11179

Szczegóły
Tytuł 11179
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11179 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11179 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11179 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bruno Winzer ŻOŁNIERZ TRZECH ARMII kład Jacka F r u h I i n g a Książka i Wiedza 1971 Tytuł oryginału: „Soldat in drei Armeen" Verlag der Nation Berlin 1963 Obwolutę i okładkę projektował: Wojciech Freudenreich Redaktor: Halina Gaede-Żółczyńska Kilka słów we własnej sprawie Szkice te nie mają być książką żołnierską, choć opisują czas mojej służby w Reichswehrze, Wehrmachcie i w Bun- deswehrze. Książki i filmy pełne zakłamanej romantyki żołnierskiej zaciążyły w niemałym stopniu na mojej decy- zji wybrania zawodu, w którym bez sensu spędziłem naj- lepsze lata mego życia. Lata owe pragnę opisać tak, jak je przeżyłem. Chcę opisać wydarzenia, jak je widziałem, i wyciągnąć z nich wnioski, które wydają mi się konieczne w interesie nas wszystkich. Byłoby całkowicie niesłuszne zarówno baga- telizowanie przesady w wyszkoleniu bojowym, jak i glo- ryfikacja służby na froncie. Dopiero bardzo późno uświa- domiłem sobie, że zarówno reakcyjna Reichswehra, jak Wehrmacht Hitlera orasz rzekomo demokratyczna Bundes- wehra różnią się jedynie zewnętrznie; charakter ich i ce- le nie zmieniły się. Niechaj więc celem mojej książki bę- dzie ukazanie tego — zda się — nie do pokonania przeci- wieństwa między militaryzmem a prawdziwym żołnier- stwem. W trzech armiach wypowiadałem tysiąckrotnie słowo „tak" — aż do kategorycznego „nie", którym wyswobodzi- łem się z zaczarowanego kręgu niedobrego dziedzictwa. Fałszywemu patosowi — którym dawni generałowie nie- pomni nauk płynących z historii próbują gloryfikować w swych pamiętnikach i przemówieniach męczeńską drogę żołnierzy wysyłanych przez nich na śmierć — przeciwsta- wiam rzetelne pragnienie byłych uczestników wojny, wy- rażające sią w chęci głoszenia prawdy i pokoju. Sądzę, że wszystkim kobietom i mężczyznom winien jestem najbru- talniejsze nawet ukazanie wydarzeń, których byli świad- kami i uczestnikami, ponosząc ogromne ofiary zarówno w kraju, jak i na froncie. Należy się to i tym, których wiara nadużyta została przez zbrodniczy reżym, i tym, którzy nie szczędząc wielkich wysiłków przyczynili się do zwycięstwa nad faszyzmem. Negowanie wkładu jednych oznaczałoby pomniejszenie zwycięstwa drugich. Żyją jeszcze liczni świadkowie pierwszej i drugiej woj- ny światowej, tak samo jak ja wykorzystywani przez mili- taryzm niemiecki w interesie haseł antyludowych i anty- ludzkich. Najszlachetniejszym zadaniem obu tych genera- cji wojennych winno być pomaganie wszelkimi środkami, aby przeszkodzić trzeciej pożodze światowej. Jednakże ciągle jeszcze fałszywe tradycje, różnice stanowe, intere- sy kapitalistyczne i odziedziczone przesądy hamują w Nie- mieckiej Republice Federalnej postępową decyzję jed- nostek. Jeszcze myśl o pokoju, słowa „nigdy więcej" nie znalazły trwałego podłoża, ale pierwsze uczucie niezado- wolenia oraz opozycja pozaparlamentarna naszych cza- sów świadczą, że coraz więcej obywateli również i w NRF zaczyna rozumieć niebezpieczeństwo tkwiące w obecnej łinii generalnej Republiki Federalnej. Należy uczynić wszystko, aby przeszkodzić zepchnięciu świata z drogi pokoju. Niechaj praca moja będzie tutaj skromnym przy- czynkiem. Niechaj książka moja przyczyni się do tego, by tak konieczna rozmowa między ojcami, którzy przeżyli dzień wczorajszy, a ich synami kształtującymi przyszłość była prowadzona z korzyścią dla światowego pokoju. ,Czy major Winzer wziął ze sobą taśmę dźwiękową?" Był dzień jak każdy inny, majowy dzień roku 1960. Nie patrząc na zegarek mogłem mniej więcej określić go- dzinę. Balkon mego mieszkania wychodził na południe. Kiedy słońce przesuwało się powoli za lewy narożnik domu, była godzina mniej więcej dziewiąta. Potok pojazdów, który wczesnym rankiem przybiera na sile, jak odległy zaledwie o kilka minut Ren po ulewach, zaczął stopniowo maleć. Ludzie, których przerzucił do miasta, stali już w fabrykach i sklepach albo tkwili na swych stołkach w licznych biurach. Dzień jak każdy inny. Na ulicach zamilkł gwar dzieci zdążających wśród gwi- zdów i okrzyków do szkoły. Z jakiegoś okna rozległ się głos kobiecy, z innego odezwały się dźwięki głośnika. W powietrzu czuło się rytm żyjącego, pracującego miasta, przepojony świeżym tchnieniem wiosny. Dzień jak każdy inny w maju. Tu, na peryferiach Karlsruhe w Badenii, mieści się osiedle mieszkaniowe oficerów i podoficerów Bundeswe- hry. Otoczone lasem, dostępne dzięki własnej szosie lub drodze dla pieszych, składa się z sześciu nowoczesnych trzypiętrowych bloków mieszkaniowych. Całość sprawia wrażenie warowni. Zapobiegliwi cywile szerokim łukiem omijają osiedle. Szyderczo, ale trafnie mówi się o nim jako o silosie Bundeswehry. W jednym z bloków, na najwyższym piętrze, miałem piękne i obszerne mieszkanie. Kuchnia, łazienka, dwie ubikacje, pokój dziecinny, pokój sypialny i pokój do pra- cy — oto królestwo mojej rodziny. Łączył się z tym balkon długości dziewięciu metrów, dostępny z dwóch pokoi. Las sięgał tak blisko domu, że gałęzie drzew omal do- tykały okien. Zuchwałe, ciemnobrązowe wiewiórki uwi- jały się wśród zieleni w poszukiwaniu ukrytych w niej orzechów. Był piękny ranek majowy. Ciepło i słonecznie, tak że mogliśmy z żoną jeść śniadanie na balkonie. W pokoju le- żał w koszyczku na kółkach mój jednoroczny synek Ulrych i spał snem sprawiedliwego. Jeszcze przed chwilą bawi- łem się z nim na dywanie. Rzadko mogłem sobie pozwalać na takie drobne rozkosze, gdyż przeważnie całymi dniami znajdowałem się poza osiedlem. Ale teraz miałem urlop. Nie byliśmy jeszcze zdecydowani, dokąd z malcem