Bruno Winzer ŻOŁNIERZ TRZECH ARMII kład Jacka F r u h I i n g a Książka i Wiedza 1971 Tytuł oryginału: „Soldat in drei Armeen" Verlag der Nation Berlin 1963 Obwolutę i okładkę projektował: Wojciech Freudenreich Redaktor: Halina Gaede-Żółczyńska Kilka słów we własnej sprawie Szkice te nie mają być książką żołnierską, choć opisują czas mojej służby w Reichswehrze, Wehrmachcie i w Bun- deswehrze. Książki i filmy pełne zakłamanej romantyki żołnierskiej zaciążyły w niemałym stopniu na mojej decy- zji wybrania zawodu, w którym bez sensu spędziłem naj- lepsze lata mego życia. Lata owe pragnę opisać tak, jak je przeżyłem. Chcę opisać wydarzenia, jak je widziałem, i wyciągnąć z nich wnioski, które wydają mi się konieczne w interesie nas wszystkich. Byłoby całkowicie niesłuszne zarówno baga- telizowanie przesady w wyszkoleniu bojowym, jak i glo- ryfikacja służby na froncie. Dopiero bardzo późno uświa- domiłem sobie, że zarówno reakcyjna Reichswehra, jak Wehrmacht Hitlera orasz rzekomo demokratyczna Bundes- wehra różnią się jedynie zewnętrznie; charakter ich i ce- le nie zmieniły się. Niechaj więc celem mojej książki bę- dzie ukazanie tego — zda się — nie do pokonania przeci- wieństwa między militaryzmem a prawdziwym żołnier- stwem. W trzech armiach wypowiadałem tysiąckrotnie słowo „tak" — aż do kategorycznego „nie", którym wyswobodzi- łem się z zaczarowanego kręgu niedobrego dziedzictwa. Fałszywemu patosowi — którym dawni generałowie nie- pomni nauk płynących z historii próbują gloryfikować w swych pamiętnikach i przemówieniach męczeńską drogę żołnierzy wysyłanych przez nich na śmierć — przeciwsta- wiam rzetelne pragnienie byłych uczestników wojny, wy- rażające sią w chęci głoszenia prawdy i pokoju. Sądzę, że wszystkim kobietom i mężczyznom winien jestem najbru- talniejsze nawet ukazanie wydarzeń, których byli świad- kami i uczestnikami, ponosząc ogromne ofiary zarówno w kraju, jak i na froncie. Należy się to i tym, których wiara nadużyta została przez zbrodniczy reżym, i tym, którzy nie szczędząc wielkich wysiłków przyczynili się do zwycięstwa nad faszyzmem. Negowanie wkładu jednych oznaczałoby pomniejszenie zwycięstwa drugich. Żyją jeszcze liczni świadkowie pierwszej i drugiej woj- ny światowej, tak samo jak ja wykorzystywani przez mili- taryzm niemiecki w interesie haseł antyludowych i anty- ludzkich. Najszlachetniejszym zadaniem obu tych genera- cji wojennych winno być pomaganie wszelkimi środkami, aby przeszkodzić trzeciej pożodze światowej. Jednakże ciągle jeszcze fałszywe tradycje, różnice stanowe, intere- sy kapitalistyczne i odziedziczone przesądy hamują w Nie- mieckiej Republice Federalnej postępową decyzję jed- nostek. Jeszcze myśl o pokoju, słowa „nigdy więcej" nie znalazły trwałego podłoża, ale pierwsze uczucie niezado- wolenia oraz opozycja pozaparlamentarna naszych cza- sów świadczą, że coraz więcej obywateli również i w NRF zaczyna rozumieć niebezpieczeństwo tkwiące w obecnej łinii generalnej Republiki Federalnej. Należy uczynić wszystko, aby przeszkodzić zepchnięciu świata z drogi pokoju. Niechaj praca moja będzie tutaj skromnym przy- czynkiem. Niechaj książka moja przyczyni się do tego, by tak konieczna rozmowa między ojcami, którzy przeżyli dzień wczorajszy, a ich synami kształtującymi przyszłość była prowadzona z korzyścią dla światowego pokoju. ,Czy major Winzer wziął ze sobą taśmę dźwiękową?" Był dzień jak każdy inny, majowy dzień roku 1960. Nie patrząc na zegarek mogłem mniej więcej określić go- dzinę. Balkon mego mieszkania wychodził na południe. Kiedy słońce przesuwało się powoli za lewy narożnik domu, była godzina mniej więcej dziewiąta. Potok pojazdów, który wczesnym rankiem przybiera na sile, jak odległy zaledwie o kilka minut Ren po ulewach, zaczął stopniowo maleć. Ludzie, których przerzucił do miasta, stali już w fabrykach i sklepach albo tkwili na swych stołkach w licznych biurach. Dzień jak każdy inny. Na ulicach zamilkł gwar dzieci zdążających wśród gwi- zdów i okrzyków do szkoły. Z jakiegoś okna rozległ się głos kobiecy, z innego odezwały się dźwięki głośnika. W powietrzu czuło się rytm żyjącego, pracującego miasta, przepojony świeżym tchnieniem wiosny. Dzień jak każdy inny w maju. Tu, na peryferiach Karlsruhe w Badenii, mieści się osiedle mieszkaniowe oficerów i podoficerów Bundeswe- hry. Otoczone lasem, dostępne dzięki własnej szosie lub drodze dla pieszych, składa się z sześciu nowoczesnych trzypiętrowych bloków mieszkaniowych. Całość sprawia wrażenie warowni. Zapobiegliwi cywile szerokim łukiem omijają osiedle. Szyderczo, ale trafnie mówi się o nim jako o silosie Bundeswehry. W jednym z bloków, na najwyższym piętrze, miałem piękne i obszerne mieszkanie. Kuchnia, łazienka, dwie ubikacje, pokój dziecinny, pokój sypialny i pokój do pra- cy — oto królestwo mojej rodziny. Łączył się z tym balkon długości dziewięciu metrów, dostępny z dwóch pokoi. Las sięgał tak blisko domu, że gałęzie drzew omal do- tykały okien. Zuchwałe, ciemnobrązowe wiewiórki uwi- jały się wśród zieleni w poszukiwaniu ukrytych w niej orzechów. Był piękny ranek majowy. Ciepło i słonecznie, tak że mogliśmy z żoną jeść śniadanie na balkonie. W pokoju le- żał w koszyczku na kółkach mój jednoroczny synek Ulrych i spał snem sprawiedliwego. Jeszcze przed chwilą bawi- łem się z nim na dywanie. Rzadko mogłem sobie pozwalać na takie drobne rozkosze, gdyż przeważnie całymi dniami znajdowałem się poza osiedlem. Ale teraz miałem urlop. Nie byliśmy jeszcze zdecydowani, dokąd z malcem poje- chać. Nie mieliśmy żadnych planów. Przede wszystkim chciałem odpocząć. Nie przeczuwałem wcale, że dzień ten będzie miał dla mnie znaczenie wyjątkowe, jakkolwiek niepokoiła mnie od dawna pewna dotąd nie wyjaśniona sprawa. Byłem oficerem prasowym Grupy Lotniczej Południe. W związku z kierowaną przeze mnie konferencją prasową w Karlsruhe doszło do różnicy zdań z ministrem Straus- sem. Nie mogłem spodziewać się ze strony mego najwyż- szego przełożonego niczego dobrego. Strauss dowiedział się o opozycji licznych oficerów, nie ulegało wątpliwości, że na to zareaguje. Około dziesiątej wyjechałem z osiedla do sztabu Grupy Lotniczej. Mieścił się naprzeciw dworca głównego, w ho- telu „Reichshof". Bundeswehra wynajęła hotel i urządziła dla swoich celów. Przed gmachem stało wiele samochodów pomalowanych na szaroniebiesko — królował potężny opel kapitan dowodzącego generała. Stały tu wyłącznie mercedesy i ople kapitany. Wśród prywatnych pojazdów poszczególnych oficerów sztabowych, stojących po stro- nie przeciwnej, nie bez trudu znalazłem miejsce dla mego 8 volkswagena. Przed „Reichshofem" wartownik złożył mi honory wojskowe i wpuścił bez papierów, choć byłem w cywilu. Znał mnie. Zresztą prawie wszyscy przychodzili wtedy do służby w cywilu i dopiero w biurze wkładali na siebie mundury, przechowywane w szafach. Po ukończe- niu służby przebierano się znowu na cywila. „Żołnierzowi w cywilu" przeciwstawialiśmy „obywatela w .mundurze". Na ulicy, w lokalach, w pociągu nie można było na pierw- szy rzut oka rozpoznać oficera Bundeswehry, co wyklu- czało ewentualne kłopotliwe dyskusje. Często czuliśmy się zmuszeni do obrony naszego zawodu, gdyż większość lud- ności nie należała do zwolenników ponownego uzbrojenia, jakkolwiek Bundestag uchwalał każdy projekt dotyczący Bundeswehry. Na trzecim piętrze mieścił się wydział personalny szta- bu, a na końcu długiego korytarza — moja sekcja zajmu- jąca się publikacjami i werbunkiem do Bundeswehry. Urzędowałem w jednym z czterech pokoi, zastępcą moim był na okres urlopu kapitan Nebe. W pokoju stało biur- ko przy oknie, z którego roztaczał się widok na ożywiony zawsze plac przed dworcem, dalej szafa, półki na akta i gazety, okrągły stolik oraz cztery wygodne krzesła. Te ostatnie nie bardzo pasowały do urządzenia o charakterze wojskowym. Ale ci, którzy mnie odwiedzali i których miałem zjednywać dla Bundeswehry, rekrutowali się głó- wnie spośród dziennikarzy. Zresztą ten, kto wygodnie siedzi, słucha cierpliwie. Na ścianach wisiała mapa świata z bazami NATO, mapa Europy, na której zaznaczono granice Niemiec z roku 1937. Obszar NRD zaznaczony był jako „strefa radzie- cka" i pomalowany na czerwono. Obok map wisiał wielki obraz przedstawiający szturmujących grenadierów pance- rnych starego Wehrmachtu i zdobywających pozycje Ar- mii Czerwonej. Obrazów przedstawiających odwrót na Wschodzie nie było. W pozostałych trzech pokojach siedzieli moi współpra- cownicy: dwaj feldfeble, jeden podoficer, jeden gefraj- ter i jedna kobieca siła pomocnicza, maszynistka; spotkać je można we wszystkich biurach Bundeswehry. Kiedy wszedłem do pokoju, wstał zastępujący mnie ka- pitan Nebe i złożył krótki raport. Raporty te stwarzały sztuczną „przegrodę" dzielącą zwykłych kapitanów od ofi- cerów sztabowych. Potem podaliśmy sobie ręce, uśmiechnęliśmy się do sie- bie i zapytaniem: „Co słychać?" — usunęliśmy „ba- rierę". Zupełnie jak w teatrze. — Co nowego w budzie, Nebe? — Nic ważnego, panie majorze. Kilka instrukcji w spra- wie plakatów werbunkowych oraz kilka telefonów dzien- nikarskich. Dzwonił poza tym ktoś z ministerstwa, chciał mówić z panem osobiście, nazwiska nie wymienił. Odpo- wiedziałem, że zajrzy pan około dziesiątej. — Nie mówił, czego chce? — Niestety, nie. Zapytałem jeszcze, czy ma pan zatele- fonować do Bonn; powiedział, że sam zadzwoni. Czy mi to odpowiadało, czy nie, należało przede wszy- stkim zaczekać na tę telefoniczną rozmowę. Udałem się do pozostałych pomieszczeń, przywitałem z moimi współ- pracownikami, rzuciłem okiem na nowe zarządzenia, a na- stępnie usiadłem przy biurku kapitana Nebe. Pani Hafele zaparzyła nam kawę, a my pociągając papierosa ponarzeka- liśmy na dowódcę, którym był sędziwy generał Joachim Huth. Przygotowywanie dla niego wywiadów dziennikar- skich sprawiało nam, oficerom z wydziału prasowego, nie- małą frajdę. Ten człowiek, dla którego naloty bombowe i krój czapek wojskowych niczym się między sobą nie różniły, który swoim podwładnym potrafił potwornie wymyślać, który samym zjawieniem się budził postrach, był w zetknięciu się z mikrofonem całkowicie bezradny, nie potrafił wydusić z siebie choćby jednego jako tako sensow- nego zdania. Wywiady te sprawiały nam piekielny ubaw: rozkoszowaliśmy się wprost nimi. JednałSee pan generał i i 10 pokazywał potem, co potrafi, i przy pierwszej lepszej oka- zji odgryzał się. Zadzwonił telefon. Miałem wrażenie, że dzwonek był twardy, wrogi, jakieś przeczucie mówiło mi, iż będzie to rozmowa bardzo poważna, decydująca. Na wojnie mówi- liśmy niejednokrotnie o koledze, który padł, że śmierć swoją przeczuwał. Żyło się wtedy w ciągłym strachu, stale dręczyły człowieka niedobre przeczucia. Kiedy się nie sprawdzały, mówiliśmy o szczęściu. Telefonował dobry przyjaciel, oficer z bliskiego otoczenia ministra. Rozmowa była krótka, wiedzieliśmy obaj, o co chodzi. — Minister jest w najwyższym stopniu niezadowolony z pańskiego sprawozdania o przebiegu konferencji praso- wej . Po prostu szalał. — Dlaczego? Przecież podałem pełny przebieg. Bar- dziej szczegółowo nie można było tego zrobić. — To prawda, minister miał niemało do czytania. Ale w sprawozdaniu pańskim brak przede wszystkim takich określeń, jak „Czarna Reichswehra", „bezprawne posunię- cia", „wszystko to już było". Poza tym brak zupełnie wy- stąpień pańskich oficerów przeciw osobie pana ministra. Najbardziej jednak zirytowało go to, że nie wypełnił pan jego wyraźnego rozkazu. Jak pan sobie zapewne przy- pomina, miał pan wymienić nazwiska oficerów, którzy wypowiedzieli się przeciw ministrowi i jego zarządze- niom. — Mój Boże, jakże mogę dziś jeszcze pamiętać te na- zwiska! Mogę tylko podać, kto brał udział w dyskusji — odpowiednia lista załączona została do mojego pisemnego raportu, ale nie pamiętam już, co kto powiedział. — Drogi majorze, taką wymówką nie wykręci się pan wobec ministra. Jest poinformowany, że owego ¦wieczoru sporządzone zostały nagrania dźwiękowe, domaga się od pana tego materiału, i to przez najbliższego kuriera, który odjedzie do BoniL 11 r — Któż to, za pozwoleniem, mógł o tym poinformować ministra? — Jak panu wiadomo, w konferencji uczestniczyli dwaj przedstawiciele Związku Rezerwistów. Prezes Związku, Weinstein, jest, jak panu równie dobrze wiadomo, przy- jacielem ministra. Mam dodać coś jeszcze? — Nie, dziękuję. Jestem jedynie rad, że nie był to żaden z moich oficerów. Cóż więc mam czynić? — Nie mam dla pana żadnego polecenia, majorze. Chcą tylko zawiadomić pana, iż jutro zjawi się z Bonn kurier z rozkazem ministra, aby mu wydać nagranie dźwiękowe. Oto wszystko. Na tym przyjaciel mój zakończył rozmowę. To, że się do mnie zwrócił, że mnie ostrzegł, mogło go drogo kosztować. Zdawałem sobie dobrze sprawę, że moje sprawozdanie z konferencji jest nijakie. Jeżeli jednak minister Strauss otrzyma taśmę dźwiękową, po samym głosie będzie mógł rozpoznać swoich „przyjaciół". Poza tym wymienialiśmy na konferencji nazwiska i stopnie służbowe. Krótko mó- wiąc, gdyby Strauss dostał w swe ręce taśmę, dla mnie i dla niektórych oficerów łącznikowych wydziału pra- sowego wybiłaby ostatnia godzina, a niektórzy mieliby okazję pełnienia służby za murami i kratami. Świadek rozmowy, kapitan Nebe, słyszał tylko jej strzę- py, trzymałem słuchawkę jak najbliżej ucha. Nie mógł więc przeczuć, że jutro kurier z Bonn zażąda od niego, jako mego zastępcy, taśmy dźwiękowej z przebiegu konferen- cji. Znajdowała się w moim mieszkaniu, chciałem ją jesz- cze raz spokojnie przesłuchać. Nie, taśma ta nie może do- stać się do rąk ministra. . „ Nie wolno mi było również jej zniszczyć. Zostałbym ukarany, bo to przecież materiał dokumentalny i własność państwowa, ponadto miałbym przeciwko sobie wypowiedzi cywilów ze Związku Rezerwistów, którzy znali mnie jako prowadzącego konferencję prasową. To, co od miesięcy rozważałem, dojrzało do decyzji w obliczu niebezpieczeń- 12 stwa pozbawienia wolności i wobec niemożności mówie- nia... Nie chciałem milczeć, pragnąłem mówić swobodnie i otwarcie, ostrzegać przed celami Bundeswehry, przed jej metodami, przed porównaniami z najświeższą przeszło- ścią niemiecką, przed ministrem Straussem. W ostatnich czasach często słuchałem audycji radio- wych NRD. Choć „strefę wschodnią" znałem jedynie z propagandy Zachodu, potrafiłem stworzyć sobie własny obraz, własne zdanie. Uświadomiłem sobie, że w NRD miał- bym okazję publicznego wypowiedzenia tego, o czym mi w Niemczech zachodnich mówić nie wolno. Komentarz by- łego posła Bundestagu Schmidt-Wittmacka, którego zna- łem dawniej i który od pewnego czasu mieszkał w stolicy NRD, potwierdzał tylko to, co sobie wyobrażałem. Na ra- zie siedziałem w moim pokoju służbowym, w budynku Grupy Lotniczej Południe. Miałem jednak wrażenie, że żegnam się z moją dotychczasową placówką służbową. Godziny owego dnia po rozmowie telefonicznej pozostaną mi na zawsze w pamięci. Wóz mój zostawiłem jeszcze przed hotelem „Reichs- hof" i udałem się do pobliskiego parku miejskiego. Usia- dłem na ławce i próbowałem uporządkować moje myśli. Nie po to, aby jeszcze raz zastanowić się nad moją decy- zją, za którą przemawiało wszystko, lecz po to, aby plan mój przemyśleć w najdrobniejszych szczegółach. Co po- wie moja żona? Czy pojedzie ze mną? Czy też może mam ją na razie zostawić? Jak i gdzie przejść przez granicę, czy w ogóle będę mógł zabrać rodzinę? Żona była wprawdzie dobrze wysportowana i mogła bez trudu znieść nocną wyprawę, ale z jednorocznym dzieckiem to jednak rzecz ryzykowna. Kiedy powinienem najpóźniej wyruszyć, żeby w ostatniej chwili wszystko się nie zawaliło? Miałem wra- żenie, że każdy, kogo spotykam, odczytuje mój zamiar z twarzy. Trzeba teraz pomówić otwarcie z żoną. Po raz ostatni ruszyłem z miejsca pracy do domu, do na- szego osiedla. 