnie, lecz równie starannie jak zawsze. Miał na sobie tweedową marynarkę'i spodnie z diagonalu, zaś szyję owinął chustką w takim samym deseniu jak krawat, który nosił podczas ich pierwszego spotkania. Na półeczce za jego plecami leżała jedna z krajowych gazet i stała druga lampka białego wina. Harlow opuścił swój kieliszek, skinął głową, a następnie potrząsnął parasolem. - Parszywy deszcz - rzekł. - Wszystko w porządku? Cade kiwnął głową i usiadł na stołku. W fałdach gazety dostrzegł dużych rozmiarów kopertę. Sięgnął po lampkę z winem. Tłum w winiarni gęstniał tak szybko, że przez głowę przemknęła mu irracjonalna myśl, czy nie jest to jakiś fortel Harlowa. Ten schylił się, zbliżając twarz do Cade "a. - Jakikolwiek sposób wybierzesz, musi to być przekonywujące. - To mój problem - odparł Cade. Harlow odwrócił głowę, a po chwili znów się przysunął. Ktoś potrącił go i przeprosił, lecz on nie zwrócił na to uwagi. - Nie wątpisz chyba, że konieczne jest, aby... Cade przerwał mu z odcieniem pogardy w głosie. - Robię to, co zostało zlecone. Nie możecie użyć własnych ludzi, więc zlecacie to mnie. Tylko niech mnie pan nie przesłuchuje. Robię to, co jest słuszne, no nie? - Oczywiście, że to jest słuszne. - Więc niech mi pan oszczędzi swoich wyrzutów sumienia. Harlow zaczerwienił się. - To nie ma nic wspólnego z sumieniem. Jestem o tym tak samo przekonany jak ty. - To pan mnie o tym przekonał - odrzekł chłodno Cade. - Wszystko jest tutaj. - Harlow dotknął gazety. - Pieniądze też. Zabierz również gazetę. - Nie chcę zapłaty - rzucił krótko Cade. - Wiemy. To nie jest majątek. Będziesz potrzebował pieniędzy na bieżące wydatki. Cade skinął głową. 23 • Następnym razem, być może, spotka się z tobą Brock. Tb zwykła ostrożność. - Harlow zawiesił sobie parasol na przedramieniu. Gdy przepchnął się przez tłum i zniknął na zewnątrz, Cade dokończył swojego drinka. Rozejrzał się wokół. "Gnojki - pomyślał, taksując wzrokiem obecnych. - Wszyscy jesteście na pieprzonej tonącej łajbie, ale za tępe macie łby, żeby dojrzeć w niej dziury albo zainteresować się, kto je robi." Podniósł się, wsuwając gazetę i tkwiąjcą w niej kopertę pod pachę, a następnie zaczął niezbyt delikatnie torować aobie drogę do wyjścia. Gdy znalazł się ponownie w furgonetce, otworzył szary, zalakowany pakiet, wsunął plik instrukcji pod gumową wycieraczkę na podłodze i zaczął wytrząsać fotografię. Wiedział, że powinna znajdować się wewnątrz. Były trzy, umieszczone razem na jednej podłużnej odbitce: en face i oba profile, lewy i prawy. Mężczyzna, czterdzieści parę lat, z zaciśniętymi wargami, ciężkimi, uniesionymi jakby ze zdziwienie brwiami ("Pewnie przez błysk lampy" - pomyślał Cade) i jasnobrą-zowymi oczami. Jego przerzedzone włosy miały miedziany odcień, choć nie były całkiem rude. Twarz niegdyś prawdopodobnie szczupła, z wiekiem stała się mięsista. Cade przypuszczał, że jego ciało nadal jest w dobrej formie. Oczy zdradzały dyscyplinę, jaką narzucają sobie ludzie próżni, przywykli do kontrolowania wagi ciała, oraz, co Cade instynktownie wyczuwał, "skłonność". W instrukcjach człowiek ten był rzeczywiście określony jako "potencjalny homoseksualista", z dopiskiem, który brzmiał: "Dokładnie sprawdzony w ciągu dłuższego okresu czasu. Nie ma homoseksualnych przyjaciół, znajomych, nie spotyka się też z przygodnymi partnerami. Kawaler, mieszka samotnie, poświęca się pracy, w zasadzie nie ma życia osobistego poza rozrywkami organizowanymi przez GCHQ. Żadnych obciążających dowodów. Wynik badania pozytywny. Uznany za czystego." - Ze skłonnością - głośno mruczał Cade. Nie znosił współczesnego określenia "pederasta". Wepchnął kopertę razem ze zdjęciami i pieniędzmi pod siedzenie. Instrukcje przestudiuje później, gdy rozłoży się na noc w jakimś ustronnym miejscu, jadąc z powrotem do Cotswold Hills. Był głodny. Dobra! Zje przyzwoity gorący posiłek i może wypije jakiegoś drinka. W końcu zasłużył na to. Sprawdził okna przedziału mieszkalnego, zamknął furgonetkę na kluczyk i ruszył przez zatłoczone ulice w stronę Leicester Sąuare. Przy placu była niegdyś restaura- 24 cyjka, do której czasem wpadał