poje- chać. Nie mieliśmy żadnych planów. Przede wszystkim chciałem odpocząć. Nie przeczuwałem wcale, że dzień ten będzie miał dla mnie znaczenie wyjątkowe, jakkolwiek niepokoiła mnie od dawna pewna dotąd nie wyjaśniona sprawa. Byłem oficerem prasowym Grupy Lotniczej Południe. W związku z kierowaną przeze mnie konferencją prasową w Karlsruhe doszło do różnicy zdań z ministrem Straus- sem. Nie mogłem spodziewać się ze strony mego najwyż- szego przełożonego niczego dobrego. Strauss dowiedział się o opozycji licznych oficerów, nie ulegało wątpliwości, że na to zareaguje. Około dziesiątej wyjechałem z osiedla do sztabu Grupy Lotniczej. Mieścił się naprzeciw dworca głównego, w ho- telu „Reichshof". Bundeswehra wynajęła hotel i urządziła dla swoich celów. Przed gmachem stało wiele samochodów pomalowanych na szaroniebiesko — królował potężny opel kapitan dowodzącego generała. Stały tu wyłącznie mercedesy i ople kapitany. Wśród prywatnych pojazdów poszczególnych oficerów sztabowych, stojących po stro- nie przeciwnej, nie bez trudu znalazłem miejsce dla mego 8 volkswagena. Przed „Reichshofem" wartownik złożył mi honory wojskowe i wpuścił bez papierów, choć byłem w cywilu. Znał mnie. Zresztą prawie wszyscy przychodzili wtedy do służby w cywilu i dopiero w biurze wkładali na siebie mundury, przechowywane w szafach. Po ukończe- niu służby przebierano się znowu na cywila. „Żołnierzowi w cywilu" przeciwstawialiśmy „obywatela w .mundurze". Na ulicy, w lokalach, w pociągu nie można było na pierw- szy rzut oka rozpoznać oficera Bundeswehry, co wyklu- czało ewentualne kłopotliwe dyskusje. Często czuliśmy się zmuszeni do obrony naszego zawodu, gdyż większość lud- ności nie należała do zwolenników ponownego uzbrojenia, jakkolwiek Bundestag uchwalał każdy projekt dotyczący Bundeswehry. Na trzecim piętrze mieścił się wydział personalny szta- bu, a na końcu długiego korytarza — moja sekcja zajmu- jąca się publikacjami i werbunkiem do Bundeswehry. Urzędowałem w jednym z czterech pokoi, zastępcą moim był na okres urlopu kapitan Nebe. W pokoju stało biur- ko przy oknie, z którego roztaczał się widok na ożywiony zawsze plac przed dworcem, dalej szafa, półki na akta i gazety, okrągły stolik oraz cztery wygodne krzesła. Te ostatnie nie bardzo pasowały do urządzenia o charakterze wojskowym. Ale ci, którzy mnie odwiedzali i których miałem zjednywać dla Bundeswehry, rekrutowali się głó- wnie spośród dziennikarzy. Zresztą ten, kto wygodnie siedzi, słucha cierpliwie. Na ścianach wisiała mapa świata z bazami NATO, mapa Europy, na której zaznaczono granice Niemiec z roku 1937. Obszar NRD zaznaczony był jako „strefa radzie- cka" i pomalowany na czerwono. Obok map wisiał wielki obraz przedstawiający szturmujących grenadierów pance- rnych starego Wehrmachtu i zdobywających pozycje Ar- mii Czerwonej. Obrazów przedstawiających odwrót na Wschodzie nie było. W pozostałych trzech pokojach siedzieli moi współpra- cownicy: dwaj feldfeble, jeden podoficer, jeden gefraj- ter i jedna kobieca siła pomocnicza, maszynistka; spotkać je można we wszystkich biurach Bundeswehry. Kiedy wszedłem do pokoju, wstał zastępujący mnie ka- pitan Nebe i złożył krótki raport. Raporty te stwarzały sztuczną „przegrodę" dzielącą zwykłych kapitanów od ofi- cerów sztabowych. Potem podaliśmy sobie ręce, uśmiechnęliśmy się do sie- bie i zapytaniem: „Co słychać?" — usunęliśmy „ba- rierę". Zupełnie jak w teatrze. — Co nowego w budzie, Nebe? — Nic ważnego, panie majorze. Kilka instrukcji w spra- wie plakatów werbunkowych oraz kilka telefonów dzien- nikarskich. Dzwonił poza tym ktoś z ministerstwa, chciał mówić z panem osobiście, nazwiska nie wymienił. Odpo- wiedziałem, że zajrzy pan około dziesiątej. — Nie mówił, czego chce? — Niestety, nie. Zapytałem jeszcze, czy ma pan zatele- fonować do Bonn; powiedział, że sam zadzwoni. Czy mi to odpowiadało, czy nie, należało przede wszy- stkim zaczekać na tę telefoniczną rozmowę. Udałem się do pozostałych pomieszczeń, przywitałem z moimi współ- pracownikami, rzuciłem okiem na nowe zarządzenia, a na- stępnie usiadłem przy biurku kapitana Nebe. Pani Hafele zaparzyła nam kawę, a my pociągając papierosa ponarzeka- liśmy na dowódcę, którym był sędziwy generał Joachim Huth. Przygotowywanie dla niego wywiadów dziennikar- skich sprawiało nam, oficerom z wydziału prasowego, nie- małą frajdę. Ten człowiek, dla którego naloty bombowe i krój czapek wojskowych niczym się między sobą nie różniły, który swoim podwładnym potrafił potwornie wymyślać, który samym zjawieniem się budził postrach, był w zetknięciu się z mikrofonem całkowicie bezradny, nie potrafił wydusić z siebie choćby jednego jako tako sensow- nego zdania. Wywiady te sprawiały nam piekielny ubaw: rozkoszowaliśmy się wprost nimi. JednałSee pan generał i i 10 pokazywał potem, co potrafi, i przy pierwszej lepszej oka- zji odgryzał się. Zadzwonił telefon. Miałem wrażenie, że dzwonek był twardy, wrogi, jakieś przeczucie mówiło mi, iż będzie to rozmowa bardzo poważna, decydująca. Na wojnie mówi- liśmy niejednokrotnie o koledze, który padł, że śmierć swoją przeczuwał. Żyło się wtedy w ciągłym strachu, stale dręczyły człowieka niedobre przeczucia. Kiedy się nie sprawdzały, mówiliśmy o szczęściu. Telefonował dobry przyjaciel, oficer z bliskiego otoczenia ministra. Rozmowa była krótka, wiedzieliśmy obaj, o co chodzi. — Minister jest w najwyższym stopniu niezadowolony z pańskiego sprawozdania o przebiegu konferencji praso- wej . Po prostu szalał. — Dlaczego? Przecież podałem pełny przebieg. Bar- dziej szczegółowo nie można było tego zrobić. — To prawda, minister miał niemało do czytania. Ale w sprawozdaniu pańskim brak przede wszystkim takich określeń, jak „Czarna Reichswehra", „bezprawne posunię- cia", „wszystko