13 I Rozmowa, którą przeprowadziłem z żoną w samocho- dzie, niedaleko mostu nad Renem — toczyć ją w mieszka- niu byłoby niemądrze — miała charakter poważny. Jak wiadomo, ściany mają uszy. Żona wiedziała doskonale, że nie zgadzałem się z niejednym, co się działo w Bundes- wehrze. Z rozmów moich z zaprzyjaźnionymi oficerami i dziennikarzami, którzy mnie często odwiedzali w moim mieszkaniu, mogła się zorientować, że nie należę również do wielbicieli ministra. Wiedziała poza tym o moich star- ciach z przełożonymi, kiedy chodziło o kwestie zasadnicze. Tego, że od miesięcy noszę się z myślą zrezygnowania ze służby w Bundeswehrze i przeniesienia się do NRD, nie powiedziałem jej dotąd. Nic dziwnego, że moja wypowiedź ją przeraziła. O „strefie" nie słyszała dotychczas niczego dobrego. Miała teraz zrezygnować z tego, z czym się zżyła, co jej było drogie, zdecydować się na niepewną przyszłość! Do- skonale rozumiałem jej słowa: — Masz dobrze płatną po- sadę, jesteś tutaj kimś, będziesz miał emeryturę. A jak to będzie tam? — Będę musiał szukać pracy, może nawet będę mógł pracować jako dziennikarz. — To znaczy, że z twoją karierą oficerską koniec. Czy pomyślałeś o naszym chłopcu? — Ma dopiero rok. Na razie nie ma się co martwić o jego przyszłość. Mówisz tylko o trudnościach, które mo- gą nas tam czekać. Ale co stanie się z nami, jeżeli Strauss zagnie na mnie parol? — Tak źle nie będzie, a mnie w ogóle nic złego zrobić nie może. — Masz rację, ale z czego żyłabyś razem z dzieckiem, gdyby mnie zamknięto. Tam, w NRD, mogę na was praco- wać. Jeżeli zostaniesz tutaj, wszyscy będą > &ę t wytykać palcem i nie będziesz miała ani grosza. — Zrozumże mnie! Czy nie możesz pojechać najpierw 14 sam, przyjrzeć się, jak to wygląda. Potem przyjechałabym razem z małym. — Powtarzam, że nie będziesz miała chwili spokoju, nie będziesz więcej dostawać pieniędzy, będziesz zupełnie sa- ma. Przemyślałem to wszystko dokładnie. Zastanawiałem się nad tym od dawna, jeszcze przed tą sprawą z taśmą dźwiękową. Jadę, pojedziecie ze mną. Nie zostawię was tu samych. Debatowaliśmy długo. W pewnej chwili zapytała: — Jak myślisz, czy tam w NRD można w jakimś lokalu dostać. filiżankę kawy? Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, ale odetchnąłem z ulgą, kiedy wreszcie zdecydowała się pojechać razem ze mną. Trzeba było zastanowić się teraz, co zabrać ze sobą. Wraz z rzeczami postanowiłem zabrać pewne dokumenty, z którymi za żadną cenę nie chciałem się rozstać. Ukrycie ich przed wzrokiem niepowołanym sprawiało nie mniej kłopotu niż zupełnie zrozumiała chęć mojej żony zabrania największej ilości rzeczy codziennego użytku, których się na urlop zabierać nie zwykło. Nazbierało się tego niemało. Aby wszystko zabrać, trzeba by było mieć dwa volkswa- geny. Należało więc to i owo pozostawić. Wszystko odby- wało się w spokoju, nawet mój synek zaczął wrzeszczeć dopiero wtedy, kiedy żona, której ręce się trzęsły, upuściła go na dywan. Na szczęście upadł na tylną część ciała. Musieliśmy doczekać do zapadnięcia zmroku, by załado- wać wóz w ciemnościach. Sąsiedzi moi wiedzieli, że na razie nie zamierzam nigdzie wyjeżdżać. Gdyby nas zobaczyli z taką masą rzeczy, temu i owemu mogłoby się to wydać podejrzane. Kiedy się ściemniło, znieśliśmy po cichutku walizy, torby i paczki. Po czym wypchnęliśmy wóz. Uru- chomiłem go dopiero w chwili, kiedy znaleźliśmy się poza blokiem mieszkalnym. Noc była burzliwa, dął mocny wicher, szalała ulewa. Musiałem jechać ostro, aby jeszcze po ciemku albo przy- najmniej o świcie dotrzeć do granicy. Zły los mógł spra- 15 wić, że na punkcie kontrolnym rozpoznałby mnie któr - z wartowników jako oficera prasowego. Ale szalejąca ni pogoda dawała szansę na przedostanie sią przez granicę. Uwzględnić należało również to, że minister mógł zaż dać, aby taśma dźwiękowa została mu dostarczona n tychmiast, a nie dopiero następnego dnia. Istniała równ: możliwość, że w ministerstwie podsłuchano moją rozrr wę z przyjacielem, noszącą charakter ostrzeżenia. Gdy' się tak stało, zaczęto by szukać taśmy i mnie, ustalono \ że wraz z żoną i dzieckiem opuściłem samochodem osit ¦¦'¦ le, co pociągnęłoby wszczęcie pościgu. Znajdowałem się przecież na autostradzie i żaden dol przyjaciel nie mógł mnie już ostrzec. Pędziłem tak wśi ¦ wichru i ulewy, a może już wieść X) ucieczce doganiała mi po drutach telefonicznych, może już czekano na mnie granicy. Był to wyścig z czasem, w którym minuty odgi wały rolę decydującą. Kiedy znajdę się po tamtej stronie, niechaj sobie ta punktach granicznych telefony szaleją! Ale co będzie, L- żeli w Bonn wydany został rozkaz natychmiastowego u > cia mnie? Czy mnie zatrzymają po drodze, czy też pochy v cą w ostatniej chwili — podczas przekraczania granicy? Tego rodzaju myśli przy akompaniamencie wichi ?>¦ i ulewy nie stwarzały nastroju pogodnego. A co będzie, • e- żeli coś się w samochodzie zepsuje? Niezależnie od C.;el> refleksji pędziłem naprzód jak szalony. Z żoną prawie ?: rozmawiałem. Awanturniczość wyprawy, wszystko,. postawiłem na kartę, ciemności nocy, wycie wichury i \ wa nie sprzyjały rozmowie. Kiedyśmy otwierali v, mówiliśmy szeptem, jakby obawiając się podsłuchu. C zewnętrznie byłem spokojny, przede wszystkim ze wz; du na żonę, były to dla mnie godziny może najwięks* w życiu napięcia. Wprawdzie nie chodziło o życie i śmi jak w latach wojennych na froncie, ale szło o coś bai istotnego: o wolność. Jeżeli nie rozpoczęto pościgu, sz? moje stały pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. 16 Jeszcze jedna okoliczność potęgowała niebezpieczeń- vo. Nie chodziło oczywiście o list, który trzeba było je- wrzucić. Napisaliśmy do rodziców mojej żony, wło- liśmy do koperty sporo pieniędzy z prośbą, by mój ić pojechał do Karlsruhe, wyekspediował nasze meble do amburga oraz postarał się, aby zostały tam umieszczone i a składzie. Nie mogliśmy oczywiście wtajemniczyć w całą s^iawę rodziców żony. Gdybyśmy to uczynili, znaleźliby sif w straszliwej sytuacji. Albo musieliby natychmiast po L otrzymaniu listu złożyć meldunek policji, albo jako wplą- f tfeni w aferę czekać na konsekwencje. Oto dlaczego napisaliśmy im, że jedziemy na urlop do Bawarii i Szwaj- carii, a potem osiądziemy w Hamburgu, dokąd zostałem przeniesiony. List ten naturalnie musiał być wrzucony do skrzynki. Nie był to żaden problem. Natomiast wielki kłopot spra- wiała mi taśma, której nigdzie nie dało się niepostrzeżenie ukryć. Znaleziona być nie mogła, gdyż los wielu oficerów |i zależał od tego, czy Strauss owe nagrania otrzyma, czy też linie. Nie mogło być również mowy o ich zniszczeniu. Nie li było bowiem lepszego dowodu na planowane powiększenie | armii oraz na to, że pewni oficerowie zaoponowali przeciw ,temu. Byłem w niezwykle ciężkiej i kłopotliwej sytuacji. i Pozostawała jedynie możliwość zdeponowania taśmy u ja- j fkiegoś przyjaciela. Zdecydowałem się dać ją na przecho- 'wanie jednemu z uczestników konferencji, który się naj- ostrzej wypowiedział przeciw Straussowi. Aby dotrzeć do I1 tego przyjaciela, musiałem zboczyć z autostrady i za- I' miast na wschód, jechać w kierunku przeciwnym, co było równoznaczne z niemałą stratą czasu. W życiu nie zapomnę, z jakim wyrazem twarzy przy- witała mnie żona przyjaciela, kiedy w nocy wtargnąłem do ich mieszkania i zakomunikowałem, że w wozie czeka mo- ja rodzina. Wizyta ta musiała się jej wydać tym dziwniej- sza, że nie utrzymywaliśmy właściwie ze sobą bliższych stosunków. i — Żołnierz trzech armii WIC z w pog t dać tyc mo wę się że le, pr wi po gr W! pi że ci CL i ż< r< rc T W krótkich słowach wtajemniczyłem przyjaciela w sprawę, oświadczając, że mam zamiar spędzić urlo| w Bawarii, ale przede wszystkim zależy mi na zyskaniu czasie. Prosiłem, aby przechował taśmę w bezpiecznj miejscu. Po urlopie zabiorę ją lub poproszę o jej odesłani Kiedy już pozbyłem się tego ciężaru, wyłoniły się kłopoty i wątpliwości. Zaczęły mi chodzić po głowie na stepujące myśli: mój przyjaciel, już choćby w interesi' własnym, nie wyda z rąk taśmy. Czy prześle ją jednak d NRD, czy zniszczenie jej nie byłoby dla niego korzystniej sze, przecież w każdej chwili może zaprzeczyć, że go odowej Młodzieży Niemieckiej został przekształcony Wszechniemiecki Związek Młodzieży. Było już tylko ok od przyszłego zrównania z Hitlerjugend. ietlaleko mieszkał we wspaniałej willi dyrektor gene- y Flick, właściciel koncernu tej samej nazwy. Pan k spał spokojnie, w ogrodzie patrolował człowiek z re- werem w towarzystwie dwóch wilczurów. Psy nazy- y sią Lux i Horst; człowieka, któremu towarzyszyły, ywano Karolem Ernstem. Dawniej służył długie lata :awalerii. 'apa Ernst miał dwóch synów. Starszy, Karol, został niej gruppenfiihrerem SA w Berlinie, młodszy, Gustaw, eżał do Wszechniemieckiego Związku Młodzieży i był im przyjacielem. Odwiedzałem go często i zawsze było . mnie wielkim przeżyciem, kiedy mogłem zajrzeć do łoju jego brata. Leżał tam na szafie hełm stalowy ogromną swastyką. Na ścianach wisiały szable, broń ina, czarne chorągwie z trupimi głowami oraz liczne osy ludzi w mundurach. Tutaj po raz pierwszy słysza- n o Adolfie Hitlerze, Hermannie Góringu i Erneście •hmie, o marszu pod monachijską Feldherrnhalle, o bija- iach w piwiarniach, o nadchodzącej „rewolucji". Były pitan Rohm był szefem SA. Karol Ernst uważał, że przyszłym rządzie będzie obok Hitlera jedną z najwybit- ej szych osobistości. Wszystko sprawiało wrażenie czegoś bardzo tajemnicze- )., było bardzo męskie, pachniało frontem. Karol Ernst miał ogromny dar opowiadania, słuchaliśmy 3 z entuzjazmem, czuliśmy się mali i nędzni, kiedy mó- p\l: — Piękne to wszystko, co robicie w waszym Wszech- iemieckim Związku Młodzieży, ale niepoważne, miesz- czańskie, jak w Stahlhelmie. I to mają być żołnierze fron- towi? Żadnej fantazji, żadnego rozmachu! Przekonaliśmy się już, że istnieje coś więcej niż roman- tyzm wypraw i podróży. Często z rozmaitymi grupami młodzieżowymi różnych związków żołnierskich braliśmy udział w ćwiczeniach. Również nierzadko dochodziło do starć z Komunistycznym Związkiem Młodzieży oraz z So- cjalistyczną Młodzieżą Robotniczą. Pewnego razu w takiej walce zetknąłem się z synami szewca. Podaliśmy sobie na powitanie ręce, co u mego gruppenfiihrera wywołało atak furii. Wrzasnął na chłopaków: — Wasze miejsce w Weddimg albo wA Kópenick, nie obnoście waszych czerwonych szmat po Griinewaldzie. Oburzeni chłopcy zawołali: — Tyś chyba z byka spadł! Przecież my tutaj mieszkamy! Na to mój gruppenfuhrer: — To przeprowadźcie się jak najprędzej, paskudni Moskale. Obywatele Sąsiadem moim w ławce szkolnej był Żyd, Wilhelm Deutsch. Jego ojciec został za waleczność odznaczony w pierwszej wojnie światowej Krzyżem Żelaznym. Wil- helm pomagał mi w łacinie, ja podpowiadałem mu, kiedy nie mógł sobie przypomnieć jakiegoś znakomitego wodza lub męża stanu. Graliśmy razem w hokeja, młodszą jego siostrę nauczyłem jazdy na łyżwach. Matka jego miała jakąś pracę w Niemieckim Czerwonym Krzyżu. Deutsch nie był w naszej szkole jedynym Żydem, ale nie istniała jeszcze u nas tak zwana kwestia żydowska, jakkolwiek dawni uczniowie, werbując do organizacji studenckich kolegów z klas wyższych, pomijali Żydów. Nasi nauczyciele również nie przeciwdziałali nagonce antysemickiej, która coraz bardziej zaczynała się panoszyć na ulicach. 48 Na murach poczęły się już pojawiać napisy: „Żydzi to nasze nieszczęście". Na płotach wisiały plakaty: „Żydzi są wszystkiemu winni". Szczekaczki powtarzały w kółko: „Zgiń, Żydzie, przepadnij!" Szkoła nie zajmowała wobec tego wszystkiego określonego stanowiska. Wprawdzie mie- liśmy być wychowani na dzielnych obywateli utworzonej w Weimarze republiki, ale były to tylko czcze pozory. Żaden nauczyciel nie występował jawnie przeciw tej republice, ale żaden też zbytnio się nią nie entuzjazmował. Kiedyś któryś z nauczycieli, będący oficerem rezerwy, wspominając na lekcji o prezydencie Ebercie, uczynił to nie bez szyderstwa, ironizując, że prezydent był kiedyś siodlarzem. Mówiąc o Hindenburgu, nauczyciele nie wspo- minali zupełnie o jego funkcji państwowej, stwierdzając tylko, że to pan feldmarszałek. Historyczne barwy czarno-czerwono-złote znajdowały o wiele mniej uznania niż ciągle jeszcze czarno-biało-czerwona flaga handlowa. W ogniu krzyżowym rozmaitych wpływów i poglądów nie potrafiłem się należycie zorientować. Wysiadując w ławce szkolnej nie wiedziałem dobrze, po co mam się właściwie uczyć. Przecież mieliśmy już dosyć woźnych biurowych z maturami, a w urzędach pośrednictwa pracy stały tysiące zdrowych mężczyzn, aby otrzymać zasiłek bezrobotnego. Ojciec mój nie stracił wprawdzie posady, ale stracili ją moi bracia, wyrzucono na ulicę czterech sy- nów szewca, trzech z mojej klasy opuściło szkołę, ponie- waż ich rodzice nie byli już w stanie opłacać czesnego. Ale z barów i z ogródków kawiarnianych płynęły skocz- ne dźwięki saksofonów, opiewających weekendy i blaski słońca. Dla milionów weekendy były bez blasku słońca. Nie miałem ochoty na nic, a już najbardziej nie chciało mi się uczyć. Wieczorami uczniowie i bezrobotni wystawali na rogach ulic. Ojciec mój klął: — Jaka szkoda, że nie istnieje obowiązkowa służba wojskowa. Zadecydowało to o moim losie. Już w dzieciństwie 4 — Żołnierz trzech armii 49 ciągnęło mnie do żołnierki. Żołnierzom zawdzięczs moją kolekcję naboi, w tornistrze żołnierskim nosi moje książki i zeszyty. Podczas ćwiczeń w Związku I dzieży rozpierała mnie duma, kiedy prowadził je praw wy oficer. Żaden trud nie był wtedy za ciężki. W szkole sławiono czyny i osiągnięcia armii cesarsŁ Wuj i kuzyni dochrapali się stopnia oficerskiego. Of. rem zostałby również chętnie mój brat, ale kiedy się sw czasu zgłosił dobrowolnie, okazało się, że jest za młc Teraz ochotnicy nie byli potrzebni. Nie było również c wiązku służby wojskowej, nad czym tak ubolewał : ojciec, pełen zawsze uznania dla dyscypliny i porzą< w dawnym wojsku. Nie miałem powodu, aby wątpić, życzył mi takiej kariery życiowej, a ponieważ moje mai nia o plantacjach nie były realne, nie miałem nic przeć ko takim planom. Żołnierka wydawała mi się czymś bardzo zaszczytny a poza tym chciałem się po prostu wyrwać ze szkoły. . żołnierzem w owych czasach można było zostać tylko v, dy, kiedy kandydat zobowiązał się do co najmniej dwu stoletniej służby w Reichswehrze. Złożyłem zatem podanie. Referencji z kół „narpdowy nie brakowało mi. Napisałem, że chcę służyć mojej czyźnie, zostać żołnierzem, tylko żołnierzem. : Pierwsze kroki Na wezwanie do badania lekarskiego oraz do egzam ze sprawności fizycznej i wiadomości elementarnych musiałem długo czekać. Otrzymałem je na wydrukom nym formularzu. Wartownik przed koszarami pułku w towniczego w Moabicie, gdzie miałem się zgłosić, pok\- tował moje zjawienie się lekceważącym uśmiechem oj słowami: — Dużo szczęścia, ty osesku, trzymaj się dziarsl 50 takich jak ty jest tu cała kupa. Ogromna konkurencja, a przyjmą tylko dziesięciu. Zobaczywszy, ilu się zgłosiło, utraciłem wiarę, że mam jakieś szansę. Tłoczyły się tutaj wysokie draby, spoza których nawet mnie widać nie było. Najchętniej byłbym z miejsca zawrócił. Ale głos zabrał oficer: — Moi pano- wie (naprawdę użył takiego zwrotu), chcecie do Reichs- wehry? Nie wzywaliśmy was, nie bierzemy każdego. Reichswehra jest i pozostaje armią elitarną, zrozumiano? Kto sądzi, że będzie mógł służyć tylko ze względu na pie- niądze i leniuchować, ten jest w wielkim błędzie i lepiej niech sam odejdzie, niż żeby został wyrzucony. Potrzebu- jemy chłopów na schwał, żołnierzy ciałem i duszą, jasne? Słowa te podziałały na wielu ubiegających się jak stru- mień lodowatej wody. Ale nikt nie wystraszył się i nie zrezygnował. — Szmaciarzy, mięczaków, maminsynków nie potrzebu- jemy. Generał von Seeckt stworzył ze związków żołnierzy frontowych, z Freikorps i z ochotników stutysięczną ar- mię. Mamy tylko frontowych oficerów i szeregowców, nie ma wśród nas koleżków i kumpli. Panuje tutaj ton szorstki, ale serdeczny. Komu to nie w smak, ten niechaj nie pod- • daje się badaniu lekarskiemu, jasne? Słuchałem tego jak pięknej muzyki, zdawało mi się, że urosłem o kilka centymetrów. — Reichswehra jest apolityczna, nie obchodzą jej waśnie i spory partyjne. Stworzona dla ochrony republiki przeciw wrogom zewnętrznym i wewnętrznym, dała licz- ne dowody, że do tego zadania dorosła. Nie ma u nas miej- sca dla wrogów państwa. Oto dlaczego nie będziemy w na- szych szeregach tolerowali ani komunistów, ani nazistów. Ci, którzy sądzą, że będą mogli w Reichswehrze uprawiać politykę, niech idą od razu na złamanie karku. Reichs- wehra jest apolityczna, zrozumiano? Nikt z obecnych nie był taki głupi, aby się przyznać, że 4< 51 ma coś wspólnego z komunistami czy narodowymi socjali- stami. Czekaliśmy zatem na ciąg dalszy, który też nastąpił. — Jestem pewien, moi panowie, że są wśród was za- równo naziści, jak komuniści. Naziści przychodzą sami, komunistów się przysyła. Zapamiętajcie sobie: kto roz- powszechniać będzie wywrotową propagandę, podlega karze i wyleci, zrozumiano? Następnie podporucznik kazał jednemu z podoficerów stanąć przed frontem czekających i powiedział: — Niech kapral Vogel pokaże tym panom swój zegarek. Podoficer, uśmiechając się z zakłopotaniem, wyciągnął z kieszeni spodni złoty zegarek i uniósł go w górę. — Zegarek taki, moi panowie — oświadczył pod- porucznik — możecie zdobyć. Ale czy wiecie, panowie, w jaki sposób? Czytałem wprawdzie w gazecie o wydaniu rozporzą- dzenia ministra Reichswehry, generała Groenera, w spra- wie zegarków, ale wolałem milczeć. Niektórzy zapewne fsądzili, że taki zegarek można otrzymać jako nagrodę za mistrzostwo w strzelaniu albo w uznaniu zasług sporto- wych. Nic podobnego! — Taki złoty zegarek otrzyma każdy, kto wytropi ko- munistę albo nazistę, który się wśliznął w nasze szeregi. Jak panowie widzą, panuje tu nie