przed i po okresie swojego małżeństwa. Pamiętał, jak zabierał ze sobą Carol, jak przedstawiał i popisywał się nią, dopóki jej ciągłe flirty nie zepsuły mu opinii wśród znajomych. Zdecydował się zjeść obiad właśnie tam nie z powodu jakichś masochistycznych ciągot, lecz dlatego, że wszystko wokół zdawało się teraz inne. Czuł się jak obcy w znanym sobie kraju. Gdy podszedł bliżej, okazało się, że lokal zniknął. Na znajomym rogu stał teraz mur z czerwonej cegły, choć kiedyś były tu okna z grubymi szybami, a za nimi zasłony z prawdziwego, choć wyblakłego, aksamitu, za którymi rozbrzmiewała muzyka ze starych, trzeszczących płyt, odtwarzanych na gramofonie z tubą w kształcie naparstnicy. Teraz pozostała tylko ta ściana. I napisy, naniesione fosforyzującą farbą, z których wynikało, że Londyn jest obecnie strefą wolną od broni atomowej, że rządzą punkowie, że pederaści to też ludzie i że naród wkrótce będzie wolny. A ponadto, że rząd to faszyści. Odszedł. Czuł w sobie gniew, głęboki, jak w obliczu zdrady, która szerzyła się wokół niego. Na rogach ulic pełno było dziwacznie ubranych i ufryzowanych istot, wyglądających jego zdaniem, jakby przybyły z innej planety. "Nie było mnie tak długo - przemknęło mu przez głowę. - Za dużo rygoru, treningu, jednostajności. Straciłem kontakt" Lecz refleksja ta zgasła, nie podtrzymywana dłużej przez jego tęsknotę za dobrze zorganizowanym życiem w starym stylu. Gdzieś tam, ukryte przed wzrokiem zwykłych ludzi, przebiegłe mózgi decydowały o kształcie, jaki będzie miała przyszłość. Jego przyszłość. Pięści Cade'a zacisnęły się w twarde kule, a umysł stężał. Przeszło mu to dopiero, gdy przeciskał się bezceremonialnie przez blokującą chodnik grupę młodych ludzi, którzy wtykali w jego (Ilonie ulotki głoszące radykalne rozwiązania wszelkich możliwych bolączek. Wiedział, że on przynajmniej coś robi, gdy tymczasem wszyscy inni tylko płyną tam, dokąd popycha ich byle podmuch. Złapał ulotkę, zmiął nawet nie zerknąwszy na jej treść i rzucił przez ramię. Ktoś krzyknął: "Faszysta!", więc odwrócił się i, nim odszedł, podciął nogę najbliższego skina. Postać poderwała się i z wrzaskiem skoczyła na Cade'a. Nie potrafił określić, czy był to mężczyzna, czy kobieta, zresztą nie miało to znaczenia. Kilku skinów ruszyło ku niemu, 25 lecz cofnęli się momentalnie, gdy uczynił gwałtowny obrót, przy-gważdżając ich wzrokiem. Znalazł jakiś pub, w którym na oko niewiele się zmieniło, zamówił duży kufel ciemnego, gorzkiego piwa i dwa paszteciki podgrzewane w kuchence mikrofalowej. Klientelę stanowili tu głównie aktorzy i bywalcy teatrów, wpadający na przekąskę między przedstawieniami. Tu i ówdzie widać było dobrze znane twarze, otoczone tłumkiem przymilnych fanów, ostrożnie ważących słowa, gdy przychodziło im odpowiadać na bezpośrednie pytania sław. Wszyscy oni wychodzili ze skóry, by zająć jak najwyższą grzędę w tym kurniku. Cade uważnie przyglądał się im, żując paszteciki i sącząc piwo. "Pedalce!" - mówiły jego jasne oczy. Kilku z nich pochwyciło jego wymowne spojrzenie, lecz żaden nie miał ochoty na nie odpowiedzieć. Zaspokoił już głód, więc odstawił kufel i zamówił dużą szkocką w charakterze "utrwalacza". Obsługujący go młody barman nalał kieliszek uczciwie, prawdopodobnie dlatego, że w tym środowisku jego piękna twarz gwarantowała mu wyższe zarobki niż nocne sztuczki z serwowaniem drinków. Cade zamówił jeszcze jedną whisky, przełknął ją jednym haustem i wyszedł. Wypił już za wiele, by prowadzić samochód, lecz głowę miał wystarczająco mocną, aby się tym faktem nie przejmować. Zdawał sobie sprawę, że brutalnie łamie ustalone przez siebie zasady samodyscypliny, lecz jego drugie ja mówiło: "Pieprz to!". Wrócił na Leicester Sąuare i wszedł do tancbudy, gdzie jakiś duży zespół grał muzykę, która przypadła mu do gustu. Wewnątrz kilku wykidajłów krążyło po zatłoczonym parkiecie niczym rekiny patrolujące ludną plażę, gotowe w każdej chwili do ataku. Wszedł na górę do baru, z którego widać było grający zespół, zamówił piwo i wsłuchał się w dźwięki trąbek i puzonów. Zbliżyła się do niego grupka rozbawionych dziewcząt, które przekrzykując hałaśliwą muzykę, rozprawiały na temat podrywanych tego wieczoru chłopaków. Jedna z nich, o ciemnych, lśniących, mocno tapirowanych włosach, w których połyskiwały jaśniejsze pasemka, odłączyła się od grupy i skierowała do baru. Siadła obok Cade*a, opierając oba łokcie na wilgotnym kontuarze. Miała obfity biust, widoczny z boku przez szerokie, rozchylające się rękawy jej bawełnianej koszulki. 