to już było". Poza tym brak zupełnie wy- stąpień pańskich oficerów przeciw osobie pana ministra. Najbardziej jednak zirytowało go to, że nie wypełnił pan jego wyraźnego rozkazu. Jak pan sobie zapewne przy- pomina, miał pan wymienić nazwiska oficerów, którzy wypowiedzieli się przeciw ministrowi i jego zarządze- niom. — Mój Boże, jakże mogę dziś jeszcze pamiętać te na- zwiska! Mogę tylko podać, kto brał udział w dyskusji — odpowiednia lista załączona została do mojego pisemnego raportu, ale nie pamiętam już, co kto powiedział. — Drogi majorze, taką wymówką nie wykręci się pan wobec ministra. Jest poinformowany, że owego ¦wieczoru sporządzone zostały nagrania dźwiękowe, domaga się od pana tego materiału, i to przez najbliższego kuriera, który odjedzie do BoniL 11 r — Któż to, za pozwoleniem, mógł o tym poinformować ministra? — Jak panu wiadomo, w konferencji uczestniczyli dwaj przedstawiciele Związku Rezerwistów. Prezes Związku, Weinstein, jest, jak panu równie dobrze wiadomo, przy- jacielem ministra. Mam dodać coś jeszcze? — Nie, dziękuję. Jestem jedynie rad, że nie był to żaden z moich oficerów. Cóż więc mam czynić? — Nie mam dla pana żadnego polecenia, majorze. Chcą tylko zawiadomić pana, iż jutro zjawi się z Bonn kurier z rozkazem ministra, aby mu wydać nagranie dźwiękowe. Oto wszystko. Na tym przyjaciel mój zakończył rozmowę. To, że się do mnie zwrócił, że mnie ostrzegł, mogło go drogo kosztować. Zdawałem sobie dobrze sprawę, że moje sprawozdanie z konferencji jest nijakie. Jeżeli jednak minister Strauss otrzyma taśmę dźwiękową, po samym głosie będzie mógł rozpoznać swoich „przyjaciół". Poza tym wymienialiśmy na konferencji nazwiska i stopnie służbowe. Krótko mó- wiąc, gdyby Strauss dostał w swe ręce taśmę, dla mnie i dla niektórych oficerów łącznikowych wydziału pra- sowego wybiłaby ostatnia godzina, a niektórzy mieliby okazję pełnienia służby za murami i kratami. Świadek rozmowy, kapitan Nebe, słyszał tylko jej strzę- py, trzymałem słuchawkę jak najbliżej ucha. Nie mógł więc przeczuć, że jutro kurier z Bonn zażąda od niego, jako mego zastępcy, taśmy dźwiękowej z przebiegu konferen- cji. Znajdowała się w moim mieszkaniu, chciałem ją jesz- cze raz spokojnie przesłuchać. Nie, taśma ta nie może do- stać się do rąk ministra. . „ Nie wolno mi było również jej zniszczyć. Zostałbym ukarany, bo to przecież materiał dokumentalny i własność państwowa, ponadto miałbym przeciwko sobie wypowiedzi cywilów ze Związku Rezerwistów, którzy znali mnie jako prowadzącego konferencję prasową. To, co od miesięcy rozważałem, dojrzało do decyzji w obliczu niebezpieczeń- 12 stwa pozbawienia wolności i wobec niemożności mówie- nia... Nie chciałem milczeć, pragnąłem mówić swobodnie i otwarcie, ostrzegać przed celami Bundeswehry, przed jej metodami, przed porównaniami z najświeższą przeszło- ścią niemiecką, przed ministrem Straussem. W ostatnich czasach często słuchałem audycji radio- wych NRD. Choć „strefę wschodnią" znałem jedynie z propagandy Zachodu, potrafiłem stworzyć sobie własny obraz, własne zdanie. Uświadomiłem sobie, że w NRD miał- bym okazję publicznego wypowiedzenia tego, o czym mi w Niemczech zachodnich mówić nie wolno. Komentarz by- łego posła Bundestagu Schmidt-Wittmacka, którego zna- łem dawniej i który od pewnego czasu mieszkał w stolicy NRD, potwierdzał tylko to, co sobie wyobrażałem. Na ra- zie siedziałem w moim pokoju służbowym, w budynku Grupy Lotniczej Południe. Miałem jednak wrażenie, że żegnam się z moją dotychczasową placówką służbową. Godziny owego dnia po rozmowie telefonicznej pozostaną mi na zawsze w pamięci. Wóz mój zostawiłem jeszcze przed hotelem „Reichs- hof" i udałem się do pobliskiego parku miejskiego. Usia- dłem na ławce i próbowałem uporządkować moje myśli. Nie po to, aby jeszcze raz zastanowić się nad moją decy- zją, za którą przemawiało wszystko, lecz po to, aby plan mój przemyśleć w najdrobniejszych szczegółach. Co po- wie moja żona? Czy pojedzie ze mną? Czy też może mam ją na razie zostawić? Jak i gdzie przejść przez granicę, czy w ogóle będę mógł zabrać rodzinę? Żona była wprawdzie dobrze wysportowana i mogła bez trudu znieść nocną wyprawę, ale z jednorocznym dzieckiem to jednak rzecz ryzykowna. Kiedy powinienem najpóźniej wyruszyć, żeby w ostatniej chwili wszystko się nie zawaliło? Miałem wra- żenie, że każdy, kogo spotykam, odczytuje mój zamiar z twarzy. Trzeba teraz pomówić otwarcie z żoną. Po raz ostatni ruszyłem z miejsca pracy do domu, do na- szego osiedla. 13 I Rozmowa, którą przeprowadziłem z żoną w samocho- dzie, niedaleko mostu nad Renem — toczyć ją w mieszka- niu byłoby niemądrze — miała charakter poważny. Jak wiadomo, ściany mają uszy. Żona wiedziała doskonale, że nie zgadzałem się z niejednym, co się działo w Bundes- wehrze. Z rozmów moich z zaprzyjaźnionymi oficerami i dziennikarzami, którzy mnie często odwiedzali w moim mieszkaniu, mogła się zorientować, że nie należę również do wielbicieli ministra. Wiedziała poza tym o moich star- ciach z przełożonymi, kiedy chodziło o kwestie zasadnicze. Tego, że od miesięcy noszę się z myślą zrezygnowania ze służby w Bundeswehrze i przeniesienia się do NRD, nie powiedziałem jej dotąd. Nic dziwnego, że moja wypowiedź ją przeraziła. O „strefie" nie słyszała dotychczas niczego dobrego. Miała teraz zrezygnować z tego, z czym się zżyła, co jej było drogie, zdecydować się na niepewną przyszłość! Do- skonale rozumiałem jej słowa: — Masz dobrze płatną po- sadę, jesteś tutaj kimś, będziesz miał emeryturę. A jak to będzie tam? — Będę musiał szukać pracy, może nawet będę mógł pracować jako dziennikarz. — To znaczy, że z twoją karierą oficerską koniec. Czy pomyślałeś o naszym chłopcu? — Ma dopiero rok. Na razie nie ma się co martwić o jego przyszłość. Mówisz