tylko męska dyscyplina, jesteśmy również wielkoduszni. Ostatnie słowa brzmiały nieco ironicznie. Nie oriento- wałem się, czy podporucznikowi ta judaszowa nagroda za donosicielstwo odpowiada, czy też wolałby, żeby Groener wyznaczył wyższą. Natomiast słowa o apolitycznej Reichswehrze trafiły mi całkowicie do przekonania. Mia- łem osiemnaście lat, pragnąłem służyć jako żołnierz swo- jej ojczyźnie i uważałem, że najlepiej spełnię swój obo- wiązek służąc w wojsku, rzekomo apolitycznym. Gdyby ktoś chciał wytłumaczyć mi wówczas, że Reichs- wehra, mimo demokratycznego szyldu, w gruncie rzeczy 52 stała tylko na straży interesów mniejszości rozporządza- jącej w Niemczech pełnią władzy, pomagała realizować wielkie jej plany polityczne, że była pochłonięta przygo- towaniem agresywnego rewanżu za klęskę poniesioną w pierwszej wojnie światowej oraz robiła wszystko, aby nie dopuścić do prawdziwej demokratyzacji — wzru- szyłbym tylko ramionami. Podoficer, ten od zegarka, otrzymał polecenie zaprowa- dzenia nas do lekarza. Pochłonęło to długie godziny. Nigdy w życiu nikt nie badał mnie tak gruntownie, jak ów lekarz pułkowy. Wy- pytywał przy tym, czy i kiedy ojciec mój chorował na odrę, czy miałem trypra. Po ukończeniu badania lekarskiego grupka nasza stop- niała do dwudziestu.» „Olbrzymy" nie zostały przyjęte, Reichswehra wolała średniaków. Z kolei jakiś podporucznik zaznajamiał nas przez bitą godzinę z rozmaitymi urządzeniami i pomocami sportowy- mi. Na zakończenie, kiedy byliśmy już całkowicie wypom- powani, zaprowadzono nas raz jeszcze do sali gimnastycz- nej, gdzie oczekiwał kapral Vogel: — Tak, moje sraluszki, teraz każdy musi się unieść na trapezie, ile razy potrafi. Chyba przyjdzie wam to łatwo, przecież w domu nieraz wdrapywaliście się po kredensach, aby zdobyć trochę chleba. „Sraluszki" można było ostatecznie uznać za określenie raczej ciepłe niż szorstkie. Ale reszta tego, co powiedział, wydała mi się obraźliwa. Chciałem być prawdziwym żołnierzem, duszą i sercem, toteż słowa na temat wdrapywania się po kredensie wy- prowadziły mnie z równowagi; wyłaziłem na trapezie ze skóry, zaciskałem zęby, aby nie popsuć całej sprawy ja- kimś burknięciem pod adresem tego osła. Wreszcie kapral Vogel miał tego również dosyć i powiedział łaskawie: — No, wystarczy. Zejdźcie z trapezu. Następnie odbyło się badanie inteligencji, w której Vo- 53 I gel już nie uczestniczył. Podporucznik wybrał sobie innych 'asystentów. Naprzód musieliśmy wyjaśnić pokrótce, co nas skłoniło do ubiegania się o przyjęcie do Reichswehry. Potem padły pytania na temat daty urodzin Fryderyka II, Bismarcka i Hindenburga oraz wypytywano nas o różne bitwy. Egzamin zakończyły dwa zadania rachunkowe i coś w rodzaju podchwytliwej łamigłówki. Nie dowiedzieliśmy się od razu, jak wypadł nasz egza- min. Wolno nam było jeszcze zjeść obiad w kantynie żoł- nierskiej, potem zostaliśmy zwolnieni. Podporucznik o- świadczył na pożegnanie: — Powiedzcie przyjaciołom i znajomym, że przyjmuje- my jeszcze zgłoszenia. Jesteśmy kontynuatorami dobrej starej tradycji, zawsze znajdzie się u nas miejsce dla przy- zwoitych ludzi. Nie zapominajcie: Reichswehra jest apo- lityczna. W odpowiednim czasie powiadomimy was. Rodzina czekała w napięciu i podnieceniu na mnie i na wynik egzaminu. Matka widziała już swego najmłodszego na dalekim placu ćwiczeń. „Kronprinz" przywitał mnie słowami: — Mam nadzieję, żeś nas wszystkich nie skom- promitował! — Ojciec chciał natomiast wiedzieć, czy w Reichswehrze panuje taki sam porządek i dyscyplina jak w starej armii. Nie mogłem mu na to odpowiedzieć, za to poinformowałem go szczegółowo o wszystkich przeży- ciach w koszarach. Klasa przyjęła moje postanowienie różnie. Większość zapewne postąpiłaby tak samo, gdyby rodzice wyrazili swoją zgodę. Inni nie entuzjazmowali się tym, że trzeba rozpoczynać służbę od szeregowca, bez pewności, że się później zostanie oficerem. Byli tacy, którzy albo nie mó- wili ani słowa, albo życzyli z całego serca złamania rąk i nóg. Mój sąsiad w ławce próbował wyperswadować mi moją decyzję. — Zobaczysz, będziesz tego żałował. Zdaj naprzód ma- turę, a potem, jeżeli już koniecznie chcesz być żołnierzem, wstąp do Reichswehry jako kandydat na oficera. 54 — Daj spokój, Wilhelmie. Chcę do Reichswehry, i to teraz, zaraz. * — Zastanów się! Lepiej, żebyś się skoncentrował na historii i niemieckim. Idę o zakład, że byłby z ciebie do- bry dziennikarz albo adwokat. Jestem tego pewien. — Wiem, Wilhelmie, że masz najlepsze intencje. Ale jestem już jedną nogą w Reichswehrze. Wilhelm Deutsch odradzał jeszcze przez chwilę. Ale nie zmieniłem postanowienia, rozstaliśmy się. — Niechaj ci się dobrze wiedzie. I pamiętaj: — Tirpitz nie był medykiem, mylisz go zawsze z Virchowem. A nad Renem obchodził Sylwestra nie Stary Dessauer, lecz Sta- ry Bliicher. Wilhelm roześmiał się przypomniawszy sobie, jak to Clausewitza brał za Gneisenaua, jak to kiedyś husarzy Lutzowa w jego relacji roznieśli na szablach wojska cesa- rzowej Marii Teresy. Za to umiał na pamięć Schillera i Goethego, a języków obcych nauczono go już w kołysce. -— Nastawiaj dobrze uszu, Brunonie, i zapisz sobie na lewym mankiecie: Co wolno Jowiszowi, tego nie wolno bawołowi. —¦ To nieładnie z twojej strony, że na pożegnanie de- gradujesz mnie do bawołu. — Jestem pewien, że z powiedzenia tego nieraz zrobisz w wojsku użytek. A teraz wszystkiego dobrego! Niestety, nie wypisałem na mankiecie tego przysłowia. Zapamiętałem je tylko, ale nie zawsze o nim myślałem. W kręgu nazizmu Opuściłem zatem szkołę i wykorzystywałem czas na przygotowania do tego, co mnie czekało. Książek wojen- nych, podręczników wojskowych, instrukcji dotyczących wykształcenia militarnego miałem pod dostatkiem. Nie było powodu do obaw, że studiuję na próżno, gdyż przez 55 f jednego ze znajomych ojca dowiedziałem się już, że me- mu wcieleniu do Reichswehry nic nie stoi na przeszko- dzie. Nie mógł tylko wymienić terminu, w którym to na- stąpi. Należało więc czekać. Na nudy nie mogłem narzekać. W Berlinie ciągle się coś działo. W wielkim kinie w śródmieściu wyświetlano film „Na Zachodzie bez zmian" według głośnej powieści Remar- que'a. A właściwie nie wyświetlano. W ciągu dwóch tygod- ni wykupiłem co najmniej pięć biletów, ale filmu nie obej- rzałem. Każdego wieczora przedstawienie zrywano. SA blokowała wejścia, wrzucała na salę białe myszy i bomby cuchnące. W rezultacie zjawiała się policja i do wyświe- tlenia filmu nie dochodziło. Na ulicy stały tłumy. Pewne- go razu z dachu swego samochodu przemówił do nich szef propagandy nazistowskiej doktor Goebbels. Szeregi SA przerywały mu ustawicznie okrzykami: — Zagłada Ży- dom! Niemcy, obudźcie się! Goebbels utrzymywał, że to wstyd i hańba, aby pismaki żydowskie pokroju Remarque'a znieważały honor żołnie- rzy frontowych. — Zagłada Żydom! To hańba, aby poprzez taki film obrzucać błotem bo- haterską walkę niezwyciężonej armii, to typowe dla Re- publiki Weimarskiej, że do takiego filmu dopuściła, ale już niedługo zrobi się z tym koniec. — Niemcy, obudźcie się! Choć chętnie byłbym ten film obejrzał, aby mieć o nim własne zdanie, słowa Goebbelsa wywarły na mnie pewien wpływ; mówił przecież z zachwytem o sławie żoł- nierskiej, a ja postanowiłem zostać żołnierzem. Porywała mnie jego swada, porywało podniecenie tłumu, które znajdowało swój wyraz w zbiorowych okrzykach. Jeszcze silniejszego wrażenia doznałem w Pałacu Spor- towym, kiedy w demonstracji masowej uczestniczył Hi- tler. Już na godzinę przed rozpoczęciem pałac był wypeł- 56 niony do ostatniego miejsca. Wszyscy czekali w napięciu na pojawienie, się fiihrera. Zjawił się w olbrzymiej hali punktualnie co do minuty. Przeszedł w otoczeniu swej świty przy dźwiękach marsza wojskowego na podium, powitał tłum podniesieniem prawej ręki. Dźwięki muzyki zamilkły wśród ryków „Heil!". Po chwili Goebbels otwo- rzył zgromadzenie, po każdym jego zdaniu znowu rozlega- ły się wrzaski i ryki: „Heil!". Widziałem mężczyzn i ko- biety, którym łzy spływały po twarzy; opanowany ogólną atmosferą sugestii masowej, ryczałem razem z nimi pełen zachwytu i entuzjazmu. Hitler rozpoczął półgłosem, niemal niezrozumiale. Kiedy zaprezentował się jako żołnierz frontowy, zerwał się hu- ragan oklasków. Mówca przeszedł na ton głośniejszy, wreszcie zaczął krzyczeć jak opętany; napiętnował bol- szewizm i żydostwo światowe, które to moce ponoszą winę za to, że Niemcy staczają się ku ruinie, choć Opatrzność powołała naród niemiecki, jako wybraną rasę, do wyż- szych celów. Musi się to gruntownie zmienić, narodowi socjaliści już się o to zatroszczą. Przed młodym, wrażliwym chłopcem słowa te otworzyły nowe, niezwykłe horyzonty. Jeżeli miałem jakieś wątpli- wości, to tłumiłem je, oszukując samego siebie. Co się tyczy Żydów, to byłem przekonany, że mówiąc o żydo- stwie światowym, Hitler nie ma na myśli poszczególnych Żydów, jak na przykład mojego przyjaciela Wilhelma Deutscha, o którym miałem jak najlepsze mniemanie. Opuściłem Pałac Sportowy pełen dumy, że należę do narodu wybranego. Pewnego razu poszedłem z Gustawem Ernstem na inne zgromadzenie. Przemawiać miał na nim znawca spraw kolonii, generał von Lettow-Vorbeck. Na początku jakiś mówca narodowosocjalistyczny wyjaśniał zasady programu partyjnego. Nie bardzo wprawdzie rozumiałem, co miał na myśli mówiąc o zerwaniu pęt jarzma kapitalistycznego, ale należałem do przeciwników wszelkiego ujarzmiania. 57 ;i ' Wypowiedział się ów mówca za żołnierzami frontowymi, znalazł słowa pochwały dla Reichswehry, przez co mnie bez reszty pozyskał. Trzeba skończyć z haniebnym trak- tatem wersalskim! Byłem również za tym. Najbardziej entuzjazmowałem się myślą o wspólnocie ludowej bez walki klas. Wyobrażałem sobie, jak to będzie cudownie, kiedy nikt już na chłopców szewca nie będzie spoglądał krzywym okiem, kiedy skończą się przywileje zadzierają- cych nosa maminsynków, kiedy poczuję się wreszcie członkiem wielkiej wspólnoty ludowej. Mówca zakończył okrzykiem: „Heil Hitler!", po czym głos otrzymał generał w stanie spoczynku, von Lettow- -Yorbeck. Rozwlekle, ale interesująco przedstawił on dzia- łalność swoich oddziałów w Afryce. Na zakończenie dał wyraz przeświadczeniu, że Niemcy pod przewodem Adolfa Hitlera otrzymają utracone kolonie. Obiecał współpracę i wezwał młodzież, aby już dzisiaj przygotowywała się do zadań czekających na nią w koloniach. Oklaskiwano go głośno i długo, dłużej niż pierwszego mówcę, prawdopodobnie z respektu dla jego wieku i rangi. .Znowu ożyło we mnie marzenie o posiadłości z piękną werandą. Powinienem się trzymać tych kolonii! Zaraz po zakończeniu zgromadzenia zgłosiłem się przy wejściu jako kandydat na członka partii narodowosocja- listycznej. Zarówno tego wieczora, jak i później — i tu, i w wielu innych miejscach — uczynił to niejeden. W drodze powrotnej Gustaw Ernst zapytał mnie, gdzie to zniknąłem na tak długo; stracił mnie z oczu i czekał przy wyjściu. Rozpromieniony odpowiedziałem: — Wy- pełniłem wniosek o przyjęcie do partii. — Ależ chłopcze, przecież masz być wkrótce przyjęty do Reichswehry, nie wolno ci należeć do partii. Zawrócimy, wycofasz swój wniosek. — To byłby nonsens, lada dzień może dojść do rewo- lucji i Hitler obejmie władzę. Wtedy nie pójdę wcale do Reichswehry, lecz zgłoszę się do kolonii, jasne? 58 — Ty, biedny głupcze, naprawdę wierzysz w kolonie i w te brednie, które opowiadał Lettow-Vorbeck. — Pewnie, że wierzę. Inaczej nie pozwoliliby mu mó- wić. Gustaw Emnst wybuchnął śmiechem. — Pójdźcie do mnie, dziateczki, czytajcie „Mein Kampf" Adolfa Hitlera. Dam ci później tę książkę do przeczytania, wtedy przeko- nasz się sam, że rezygnujemy z kolonii, bo razem z Anglią na nowo podzielimy świat. Nasza przestrzeń życiowa znaj- duje się na Wschodzie. W Polsce i w Rosji można hodować bydło i zasiewać niezmierzone obszary. Miałem wrażenie, żem oberwał po głowie. Gustaw chyba się myli. Tyle słyszałem o koloniach, tak o nich marzyłem i mielibyśmy z nich wspaniałomyślnie zrezygnować? Nie! To być nie może! — Gdyby Hitler tak napisał i gdyby tego pragnął, nigdy nie pozwoliłby generałowi Lettow-Vorbeckowi tak mó- wić. Sam to chyba przyznasz. Gustaw Ernst położył mi rękę na ramieniu i powie- dział: — Po pierwsze, możesz to przeczytać sam; po drugie, brat mój ma osobiste kontakty z Róhmem, Goebbelsem i Hitlerem. Możesz być pewien, że tak jest, a co się tyczy starego generała, to plótł brednie. Ale o lepszej wizytówce nie mogliśmy nawet marzyć. Ten generał to magnes dla niemieckich nacjonalistów. Ale, prawda, w przyszłym tygodniu ma się odbyć w Pałacu Sportowym wielka ma- nifestacja, warto, żebyś przyszedł. Będzie przemawiał książę August Wilhelm, syn cesarza Wilhelma. Kiedy nasz „Auwi" występuje w mundurze SA, buda jest zawsze pełna. Po kilku dniach wycofałem swoje zgłoszenie do partii. — Dlaczegóż to? — zapytał NSDAP-owiec. — Wstępuję do Reichswehry. — Trzeba to było powiedzieć od razu, potrzebujemy w Reichswehrze takich jak ty. Więc dobrze, ale pozosta- niemy w kontakcie, prawda? 59 Pozostaliśmy w kontakcie. Pewnego dnia poczta przyniosła niebieską kopertę. Zwołałem na uroczystość pożegnalną wszystkich przyja- ciół. Tymczasem matka pakowała moje toboły i płakała, że jej najmłodsza latorośl, którą wyhodowała w najcięż- .szych czasach, musi opuścić ognisko domowe, jechać do dalekiego Kołobrzegu, i to w dodatku jako żołnierz. Dla świętego spokoju matka uznawała bez szemrania poglądy polityczne mego ojca i braci. Hitlera nigdy zby- tnio nie lubiła. Nienawidziła gwałtu i przemocy, komu- niści, SA i wojskowi byli dla niej uosobieniem tego gwał- tu. Gdyby od niej zależało, nigdy nie zostałbym żołnie- rzem. Zapewne myślała przy tym o trzech moich ojcach chrzestnych, którzy nie wrócili z pierwszej wojny świato- wej. Eksperyment Kalendarzowo rok rozpoczyna się 1 stycznia, mieszka- nia zwykło się*zmieniać 1 kwietnia i 1 października, posadę obejmuje się zwykle pierwszego. Reichswehra wezwała mnie, abym dnia 13 kwietnia 1931 roku zameldo- wał się w 13 kompanii 4 pułku piechoty w Kołobrzegu nad Morzem Bałtyckim. — Żeby to tylko źle się nie skończyło, mój chłopcze. Dwie trzynastki — to niedobrze. — Nie martw się, mamo. Jedna trzynastka odsuwa na bok drugą, a poza tym nie jestem zabobonny. Wkrótce okazało się, że termin 13 kwietnia został ści- śle ustalony i przemyślany przez ministerstwo Reichswe- hry. W jednym z departamentów tego ministerstwa, któ- rym wówczas kierował Groener i które, obchodząc po- stanowienia traktatu wersalskiego, zajmowało się planami mobilizacyjnymi, opracowano szczegółowe programy szybkiego szkolenia. Obejmowały szkolenie ćwierćroczne, 60 ośmiotygodniowe, czterotygodniowe, a nawet dwutygod- niowe. Plany te trzeba było w praktyce wypróbować. Należałem do stu dwudziestu królików doświadczalnych, objętych programem dwutygodniowym, które dnia 13 kwietnia przybyły do kompanii miotaczy min, rozlokowanej w Ko- łobrzegu. Moja służba wojskowa rozpoczęła się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałem. Po zarejestrowaniu się w kan- celarii udałem się do magazynu, gdzie wydano mi odzież. Jeżeli coś z przyodziewku wojskowego nie pasowało, moż- na było następnego dnia dokonać zamiany. Na sali dyżurny pomógł nam przy porządkowaniu szafek i słaniu łóżek. Żadnych wymyślań, jeżeli coś nie stało lub nie leżało, jak należy. Dyżurny był jednocześnie naszym instruktorem; wta- jemniczył nas w zasady życia wojskowego, nauczył od- różniać stopnie wojskowe, zaznajomił nas z regulami- nem koszarowym oraz z regułami zachowania się wobec przełożonych. Kiedyśmy mylili stopnie służbowe i nazy- wali kapitanów podporucznikami, nasz instruktor nie wrzeszczał, tylko spokojnie pouczał. Tak było pierwszego dnia. Następnego dnia, już umundurowani, w hełmach stalo- wych na głowach, zostaliśmy na dziedzińcu koszarowym zaprzysiężeni: „Przysięgam wierność konstytucji i przyrzekam jako dzielny żołnierz bronić zawsze państwa niemieckiego i je- go legalnych instytucji oraz okazywać posłuszeństwo pre- zydentowi państwa i moim przełożonym". Zazwyczaj zaprzysiężenie następowało dopiero po czte- rech tygodniach. Tu odebrano przysięgę od razu, ponie- waż zobowiązywała do milczenia. Chodziło o zachowanie w tajemnicy przeprowadzania błyskawicznych szkoleń, 61 sprzecznych z postanowieniem traktatu wersalskiego, któ- ry liczebność armii niemieckiej ustalił na sto tysięcy. Reichswehra w sposób nielegalny wykorzystywała wszystkie możliwości w tym krótkim terminie. Żołnierzy szkolono na przyszłych podoficerów, podoficerów — na przyszłych dowódców plutonów. Jeżeli chodzi o dowódców plutonów, ich wyszkolenie przebiegało w ten sposób, że w każdej chwili mogli objąć dowództwo kompanii, a z ko- lei dowódców kompanii przygotowywano na przyszłych dowódców batalionów. Reichswehra tworzyła więc de fa- cto