26 - Wódkę z tonikiem - rzuciła do barmana. Ten oderwał się od grupki młodych, krótko ostrzyżonych mężczyzn w koszulkach z podwiniętymi rękawami, spod których wyłaniały się potężne bicepsy. - Ej! - wrzasnął jeden z nich. Barman nachylił się ku dziewczynie ze spojrzeniem, które w jego mniemaniu było absolutnie uwodzicielskie, a następnie odskoczył i błyskawicznie przygotował drinka. Podgolony facet, który przed chwilą zaprotestował, podszedł z groźnie zmarszczonymi brwiami, pochwycił szklankę i pchnął ją z powrotem w stronę barmana. - Najpierw obsłuż nas, koleś - zażądał. Dziewczyna syknęła: - Odpieprz się! Wyciągnęła rękę po drinka. Podgolony trzepnął ją mocno po dłoni. - Bądź grzeczna, mała! - rzekł. Barman cofnął się, wypatrując rozbieganym wzrokiem zbawczego widoku sylwetek w czarnych smokingach i białych koszulach. Na odgłos klapsa Cade obrócił głowę. - Coś ci się nie podoba? - zapytał groźnie skin, pochylając tułów nad dziewczyną i przybliżając twarz do twarzy Cade'a. W tym momencie dziewczyna uderzyła go znienacka kolanem w podbrzusze. Skin zawył z bólu, przyciskając obie dłonie do krocza. Jego kumple zareagowali natychmiast Sądząc, że przyczyną zajścia był Cade, runęli na niego gwałtownie. Pierwszy, szeroko mierzony cios wylądował na głowie Cade'a. Stoczył się na podłogę, usiłując zdobyć nieco miejsca. Ten, który go uderzył, rzucił się do przodu, by ponowić atak, lecz Cade złapał go za rękę i złamał ją w łokciu, po czym błyskawicznie kopnął innego przeciwnika w twarz. Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie, gdy bryznęła na nią krew i posypały się odłamki zębów. Cade odzyskał równowagę, czując jednocześnie na ciele liczne kopnięcia. Nie cofając się ani kroku pod gradem uderzeń, zadawał kantami obu dłoni potężne ciosy, z których każdy dosięgał celu. Przewaga napastników malała szybko, w miarę, jak drętwiały mięśnie ich obolałych ud. Dwóch z nich osunęło się na kolana tuż przed nim. Zadał serię krótkich, mocnych ciosów w twarz każdemu z nich. Teraz pozostał już tylko jeden przeciwnik, który cofał się przed nim powoli, z rękami uniesionymi do góry. Pięść 27 Cade'a uderzyła nisko i tak szybko, że jego ofiara nie zdążyła uniknąć ciosu. Młokos zawył, chwytając się gwałtownie za krocze. Przybiegło czterech wykidajłów, lecz stanęli oni na uboczu, z pochylonymi ramionami i rękami skrzyżowanymi na piersiach. Cade przycisnął wolna dłoń do ust skina, by go uciszyć, po czym, przekrzykując ogłuszający harmider muzyki, zawołał do porządkowych: - To nie moja wina! Sprowokowali mnie! - W porządku chłopie. Puść go. Nic się nie stało. Wszystko w porządku - rzekł jeden z nich. Spod twardej dłoni dobiegał charkot skina. Cade spojrzał szybko na każdego z wykidajłów, po czym ze wstrętem odepchnął od siebie dygocące ciało. - Jest wasz - rzekł. - Nie mieszajcie mnie w to. Odszedł, pozostawiając na barze swój niedokończony drink. Dziewczyna, ciągle w szoku, osunęła się na stołek barowy, skubiąc zakrwawioną koszulkę. Wokół niej gromadzili się znajomi, wypytując o szczegóły.. W tym momencie Cade był już z powrotem na placu, próbując wewnętrznie zbagatelizować incydent, zadowolony, że znów opuszcza zdemoralizowaną metropolię. Zanim doszed do furgonetki, ruch uliczny zwiększył się i dopiero po dłuższej chwili udało mu się włączyć w strumień pojazdów. Dwie godziny później wyjechał z plątaniny ulic na autostradę. Czuł się fatalnie. Odczuwał coraz większą depresję i samotność, choć do tej drugiej za nic by się nie przyznał. W wyobraźni widział siebie jako zawodowca: samowystarczalnego, zdecydowanego, chłodnego, nie dającego upustu emocjom. Od chwili śmierci dziecka zamknął się w sobie niczym w twardej skorupie, jaką zapewniała mu absolutna pewno