tylko o trudnościach, które mo- gą nas tam czekać. Ale co stanie się z nami, jeżeli Strauss zagnie na mnie parol? — Tak źle nie będzie, a mnie w ogóle nic złego zrobić nie może. — Masz rację, ale z czego żyłabyś razem z dzieckiem, gdyby mnie zamknięto. Tam, w NRD, mogę na was praco- wać. Jeżeli zostaniesz tutaj, wszyscy będą > &ę t wytykać palcem i nie będziesz miała ani grosza. — Zrozumże mnie! Czy nie możesz pojechać najpierw 14 sam, przyjrzeć się, jak to wygląda. Potem przyjechałabym razem z małym. — Powtarzam, że nie będziesz miała chwili spokoju, nie będziesz więcej dostawać pieniędzy, będziesz zupełnie sa- ma. Przemyślałem to wszystko dokładnie. Zastanawiałem się nad tym od dawna, jeszcze przed tą sprawą z taśmą dźwiękową. Jadę, pojedziecie ze mną. Nie zostawię was tu samych. Debatowaliśmy długo. W pewnej chwili zapytała: — Jak myślisz, czy tam w NRD można w jakimś lokalu dostać. filiżankę kawy? Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, ale odetchnąłem z ulgą, kiedy wreszcie zdecydowała się pojechać razem ze mną. Trzeba było zastanowić się teraz, co zabrać ze sobą. Wraz z rzeczami postanowiłem zabrać pewne dokumenty, z którymi za żadną cenę nie chciałem się rozstać. Ukrycie ich przed wzrokiem niepowołanym sprawiało nie mniej kłopotu niż zupełnie zrozumiała chęć mojej żony zabrania największej ilości rzeczy codziennego użytku, których się na urlop zabierać nie zwykło. Nazbierało się tego niemało. Aby wszystko zabrać, trzeba by było mieć dwa volkswa- geny. Należało więc to i owo pozostawić. Wszystko odby- wało się w spokoju, nawet mój synek zaczął wrzeszczeć dopiero wtedy, kiedy żona, której ręce się trzęsły, upuściła go na dywan. Na szczęście upadł na tylną część ciała. Musieliśmy doczekać do zapadnięcia zmroku, by załado- wać wóz w ciemnościach. Sąsiedzi moi wiedzieli, że na razie nie zamierzam nigdzie wyjeżdżać. Gdyby nas zobaczyli z taką masą rzeczy, temu i owemu mogłoby się to wydać podejrzane. Kiedy się ściemniło, znieśliśmy po cichutku walizy, torby i paczki. Po czym wypchnęliśmy wóz. Uru- chomiłem go dopiero w chwili, kiedy znaleźliśmy się poza blokiem mieszkalnym. Noc była burzliwa, dął mocny wicher, szalała ulewa. Musiałem jechać ostro, aby jeszcze po ciemku albo przy- najmniej o świcie dotrzeć do granicy. Zły los mógł spra- 15 wić, że na punkcie kontrolnym rozpoznałby mnie któr - z wartowników jako oficera prasowego. Ale szalejąca ni pogoda dawała szansę na przedostanie sią przez granicę. Uwzględnić należało również to, że minister mógł zaż dać, aby taśma dźwiękowa została mu dostarczona n tychmiast, a nie dopiero następnego dnia. Istniała równ: możliwość, że w ministerstwie podsłuchano moją rozrr wę z przyjacielem, noszącą charakter ostrzeżenia. Gdy' się tak stało, zaczęto by szukać taśmy i mnie, ustalono \ że wraz z żoną i dzieckiem opuściłem samochodem osit ¦¦'¦ le, co pociągnęłoby wszczęcie pościgu. Znajdowałem się przecież na autostradzie i żaden dol przyjaciel nie mógł mnie już ostrzec. Pędziłem tak wśi ¦ wichru i ulewy, a może już wieść X) ucieczce doganiała mi po drutach telefonicznych, może już czekano na mnie granicy. Był to wyścig z czasem, w którym minuty odgi wały rolę decydującą. Kiedy znajdę się po tamtej stronie, niechaj sobie ta punktach granicznych telefony szaleją! Ale co będzie, L- żeli w Bonn wydany został rozkaz natychmiastowego u > cia mnie? Czy mnie zatrzymają po drodze, czy też pochy v cą w ostatniej chwili — podczas przekraczania granicy? Tego rodzaju myśli przy akompaniamencie wichi ?>¦ i ulewy nie stwarzały nastroju pogodnego. A co będzie, • e- żeli coś się w samochodzie zepsuje? Niezależnie od C.;el> refleksji pędziłem naprzód jak szalony. Z żoną prawie ?: rozmawiałem. Awanturniczość wyprawy, wszystko,. postawiłem na kartę, ciemności nocy, wycie wichury i \ wa nie sprzyjały rozmowie. Kiedyśmy otwierali v, mówiliśmy szeptem, jakby obawiając się podsłuchu. C zewnętrznie byłem spokojny, przede wszystkim ze wz; du na żonę, były to dla mnie godziny może najwięks* w życiu napięcia. Wprawdzie nie chodziło o życie i śmi jak w latach wojennych na froncie, ale szło o coś bai istotnego: o wolność. Jeżeli nie rozpoczęto pościgu, sz? moje stały pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. 16 Jeszcze jedna okoliczność potęgowała niebezpieczeń- vo. Nie chodziło oczywiście o list, który trzeba było je- wrzucić. Napisaliśmy do rodziców mojej żony, wło- liśmy do koperty sporo pieniędzy z prośbą, by mój ić pojechał do Karlsruhe, wyekspediował nasze meble do amburga oraz postarał się, aby zostały tam umieszczone i a składzie. Nie mogliśmy oczywiście wtajemniczyć w całą s^iawę rodziców żony. Gdybyśmy to uczynili, znaleźliby sif w straszliwej sytuacji. Albo musieliby natychmiast po L otrzymaniu listu złożyć meldunek policji, albo jako wplą- f tfeni w aferę czekać na konsekwencje. Oto dlaczego napisaliśmy im, że jedziemy na urlop do Bawarii i Szwaj- carii, a potem osiądziemy w Hamburgu, dokąd zostałem przeniesiony. List ten naturalnie musiał być wrzucony do skrzynki. Nie był to żaden problem. Natomiast wielki kłopot spra- wiała mi taśma, której nigdzie nie dało się niepostrzeżenie ukryć. Znaleziona być nie mogła, gdyż los wielu oficerów |i zależał od tego, czy Strauss owe nagrania otrzyma, czy też linie. Nie mogło być również mowy o ich zniszczeniu. Nie li było bowiem lepszego dowodu na planowane powiększenie | armii oraz na to, że pewni oficerowie zaoponowali przeciw ,temu. Byłem w niezwykle ciężkiej i kłopotliwej sytuacji. i Pozostawała jedynie możliwość zdeponowania taśmy u ja- j fkiegoś przyjaciela. Zdecydowałem się dać ją na przecho- 'wanie jednemu z uczestników konferencji, który się naj- ostrzej wypowiedział przeciw Straussowi. Aby dotrzeć do I1 tego przyjaciela, musiałem