wielki rezerwuar podoficerów, oficerów, dowódców i sztabowców dla przyszłej armii. Podobny system zastosowano do naszego rocznika. Star- si szeregowcy poprzydzielani zostali do obsługi dział, pod- oficerowie prowadzili plutony, a na czele kompanii mio- taczy min stał młody podporucznik. Wraz z naszymi stu dwudziestoma rekrutami kompania była w komplecie. Chodziło teraz o to, by ją wyszkolić bojowo, a potem za- prezentować panom z ministerstwa. Najważniejszą rolę odgrywały przygotowania do ewentualnej wojny, mniej- szą — słanie łóżek i trzymanie się poszczególnych posta- nowień regulaminu koszarowego. Oto dlaczego początek był niemal sielski anielski. Uległo to po zaprzysiężeniu gruntownej zmianie. Zgodnie z regulaminem, obowiązującym kompanię mio- taczy min, zostaliśmy podzieleni na trzy grupy. Grupa pierwsza szkoliła się w jeździe konnej, w obsłu- giwaniu aparatów Morse'a i w obsłudze iskrówek, w ro- bieniu szkiców oraz sporządzaniu krótkich meldunków i przekazywaniu rozkazów. W grupie drugiej ćwiczenia przeprowadzano przy mio- taczu min. Przeniesienie tego aparatu, ustawienie go w odpowiedniej pozycji — nie było takie proste, nie oby- ło się bez siniaków i potu. Ten, kto wie, ile pracy i wysiłku wymaga opieka nad 62 koniem, wyobrazi sobie bez trudu, co chłopcy przydzieleni do tej grupy musieli znieść i wycierpieć. Wszystkie trzy grupy szkolone były w obchodzeniu się z karabinem i pistoletem, łącznie z ostrym strzelaniem, w posługiwaniu się granatami ręcznymi i kompasami, w odczytywaniu map i orientowaniu się w ciemnościach nocnych. Na początku drugiego tygodnia kompania po raz pier- wszy ustawiła się na placu, gotowa do wymarszu. Odtąd wychodziliśmy na ćwiczenia codziennie. Wypełniały je forsowne marsze, ostre strzelanie, wznoszenie szańców, kopanie rowów strzeleckich. Kiedy wieczorami zziajani i zgonieni jak psy, brudni, umorusani wracaliśmy do koszar, dawano nam coś do je- dzenia, po czym następowało czyszczenie miotaczy min i broni ręcznej; zdarzało się również, że późnymi wie- czorami musieliśmy jeszcze wysłuchiwać różnych pouczeń i powtarzających się do znudzenia wywodów. O północy padaliśmy jak martwi na nasze łoża, o piątej trzeba było się znowu zrywać. Ostatniego dnia zjawili się oficerowie z ministerstwa Reichswehry, by ustalić rezultat eksperymentu. W lodo- watej śnieżycy zawleczono nas na plac ćwiczeń — dotarliś- my tam przemoczeni do nitki. Na wzgórzu stała liczna grupa oficerów; na'jednego oficera przypadał jeden re- krut. Nie było tu mowy o paradzie wojskowej, nie był to zwykły przegląd, realizowano tu i wypróbowywano część planu mobilizacyjnego. Na apelu wieczornym, do którego ustawiliśmy się przemarznięci do szpiku kości, przemówił generał w mo- noklu, oświadczając: — Daliście dowód, że w ciągu dwóch tygodni można zrobić z cywilów żołnierzy frontowych. Składam podzię- kowanie i wyrażam uznanie oficerom i dowódcom oraz wam, żołnierzom Reichswehry! \ (53 Szkolenie rekrutów Przed dwoma tygodniami przybyliśmy do Kołobrzegu, dotarliśmy do koszar, przeszliśmy przeszkolenie specjal- ne. Teraz po faz ostatni wyczyściliśmy broń i dostąpiliś- my zaszczytu spędzenia wieczoru przy piwie w towarzy- stwie naszych instruktorów. Następnego ranka, z powro- tem w cywilu, pomaszerowaliśmy zwartym szeregiem na dworzec. Do odejścia pociągu, który miał nas zawieźć do batalionu szkolenia rekrutów w Szczecinku, brakowało kilkunastu minut. Nie każdy skorzystał z okazji, żeby po- słać do domu widokówkę. Na przeszło stu dwudziestu młodych żołnierzy prawie wszyscy pochodzili z głębi kraju, ale nikomu nie przyszło do głowy zaprowadzić ich na plażę, pokazać im Bałtyk, odległy od koszar tylko o trzy kilometry. Jechaliśmy do Szczecinka, który wedle Baedeckera był „perłą" Pomorza, a w gruncie rzeczy małą mieściną nad pięknym jeziorem, otoczoną lesistymi wzgórzami. Dookoła rozciągały się koszary. Ten, kogo tu przez pół roku bez- litośnie ćwiczono, nie zapomni nazwy miasta, choć w grun- cie rzeczy niewiele z niego widział. Życie rekrutów sku- piało się na dziedzińcu koszarowym, na placu ćwiczeń, położonym w pobliżu, oraz na strzelnicy. Co czwartą nie- dzielę liczne grupy protestantów oraz małe grupki kato- lików maszerowały na nabożeństwa i po drodze gapiły się na spotykane dziewczęta, jakby były to jakieś cudowne istoty z obcego świata. Już przy powitaniu przez feldfebla, starego zupaka, który na nasze przyjęcie ustawił się wraz z podofice- rami kompanii na dziedzińcu koszarowym, zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy pan generał w monoklu nie pomylił się, i to ogromnie. Wyglądało na to, że czekają na nas pogromcy dzikich zwierząt. Zabrał głos stary zupak. — Wy, żółtodzióby, jesteście zapewne przekonani, żeście już czegoś dokonali. Uważacie, że jesteście żołnierzami. 64 Nie, dziateczki, wyście się tylko przez te dwa tygodnie bawili. Zapomnijcie o tym jak najprędzej. W ogóle nie było was w Kołobrzegu. Jesteście cywile, żałosni cywile. Dopiero teraz zrobi się z was ludzi. Dopiero teraz nauczy- cie się stać i chodzić, zrozumiano? Jeszcze się uśmiecha- cie, no, to wam minie. Dwuszereg, baczność, marsz! Odli- czyć! Oczywiście wszystko źle, oczywiście nie ustawiliśmy się wedle wzrostu, oczywiście kierunek marszu się nie zga- dzał. Zarzuciliśmy na plecy nasze tobołki i zaczęliśmy cwałować po dziedzińcu koszarowym tam i z powrotem, tam i z powrotem. Kiedy już koszule przylepiły się do ciał i kiedyśmy naprawdę wyglądali jak banda żałosnych cywilów, podzielono nas na grupy i posłano do izb kosza- rowych. — Coś mi się wydaje, że teraz się dopiero naprawdę zaczyna! — jęknął berlińczyk Schulz. Miał niestety rację. Ale nie trzeba było być na to jasnowidzem. Szkolenie w Reichswehrze trwało sześć miesięcy i było wyjątkowo ostre. Może to brzmi śmiesznie, ale słaliśmy nasze łóżka z powagą i zapałem, bez zmrużenia oka przy- gotowywaliśmy sobie wieczorem pajdy chleba, by je zjeść rano na stojąco, ponieważ na porządne śniadanie nie było czasu. W kilka minut po obudzeniu stał już w izbie podoficer i zaczynało isię piekło. Pilnował nas przy myciu, co niektórym było nawet potrzebne, kontrolował stan munduru, sprawdzał, czy łóżka odpowiednio zasłane, czy stojące w szafkach naczynia porządnie umyte. Za- nim jeszcze rozpoczęła się właściwa służba, byliśmy zlani potem i zupełnie skołowani. Stosownie do zapowiedzi — musieliśmy się dopiero nau- czyć chodzenia i stania. — Proszę łaskawie tak zewrzeć pośladki, by można było wyciągnąć nimi gwóźdź tkwiący w stole! Z początku wydawało się, że wolno nam śmiać się z takich dowcipuszków, że może nawet powinniśmy się 5 — Żołnierz trzech armii 65 śmiać. Nic podobnego. Żołnierz musiał na wszystko reago- wać jak posąg. Wtedy dopiero miał postawę właściwą. Po staniu nastąpiło chodzenie, po chodzeniu — bieganie, po bieganiu — kładzenie się. Potem wstawanie i znowu kładzenie się. Spocznij, padnij, padnij, spocznij! Kiedy to ciągłe komenderowanie znudziło się podofice- rowi, zamiast wrzeszczeć, opuszczał kciuk na dół, co ozna- czało: padnij! Kiedy odwracał kciuk, podnosiliśmy się. Z kolei nauczyliśmy się różnych zwrotów. W lewo zwrot! W prawo zwrot, w tył zwrot! Nauczyliśmy się oddawania honorów, kłaniania się bez czapki, w czapce, bez walizki, z walizką, w pojedynkę, we dwójkę, w kompanii, stojąc i idąc. Nauczyliśmy się pełzać, brać przeszkody, wdrapywać się na drzewa jak małpy; w ciągu pierwszych czterech tygodni chodziliśmy normalnie tylko wtedy, kiedy taki był rozkaz. Na ogół wszystko odbywało się biegiem. Na pamięć nauczyliśmy się regulaminu koszarowego, przepisów dotyczących słania łóżek i utrzymywania po- rządku w szafach. Nauczyliśmy się rozróżniać oznaki woj- skowe w wojsku lądowym i w marynarce. Tak długo wbi- jano nam do głów numery i siedziby różnych jednostek, że wreszcie mogliśmy je recytować we śnie. Nauczyliśmy się pucować na glans pasy i buty. Nau- czyliśmy się szorować garnki do kawy, naczynia kuchenne piaskiem i drucianymi szczotkami. Nauczyliśmy się tak po- lerować żelazne piecyki, by lśniły jak złoto. Nauczyliśmy się czyścić latryny. Nauczyliśmy się maszerować zbioro- wo, w oddziałach, w kompaniach. Nauczyliśmy się znosić cierpienia bez mrugnięcia powieką. Nauczyliśmy się prze- łykać zniewagi i wymyślania i z miejsca je zapominać. Nauczyliśmy się mówić tylko wtedy, kiedy nas pytano. Nauczyliśmy się wielu, wielu rzeczy. Ale jednocześnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, czy też nie chcieliśmy, że jedne- go uczą nas coraz dokładniej i bardziej precyzyjnie: cał- kowitej rezygnacji z własnego zdania, własnego sądu. 66 Stawaliśmy się ślepymi wykonawcami rozkazów tych, dla których nie istniało nic poza ślepym posłuszeństwem. Zdawało nam się wprawdzie, że wiemy, dlaczego i po co jesteśmy żołnierzami, snuły się nam po głowie różne mgli- ste ideały narodowe, ale uchylaliśmy się od możliwości, a raczej od obowiązku skonfrontowania tego, czego nas „uczono", z własnymi wyobrażeniami i zapytania samych siebie, czy tego rodzaju „wychowanie" naprawdę może być przydatne narodowi i ojczyźnie. Uważaliśmy za szy- kany to, co w istocie rzeczy było systemem degradującym człowieka do roli bezwolnego kółka maszyny wojennej. Nie tylko nie rozumieliśmy tego, ale przyswajając sobie sposób myślenia naszych instruktorów, byliśmy dumni, że wreszcie z żałosnych cywilów staliśmy się „ludźmi". Im dłużej służyliśmy w Reichswehrze, tym bardziej wpa- jano w nas poczucie, że jesteśmy wybrańcami. Z biegiem czasu stawaliśmy się we własnych oczach nadludzmi. Tak czy inaczej, byliśmy radzi, że jesteśmy nareszcie żołnie- rzami. Generał nazwał nas tak wprawdzie jeszcze w Ko- łobrzegu i uwierzyliśmy mu wtedy. Po obecnym wyszko- leniu wiedzieliśmy jedno: generał to wprawdzie wielka ryba, ale Panem Bogiem jest tylko i wyłącznie feldfebel. Z chwilą kiedy staliśmy się „ludźmi", można było dać nam wreszcie broń. Wręczenie tej broni stało się aktem uroczystym, czymś w rodzaju zaręczyn albo ślubu. Karabin uchodził za „na- rzeczoną" żołnierza, który winien opiekować się nim, ba- czyć, by nie wpadł w obce ręce. Każdy z nas mógł jeszcze zrezygnować z kariery woj- skowej. Ale nikt nawet o tym nie myślał; poza tym w Ko- łobrzegu zostaliśmy zaprzysiężeni. Jedynie dwaj rekruci, którzy nie mogli fizycznie sprostać wymogom życia kosza- rowego, wycofali się. Nie na własne życzenie, lecz z decy- zji lekarzy. Opuścili nas smutni i przygnębieni. Było nam ich żal. ii To, czego nas dotychczas uczono teoretycznie, było teraz przeprowadzane w praktyce — z bronią palną i ręczną. — Prezentuj broń! Na ramię broń! Prezentuj broń! Strzelaliśmy nabojami z miedzi — jako dziecko bawiłem się prawdziwymi. Musieliśmy je codzinnie czyścić sido- lem; jeżeli nie lśniły dostatecznie, musieliśmy odbywać półgodzinne ćwiczenia karne. Potem doszły ćwiczenia w marszu, przede wszystkim w starym pruskim marszu paradnym. Tempo 114. W po- jedynkę, we dwójkę, w grupach, w kompaniach. Z kolei ćwiczenia z karabinem. W pojedynkę, w grupach, w kompaniach. Powoli przeistaczaliśmy się w mechanizm. Kiedy kompania stawała do apelu, miało się wrażenie, że to jakaś nieruchoma, zastygła bryła. Nosiliśmy kamasze i buty sznurowane. W każdej pode- szwie tkwiły trzydzieści dwa gwoździe. Rzecz jasna, że w czasie kilkugodzinnych ćwiczeń niejeden gwóźdź zagu- bił się, wyleciał. Biada temu, kto przy przeglądzie ujaw- nił swoją zgubę! A na przybijanie gwoździ nie mieliśmy czasu. Ledwie kompania wpadła do izby, zdążyła ustawić karabiny i pobiegła pod prysznice, już rozlegał się przeraź- liwy gwizdek dyżurnego podoficera: — Jazda, zwijać się, obiad! — Stawaliśmy w szeregu. Podoficer składał meldunek feldfeblowi, z którego ust padała komenda: — Podnieść lewą nogę, podnieść prawą nogę! Ci, u których stwierdzono brak choćby jednego gwoź- dzia, musieli później pół godziny ćwiczyć dodatkowo. Potem feldfebel wysuwał się na czoło kompanii i wo- łał: — Pokazać łapska. Pięć godzin brodziliśmy po błocie, a teraz wymagano od nas, żebyśmy mieli paznokcie jak po manicure. Kiedy ła- pska nie podobały się feldfeblowi, delikwent również mu- siał ćwiczyć dodatkowo pół godziny. 68 Biada nieszczęśnikowi, który nie zapiął guzika. Miało się wrażenie, że otwarły się bramy piekieł. — Pan dobrodziej chce się przeziębić, co? To zamach na własne zdrowie, kochaneczku. Chodzisz na pół nagi. Pół godziny ćwiczeń dodatkowych! A co się dopiero działo, kiedy delikwent zgubił guzik, który był własnością państwa! Niezależnie od tego wszystkiego, kompania stała nie- ruchomo jak bryła. Stała, a czas mijał. W rezultacie na je- dzenie pozostawało tylko kilka minut i znów wszyscy pę- dzili do swoich izb. Czasami nawet nie można było sko- czyć do latryny, bo przeraźliwy gwizdek dyżurnego pod- oficera wzywał na zbiórkę. Mechanizm funkcjonował, kompania stała znowu jakby odlana z jednej bryły. Matką jej był feldfebel. W praktyce troszczył się o wszystko, wszystko załatwiał. Dowódcę kompanii można było porównać z ojcem, który wszystkie drobnostki pozo- stawiał matce i nie chciał zawracać sobie głowy błahostka- mi. Całe jego zainteresowanie ograniczało się jedynie do całości jako jednolitego mechanizmu; poszczególny rekrut istniał dla niego jedynie jako liczba. Kiedy kompania stała jak jednolita bryła, wszystko było w porządku. Matkę widywaliśmy kilka razy dziennie, ojca w cią- gu tych sześciu miesięcy rzadko i na krótko — z wyjąt- kiem ostatniej inspekcji, przy której mieliśmy zaszczyt oglądać naszego kapitana przez kilka godzin. Do rekrutów przydzielony był podporucznik von Die- pow, zubożały arystokrata, karierowicz, niedostępny, oschły, pogardzający ludźmi. Nie lubiliśmy go. Natomiast uwielbialiśmy innych oficerów, przeważnie świeżo upie- czonych podporuczników. Większość podoficerów uczestniczyła w pierwszej woj- nie światowej. Opowiadali nam o swoich przeżyciach fron- towych oraz o walkach z robotnikami w Berlinie, Ham- burga i w Turyngii. Zgodnie z rozkazami, strzelali na wojnie do robotników i chłopów angielskich, francuskich i rosyjskich. Również na rozkaz kierowali broń przeciw Szwajcarom, Duńczy- kom i Szwedom. Po wojnie strzelali do robotników niemie- ckich. Także na rozkaz. Teraz uczyli nas wykonywania rozkazów oraz strzela- nia, nie pytając, kto ma rację, kto nie, nie interesując się zupełnie, komu ta strzelanina przynosi korzyść, a komu szkodzi. Podtrzymywali w nas złudzenie, że jesteśmy żoł- nierzami „apolitycznej" Reichswehry, że mamy bronić republiki przed wrogami wewnętrznymi i zewnętrznymi oraz zgodnie z przysięgą okazywać posłuszeństwo pre- zydentowi państwa i przełożonym. Ani na chwilę nie zastanawialiśmy się, czyje interesy ekonomiczne i poli- tyczne reprezentuje Reichswehra, czyim jest narzędziem władzy. Nie uczono nas tego. Aby przygotować się do przeglądu naszej kompanii re- krutów przez dowodzącego generała — przegląd ów miał zakończyć nasze wyszkolenie — mieliśmy przynajmniej dwa razy w tygodniu ćwiczenia dodatkowe. Tak to się nazywało oficjalnie, w gruncie rzeczy zaś było czystą tre- surą. Z olbrzymimi ciężarami na plecach, w hełmach sta- lowych, dźwigając karabiny i różne narzędzia musieliśmy w ciągu pół godziny wykonywać ściśle komendę: padnij, powstań! Często w błocie, w kałużach. — Padnij! Powstań! Padnij! Powstań! Na brzuchu w kierunku koszarowego muru, czołgaj się! Czołgaliśmy się po maneżu, zapadaliśmy się w torfo- wiska, potem wypędzano nas na prażące słońce. Kiedy któryś walił się z nóg, podoficer osłaniał go swoim cieniem. Bo cień dodaje sił i życia. Kiedy prowadzący ćwiczenia był w wyjątkowo dobrym humorze, zdarzało się, że ze- zwalał leżącemu odpiąć kołnierzyk. Po tych straszliwych ćwiczeniach należało jeszcze w iz- bach przez dwie, trzy godziny czyścić broń. Podoficerom nikt nie złorzeczył, przeciwnie, chwalono głośno feldfebla, który omdlałemu rozpiąi ^uuWUi,„ _. tomiast o nieszczęsnej ofierze mówiliśmy jako o mią- czaku i ofermie. Z żałosnych cywilów zrobiono ludzi, i to ludzi twardych. Stwardnieliśmy i pozostaliśmy twardzi! Na jakiś miesiąc przed końcowym przeglądem dano nam pewnej soboty wychodne do północy. Panu generałowi mogło przyjść do głowy zapytać: „Powiedz, mój synu, byłeś już choćby raz w mieście?" W takim wypadku było- by lepiej, gdyby zapytany odpowiedział: „Tak jest, panie generale". Spiliśmy się jak bele, przecież byliśmy już teraz męż- czyznami! Za to w niedzielę dostaliśmy na placu ćwiczeń niemałą wcierę. Ale pana generała nic to nie obchodziło. Zaprosiliśmy naszych podoficerów na kufel piwa. Przy- jęli łaskawie zaproszenie. Przy pełnym utrzymaniu i za- kwaterowaniu otrzymywaliśmy pięćdziesiąt marek mie- sięcznie. Była to kupa forsy. Kufel piwa kosztował piętna- cie fenigów, kieliszek żytniówki — dwadzieścia. Zasiłek bezrobotnego z rodziną nie wynosił nawet połowy naszych poborów. Trzecia faza Po przeglądzie zostałem przydzielony do 2 batalionu strzelców w Kołobrzegu. Zakwaterowane tam były 5, 6 i 7 kompania strzelców oraz 8 kompania kaemów. Miałem zgłosić się do 5 kompanii wraz z dwudziestoma innymi. W pobliżu rozlokowana była 13 kompania miotaczy min, w której wiosną rozpocząłem moją służbę. Jak wia- domo, w ciągu czternastu dni nauczono nas najważniej- szych rzeczy potrzebnych żołnierzowi frontowemu. Miałem więc Szczecinek poza sobą. W ciągu miesięcy zaprawiano nas nie tylko do boju, lecz do tego, byśmy byli żołnierzami od parady. Punkt ciężkości tkwił w zbiórkach, apelach, ćwiczeniach z karabinem i marszach. Wszystko na V n połysk, wszystko od parady! Nauczyliśmy się mówić głoś- no i wyraźnie: „Tak jest!" Nauczyliśmy się słuchać ślepo. Teraz, znowu w Kołobrzegu, rozpoczęła się faza trzecia. W Szczecinku oznajmiono nam, że w batalionie polo- wym będziemy mieli życie spokojniejsze. Było to praw- dopodobne, bo przecież mieliśmy jeszcze prawie dwanaście lat na gruntowne wyszkolenie i zaznajomienie się z różny- mi rodzajami broni. Istotnie, podoficerowie 5 kompanii na ogół zachowywali się rozsądniej niż ich koledzy w Szczecinku. Za to starzy żołnierze bardzo nas dręczyli. Kiedy zameldowałem się u dyżurnego izby, zapytał mnie, czy chętnie przybywam do Kołobrzegu. Na to ja: — Oczywiście, panie gefrajter, myślałem tylko, że znowu dostanę się do miotaczy min. — Padnij! Dziesięć razy wyciągnij ramiona! ¦ Kiedy wykonałem rozkaz, zapytał: — Wiadomo wam, dlaczego musieliście tak padać? — Nie, panie gefrajter! — Padnij! Jeszcze dziesięć razy! Dziecinna zabawa! Wykonałem rozkaz. — Wiecie, dlaczego musieliście tak padać? — Nie, panie gefrajter. — Padnij jeszcze dwadzieścia razy! Tym razem udało mi się poprzestać na tej liczbie. Mia- łem tego dosyć. — Powtórzcie, coście przedtem powiedzieli. — Powiedziałem, że chętnie byłbym przyjechał do Ko- łobrzegu, ale myślałem... — Otóż to! Myśleliście. Popatrz, popatrz, jaśnie pan myślał. A jaki wy właściwie uprawiacie zawód? — Byłem uczniem. — Uczniem? Wiecie, czym wy jesteście? Niczym, zrozu- miano? Wy byliście w Szczecinku. A czy wiecie, co wycho- dzi, kiedy myślicie, a krowa ogon podnosi? — Tak jest, wiem! W obu wypadkach gówno. — No, teraz widać, żeście byli w Szczecinku. 