zboczyć z autostrady i za- I' miast na wschód, jechać w kierunku przeciwnym, co było równoznaczne z niemałą stratą czasu. W życiu nie zapomnę, z jakim wyrazem twarzy przy- witała mnie żona przyjaciela, kiedy w nocy wtargnąłem do ich mieszkania i zakomunikowałem, że w wozie czeka mo- ja rodzina. Wizyta ta musiała się jej wydać tym dziwniej- sza, że nie utrzymywaliśmy właściwie ze sobą bliższych stosunków. i — Żołnierz trzech armii WIC z w pog t dać tyc mo wę się że le, pr wi po gr W! pi że ci CL i ż< r< rc T W krótkich słowach wtajemniczyłem przyjaciela w sprawę, oświadczając, że mam zamiar spędzić urlo| w Bawarii, ale przede wszystkim zależy mi na zyskaniu czasie. Prosiłem, aby przechował taśmę w bezpiecznj miejscu. Po urlopie zabiorę ją lub poproszę o jej odesłani Kiedy już pozbyłem się tego ciężaru, wyłoniły się kłopoty i wątpliwości. Zaczęły mi chodzić po głowie na stepujące myśli: mój przyjaciel, już choćby w interesi' własnym, nie wyda z rąk taśmy. Czy prześle ją jednak d NRD, czy zniszczenie jej nie byłoby dla niego korzystniej sze, przecież w każdej chwili może zaprzeczyć, że go o<S wiedziłem, że jest w posiadaniu taśmy. Albo też obój i nocna wizyta może wydać się podejrzana i zaczną przypt szczać, że nie jadę do Bawarii, lecz chcę przedostać si przez granicę. To prawda, że jest nieubłaganym przeciw nikiem ministra, ale skąd mogę wiedzieć, jak się zachow; Jeżeli poweźmie podejrzenia, skorzysta ze sposobność by uszkodzić taśmę i twierdzić, że otrzymał ją w takii stanie. Poza tym może przecież sięgnąć po słuchawk zaalarmować najbliższy posterunek służbowy, dać prz< to dowód gorliwości i w razie aresztowania mn otrzymać jeszcze pochwałę. A może telefonuje w tej wła nie chwili! Do granicy mam jeszcze trzy godziny jazdy. Gdy znowu znalazłem się na autostradzie, ujrzałe czerwone światło, a w jego blasku tabliczkę z napise' „Policja". Za późno już było zjeżdżać z szosy lub też i wrócić. Wszystko stracone! ^ Zakląwszy siarczyście, zahamowałem zrezygnował Policjant podszedł do mego wozu, kazał mi skręcić na '. wo i poruszać się dalej żółwim krokiem. W zaroślach : baczyłem ciężarówkę z przyczepą. Była wywrócona, im go pojazdu nie dojrzałem. Niezawodnie tak częsty na s sach NRF, tego kraju „cudu gospodarczego", nieszczęśli wypadek wywołany zmęczeniem kierowcy. Po upływie krótkiego czasu mogłem ruszyć df w szybkim tempie. Wichura i nawałnica uspokoiły 18 przy pełnym świetle reflektorów mogłem pędzić jak sza- lony. Syn mój spał smacznie*, dla żony i dla mnie była to na razie ostatnia jazda po zachodnibniemieckiej szosie. Nareszcie ukazały się kontury punktu kontrolnego, oświetlonego rzęsiście lampami łukowymi, jakby to' był wielkomiejski dworzec albo ogromna, nowoczesna stacja benzynowa. Zatrzymałem wóz; przed punktem kontrol- nym stały liczne pojazdy. Miałem dosyć czasu, by się przyjrzeć załatwianiu formalności. Urzędnik celny podszedł do pierwszego wozu, kazał podać sobie papiery, wszedł z nimi na wartownię, wrócił po krótkiej chwili, oddał papiery, dał znak: droga wolna. Szlaban poszedł w górę. Celnik podszedł z kolei do następ- nego wozu, szlaban znowu został opuszczony. I tak dalej, i tak dalej. Wszystko odbywało się w całkowitym spoko- ju. Żadnej policji, żadnej straży granicznej, żadnych cy- wilów z rękami w kieszeniach płaszcza. Wozy mijały gra- nicę, mój był teraz ósmy albo dziewiąty. Za szlabanem rozpościerał się kilkusetmetrowy skrawek ziemi niczyjej, 'również rzęsiście oświetlony. Za tym skrawkiem stały samochody już na punkcie kontrolnym NRD. Od tamtych z przeciwka dzieliło nas dwieście me- trów. Nagle z wartowni wyszedł jakiś cywil. Minął sznur sa- mochodów, przyglądając się badawczo tablicom z numera- mi, przeszedł koło mnie, znalazł się na końcu kolejki. W ciągu kilku minut ustawiło się za mną około dziesięciu pojazdów osobowych. Zimny pot wystąpił mi na czoło. W lusterku zobaczyłem, że ów człowiek odnotowuje w swoim bloku numery poszczególnych wozów.' Zwyczaj- na formalność czy manewr? Gdybym był na jego miejscu, zacząłbym te manipulacje od przodu. To, że postąpił od- wrotnie — wydało mi się podejrzane, ale powiedziałem sobie, że przecież nie zapisuje się numeru samochodu, je- żeli w dwie minuty później ma się zamiar pozbawić kie- rowcę wolności. Mimo to stałem w takiej odległości od po- 19 przedzającego mnie wozu, by w każdej chwili ruszyć Za nim i dostać się za szlaban. Ale nic się nie stało i nareszcie przyszła na mnie kolej. Nastąpił moment kontroli doku- mentów. Ostatnia chwila mego życia w charakterze ofice- ra Bundeswehry. A może szlaban opadnie i rozlegnie się twardy rozkaz: „Wysiadać!" W tym decydującym momen- cie byłem całkowicie spokojny, opuściłem szybę wozu, podałem nasze papiery. Wszystko odbyło się bardzo sprawnie i prędko, ponieważ — jak każdy należący do Bundeswehry tak zwany „obywatel w mundurze" — mia- łem obok legitymacji wojskowej również i cywilny dowód osobisty. Pokazałem tylko ten dowód, ponieważ byłem po cywilnemu. Musiałbym chyba mieć zupełnie wyjątko- wego pecha, gdyby ten właśnie wartownik znał mnie i wiedział, że jestem oficerem Bundeswehry. Przez spuszczoną szybę wdarło się chłodne poranne po- wietrze. Obudziłem synka, który zareagował przeraźli- wym wrzaskiem. Krzyk ten niewątpliwie skłonił wartow- nika do skrócenia procedury. Rzuciwszy okiem na nasze dokumenty, życzył nam dobrej podróży i zwrócił się z kolei do następnego pojazdu. Po chwili znalazłem się przed punktem kontrolnym NRD. Teraz nareszcie mogłem odetchnąć. Odczuwałem po- trzebę wyjścia z wozu, zaczerpnięcia powietrza pełną pier- sią. Po kontroli wozu i uiszczeniu zapłaty za jazdę autostra- dą do Berlina, włączyłem motor. Władze graniczne NRD odniosły się do nas tak przyjaźnie, że miałem ochotę z miej- sca zameldować się jako przesiedleniec. Nie uczyniłem tego jednak w obawie przed rozdmuchanymi, pełnymi drama- tycznych akcentów głosami prasy. Niejeden zachodmoiniemiecki urzędnik byłby w takim wypadku zadzwonił bez wahania do znajomego dziennika- rza, aby mu ofiarować coś w rodzaju łapówki w postaci sensacyjnych zdjęć i tytułów. Nie wiedziałem jeszcze wów- czas, że prasa NRD nie zna tego rodzaju metod. Poza tym miałem nadzieję, że dotrę w Berlinie do odpowiedniej instancji, której będę mógł przedłożyć moją prośbę. Prze- de wszystkim zaś bawiło mnie teraz, kiedy już czułem się bezpieczny, trzymanie ministra Straussa i jego obrońców konstytucji w niepewności oraz wyobrażanie sobie, jak oni mnie poszukują. Istotnie rozpoczęto pościg, po upływie niedługiego czasu w prasie zachodniej pojawiły się sensacyjne tytuły w ro- dzaju: „Czy major Winzer zabrał ze sobą taśmę dźwięko- wą?" Nie zabrałem, ale na moją prośbę przyjaciel mój ode- słał mi ją później. Pan minister Strauss na próżno do dzi- siaj czeka na nazwiska albo na to, by w którejś z naszych audycji radiowych usłyszeć głosy swoich przyjaciół. Zdawał sobie dobrze sprawę, dlaczego żądał taśmy. Wie- dział, że doskonale orientowałem się w jego zamiarach w stosunku do oficerów prasowych, że rozporządzałem odpowiednim materiałem. Szukano mnie prawie przez dwa miesiące. W Szwajcarii, w Szwecji, w Austrii, w Egipcie, w Argentynie. Oczywiście również i w NRF. Szukający woleliby wypuścić wodę z Je- ziora Genewskiego, by mnie znaleźć na jego dnie jako to- pielca, niż pogodzić się z myślą, że poszedłem drogą naj- prostszą i najbardziej naturalną. Kiedy wreszcie 8 lipca 1960 roku zjawiłem się na konfe- rencji prasowej w Berlinie jako były oficer sztabowy Bun- deswehry, aby potwierdzić to, przed czym od lat ostrze- gał rząd NRD, rzucili się do telefonu liczni dziennikarze zachodnioniemieccy, aby jak najszybciej przekazać wia- domość swoim redakcjom. Po krótkim zatrzymaniu się na punkcie kontrolnym ru- szyliśmy autostradą do Berlina. Jechałem bardzo wolno. Deszcz przestał padać. Wiatr porozpędzał resztę chmur. Zrobiło się widno. Potem wzeszło słońce. Rozpoczął się nowy dzień. Co przyniesie? Przyszłość była dla mnie cał- kowicie niepewna, ale spoglądałem w nią z pełną nadzieją i z niezłomną wiarą w drugie państwo niemieckie, które umożliwi mi znalezienie sensu życia. REICHSWEHRA Trzy imiona Ojciec mój musiał udawać się trzykrotnie do urzędu stanu cywilnego, aby zameldować o przyjściu na świat dzieci. Najstarsza, Margareta, miała lat dwanaście, młod- szego o dwa lata chłopaka rodzice, którzy z głęboką czcią odnosili się do rodziny cesarskiej, ochrzcili imionami Fry- deryk Wilhelm i przez długie dziesiątki lat nazywali „Kronprinzem". Brat Eryk był o dwa lata młodszy od Fry- deryka Wilhelma. Chyba'ojciec mój nie był zbytnio roz- entuzjazmowany, kiedy po ośmioletniej pauzie matka moja poprosiła go, by zniósł ze strychu dziecinne łóżeczko. Troje dzieci, ich wyżywienie i przyodzianie było wówczas maksimum, na które mógł sobie pozwolić przeciętny urzędniczyna. Urodziłem się 15 września 1912 roku jako dziecko urzędnika pocztowego Hermana Winzera i jego małżonki Anny. Na chrzciny zebrali się w naszym ówczesnym mie- szkaniu berlińskim liczni krewni. Nie mogę na ten temat nic powiedzieć, gdyż nawet wspomnienia cudownego dzie- cka, jakim zapewne byłem, nie sięgają tak daleko. Ale rodzice i krewni opowiadali mi o tym przy różnych oka- zjach i mogłem sobie jakoś z biegiem czasu stworzyć odpowiedni obraz. Ciotka Maria, starsza siostra ojca, była przybrana w szeleszczące jedwabie, szyję opinał sztywny kołnierzyk, jadła niewiele, miała wytworne maniery. Mąż jej, wuj Bruno, pracował w jakimś urzędzie. Poglądy jego były w tym krągu przyjmowane bez sprzeciwu i respektowane jako opinie urzędowe Jego- Cesarskiej Mości. Wilhelm II nie uczestniczył w uroczystości, ale z fotografii, ukazują- cej wspaniałe wąsy, spoglądał na całą kompanię. Należała do niej z kolei ciotka Emma, postrach całej ro- dziny. W przeciwieństwie do swojej siostry żarła niesa- mowicie i do wszystkiego się mieszała. Wskazując na mnie palcem powiedziała podobno: „Czy to jeszcze być musia- ło?" To karcące pytanie wywołało szereg dwuznacznych uwag ze strony obecnych mężczyzn. Moja biedna matka, zawstydzona i zbita z tropu, pobiegła do kuchni, podobno ażeby przynieść ciotce Emmie nową porcję jadła. Mąż jej, wuj Wilhelm, był wachmistrzem policji. Siedział dumnie i wyniośle w swoim niebieskim mundurze, wychylał za moje zdrowie kieliszek za kieliszkiem. Służbę swoją tra- ktował ów pan wachmistrz bardzo poważnie; kiedy w heł- mie stalowym na głowie, z przypasaną szeroką szablą, pa- radował przez ulice, każdy, kto miał coś na sumieniu, omi- jał go szerokim łukiem. Rekrutom, którzy w barwnych mundurach ułańskich i husarskich zapełniali lokale berliń- skie, dziękował protekcjonalnie za okazywane mu honory wojskowe. Podoficerów witał z suwerenną życzliwością, ale kiedy pojawił się oficer, wuj przybierał postawę sprę- żystą, o ile na to pozwalał jego brzuch. Przy stoliku w kącie trzej moi starsi kuzyni rozmawiali z entuzjazmem o cesarzu. Byli to moi ojcowie chrzestni, ku ich czci nazwano mnie trojgiem imion: Bruno Franz Rudolf. W trzy lata później Bruno padł jako podporucznik i do- wódca kompanii pod Verdun, Franz — we Flandrii, Ru- dolf — na froncie wschodnim, pod Tarnopolem. Jak się to wtedy mówiło — w obronie Boga, cesarza i ojczyzny. Wojny nie przeczuwali przy moich chrzcinach ani ro- dzice moi, ani pozostali krewni, nie mówiąc o rodzeństwie. Wiedza o zbliżającej się katastrofie była zarezerwowana 26 dla tych, którzy ją wywołali i później najmniej z jej po- wodu ucierpieli. ' ¦ . Jeżeli o mnie chodzi, to z owych pierwszych lat dzieciń- stwa