72 Ten zupak był jeszcze możliwy i znośny, starał się nam pomagać. Ale chciał za wszelką cenę awansować. A to mógł osiągnąć tylko kosztem podwładnych, nie tylko zre- sztą w wojsku. Pewnego dnia podczas ćwiczeń, ochryp- niętemu od wrzasków przy komenderowaniu, wypsnęło się następujące powiedzonko: „Jeżeli uważacie, że macie przed sobą wariata, to trafiliście pod właściwy adres". Zrobił głupią minę, kiedy zobaczył nasze bezwstydne u- śmiechy, i przez cały ranek ganiał nas po dziedzińcu kosza- rowym. Raz na tydzień odbywały się ćwiczenia całej kompanii obejmujące wszystkich, a więc zatrudnionych w magazy- nie mundurowym, w składzie broni, w kancelarii i kuchni. Byli to przeważnie wojskowi mający za sobą po kilkanaś- cie lat służby. My, nowicjusze, popełnialiśmy czasami z nadmiaru gor- liwości drobne wykroczenia służbowe, na przykład szep- cząc ze sobą na zbiórkach. Starzy, kiedy padała komenda: „Biegiem marsz!", podstawiali nam nogi; niejeden zwalał się w błoto. Po ukończeniu ćwiczeń pchali nam w ręce swoje karabiny do czyszczenia. Robiliśmy to bez szemra- nia. Powoli wrośliśmy w kompanię. Nauczyliśmy się rozkła- dać karabin maszynowy z zamkniętymi oczyma, strze- laliśmy z karabinów i pistoletów, jakbyśmy przez całe życie niczego innego nie robili, śpiewaliśmy pod maskami gazowymi, rzucaliśmy granatami ręcznymi, włóczyliśmy się po okolicy jak Indianie, pełniliśmy wartę przed bramą i pod składem broni. Kiedy przyszli następni rekruci, by- liśmy już starą gwardią. Po dwuletniej służbie awansowało się na starszego strzelca i otrzymywało pierwszy trójkąt na górnym ramie- niu. Po dalszych dwóch latach zostawało się gefrajtrem i otrzymywało się prawo do drugiego z kolei trójkąta. Po czterech latach rozchodziły się drogi rekrutów. Jedna — na prawo — mogła doprowadzić do kariery 73 podoficerskiej. Stała otworem tylko dla nielicznych, gdyż ilość miejsc była ograniczona. Walka o te stanowiska była bodźcem do wzmożonej gorliwości. W Szczecinku niewiele się zajmowano sportem, cała uwaga skierowana była na dryl. Natomiast w batalionie polowym sport zajmował poczesne miejsce, mogliśmy trenować w wojskowym związku sportowym „Hubertus". Nasze drużyny piłkarskie często wyjeżdżały w niedzie- lę na zawody z cywilami. Największą wagę przywiązy- wałem do tych dziedzin sportu, które mogły się przydać w mojej późniejszej karierze. Nie chciałem poprzestać na randze podoficera, marzyłem, aby dochrapać się stopnia oficerskiego. Próbowałem połączyć przyjemne z pożyte- cznym. Jako dobry pływak, zostałem przyjęty do Niemie- ckiego Związku Ratowników, dzięki czemu szkoliłem w pływaniu wciąż nowych rekrutów. Miałem szczęśliwą rękę w strzelaniu z karabinu i pi- stoletu, za co po upływie krótkiego czasu zostałem odzna- czony sznurami strzeleckimi. Kiedy inni mieli zajęcia, byłem na strzelnicy. Powoli wypływałem na powierzchnię. Bez stopnia służ- bowego, ale jako instruktor pływacki, sportowiec i dobry strzelec. Bez rozpychania się łokciami. Po jakimś czasie zaczęto nas odkomenderowywać, abyś- my się nauczyli sztuki wydawania rozkazów. W Szczecin- ku dawano nam do zrozumienia, że jesteśmy do komende- rowania za głupi. Tu było inaczej. Wolno nam było również sprawić sobie tak zwany mun- dur wyjściowy oraz specjalny pas i bagnet. Pokupowaliśmy sobie również specjalne czapki z dobre- go materiału, pousuwaliśmy z nich kawałki drutu, żeby nie wyglądały tak sztywno i służbiście. Po roku dostaliśmy czternaście dni urlopu. Cudowny pomysł! Pojechałem do Berlina. Pierwszego dnia, chcąc sprawić ojcu przyjemność, cho- dziłem jeszcze w mundurze, potem nastąpiła naturalna 74 i zrozumiała reakcja. Nareszcie mogłem znowu ubrać się po cywilnemu, nie musiałem ciągle salutować, choć raz po raz podnosiłem bezwiednie rękę do czoła, kiedy przecho- dził ktoś wyższy rangą. Przez dwa tygodnie byłem znowu „żałosnym cywilem" i muszę powiedzieć, że było mi z tym bardzo dobrze. Wte- dy drogę przebiegła mi ona, miła dziewczyna o kruczych, krótkich włosach i oczach w kształcie migdałów. Na imię było jej Ruth. Nazwisko miała skromne, proste, mało oryginalne: Schulz. Mieszkała w dzielnicy Dahlem, stu- diowała w Akademii Sztuk Pięknych; ojciec jej był jakąś grubą rybą w ministerstwie Reichswehry. Z początku peszyło mnie to trochę, ale ona tym się nie przejmowała. Pierwszy mój urlop spędziłem z Ruth. „Weekend i blask słońca" — ten szlagier nabrał teraz dla mnie sensu. Wybraliśmy się rowerami do Griinewaldu i nad rzekę Hawelę. Byliśmy kilka razy w teatrze, w po- pularnej wówczas Kawiarni Rzymskiej. Poznałem stu- dentów, wśród nich cudzoziemców, był to świat zupełnie inny i nowy. -— Pojąć nie mogę, jak możesz się czuć dobrze w mun- durze żołnierza! — Ależ, Ruth, to przecież mój zawód. Zresztą wcale nie chcę na całe życie pozostać żołnierzem. Chcę być oficerem. — Żołnierz, oficer, co za różnica! I tu, i tam wojsko, mundury, komenderowanie, strzelanina. Nie umiałem odpowiedzieć. Kochałem Ruth, więc zasta- nawiałem się, jak dalece ma rację, jak dalece się myli. Do żadnego rezultatu nie doszedłem. — Czujesz się w wojsku dobrze? — Oczywiście, moja droga, nawet bardzo. Bawi mnie to wszystko, cały dzień jestem na świeżym powietrzu, upra- wiam sporty, mam miłych kolegów. — Ale co ty właściwie robisz, jakie masz osiągnięcia? Zacząłem wyliczać. Jestem pierwszy w pływjaniu, w bie- 75 gach na długie dystanse, w strzelaniu i w innych dyscy- plinach. Potrząsnęła tylko głową. — Bardzo pięknie, ale sport możesz przecież uprawiać również bez munduru. Chodzi mi o to, co wy naprawdę robicie, czym się możecie chlubić. Czym chlubić? Zawsze ogarniał mnie podniosły nastrój, kiedy po zakończeniu okresu szkoleniowego generał doko- nujący przeglądu wypowiadał słowa: „Żołnierze, dokona- liście dzisiaj wspaniałych wyczynów, jestem z was dum- ny". Byłem również szczęśliwy, kiedy nasz dowódca ba- talionu, pułkownik von Manstein, zwracał się do nas: „Strzelcy. Raz jeszcze daliście dzisiaj dowód, że z was chłopcy na sto dwa. W strzelaniu wasz batalion wysunął się na czoło wszystkich strzeleckich batalionów Reichs- wehry". Czy to nie były osiągnięcia? Mimo największych wysiłków nie udało mi się przeko- nać Ruth. Ale nie spieraliśmy się na ten temat, kochaliś- my się naprawdę. Dla mnie była to pierwsza wielka mi- łość, prawdziwa, szczera przyjaźń. Kiedy po urlopie Ruth odprowadzała mnie na dworzec, otrzymałem od niej na pożegnanie piękną chusteczkę. — Posłuchaj mnie, moja droga. Mówiliśmy o wyczy- nach, o osiągnięciach. Otóż nie twierdzę, że czegoś już do- konałem. Przecież dopiero zaczynam. — Tę chusteczkę pomalowałam specjalnie dla ciebie, poświęciłam na to cały dzień. Podoba ci się? Chusteczka była rzeczywiście bardzo piękna. Ruth miała zdolności. Oglądałem już jej szkice i rysunki. Wydały mi się tylko trochę za nowoczesne. — Nie chcę cię, Bruno, na pożegnanie denerwować, ale widzisz, to jest rezultat mojej pracy w Akademii Sztuk Pięknych. A co ty mi przywieziesz, kiedy przyjedziesz na najbliższy urlop? — Jeszcze jeden trójkąt na ramieniu. 76 ¦~- Ty, biedny idioto! Wracaj jak najprędzej, mniejsza 0 to, czy z trójkątem, czy bez. Wolę cię w cywilu. Chusteczka znalazła poczesne miejsce w lewej bocznej kieszeni. Podczas ćwiczeń, kiedy czułem się wyczerpany, wyciągałem ją i myślałem o Ruth i o naszych rozmowach. Jeździłem potem tak często, jak to tylko było możliwe, na urlopy niedzielne. Bez trójkąta. Podróż niewiele ko- sztowała, jako żołnierze płaciliśmy jedną trzecią biletu. Kiedy mi było brak pieniędzy, matka dodawała. Przecież 1 ona miała kiedyś osiemnaście lat. Po jednym z takich niedzielnych urlopów batalion zo- stał wezwany na zbiórkę. Przed front został wywołany starszy strzelec, który otrzymał pochwałę oraz został odznaczony specjalnym bagnetem honorowym. Znalazł się w sobotę w jednej z pobliskich knajp, wdał się tam w dyskusję i sprzeczkę. Kiedy go otoczono zwartym ko- łem, wyciągnął bagnet i zakłuł jednego z dyskutujących z nim robotników. Czyn jego uznany został za dowód dzielnego zachowania się oraz umotywowany obroną ko- nieczną. Zazdrościliśmy mu wszyscy jego pięknego no- wego bagnetu. Tylko pies W Stargardzie mieścił się lazaret dla chorych wenerycz- nie żołnierzy Reichswehry. Nazywaliśmy go „zamczy- skiem". Mimo pogadanek na temat higieny, mimo stałego uświadamiania oraz przestróg i ostrzeżeń, mimo różnych przepisów, zarządzeń i kar dyscyplinarnych, mimo środ- ków ochronnych, „zamczysko" nigdy nie stało puste. Pew- nego razu odwiedziłem jednego z kolegów. Widok tego chłopca, na lata niezdolnego do służby, może napiętno- wanego na całe życie, wstrząsnął mną do tego stopnia, że nabrałem lęku przed kobietami i wolałem szaleć na boisku sportowym lub wyżywać się w forsownych mar- 77 szach. Koledzy długo musieli mnie namawiać, żebym za- pisał się na lekcje tańców; wreszcie zdecydowałem się. Służbowo nie mieliśmy żadnych przykrości ani szykan z powodu nieślubnych dzieci. Prawdopodobnie dlatego, że wolno nam było żenić się dopiero po ukończeniu dwudzie- stu pięciu lat. Mogło więc zdarzyć się, że w jakiejś miej- scowości, w której byliśmy na manewrach, jakiś dzieciak zapytany o swego ojca odpowiedziałby rozpromieniony: „Mój tatuś jest kapralem, ale jego kapitan nie pozwala mu się żenić". Powiadomienie o przyroście naturalnym przyjmowane bywało pozornym zgromieniem winowajcy, ale szczęśliwy ojciec dostawał zasiłek na dziecko i musiał raz na miesiąc wypełniać przekaz pieniężny. Jeżeli tego nie robił, wyrę- czała go w tym księgowość kompanii. Życie toczyło się dalej, służba bywała nieubłaganie surowa i twarda. Największą udręką były częste, forsowne marsze, w czasie których nie obywało się bez szykan. W Kołobrzegu mieliśmy podporucznika, specjalistę w tym względzie. Kiedyś maszerowaliśmy wzdłuż wybrze- ża. Było lato, słońce prażyło niemiłosiernie. Podporucznik zezwolił, żebyśmy się wykąpali w morzu. Okolica była odludna, niepotrzebne nam były spodenki kąpielowe. Cieszyliśmy się tą kąpielą jak dzieci. I nawet nie zauwa- żyliśmy, że podoficerowie zaczęli chyłkiem wychodzić z wody. W pewnej chwili rozległa się komenda: — Alarm! W ciągu trzech minut zbiórka! , Zdołaliśmy jedynie dobiec do swoich rzeczy, ale nie było mowy o otrząśnięciu się z piasku. W takim stanie rozpoczął się marsz. Pan porucznik, siedząc na koniu, popędzał do coraz szybszego tempa. Kiedyśmy dotarli do Kołobrzegu, każdy miał pęcherze na nogach, z wyjątkiem podoficerów, którzy zostali wtajemniczeni w zamiary pana podporucz- nika. To już nie miało nic wspólnego z wychowaniem i przy- 78 otowaniem żołnierza do najtwardszych prób, co w każdej rmii, nawet najbardziej postępowej, jest konieczne. Przy wejściu do miasta oczekiwała nas kapela pułkowa. , zaciśniętymi zębami maszerowaliśmy przez ulice w stro- ę koszar. Jak zawsze, niedaleko mostu, spojrzeliśmy kradkiem w stronę pewnego balkonu, na którym stała ziewczyna, ubóstwiana przez całą kompanię. Kiedyśmy laszerowali bez muzyki, podporucznik kazał nam zawsze piewać: Ma dwoje ocząt, Jasnych jak gwiazdki, Oraz usta czerwone jak maliny. Usta te chciałbym całować, Całować bez końca. Obok dziewczyny stał duży pies owczarek i spoglądał na as mądrymi oczyma. Dziewczyna mogła mieć lat osiem- aście, dziewiętnaście, była bardzo ładna, miała cudowną gurę. Kiedy wietrzyk opiął nieco jej sukienkę, zaryso- •ywały się młode, wysportowane biodra oraz jędrne, rągłe piersi. — Człowieku, tę bym sobie... — szepnął mi do ucha lój sąsiad, nie poruszając głową. Mówienie podczas mar- :u było surowo wzbronione, za to myśleć można było, ile ę chciało. Dziś grała muzyka, więc syknąłem w jego stronę: — amknij gębę na kłódkę, ty świntuchu! — Kompania oóstwiała dziewczynę, była dla niej tabu. Dla podporucz- ka natomiast tabu nie była. Kiedyśmy stawali do apelu kiedy nam jak jakieś ochłapy rzucano naszą koresponde- ;ję, pan podporucznik biegł pod natrysk. Kiedyśmy drelichowych mundurach czyścili broń, opuszczał ko- ary, przybrany w śnieżnobiały mundur letni, w szykow- ;j czapce na głowie oraz z szablą na srebrnym temblaku, iedyśmy wieczorami spacerowali po deptaku, spotyka- jmy czasami tę parę; salutowaliśmy panu podporuczni- )wi z uczuciem wściekłości, że musimy go z nią spoty- 79 kać. Ale ona i tak zapatrzona była tylko w niego. A my, głupcy, uważaliśmy, że takiemu wytwornemu oficerowi po prostu należy się taka cudowna dziewczyna. Pewnego dnia balkon był pusty, zobaczyliśmy ją za kotarą. Powtarzało się to w ciągu kilku tygodni. Potem okiennice balkonu zostały szczelnie zamknięte. Dziewczyna otruła się; podporucznik nie chciał się z nią ożenić, choć zaszła w ciążę. W dniu jej pogrzebu ujrzeliśmy go na deptaku z inną dziewczyną. W śnieżnobiałym mundurze, w szykownej czapce, z szablą na srebrnym temblaku. Owczarka samobójczyni trzeba było zastrzelić, nie moż- na go było oderwać od jej trumny. Nie na próżno niemiec- kie owczarki znane są w całym świecie z przysłowiowej wierności. Rozsądna ankieta W każdej kompanii byli mężowie zaufania — żałosna pozostałość z czasów rad żołnierskich. Schodzili się raz na miesiąc, wypijali sporo piwa i rozchodzili się. Nic nie mieli sobie do powiedzenia. Co najwyżej mogli zaproponować kupienie szaf lub jakiegoś obrazu, albo też dojść do prze- konania, że lepiej będzie za pieniądze z kasy kompanii urządzić porządną popijawę. Uważałem tę radę zaufanych za całkowicie zbyteczną. Nie pasowała do pruskiej atmosfery naszej kompanii, któ- ra hodowała i pielęgnowała tradycje byłych grenadierów z Poczdamu i co roku 18 czerwca, w rocznicę uroczystości związanych z powstaniem Rzeszy, wysyłała specjalną de- legację. W roku 1932 wchodziłem w skład takiej delegacji. Było to związane z urlopem nadzwyczajnym i umożliwiało mi zobaczenie się z Ruth. Poczdamskie spotkania grenadierów poświęcone były pamięci wydarzeń z roku 1871 w Wersalu, kiedy to król 80 pruski został cesarzem niemieckim. Zebrani pławili się we wspomnieniach o wspaniałym wojsku cesarskim, biadali nad utratą niektórych ziem niemieckich, potępiali rewo- lucję z roku 1918, po raz nie wiedzieć który podsycali legendę, że wszystko byłoby się skończyło zupełnie ina- czej, gdyby ci przeklęci robotnicy nie wpakowali nie- zwyciężonym na froncie wojakom noża w plecy. Potem przepijaliśmy do siebie, wznosiliśmy okrzyki ku czci Jego Cesarskiej Mości. Ja wprawdzie wolałem od cesarza Hi^ tlera, ale w imieniu cesarza częstowano nas piwem, więc piliśmy na cześć fundatora. Kiedy opowiadałem Ruth o tych uroczystościach, zaśmiewała się do rozpuku. Nie miała dla takich spraw odrobiny zrozumienia. Po powrocie do