pozostało nli tylko wspomnienie kalarepy, złej stra- wy, głodu, łez, kalek i licznych kobiet w żałobie. Tornister Po zakończeniu wojny rodzice moi przeprowadzili sią z dzielnicy Wilmersdorf do dzielnicy Griinewald. Siostra moja pielęgnowała w Holandii rannych i cho- rych Niemców, których tam internowano. Brata mego Eryka ojciec umieścił w szkole rolniczej, gdzie miał otrzymać 'odpowiednie wykształcenie. Z rodzicami mieszkał oprócz mnie tylko „Kronprinz". Kariera kupiecka nie odpowiadała mu, prawował sią z lo- sem, że się urodził o rok za późno. Wielokrotnie — nieste- ty na próżno — próbował oszukać biuro werbunkowe, zajmujące się przyjmowaniem ochotników. Pewnego dnia ojciec zaczął z jakiegoś tam powodu szukać starej, czarno-biało-niebieskiej chorągwi. Nie mógł jej znaleźć, doszło do 'kłótni z matką. Chyba nie wpadła na pomysł, że skoro cesarz się skończył, należy ona do przeszłości — rozumował ojciec. Niech sobie przypomni, co z tą chorągwią zrobiła przy przeprowadzce. Po długich, bezskutecznych poszukiwaniach awantura ucichła. Ja miałem inne kłopoty. Pozostawały w związku z po- kaźną kolekcją nabojów, którą bez trudu mogłem zgroma- dzić, ponieważ żołnierze od czasu do czasu u nas zakwate- rowani nie bardzo się z nabojami cackali. Przy szukaniu chorągwi omal nie natrafiono na ślad mego kartonu, zawierającego oprócz amunicji dwa ręczne granaty. Kryjówka na strychu okazała się niepewna. Ojciec mógł wpaść na pomysł zatroszczenia się o jakieś stare rekwizyty, na przykład o portret cesarza oprawiony w złote ramki. Postanowiłem więc przy najbliższej sposob- ności przenieść mój skład gdzie indziej. Poza tym znaj- dowałem się jeszcze w posiadaniu tornistra, prawdziwego tornistra żołnierskiego z małpiej skóry, z rzemieniami i sprzączkami. Pewnego wieczora podarował mi go jeden z kwaterujących u nas żołnierzy oświadczając, że ma tego wszystkiego powyżej dziurek od nosa i chce wracać do swojej rodziny. Miał syna w moim wieku, powiedział, że go ode mnie pozdrowi, jeżeli o tornistrze nie wspomnę nikomu, że będziemy mogli bawić się razem, jeżeli kiedyś znajdę się w okolicy, gdzie mieszka. Nie zdążyłem go zapytać o miejsce zamieszkania, znikł szybko, by się przebrać po cywilnemu. Nie powiedziałem nikomu o tym, chociaż mnie bardzo świerzbiał język. Tornister był wart tego milczenia. Na razie nie można było kupić teczek szkolnych, a stare mojego starszego rodzeństwa zostały przerobione na pode- szwy, więc tornister służył nauce. Każdego ranka masze- rowałem z nim do szkoły. Kiedy jednak szkoły nie było, zeszyty szły w kąt, a tornister służył swoim właściwym celom. Dzieci z sąsiedztwa potworzyły bandy i bawiły się w wojnę. Dzięki memu wyposażeniu byłem prawie zawsze kapitanem. Często też spotykałem się z propozycją wymia- ny tornistra na coś innego. Ale nawet żywy żółw nie wpły- nąłby na to, bym mu się sprzeniewierzył. W tymże czasie wymyszkowałem, że w ziemi została zagrzebana broń. Wpadłem wówczas na pomysł zakopania i mego kartonu z nabojami w ogrodzie. Granaty ręczne znajdowały pewne schronienie w moim tornistrze, na któ- ry matka moja — rada, że mam w czym nosić zeszyty — nie zwracała uwagi. Kiedy stali u nas na kwaterze żołnierze, powodziło nam się dobrze. Przynosili z kuchni polowej gary pełne tłu- stych klusek, ziemniaków i mięsa, poza tym bochny komi- śniaków i połcie słoniny. Nazywali słoninę małpim tłusz- czem — bardzo mi smakowała. 28 Kiedy zakwaterowanie się kończyło, wracał głód. Trzy- mając matkę za rękę, dreptałem z nią do kuchni ludowej, w której wydawano jakąś bliżej nie określoną, szarą zupę. Byłem tak głodny, że zabierałem ze sobą łyżkę, aby u- szczknąć coś z zupy po drodze. Matka pocieszała mnie nie- raz: „Miej cierpliwość, chłopcze, wkrótce będą bułki i ro- galiki". Znałem dobrze to wypieczone, małe, ciemnawe pie- czywo; aby się nim najeść, trzeba go było zjeść dużo. Ale matka myślała o białych, chrupiących bułeczkach. O roga- likach dotąd nie słyszałem. Matka twierdziła, że warto zaczekać i na rogaliki, i na lepsze czasy. Kiedyśmy pewnego dnia znowu wybrali się pod ludową kuchnię, ulica okazała się nagle zabarykadowana. Baryka- da ciągnąca się od jednego chodnika do drugiego była oto- czona gęstym drutem kolczastym, za którym stali żołnie- rze. Każdy, kto ją chciał minąć, musiał okazać dowód i podlegał rewizji. Zapewne rewidujący, pytając matkę mo- ją o ukrytą broń, użyli jakichś paskudnych słów, gdyż krew uderzyła jej do głowy i zawołała: — Łobuzy! — Mnie żołnierze wydali się bardzo mili. Nareszcie mogliśmy pójść dalej; w pewnej chwili jeden z żołnierzy kazał mi się cofnąć. Wzrok jego padł na torni- ster, który jak zwykle miałem ze sobą. Mimo błagań i pła- czu zabrał mi go ze słowami: — Dawaj go, mały, będzie nam jeszcze potrzebny! Policzki Znowu zakwaterowano u nas żołnierzy. Powróciła sio- stra moja Margareta, potem przyjechał na kilka dni brat Eryk. Zrobiło się okropnie ciasno, nie mogłem szaleć i do- kazywać jak dotychczas. Zapasy, przywiezione z Holandii przez siostrę i brata ze wsi, zostały wkrótce skonsumowa- ne. Ale jak zazwyczaj, żołnierze dbali o nasze zaopatrze- nie. 29 Wieczorami pili wódkę i kiedy wpadali w dobry nastrój, śpiewali: Swastyka na stalowym hełmie Czarno-biało-czerwona, Zwą nas powszechnie Brygadą Ehrhardta. Śpiewali i inne piosenki. Kiedy pewnego razu wracałem z siostrą ze spaceru, żołnierze czynili podobne aluzje jak wówczas na barykadzie, Margareta zostawiła mnie samego i pobiegła na górę. Żołnierze wyśpiewywali za nią: Zapytajcie młodych dziewcząt, To ważna sprawa, Czy także i w lecie Noszą majteczki. Zapytałem potem o to moją siostrę. Odpowiedziała po- liczkiem. Wściekły zeszedłem na dół i opowiedziałem żoł- nierzom, co mi się przytrafiło. Wybuchnęli śmiechem. Jeden dał mi na