jednostki wezwał mnie do siebie dowód- ca kompanii. Zastałem u niego kilku podoficerów i żołnie- rzy. Po chwili rzucono nam pytanie, które początkowo wydało nam się nie na serio, ale później wywołało entu- zjazm: — Który z was chciałby zostać oficerem? — Kie- dyśmy po chwili wahania zgodnie podnieśli w górę ręce, kapitan wyjaśnił: — Nie cieszcie się przedwcześnie, daleko jeszcze do tego. Chciałem tylko przeprowadzić coś w ro- dzaju małej ankiety i na tym koniec. Chodziło mi jedynie o ustalenie, kto z tych, którzy mogli się liczyć, miał w ogó- le ochotę. Dziękuję wam, możecie odejść. I nie opowiadaj- cie o tym naszym spotkaniu. Wszystko razem trwało zaledwie dwie minuty. Zosta- liśmy zarejestrowani, a wkrótce odkomenderowano nas do różnych dyscyplin i rodzajów służby wojskowej. Obejmo- wały one kurs wywiadowczy, dalsze szkolenie w broni maszynowej, szkolenie w nagonkach przy polowaniach oficerskich, dowodzenie ordynansami w kasynie oficer- skim Chodziło o oswojenie się z atmosferą, która nas później będzie otaczała. Pewnego razu znalazłem się w oddziale, który w odleg- łej, zasłoniętej szopie zapoznawał się z działem zrobio- nym z drzewa. Oglądaliśmy takie działo po raz pierwszy, 1 R — Żołnierz trzech armii 81 nakazano nam surowo nikomu o tym nie mówić. Miało koła z drzewa, okute żelazem, z czego wynikało, że do jego transportu nadawałyby się konie. W istocie rzeczy działo otrzymało później opony z gum i stało się głośne jako działo przeciwpancerne 3,7 cm. Próbowaliśmy je ła- dować i rozładowywać za pomocą granatów ćwiczebnych. Niektórych z nas zwolniono pro forma z Reichswehry i zatrudniono w niemieckiej Lufthansie. Broni lotni- czej — Luftwaffe — jeszcze wówczas nie było. Znajdowałem się raz w grupie, która wyszła z koszar po cywilnemu. W majątkach pomorskich i wschodnio- pruskich formowaliśmy ochotniczy Grenzschutz oraz in- ne jednostki. W myśl milczącej zmowy nikt nie zdradzał się, skąd przybywa. Należący do SA nie mówili o SA, stahlhelmowcy milczeli o Stahlhelmie, a my nie wspomina- liśmy ani słowa o Reichswehrze. Pobory nasze płynęły dalej, ponadto otrzymywaliśmy niewielkie odszkodowania za ubrania cywilne, które ule- gały zniszczeniu. Wieczory spędzaliśmy przy piwie, które- go było w bród. Piliśmy za zdrowie ponownie wybranego prezydenta Rzeszy, feldmarszałka von Hindenburga, oraz za zdrowie „Czarnej Reichswehry", która mimo zaprzeczeń, jakoby w ogóle istniała, szalała w najrozmaitszych formach. Jak wiadomo bowiem, chwasty pienią się dopóty, dopóki się ich nie wyrwie z korzeniami. Metamorfoza 7 // '/> ¦ // / , Jak już wspominałem, dowódcą naszego batalionu był Erich von Manstein. Uczestniczył w pierwszej wojnie światowej, miał rangę pułkownika. Ubóstwialiśmy go. Kiedy przechodził przed frontem albo rozmawiał z któ- rymś z nas podczas inspekcji, oczy jego lśniły ojcowsko i radośnie, w każdym razie potrafił nadawać im takie 82 lśnienie. Poza tym płynął od niego dziwny chłód, którego nie potrafię opisać. Nam, szeregowcom, imponowało, że przy wszystkich ćwiczeniach, podobnie jak my, miał na głowie hełm stalowy. Był świetnie zbudowany, doskonale prezentował się na koniu. Cieszyło nas, że podczas ćwiczeń znosi te same trudy co oddział, którym dowodził. Ale wcale nie bylibyśmy mu wzięli za złe, gdyby jako stary żołnierz frontowy zamienił hełm stalowy na lekką fura- żerkę. Co to wszystko miało znaczyć, dowiedziałem się wkrótce przez czysty przypadek. Ordynans Mansteina był z zawo- du krawcem. Nic dziwnego, że mundur leżał na panu puł- kowniku jak ulany. A my za opłatą dwudziestu fenigów mieliśmy pięknie wyprasowane spodnie. Kiedy pewnego razu zajrzałem do owego ordynansa, zobaczyłem u niego hełm stalowy naszego dowódcy. Z przekory chciałem go włożyć na głowę, ale omal go nie upuściłem na podłogę. Był zrobiony z papy, leciutki jak piórko! Byłem do głębi rozczarowany. Kiedy nam w upały mózg się kotłował pod stalowym hełmem, pan Manstein para- dował w czymś w rodzaju tropikalnego hełmu ochronnego. Przypomniałem sobie teraz, że ów dobrotliwy, ojcowski uśmiech, połączony z nieopisanym chłodem, widywałem niejednokrotnie. Tak uśmiechali się niektórzy generało- wie, kiedy wydawali rozkaz, którego wykonanie koszto- wało niejedno życie. Odłożyłem wtedy ów hełm i ulotniłem się z moimi świeżo wyprasowanymi spodniami. Coś się wówczas we mnie załamało, niestety zbyt powierzchownie. Mruczałem jedynie pod nosem: „Nawet hełm nie jest prawdziwy!" Wkrótce inne sprawy i wydarzenia sprawiły, że zapo- mniałem o tym incydencie. Po powtórnym wyborze Hindenburga na prezydenta Rzeszy w kwietniu 1932 roku liczba bezrobotnych, która na początku roku przekroczyła już sześć milionów, wzra- stała nadal szybko. Pod naporem niebywałej demagogii — naziści w wyrafinowany sposób wykorzystywali sytuację; rosła jednocześnie liczba zwolenników partii narodowo- socjalistycznej, która w wyborach do Reichstagu w lipcu 1932 roku otrzymała czternaście milionów głosów i w no- wym parlamencie stała się partią liczebnie najsilniejszą. Jeżeli o nas chodzi, to pozostawaliśmy apolityczni, tylko podczas ćwiczeń sportowych, kiedy trzeba było poruszać ramieniem i padał rozkaz: „Dosyć", ramiona pozostawa- ły jeszcze przez chwilę w górze. — Co to ma znaczyć? — pytał z chytrym uśmiechem nasz feldfebel, który jak wielu naszych przełożonych nie ukrywał już swych sympatii dla hitlerowców. — Nic, panie feldfeblu. Pewnego dnia ów feldfebel odwołał mnie i jeszcze jed- nego żołnierza na bok. Tego samego dnia jeden z podofi- cerów spuścił na sznurze przez mur koszar karabin ma- szynowy; przejęliśmy go, załadowali na wóz i zawieźli do piwiarni „Schiitzenhof". Zebrało się tam kilku panów, których przy piwie i papierosach wtajemniczaliśmy w me- chanizm części składowych kaemów. To wtajemniczanie odbywało się w nastroju pogodnym i beztroskim. Mniej beztrosko czuliśmy się w drodze powrotnej. Chodziło o to, aby nikt z nie wtajemniczonych nie zauważył naszego po- wrotu. Nie mogliśmy zatem wrócić głównym wejściem, przy którym stała warta. Obowiązywał jeszcze w Reichs- wehrze zakaz jawnego współdziałania z partią narodowo- socjalistyczną. Wielu oficerów, przede wszystkim wyż- szych stopni, trzymało się jeszcze z dala od Hitlera. Uwa- żali, że jest za nisko urodzony, nie brali serio jego „ruchu". Ale podobało się im, że naziści głosili konieczność silnej armii, toteż „przestawienie się", które nastąpiło po kilku miesiącach, nie sprawiło im właściwie wielu kłopotów. Z czasem nabraliśmy już rutyny w dostarczaniu kaemu, a panowie zbierający się w piwnicy zrobili wielkie postę- py w posługiwaniu się nim. Jeden z nich był bardzo po- dobny do sturmfiihrera SA, inny przypominał do złudze- 84 nia SS-mana, który mieszkał w pobliżu koszar. Może jed- nak myliłem się. Zresztą nie interesowałem się tym tak bardzo. W listopadzie znowu odbyły się wybory. Niemiecka partia komunistyczna, która w pierwszej turze zdobyła dla swego kandydata na prezydenta Rzeszy Ernsta Thal- manna pięć milionów głosów, otrzymała obecnie sześć milionów, natomiast narodowi socjaliści stracili dwa mi- liony głosów. Nie mogę powiedzieć, aby te rezultaty skło- niły mnie do głębszych rozmyślań. Przyjąłem je do wiado- mości jak niejeden zaskakujący wynik zawodów sporto- wych. Boże Narodzenie spędziłem w Berlinie. Znajomi, z któ- rymi się spotykałem, rodzice i rodzeństwo, byli przygnę- bieni. Świeczki na choince płonęły smętnie. Tylko Ruth promieniała, więc w rezultacie miałem dobre święta i uda- ny urlop. W sylwestra piliśmy za pomyślność Nowego Ro- ku—1933. Już 30 stycznia 1933 roku rozległy się nagle na falach eteru dźwięki marsza wojskowego! A potem słowa pieśni: W górę sztandary, zewrzyjcie szeregi. SA maszeruje miarowym, spokojnym krokiem. Była to transmisja capstrzyku w Berlinie, który po- przez Bramę Brandenburską przedefilował przed pałacem prezydenta Rzeszy. Przeciągającym z pochodniami ukazali się feldmarszałek i gefrajter — Hindenburg oraz mia- nowany przez niego nowy kanclerz Rzeszy, Hitler. Zapomniałem już o haśle: „Kto wybiera Hindenburga, wybiera Hitlera", a poza tym i tak sympatyzowałem z Hi- tlerem. Po ukończeniu transmisji poszedłem z kilkoma kolegami do miasta, które zupełnie szalało. Kiedyśmy wchodzili do lokali, z miejsca wyrastał ktoś, kto chciał się z nami trącić kielichem. Śmiali się, wrzeszczeli jak opętani stahlhelmowcy, mali urzędnicy, właściciele ogród- 85 I ków podmiejskich, kupcy, a nawet kobiety. W pewnej chwili mieliśmy tego dosyć i postanowiliśmy wrócić do koszar. W kantynie chlali podoficerowie. Po dwóch godzinach byłem z sześcioma podoficerami na ty. Darliśmy się na ca- łe gardło: Pobijemy Francją na łeb, na szyję, Padniemy na froncie jako bohaterowie. Tak, tak, kiedy się zacznie, Staniemy wszyscy jak jeden mąż. Te pogróżki w pieśniach nie oznaczały oczywiście hasła: „Kto wybiera Hitlera, wybiera wojnę". Oficerowie świętowali w kasynie. Oficer dyżurny, tej nocy pełnił akurat służbę jeden feldfebel, tak się upił, że powiesił się na haku w garderobie. Około piątej wrócili z miasta ostatni z SA. Wartownik przy bramie zaprezentował broń. Jakiś dostojnik w bru- natnej koszuli, ledwie trzymający się na nogach, zawo- łał: — Heil Hitler, kolego! Wartownik obejrzał się z przerażeniem, biedak nie wiedział, czy to już dozwolone. Po chwili wyrósł przed nim trębacz, aby zatrąbić pobudkę. Toteż wartownik mruknął tylko pod nosem: — Heil Hitler! m Trębacz zaczął dąć starą, dobrze znaną melodię w czte- ry kierunki świata: na wschód, na zachód, na południe i na północ. Zgodnie z regulaminem. Koszary ożyły. W naszej izbie raz jeszcze zaczęliśmy omawiać wydarzenia poprzedniego dnia. Była to dyskusja chaotyczna i nic w tym dziwnego; po tylu piwach i wód- kach szumiało nam w głowie. Ktoś zapytał: — Powiedzcie no, czy to prawda, że ten Hitler był gefrajtrem? — Oczywiście! — No to będzie miał serce dla zwykłego żołnierza. 86 przestaną nas wreszcie poić lurą, zaczną dawać prawdziwą kawę. Co o tym myślicie? Wszyscy byliśmy zwolennikami prawdziwej kawy. Po 30 stycznia 1933 roku Koszary 2 batalionu strzelców mieściły się naprzeciwko wielkiego lazaretu. Po przejściu przez Wartę wchodziło się na dziedziniec koszarowy, czterokrotnie większy od placu piłki nożnej. Na lewo mieściła się 7 kompania, za nią kantyna, na prawo stały bloki 5 i 6 kompanii. 8 kompania kaemów kwaterowała wraz z 13 kompanią miotaczy min o trzy ulice dalej. Otaczały ją liczne stajnie. Przy wchodzeniu do pomieszczeń kompanii rzucało się w oczy lustro wysokości dwóch metrów. W lustrze tym można było skontrolować po raz ostatni stan swego mun- duru. Obok lustra mieściła się czarna tablica z zarządze- niami i obwieszczeniami oraz tygodniowe plany zajęć. 30 stycznia w niczym nie naruszył tych zajęć, wszystko toczyło się tak, jak zostało ustalone. Jedynie 1 lutego obwieszczenia zostały uzupełnione informacją minister- stwa Reichswehry, którą odczytał nam nasz feldfebel podczas przerwy obiadowej. Powiadamiała, że generał von Blomberg został mianowany ministrem Reichswehry. W gazetach pojawiły się jego fotografie. Poza tym odbywaliśmy ćwiczenia w terenie oraz na dziedzińcu koszarowym, pełniliśmy wartę przy magazynie broni. Wedle naszego rozeznania nie działo się w gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego. Kanclerze nierzadko się zmie- niali i wszystko pozostawało po staremu. Teraz kancle- rzem był Hitler. Żołnierze wchodzący w skład kompanii wartowniczej w Berlinie prezentowali przed nim broń, tak samo jak przed jego poprzednikiem. Tego wymagał regulamin. Istniała tylko drobna różnica polegająca na tym, że ża- 87 den z nas, gdyby mu nawet postawiono sporą ilość piwa, nie potrafiłby z pewnością wymienić imienia von Briinin- ga, von Papena czy Schleichera. O tym, że Hitlerowi na imię Adolf, wiedział każdy z nas. Wydawało się też, że kiedy garnizon nasz maszerował ulicami, ludność przyglądała się nam z większym zainte- resowaniem, a dowodzący kompanią, unosząc się w strze- mionach, dziękował za ukłony i okrzyki powitalne wycią- gniętym w górę ramieniem. Do tej pory czynił to ruchem szabli, którą opuszczał w dół. Ulice roiły się od mundurów SA i SS. Po jakimś czasie pojawiły się na rękawach SA- -manów opaski z napisem „Hilfspolizei". Wraz z policjan- tami zaczęli brać udział w patrolach ulicznych. Coś się jednak zmieniło. Wkrótce doszły do nas wieści, że Hitler zdecydowany jest rządzić za pomocą nowych metod. Można się było tego dowiedzieć z komunikatów ra- dia i prasy, a przede wszystkim z organu partii narodowo- socjalistycznej ,,Vólkischer Beobachter", którego nie po- trzebowaliśmy już więcej ukrywać pod poduszką. Hitler i j-igo partia mieli wolny dostęp wszędzie, oczy- wiście i do koszar. Nawet najbardziej ostrożni spośród nas nie potrzebowali się więcej kryć ze swymi sympatiami. Nasze polityczne „oblicze" ujawniliśmy przez zawiesze- nie pocztówek z wizerunkiem Hitlera nad naszymi łóżka- mi, czemu nawet oficerowie-1- dotychczas bardzo z re- zerwą — nie protestowali. 27 lutego spłonął gmach Reichs- tagu. Oficjalna wersja głosiła, że podpalili go komuniści. W istocie rzeczy Hitler i Góring stworzyli w ten sposób pretekst do złamania prawa i nietykalności poselskiej. Tej samej nocy powyciągano z łóżek i osadzono w więzieniach posłów i funkcjonariuszy Komunistycznej Partii Nie- miec. Konsekwentni przeciwnicy Hitlera zostali w ten spo- sób obezwładnieni. W tych warunkach było rzeczą zdu- miewającą, że w marcowych wyborach do Reichstagu komuniści zdobyli prawie pięć milionów głosów. Na so- cjaldemokratów padło siedem milionów, na partie miesz- 88 czańskie — prawie dziesięć milionów. Zdecydowana więk- szość składała się z przeciwników narodowych socjalistów, na których padło przeszło siedemnaście milionów głosów. Hitler załatwił tę sprawę brutalnym złamaniem prawa. W kilka dni po wyborach unieważnił po prostu 81 man- datów komunistycznych, zapewniając sobie tym dykta- torskim pociągnięciem „demokratyczną" większość, po- trzebną do uchwalenia ustawy o pełnomocnictwach specjalnych. Dokonawszy tego, zaczął „rządzić". Rozwią- zał naprzód niemiecką partię komunistyczną, nieco później zrobił to samo z partią socjaldemokratyczną i ze związ- kami zawodowymi. Następnie przyszła kolej na partie mieszczańskie. Nowy kanclerz zaklinał naród niemiecki z trybuny Reichstagu: „Dajcie mi cztery lata czasu, a nie poznacie Niemiec". Uważałem, że warto spróbować. Przecież ciągłe zmiany gabinetu nie mogły trwać wiecznie. Niech pokaże, do czego na podstawie swego programu doprowadzi. Zre- sztą wiele ludzi było zdania, że Hitler nie potrafi zreali- zować swoich planów i zapowiedzi. Nie orientowałem się przecież, że właściwie zaczął on je już realizować. Wpra- wdzie było mu trzy razy więcej czasu potrzebne, niż zażą- dał, ale też zmienił Niemcy nie do poznania. Było rzeczą zawstydzająco łatwą stanąć po stronie no- wych władców. Fakt, że Reichswehra pozostała nienaru- szona, był dla mnie dowodem legalności i lojalności na- zistów. Nie orientowałem się wówczas jeszcze, że Repu- blika Weimarska i Trzecia Rzesza jedynie pod różnymi postaciami reprezentowały interesy wielkomieszczaństwa, że te same monopole, które potajemnie finansowały Reichswehrę, teraz pomogły dojść do władzy Hitlerowi w przeświadczeniu, że plany swoje potrafią zrealizować tylko drogą dyktatury — krótko mówiąc, że nie ma żadnej zasadniczej sprzeczności między nazistami i Reichswehra i nigdy jej nie było. Na razie wystarczyło mi, że Reichswehra pozostała nie 89 tknięta. O konstytucji Republiki Weimarskiej nasi wykła- dowcy nic nam nigdy nie mówili, w naszej bibliotece nie znalazłoby się książki na ten temat. Przysięgaliśmy prezy- dentowi Rzeszy posłuszeństwo i byliśmy posłuszni, widząc w nim przede wszystkim feldmarszałka z okresu pier- wszej wojny światowej. Pełen entuzjazmu brałem udział we wszystkich nowych szkoleniach, mając ciągle na uwadze wymarzony cel: zo- stać oficerem. Następnym etapem przeszkolenia było za- znajomienie się z tajnikami artylerii, przede wszystkim obsługą ciężkich kaemów oraz nowych, jeszcze tajnych dział. Po ukończeniu służby szło się do miasteczka. Ledwie człowiek wszedł do knajpy, już zapraszali go na piwo SS-mani czy SA-mani, którzy „palili się" do rozmów z „kolegą". Zaczęto nas wyraźnie cenić. 1 kwietnia, po dwóch latach służby, przyszła kolej na pierwsze awanse. Zostaliśmy starszymi strzelcami, na ra- mieniu przybył trójkąt, zwiększyły się nasze pobory. Pwóch z naszego rocznika "nie awansowało; 30 stycznia za długo „oblewali" nowego kanclerza i dostali się do koszar przez płot. Schwytano ich na gorącym uczynku i ukarano trzema dniami zaostrzonego aresztu. Kanclerz swoją dro- gą, porządek i dyscyplina swoją. Około południa zaczęło mnie ściskać w dołku i gwałto- wnie czyścić. Aby położyć temu kres, poszedłem do Izby Chorych po trochę węgla albo opium. Przy tej okazji na- tknąłem się na lekarza pułkowego. —¦ Czego tu chcecie? Jesteście chorzy? — Właściwie nie, panie doktorze. Mam biegunkę, chcia- łem, żeby mi sanitariusz dał trochę węgla. — Co macie? — Biegunkę. — Zapamiętajcie sobie raz na zawsze: oficerowie mają diareję, podoficerowie biegunkę, szeregowcy, tacy jak wy, sraczkę. Jasne? 