pocieszenie papierosa z długim ustnikiem i powiedział: — Na swój wiek wyglądasz wcale, wcale, mój mały, możesz spokojnie zapalić papierosika. Usiadłem i zacząłem kurzyć. Po chwili wyszedł z biura „Kronprinz". Wyrwał mi papierosa z ust, zainkasowałem drugi z kolei tego dnia policzek. Wieczorem wrócił z wyprawy po żywność ojciec. Zabrał na nią zbiorowe wydanie dzieł Goethego oraz broszkę matki, aby wymienić na kartofle, słoninę i jajka. Handel wymienny był zakazany, gdyż naruszał porządek aprowizacyjny. Ci, którzy się tego trzymali i nie paskowa- li, nie mieli nic do żarcia. Wszyscy więc uprawiali pasek. W drodze powrotnej policja dokonała w pociągu kon- troli i odebrała memu ojcu plecak. Natychmiast mu go zwrócono, ale bez zawartości. Oprócz Goethego stracił kar- tofle, smalec i jajka. Już pod drzwiami zaczął ryczeć: — Nie będę już uprawiał handlu wymiennego, będę wyjeżdżał nocą i zaopatrywał się w ziemniaki własnym przemysłem. 30 Inni także tak rbbią. A zresztą nie potrwa to" już długo. Mamy na szczęście Kappa i generała von Liittwitza, ci zrobią w tej świńskiej oborze porządek. Żołnierze siedzący przy naszym stole skinęli potakują- co głowami, przecież przyszli tu po to, żeby ten porządek zrobić. Z kolei wdali się z moim ojcem w długą debatę, której treści nie bardzo rozumiałem. Po jakimś czasie odważyłem się powiedzieć: — Tatusiu, powiedziałeś poprzednio, że będziesz szedł.na wyprawę nocą, że własnym przemysłem zdobędziesz kartofle. Tego nie możesz robić, przecież kradzież jest zabroniona. Ojciec zerwał się z miejsca, spojrzał na mnie ze zdumie- niem i oburzony zawołał: — Ja nie kradnę, zapamiętaj to sobie, smarkaczu! Troszczę się tylko o moją rodzinę. A zresztą dawno już powinieneś być w łóżku. Po tych słowach otrzymałem trzeci policzek tego dnia. Ojciec nie zaopatrzył się w kartofle własnym przemy- słem, żołnierze nie zrobili porządku. Pewnego dnia zgasło światło, nie było gazu, przestały chodzić tramwajej nie by- ło szkoły. Strajk generalny. Miałem wówczas siedem lat, byłem pewny, że to uroczystość z powodu pobytu w Berli- nie jakiegoś generała. Strajkowali robotnicy, pracownicy oraz urzędnicy — razem z nimi strajkował nawet mój ojciec — wyrzucili z Berlina pana generała razem z panem Kappem i całą brygadą Ehrhardta. Rząd, który uciekł przed zamachowcami naprzód do Drezna, później do Stuttgartu, powrócił do stolicy. Ojciec znowu zaczął cho- dzić do biura, awansował nawet. ¦ Trzy policzki zmieniły stosunek rodziny do najmłodsze- go potomka. Dotychczas słyszało się przez cały dzień: „Co robi nasz mały? Zostawcie małego w spokoju! Dajcie to małemu!" — teraz wszyscy zaczęli się zajmować moim wychowaniem. Kiedy narobiłem błędów w dyktandzie albo dopuściłem się jakiejś dziecinnej psoty, matka wymyślała, siostra, „Kronprinz" i uczeń szkoły gospodarstwa wiejskiego pou- 31 ćzali mnie, wieczorem ostatniego błogosławieństwa udzie- lał mi ojciec. Nic dziwnego, że zamknąłem się w sobie. Pewnego dnia ojciec kupił mi za niemałe pieniądze spodnie i kapelusz tyrolski. Kiedy mi to ofiarował, z du- mną miną odpowiedziałem, że nie chcę. Doszło do straszli- wej awantury, ojciec, doprowadzony do furii, rzucił reto- ryczne pytanie: „Jak to się stało, że dzięki mnie taki śmierdziel przyszedł na świat?" Nie potrafiłem odpowie- dzieć, gdyż nie uczyłem się jeszcze biologii. W tym czasie zakosztowałem smaku pierwszej miłości. Mieszkała w sąsiedztwie, nazywała się Maria, może i Ewa, dokładnie nie pamiętam. Nosiła powiewne, białe sukienki i kokardę we włosach. Godzinami spacerowałem pod jej domem, aby ją zobaczyć. Kiedy po długim oczekiwaniu, Zgrabna i delikatna jak laleczka z porcelany, wychodziła na ulicę, dawałem drapaka. Nigdy się nie dowiedziałem, czy wiedziała o moim uwielbieniu. Miłość ta była krótko- trwała. Dlaczego? Bo w szkole siedziała przede mną Liza Morlock. Często i chętnie ciągnąłem ją za warkocze. Pewnego dnia zemdlała w szkole z głodu. Podniosłem ją z ławki i razem z nauczycielem wyniosłem na dziedziniec. Po chwili otworzyła oczy, spojrzała na mnie z bezmierną wdzięcznością, otoczyła moje ramię bladą rączyną. Za- pomniałem o Marii czy Ewie, kochałem teraz tylko Lizę. Dzieliliśmy się każdym kawałkiem chleba, przede wszyst- kim tym, czym był obłożony. Trwało to prawie trzy lata. Pewnego dnia Liza powiedziała: „Jesteś dla mnie za głupi!" — i to z powodu chłopaka o pięć lat od niej star- szego, który jej pomagał w wypracowaniach szkolnych. Skończyła się i ta miłość. Więcej szczęścia miałem z chłopakami. Rodzice dawali mi dokładne instrukcje, z kim wolno mi się bawić, a z kim nie. W pobliżu mieszkał mizerny szewczyna. Zawsze rados- ny, uśmiechnięty, śpiewał w swym warsztacie, który wraz z izbą mieszkalną mieścił się w piwnicy. Miał czworo dzie- ci, samych chłopców. Piąte było w drodze. Podsłuchałem kiedyś rozmowę, jaką sąsiadka prowadziła z moją matką: „To mu jeszcze było potrzebne. Ma już czworo, zachciewa mu się piątego". Skąd sąsiadka o tym wiedziała, mało mnie interesowało. Natomiast interesowali mnie ci żyjący czterej, którzy byli świetnymi kompanami. Ale rodzice zabronili mi bawić się z dziećmi szewca. Po jakimś czasie cała czwórka zjawiła się na naszej ulicy. — Chodź z nami nad jezioro Grtinewald. — Nie wolno mi bawić się z wami. — Dlaczegóż to, ty ośla pało? — Dlatego, że wasz ojciec jest komunistą. — Czym jest nasz ojciec? — Mój ojciec powiedział, że wasz — to komunista, nie wolno mi bawić się z wami. Czwórka spojrzała na siebie ze zdumieniem. Podobnie jak ja, żaden z tych szewskich synów nie wiedział, co to komunista. Był dla nich ojcem. Najstarszy zawołał: — W takim razie mój ojciec nie będzie więcej żelował twoje- mu butów. Idziesz z nami czy nie? Idziemy się kąpać. — Poszliśmy. O komunistach dowiedziałem się wkrótce wi