90 Wypowiedziawszy słowo: „jasne", zrobiłem w tył zwrot. Po pięciu minutach wróciłem po potrzebny mi lek. W związku z tym incydentem pomyślałem sobie, że z tą wspólnotą ludową nie jest tak dobrze, jeżeli zawodzi nawet w latrynie. Dzień 1 maja był wolny od służby. Rozpocząłem go z dwoma kolegami tęgą popijawą. Potem poszliśmy na plac, na którym miała się odbyć manifestacja majowa. W pewnej chwili przemaszerował ze śpiewem na ustach oddział SA, liczący jakichś stu ludzi: Nadejdzie kiedyś dzień zemsty, Będziemy kiedyś wolni. Obudźcie się Niemcy, Rozerwijcie łańcuchy! Przyjaciel mój Kurt Butler mruknął pod nosem: — Śpiewali to przez cały rok, czego teraz jeszcze chcą? Plac zapełnił się oddziałami SA, SS, Stahlhelmu i in- nych związków. Każda formacja niosła sztandar. Na samym przedzie znajdował się niewielki oddział Reichswehry. x W rok później święto majowe zostało uczczone przez wydelegowanie kompanii honorowej, grała kapela pułko- wa, wszyscy żołnierze z garnizonu uczestniczyli w mani- festacji. Nasze szkolenie odbywało się w dalszym ciągu, było raczej ostrzejsze i surowsze niż dotychczas. Kiedy któryś z nas opadał z sił, nie potrafił czemuś podołać, uważano to za hańbę. Na sobotnie popołudnie wyznaczano dodatkowe ćwiczenia, wstrzymywano przepustki. Tylko wyjątkowo spotykały nas pochwały lub wyrazy uznania. Jesienią 1933 roku ruszyliśmy na manewry w stronę Piły, tuż przy polskiej granicy. Manewry były radosną odmianą w codziennym bytowaniu koszarowym. Wpraw- dzie w naszych tornistrach dźwigaliśmy prawie całą za- wartość naszych szaf, ale za to nie było ćwiczeń. Często leżeliśmy godzinami na naszych pozycjach w oczekiwaniu 91 na atakującego wroga, na którego hełmach stalowych wid- niały czerwone wstęgi. Jeżeli człowiek wychylił nieco nosa z ukrycia, aby zobaczyć, co się dzieje, uznawano go za zabitego. Zdejmowano mu hełm z głowy, ściągano z ple- ców tornister, odpinano kołnierzyk. Był trupem. Jeżeli jakaś kompania miała za wiele trupów, dawano jej w tra- kcie krytyki porządną wcierę. Ale jakoś wytrzymywaliśmy to. Zdarzyło się kiedyś, że oczyściwszy spodnie i łokcie bluzy z łajna krowiego cała kompania zjawiła się wieczorem na balu wydanym z okazji manewrów. Uważaliśmy się za wybrańców, byliśmy zawodowymi żołnierzami. Odrzucaliśmy jakąkolwiek krytykę z ze- wnątrz, natomiast uznawaliśmy wewnętrzną, która naszym zdaniem mogła przyczynić się do skonsolidowania nas i poprawienia naszej postawy. Chętnie kwaterowaliśmy u chłopów lub robotników sezonowych. Miało się wtedy łóżko albo kanapę, można się było dobrze najeść. Chłopi sami byli kiedyś żołnierzami, znali więc nasze troski i niedole. Niechętnie natomiast zajmowaliśmy kwatery w wielkich majątkach, gdzie trzeba było spać razem ze wszystkimi w stodole i źle nas karmio- no, choć właściciele majątków otrzymywali za kwaterunek i utrzymanie pieniądze. Po powrocie z manewrów mieliśmy pojechać na urlop, ale na razie nie doszło do tego, ponieważ kompania nasza miała w miejscowości Lębork, położonej tuż przy pol- skiej granicy, wziąć udział w poświęceniu seminarium nauczycielskiego. Oczekiwano z Berlina ministra, mieliś- my być kompanią honorową. Minister Rust wygłosił przemówienie, o wiele bardziej bojowe od naszego dowódcy. Dowiedzieliśmy się z jego ust, że Hitler był artystą malarzem, że nastaje teraz pod jego rządami nowa epoka dla szkolnictwa i kultury. To, co Rust, spoglądając w stronę Wschodu, powiedział o zra- bowanych nam bezprawnie obszarach, słyszałem już od 92 ojca, w szkole, w Związku Młodzieży. Na zakończenie zademonstrowaliśmy taki marsz, że bruk omal nie zachwiał się w posadach. Wieczorem we wszystkich lo- kalach miasteczka odbyły się potańcówki. Czuliśmy się pa- nami sytuacji. Dziewczęta szalały za nami; przede wszy- stkim młode panny ze Związku Królowej Luizy, wystro- jone w białe suknie z niebieskimi szarfami. Świętowano do białego rana, ale o wyznaczonej godzinie cała kompania ustawiła się we wzorowym porządku na placu przed dwor- cem. Burmistrz w sążnistym przemówieniu podziękował nam i zapewnił, że miasto graniczne Lębork na zawsze zacho- wa w pamięci nie tylko poświęcenie nowego zakładu wy- chowawczego, lecz również udział w uroczystościach for- macji Reichswehry. Po roku kierownik rachuby kompanii musiał powięk- szyć listę przekazów skierowanych jako alimenty do mia- steczka Lębork w pobliżu granicy polskiej. Wkrótce po powrocie zostałem przydzielony celem dalszego wyszko- lenia do 8 kompanii kaemów kwaterującej tylko o trzy ulice dalej. W jakiś czas później pojechałem na tak już wyczekiwa- ny urlop. Ciągle ta szabla Zobaczywszy mnie, matka zapytała: — Czy naprawdę musisz dźwigać ze sobą ten okropny ciężar? Byłam prze- konana, że nie ma u was już żadnych szabel. — Ależ, mamo, jestem teraz w kompanii kaemów, do- siadam konia, oto dlaczego nosimy szable. Prawda, że dobrze wygląda? — Nie bardzo, mój chłopcze, nie pasuje do waszych mundurów. Dawniej było inaczej. Kiedy pomyślę o pięk- 93 nych, kolorowych mundurach, o hełmach przybranych gałązkami... — Wiem, wiem! Nadjeżdżał w swojej karocy cesarz, wszyscy składaliście mu niskie ukłony. Żołnierze stali jak słupy, lud wiwatował i wrzeszczał hura. Tak było, mamo, prawda? I co się stało dalej? — Masz rację, cesarz nie powinien był dopuścić do wojny. Nie chciał jej też, był dobry, dobra była również cesarzowa. To były czasy. Jak ci się zdaje, Hitler ściągnie go znowu do Niemiec? — Kogo? Cesarza? Nie, tego sobie nie wyobrażam. Zre- sztą bardzo się postarzał. — W takim razie mógłby Hitler osadzić na tronie Kron- prinza i znowu mielibyśmy władcę. Bez cesarza i korony wszystko nic nie warte. — Daj spokój, mamo. Wszystko mi jedno, kto siedzi na górze. Najważniejsze, by wreszcie zaprowadzony został porządek. Ale, ale, co robi nasz „Kronprinz", jak się wie- dzie Erykowi? — Willy przestawił się. Nigdy nie pociągała go kariera kupiecka, chyba ci pisał, że pracuje teraz jako technik- -geometra. Sprawia mu to przyjemność. Erykowi powodzi się nieźle, będzie wkrótce urzędnikiem. Ten pan doktor Goebbels stworzył nowe ministerstwo... — Co takiego? Eryk pracuje u Goebbelsa? Nic o tym nie słyszałem. — Zaczął w ubiegłym tygodniu. Nie opowiadał mi jesz- cze, co oni tam robią. — Uświadamianie ludu, propaganda, mamo. Szczęście miał Eryk. To musi być bardzo interesujące. — Powiedz no, mój chłopcze, jesteś głodny? Czym mam cię poczęstować? — Wiesz, mamo, doskonale: jak zawsze — plackami ziemniaczanymi. Tego u nas nie dają. Powiedz mi, mamo, Ruth tutaj zaglądała? — Była tylko na moje urodziny. Przyniosła piękne 94 kwiaty, ale długo nie siedziała. Stała się jakaś cicha i mil- cząca. Pokłóciliście się? Dlaczego przychodzi tak rzadko? — Skądże znowu! Ma po prostu dużo pracy w swojej akademii. Zobaczę się z nią dzisiaj wieczorem. Wszystko u nas w największym porządku. Ożenię się z Ruth. Chyba nie masz nic przeciw temu, mamo? — Pewnie, że nie. Ruth to miła, dzielna dziewczyna. Dlaczegóż więc miałabym mieć coś przeciw temu. A gdyby nawet, to przecież i tak zrobiłbyś, co sobie umyśliłeś. Wy teraz nie liczycie się z waszymi matkami. Gdybym ja mo- gła decydować, nie zostałbyś żołnierzem. — Przecież dopiero przed chwilą zachwycałaś się uła- nami. — Nie rozumiesz tego, przecież jesteś mój najmłodszy. — Nic się, mamo, nie zmieniłaś. Skończyłem lat dwa- dzieścia jeden, strzelam z karabinów i kaemów, a ty dalej swoje: nie rozumiesz tego! Kiedyż twoim zdaniem naresz- cie zrozumiem? — Najwcześniej, kiedy będziesz w moim wieku, mój chłopcze. — Wtedy także nie zrozumiesz wszystkiego — dodał mój ojciec, który właśnie wszedł do mieszkania. Ojciec był wcieleniem pruskiej obowiązkowości. Z du- mą mówił o wyrazach uznania i odznaczeniach za wierną służbę państwową, za długoletnie członkostwo w Związku Pływackim i Gimnastycznym. Nikomu nie wolno było do- tknąć jego medali, orderów, kufli od piwa z przykrywkami i innych tego rodzaju drobiazgów. Ile razy przyjeżdżałem na urlop, prawił mi kazania i pouczał, abym zawsze kar- nie i posłusznie pełnił swą służbę. Nie miałem wprawdzie innych zamiarów, ale te ciągłe pouczania denerwowały mnie. Ku jego niezadowoleniu niewiele opowiadałem o mojej służbie w Reichswehrze. I on wierzył w powrót Hohenzollernów. W biurze powierzono mu pieczę nad rozdziałem gazet zagranicznych; wydawało mi się, że jest 95 to praca interesująca. Przez jego race szły wszystkie ga- zety zagraniczne, które czytał Berlin. — Nie da się po prostu opowiedzieć, czego oni tam nie wypisują o nas i o Hitlerze. Wielu w świecie opowiada się za nim, inni domagają się bojkotu. Zdaniem niektó- rych gazet naziści zaprowadzą porządek i spokój. Inne pisma twierdzą, że Hitler dąży do dyktatury, do zbrojeń, do wojny. Ci ludzie poszaleli! — Przestańcie mówić o Hitlerze i o wojnie! — wmie- szała się matka. — Wiesz, jaki los spotkał szewca? — Co się stało? — Jest przecież komunistą. Rozpowiadał, że Hitler chce wojny, i zabrała go SA. Wpakowali go do jakiegoś obozu, zbili straszliwie i po czterech tygodniach wypuści- li. Od tej pory nie podśpiewuje, nie mówi o Hitlerze i o wojnie. — A co robią chłopaki? — Najmłodszy chodzi jeszcze do szkoły. Reszta, z którą się często bawiłeś, dostała pracę. W drodze do Ruth musiałem przejść obok szewca. Żal mi go było, ale pomyślałem sobie, że chyba tak źle nie mogło być z nim. Byłem ciekaw, co mi sam powie. Kiedy wszedłem do jego piwnicy, spojrzał na mnie ba- dawczo przez okulary w niklowej oprawie, potem uśmie- chnął się. — Witam, witam. A może mam tytułować pana teraz panem podporucznikiem? — Ależ, panie majstrze, to zupełnie zbyteczne. Nie je- stem jeszcze podporucznikiem. — Zwiodła mnie szabla przy boku. Jakże ci się podoba w wojsku? — Dziękuję. Najlepiej czuję się na urlopie. A co u pana? Mama opowiadała mi, że był pan w obozie, czy to prawda? — Byłem. — Gdzie? W jakim? — W Oranienburgu. 96 -— Jakże tam było? — Cudownie! — Traktowanie i w ogóle? — Cudownie! — Jedzenie? — Cudowne! — Mówi pan ciągle cudownie. Co pan tam robił? Tłu- maczono panu program partii narodowosocjalistycznej? — Nauczyłem się, że narodowy socjalizm to rzecz cu- downa. — Panie majstrze, chce pan zrobić ze mnie balona. Przecież ze mną może pan mówić szczerze. — Przykro mi, mój chłopcze, ale musiałem podpisać, że o moim pobycie w obozie nie będę mówić ani słowa. Nawet nie wolno mi wspominać, że zakazano mi mówić. Cudowne, prawda? Rozmowa stała się niemiła. Coś tu nie jest w po- rządku, pomyślałem sobie, majster trochę przesadza. Nie mogę mu brać za złe, że wściekły był, iż zwyciężyli na- ziści. Kiedy zapytałem o moich przyjaciół, jego synów, od- powiedział krótko: — Mają teraz pracę! — To cudownie, panie majstrze! — wypsnęło mi się. Znowu spojrzał na mnie badawczo przez swoje okulary i kiedy się przekonał, że nie miałem zamiaru szydzić z nie- go, dorzucił: — Tak, to cudownie. Nareszcie cała czwórka ma znowu pracę, ale wszystko, co oni robią, jest tylko pozorem. Wszystko służy wam, Reichswehrze, zbroje- niom i wojnie. Cudownie, co? Widzisz, znowu mi się wypsnęło i gdyby na twoim miejscu był jakiś parszywy denuncjant, zabraliby mnie i zbili. Nie wróciłbym tak prędko, zagrozili mi tym w Oranienburgu. Ale lepiej bę- dzie, jeżeli sobie teraz pójdziesz, to niedobrze dla ciebie rozmawiać tak długo z komunistą. Gotowi i ciebie wziąć na języki. — Majster przesadza. — Wcale nie, mój chłopcze, pogadamy jeszcze. 7 — Żołnierz trzech armii 97 — Niech majster pozdrowi ode mnie swoich chłopaków. Ruth czekała już na mnie. W jej pokoju wrodzony po- rządek łączył się z nabytym nieładem artystycznym. Mie- szkanie nie przypominało „bud" różnych pseudoartystów, którzy uważają się za zagrożonych w rozwoju, kiedy im ktoś poleci pościerać kurze i przy okazji ostrzyc się. Małe królestwo Ruth było przytulne, nowoczesne, niczym nie raziło. Powitała mnie słowami, w których brzmiała nuta roz- czarowania: — Czekam już prawie godzinę, przygotowa- łam kawę, jaką lubisz, za moje mizerne kieszonkowe ku- piłam butelkę koniaku i któż się zjawia? Bóg wojny, Mars, z idiotyczną szablą. — Co wam się wszystkim stało? Dziś już trzecia osoba robi aluzję do mojej szabli i do wojny. — To dowód, że istnieją jeszcze ludzie rozsądni. Bardzo pocieszające. Wiem, że składasz wizyty w mundurze, ale proszę cię — nie u mnie. Zdejm bluzę, stań się człowie- kiem i siadaj! — Po pierwsze, nie jest to żadna bluza, tylko mundur. A po drugie, zrobiono ze mnie człowieka już w pierwszym roku służby. Bądźcież dla mnie mili! — Zamiast wiele gadać, otwórz butelkę. Wypijmy! Na powitanie i dobry humor. Czuję, że dobrze mi zrobi al- kohol. — Co to ma znaczyć, dlaczego? — Nie rozumiesz tego. — Chciałbym wiedzieć, o co chodzi. — Na zdrowie! Witam cię w moim skromnym domu. — Dziękuję. Ale dlaczego zbywasz mnie półsłówkami? Czy nie możesz zwolnić się na czas mego urlopu? — Ależ mogę i nie w tym rzecz. Przeciwnie, straciłam chęć do dalszych studiów. — Cóż się stało? — Nic. Wszystko w porządku, nawet bardzo. Pojęcia nawet nie masz, co się tutaj rozegrało. — Owszem, przed chwilą słyszałem coś niecoś od na- szego szewca. Nie rozumiem jednaką co ty masz z tym wspólnego. — Bardzo wiele, mylordzie. Na uniwersytetach dzieją się niebywałe rzeczy. Powylatywali najbardziej lubiani i najlepsi profesorowie, niektórzy odeszli dobrowolnie. U nas się także już zaczęło. W malarstwie istnieją tylko kolory czarny, biały, czerwony i brunatny. Za dwa, trzy lata będziemy wszystko malować na brunatno: brunatne łąki, brunatne góry, brunatne dziewice, brunatne koszu- le. Nie chcę być pacykarzem jak ten... — Jak kto? — Dajże spokój, przecież ty także jesteś nazistą. Posta- raj się mnie zrozumieć. Chcę malować to, co mnie po- rusza. Pracuję dla tych, którym się to podoba. Nie chcę być na rozkazy brunatnych. Ruth siedziała na swojej otomanie jak mały, gniewny Budda. Nerwowym, niecierpliwym ruchem zapaliła pa- pierosa i ciągnęła dalej: — A jak wyglądają sprawy li- teratury? Dobre książki pali się na stosie, znani pisarze niemieccy wędrują na listę proskrypcyjną, pisarze za- graniczni przestali istnieć. Literaturze wtłacza się na głowę hełm stalowy. Wiedza wepchana zostaje w mun- dur, prasie zaciska się pasa. W kinie wyświetlane są niemal wyłącznie filmy wojenne, młodzież uczona jest jeszcze gorzej niż za naszych czasów, w radio słychać niemal wyłącznie patriotyczne sielanki oraz dźwięki trąb i werbli. Coś obrzydliwego! — I to mówisz ty, córka... — Tak, to mówi córka takiego to i takiego. Powiedziawszy to Ruth wstała i zaczęła nerwowymi krokami chodzić po pokoju. Wreszcie stanęła przy sztalu- gach, wzięła do ręki pędzel, po chwili odłożyła go zrezy- gnowanym ruchem. — Nie, już mnie nie cieszy moja praca, możesz to zro- 99 zumieć? Potrafiłabym robić karykatury i to jakie! Wiłbyś się ze strachu i ze śmiechu. — Cóż mówią inni studenci? — Trzeba być ostrożnym. Już potworzyły się grupki narodowosocjalistyczne. Trzeba się mieć bardzo na ba- czności. Niektórzy już tworzą nazistowskie komórki i chcie- liby wciągnąć do nich nas wszystkich. Oczywiście z wyjąt- kiem studentów zagranicznych. Większość ich wraca do domu, idą w ślad za swoimi profesorami. Jeżeli chodzi o moje środowisko, to izolujemy się całkowicie. Nie mamy ochoty uczestniczyć w tej nazistowskiej hecy. Dotychczas, kiedy bywałem razem z Ruth, nie rozma- wialiśmy o polityce, byliśmy beztroscy i pogodni. Ruth nie kryła się, że nie odpowiada jej zawód, który wybrałem, że nie ma zrozumienia dla żołnierki, ale nie mąciło to na- szej przyjaźni. Teraz zakłócać ją zaczęła polityka. Próbo- wałem zrozumieć Ruth. Nie było to ani proste, ani łatwe. Każdy przebywał sam na sam ze swoimi myślami. Przy pożegnaniu omal nie zapomniałem zabrać mojej szabli. Zawadiaki Czwartego dnia mego urlopu odwiedził mnie Gustaw Ernst. Miał na sobie mundur jak z igły z trzema gwiazdka- mi na kołnierzu, co oznaczało, że jest sturmfuhrerem SA. — Człowieku, ależ u was szybko się awansuje! — I tyś nie pozostał w tyle. Z tą różnicą, że za twoje trójkąty otrzymujesz dodatkowe pobory, a my pełnimy służbę w chwilach wolnych od pracy zawodowej. — A kto daje ci na umundurowanie? — Na takie rzeczy dostajemy parę fenigów. Ma się przecież wydatki na cele reprezentacyjne. — No, to reprezentuj! Wstąpmy do knajpy na rogu, bę- dziesz miał okazję pozbycia się paru fenigów. 100 Byłem szczęśliwy, że jestem po cywilnemu, obok sturm- fuhrera w tak wspaniałym mundurze wyglądałbym jako zwyczajny starszy strzelec niezwykle żałośnie. Nawet sza- bla niewiele by pomogła. W knajpie przywitaliśmy się z kilkoma znajomymi i usiedliśmy przy stole nieco na uboczu. — Jak ci się żyje, Gustawie, co teraz robisz? — Dziękuję, powodzi mi się dobrze. Ofiarowano mi z początku pracę w magistracie, później dostałem za po- średnictwem dyrektora generalnego Flicka pracę w prze- myśle. Dobra pensja, ale ciężko się tam zadomowić. Ci, którzy tam tkwią od dawna, patrzą na nas, nowicjuszów, krzywym okiem, robią nam trudności. To kasta zamknię- ta w sobie, ale podobno tak jest wszędzie. Poumieszczali- śmy na posadach wszystkich starych kombatantów, pra- cują w administracji, w sądownictwie i w policji. Żaden nie jest już bezrobotny. Ale w praktyce jesteśmy jakby poza nawiasem. Jakby ci to wytłumaczyć? Ci, którzy tam siedzą od lat, nie zauważyli, że nastała nowa era. Zacho- wują się tak, jak gdyby nic się nie zmieniło, traktują nas jak powietrze. Nie zrobiono jeszcze właściwego porządku. — Dlaczego? — Jak to zrobić? Hitler jest teraz kanclerzem, nasi ludzie wchodzą w skład rządu, więc muszą oczywiście zasiadać przy jednym stole z plutokratami. I mają zupeł- nie inne zadania niż dawniej. Wszystko poszło za prędko, nie wykorzystaliśmy w całej pełni naszych szans. To jesz- cze nie to, co być powinno. — A co powinno się — twoim zdaniem — zrobić? — Nic jeszcze nie zostało zrobione dla szarego człowie- ka. Teraz dopiero bogacze zaczynają naprawdę zarabiać. Na nas. — Jakże się żyje twoim rodzicom? — Dziękuję, dobrze. Mam dla ciebie ukłony od nich. Matka prosi, żebyś do nas kiedyś zajrzał. Odkąd przeby- 101 wasz w towarzystwie tej studentki — malarki, nie byłeś u nas ani razu. Kelner przyniósł dwie żytniówki, po chwili wychyliliś- my dwie następne. Okazją był nasz awans. Zagryźliśmy słonymi pałeczkami o gigantycznych rozmiarach, po czym Gustaw zaczął mówić dalej: — Ojciec nie pracuje już u Flicka. Strażnik stał się zbyteczny, w pobliżu zakwate- rował się oddział SA. Ale Flick dalej płaci ojcu pełną pen- sję; stary codziennie wyprowadza oba psy nad jezioro w Griinewaldzie. — Zdrów, rześki? — Owszem, ale coraz bardziej dziwaczeje. O Karolu nie można z nim mówić. Odkąd wstąpił do SA, objął kie- rownictwo w Berlinie i zajął wspaniałe mieszkanie służ- bowe, stary świat zawalił się dla mego ojca. Nie miał zresztą nigdy dla naszej sprawy zrozumienia. „Wszystko oszustwo, nawalanka" — powtarzał i powtarza. Odkąd Flick darował Karolowi wierzchowca, stary nie chce mieć z nim nic wspólnego. — Co takiego? Twój brat jeździ konno? — Dlaczego nie ma jeździć konno? Przecież to związane ze stanowiskiem, które zajmuje. — Czymże on jest w porównaniu z nami, z Reiehswe- hrą? — Co najmniej pułkownikiem albo generałem. Nie, generałem. — Ile ma lat? — Trzydzieści jeden. Dlaczego o to pytasz? Nie odpowiedziałem na to pytanie. Pomyślałem sobie tylko, że my musieliśmy przez cztery lata pełnić służbę, maszerować, ćwiczyć, by kiedyś doczekać się rangi pod- oficera, a taki Karol Ernst, który ani jednego dnia nie służył w wojsku, został generałem. Widocznie „jego za- sługi" jako awanturnika mierzone były inną miarą. Zmie- niłem temat rozmowy: — W pewnym piśmie angielskim czytałem, że SA upro- 102 wadzą przeciwników politycznych, pakuje ich do obozów i nie najlepiej traktuje. Czy to prawda? Równie dobrze mogłem powołać się na słowa szewca. Przecież Gustaw był moim przyjacielem i nigdyśmy się wzajemnie nie okłamywali. Sam nie wiem dlaczego, wo- lałem przytoczyć opinię angielskiej gazety. Nasza długole- tnia przyjaźń została w ten sposób naruszona, w stosunki nasze wkradła się ostrożność, która później przekształci- ła się w nieufność. — To złośliwe, nikczemne oszczerstwa. Tych, którzy nie chcą pracować, oraz bandytów politycznych, uprawia- jących sabotaż, pakuje się do obozów wychowawczych — oto wszystko! Niech Anglicy lepiej milczą; cały świat wie dobrze, co wyprawiali w obozach z Burami. U nas uczy się ludzi porządku. Niektórzy, pozbawieni latami pracy, po prostu nie potrafią przyzwyczaić się do uregulowanego życia. I tego się ich uczy. Praca uszlachetnia — oto hasło naczelne, wszystko inne to oszustwo i zawracanie głowy. Trudno mi się było pogodzić z tym. Przecież nasz szewc całe lata pracował, gnieździł się w piwnicy, w której je- dnocześnie mieszkał, aby utrzymać żonę i pięcioro dzieci. Należał więc chyba do „bandytów" uprawiających sabo- taż, twierdząc, że Hitler pcha Niemcy do wojny. Znowu ogarnęło mnie dziwne uczucie, znowu jakiś głos szepnął mi, żebym milczał. Chciałem natomiast zasięgnąć języka na temat innej sprawy, o której szeroko pisały gazety, a która byłą tematem niezliczonych rozmów, plotek i po- głosek. Zapytałem: — Jak to właściwie było z pożarem Reichs- tagu? Jako sprawcę podaje się osobnika nazwiskiem van der Lubbe. To podobno komunista. Ale z czyjego po- lecenia działał? Czy w tak ogromnym gmachu mógł wznie- cić taki olbrzymi ogień jeden człowiek? Gustaw wychylił powoli i ze smakiem swój kufel piwa, obrzucił mnie spojrzeniem, z którego trudno było coś wy- 103 czytać. Może wiedział coś więcej o tej sprawie. Po chwili położył mi rękę na ramieniu i powiedział półgłosem: — Chyba czytałeś naszą prasę? I wiesz, że Reichstag podpalili komuniści. Jasne? A zatem nie zawracaj sobie tym głowy, mój chłopcze! Rozmowy na ten temat nie mają sensu i nie są w dodatku wskazane. Dla nas pożar ten wy- buchł w odpowiednim momencie. Mogliśmy spokojnie za- brać się do komunistów. Wypiliśmy jeszcze po kilka kieliszków żytniówki. O tym, żebym dotrzymał danej matce obietnicy i wrócił na kola- cję, nie mogło już być mowy. Nagle poczuliśmy potrzebę zalania się w sztok. Zapewne każdy z innego powodu. Jedno było pewne: cieszyliśmy się szczerze, żeśmy się po długim niewidzeniu spotkali. Przy pożegnaniu Gustaw powiedział: — Byłbym na śmierć zapomniał! Zajrzyj któregoś dnia do Karola. Chce z tobą o czymś pomówić. Berlińska grupa SA, ulica Hede- manna. To podobno ważne. Kłaniaj się swoim! Heil Hit- ler! Na trzeci dzień pojechałem na Hedemannstrasse, w mun- durze i oczywiście przy szabli. Przed budynkiem stało dwóch wartowników SA w heł- mach. Zachowywali się tak, jak bym chciał dostać się do samego Pana Boga. Zmiękli dopiero wtedy, kiedy im po- wiedziałem, że pan gruppenfuhrer telefonował do mnie, abym się zjawił. Wezwali ordynansa, który po ceregielach, trwających zresztą niedługo, zaprowadził mnie na górę. Przeszedłem kilka korytarzy, przedpokojów i wartownię, zanim dostałem się do adiutanta. Był powiadomiony, że mam się zjawić, ale musiałem czekać, bo u Karola Ernsta był von Heydebreck, dowódca SA na Pomorzu. Podobno należał on do tych, którzy zdobyli szturmem Górę Sw. Anny. Miałem trochę czasu, by się nieco rozejrzeć po ol- brzymim gmachu. Każdy, kto miał na kołnierzu kilka gwiazdek, podkreślał krzykiem i wrzaskiem, że jest wiel- ką figurą. Mniejsze płotki bez gwiazdek uderzały na jego I 104 widok obcasem o obcas i ryczały: „Heil Hitler!" Wszyscy, i ci z gwiazdkami, i ci bez gwiazdek, z hukiem i hałasem zatrzaskiwali za sobą drzwi. Zapewne w przekonaniu, że zachowują się prawdziwie po wojskowemu. U nas, w Reichswehrze, również nie wszystko przypominało kla- sztor albo pensję dla panien z dobrych domów, ale ten cyrk, który tu oglądałem, działał na mnie jako żołnierza dener- wująco i odrażająco. Brunatne mundury, paski na czap- kach, cały sposób bycia — sprawiały wrażenie operetko- we. Nie podobało mi się to wszystko. Po jakimś czasie z pokoju Ernsta wyszło kilku dowódców SA. Uznałem, że drągal bez jednej ręki — to Heydebreck. Wyglądał na okrutnika, a przede wszystkim na straszliwego pijaka. Przypomniałem sobie opowiadania o pijatykach w szcze- cińskiej SA, o strzelaniu do luster i kandelabrów. Podczas rozmowy z Ernstem cała ta kompania musiała dobrze po- pić — widać to było po wychodzących. Nadbiegli ordynansi z pasami. Jeden nałożył pas Heyde- breckowi, za co poczęstowany został potężnym kopnia- kiem. Nigdy czegoś podobnego w Reichswehrze nie wi- działem. Kiedy wszedłem do pokoju Karola Ernsta, stały jeszcze kieliszki z resztkami koniaku. Kazał podać nową butelkę i kieliszek dla mnie, po czym zapytał: — Jak się panu po- wodzi? Jak się pan czuje w Reichswehrze? — Po chwili padło pytanie, dla którego mnie wezwał: — Nie chciałby pan wstąpić do nas? — Jak to mam rozumieć? — Potrzebuję instruktora wojskowego dla mojej warty sztabowej. Gustaw opowiadał mi, że nauczył się pan ob- sługiwania ciężkich karabinów maszynowych. To właśnie jest mi potrzebne. Miałby pan ochotę? — Przecież zobowiązałem się do służby w Reichsweh- rze. Jeżeli nie zajdzie nic nadzwyczajnego, prawdopodob- nie będę miał szansę zostania oficerem. — Wiem o tym doskonale. Ale u nas miałby pan lepsze 105 pobory, przynajmniej takie samo wyżywienie i o wiele większe możliwości awansu. U mnie na przykład mógłby pan zacząć od truppfiihrera. A z Reichswehrą sprawę załatwimy bez trudu. Nie byłem na taką propozycję przygotowany i zapewne zrobiłem głupią minę. Karol Ernst uznał to jednak raczej za reakcję pozytywną i ciągnął dalej: — Zaskoczyło to pana, co? Mówiąc między nami, mój drogi, ta pańska Reichswehrą poważnie niedomaga. Za dużo w niej biurowych ogierów, komicznych, operetko- wych generałów minionej epoki, ale niech pan się nie martwi; i w Reichswehrze niejedno się jeszcze zmieni. Reichswehrą jest arcyreakcyjna, korpus oficerski choruje na uwiąd starczy. Potrzebny tam jest zastrzyk młodej krwi oraz powiew świeżego powietrza. Nawet się pan nie domyśla, co się wkrótce stanie. Otóż Reichswehrą prze- kształcona zostanie w narodowosocjalistyczną armię lu- dową. Podoficerowie, szeregowcy oraz część młodych ofi- cerów są po naszej stronie. Zna pan Ernesta Róhma, na- czelnego dowódcę SA? To fachowiec, zreorganizuje Reichs- wehrę. Karol Ernst zamilkł na chwilę, zapewne uświadomił so- bie, że w swej szczerości poszedł nieco za daleko. Wychy- liliśmy po kieliszku koniaku, po czym powiedział na po- żegnanie: — Niech pan sobie moją propozycję spokojnie przemy- śli i potem do mnie zatelefonuje. Może pan również poroz- mawiać z moim bratem. Niezależnie od pańskiej decyzji, na pewno wkrótce spotkamy się znowu. Jeżeli pan odrzuci naszą ofertę, będzie pan później żałował. Mówiąc między nami, ale niech pan z tego nie robi użytku, dalecy jeszcze jesteśmy od celu, rewolucja dopiero się rozpoczęła. Na zdrowie, mój drogi! Nie musiałem długo się zastanawiać. Nie interesowało mnie to zupełnie i nawet nie ze względów politycznych, przeciwnie — wysunięcie takiej propozycji pochlebiało 106 mi. Ale byłem żołnierzem Reichswehry i nawet mi przez myśl nie przeszło zmieniać zawód. Przyjęcie propozycji byłoby w moich oczach naruszeniem wierności; poza tym raziła mnie pseudożołnierskość SA. O całej tej rozmowie z Karolem Ernstem przypomnia- łem sobie, kiedy dowiedziałem się o wielkiej majowej paradzie wojskowej w Tempelhof. Brała w niej udział cała SA, a Karol Ernst, na wierzchowcu ze stajni Flicka, składał meldunek Ernestowi Róhmowi, który również do- siadał rumaka. Potem obydwaj przy akompaniamencie okrzyków „Heil!" konno przedefilowali przed frontem. Nie spodobało się to widać koniowi z dobrej, pańskiej staj- ni albo też przeląkł się czegoś; w każdym razie stanął dęba i pan gruppenfuhrer w randze pułkownika czy generała wyleciał z siodła. Na razie spadł tylko z konia. Robienie porządku Nauka jazdy konnej sprawiała mi wielką przyjemność, choć musiałem zrywać się z posłania o dwie godziny wcześniej niż dotąd, gdyż karmienie, pojenie, czyszczenie, siodłanie zabierały moc czasu. Ale można się do tego przy- zwyczaić, można się tego nauczyć, natomiast nie każdy potrafi nauczyć się jeździć konno. Miałem przy przydziale wierzchowców szczęście. Mój był spokojny jak stary gefrajter, miał tylko jedną wadę: przy braniu przeszkód z zasady pozostawiał pierwszeń- stwo jeźdźcowi. Odczułem to na własnej skórze kilkakrot- nie. Jak uparty terrier wbijał przednie nogi w piasek i w rezultacie brałem przeszkodę sam. Mój zmaltretowany tyłek nie interesował nikogo, nawet sanitariuszy. Była to odwrotna strona przyjemności. Po przeglądzie pierwszej przeze mnie wyszkolonej dru- żyny znowu zostałem przeniesiony, tym razem do nowo formującego się plutonu dział przeciwpancernych. Działa 107 drewniane, na których szkolono nas przy drzwiach za- mkniętych, zostały zastąpione przez działa pancerne kalib- ru 3,7 cm. Stały dotąd w depozycie, a my umieszczaliśmy w działach z drzewa tylko zamki pancerne oraz mechanizm celowniczy. Nowe działa nie były więc dla nas nowością. Inne jednostki otrzymywały działa prosto z fabryki. Po- myślałem o chłopcach szewca, którzy znowu mieli pracę. Kompaniom piechoty przydzielono nowe kaemy 34. Któregoś dnia nasz feldfebel podał do wiadomości, że ministerstwo Reichswehry nazywa się odtąd minister- stwem wojny. Na zakończenie dodał, że wodzem naczel- nym mianowany został generał von Fritsch. Zdarzało się teraz coraz częściej, że poszczególne jedno- stki SA wysyłały swoich ludzi na krótkie kursy szkolenio- we do Reichswehry. W uroczystościach majowych 1934 roku uczestniczyła po raz pierwszy kompania honorowa Reichswehry; w po- stawie na baczność wysłuchała pieśni o Horście Wesselu. Wkrótce potem zawieziono nas do Kónigsbriick pod Dreznem, gdzie na placu ćwiczeń miało się odbyć ostre strzelanie. W soboty i niedziele wolno nam było robić wycieczki do Drezna i do Szwajcarii Saksońskiej. Trzeciej soboty dotarłem jednak tylko do bramy wyjś- ciowej. Nie pomogła przepustka, wszystkich odesłano z po- wrotem. Pogotowie alarmowe! Załadowaliśmy kaemy na pojazdy i czekaliśmy na dalsze rozkazy. Nikt nie wiedział, co się stało. Potem dostaliśmy ostrą amunicję i granaty ręczne. Wyglądało na coś poważ- nego. Posłano mnie z jakimś meldunkiem do sztabu pułku. Musiałem minąć część placu ćwiczeń, przeznaczoną na szkolenie dowódców SA. Stali rozbrojeni i wzburzeni, pil- nował ich kordon żołnierzy z najeżonymi bagnetami. Pró- bowali protestować, ale pilnujący puszczali te protesty mimo uszu. 108 Obiady i kolacje gotowały nam owego dnia kuchnie po- lowe, suchy prowiant otrzymaliśmy na trzy dni. Po ukończeniu przygotowań do odmarszu pozwolono wstąpić do pobliskiej kantyny; ograniczenia w spożyciu alkoholu nie były tak rygorystycznie przestrzegane. Krążyły najbardziej fantastyczne pogłoski: Wojna? Mo- że z Polską, może z Francją? Bzdura. Rewolucja? Komu- niści? To nie wykluczone. Byli tacy, którzy opowiadali, że SA zwąchała się z komunistami, aby wystąpić przeciw Reichswehrze. Mówiono również o zamachu na Hitlera, o walkach ulicznych w Berlinie i w Monachium. Wszystkie plotki były zgodne co do jednego: utworzyły się dwa przeciwstawne ugrupowania. Z jednej strony — Hitler, Reichswehra i SS, z drugiej — SA i może komuniści. Sympatie nasze były całkowicie po stronie Adolfa Hitle- ra, uchodził za naszego człowieka. Tylko trudno było wy- obrazić sobie, żeby właśnie SA zwróciła się przeciw niemu. Zapewne celem jej ataku mieliśmy być my, a fiihrer stanął w obronie nas, Reichswehry. Mieliśmy wielką ochotę roz- prawić się z operetkowymi żołnierzami z SA, pokazać im, gdzie raki zimują. Ale' nam nie wolno było zbliżać się do obozu dowódców SA, a byliśmy na tyle zdyscyplinowani, że nawet nie usiłowaliśmy nie zastosować się do rozkazów. Nagle radio podało komunikat nadzwyczajny. Grobowa cisza. Ogłoszono, że w Bad Wiessee zebrali się Rohm oraz wyżsi dowódcy SA na ostatnią naradę w sprawie puczu, planowanego przez SA. Jednostki SA znajdowały się w stanie pogotowia alarmowego, były uzbrojone i zaopa- trzone w amunicję z tajnych magazynów. Hitler uprze- dził zamach stanu i kazał uwięzić zebranych w Wiessee przywódców spisku. Na końcu komunikat wymienił listę nazwisk znanych dowódców SA, którzy za swój czyn mu- sieli zapłacić życiem, wśród nich padło nazwisko Róhma, von Heydebrecka i Karola Ernsta. Hitler „zrobił porządek". Gdybym swego czasu poszedł na propozycje Karola Ernsta, może i ja zostałbym wciąg- 109 nięty w tę aferę. Z dalszych komunikatów można było dowiedzieć się, że rozstrzelano również kilkudziesięciu prywatnych adiutantów sztabowych wyższych dowódców SA. Kroki te, choć surowe, wydały nam się w pewnej mierze zrozumiałe, może nawet w interesie Reichswehry nieodzowne. Natomiast przerażeniem przejęła nas wiadomość, że za- bity został również Schleicher. Nikt z nas nie mógł zrozu- mieć, dlaczego generał Reichswehry musiał paść ofiarą egzekucji. Sprawa ta nie dawała nam spokoju, dopóki feldmarszałek von Hindenburg, senior niemieckiego korpusu oficerskiego ciągle jeszcze pełniący funkcję pre- zydenta Rzeszy, nie zalegalizował zamordowania Schlei- cher a publicznie, dziękując kanclerzowi za „wyratowanie" ojczyzny z największego niebezpieczeństwa. Po tej „czystce" alarm został zniesiony i dalej odbywa- liśmy ćwiczenia w strzelaniu. Po jakimś czasie wróciłem do mego garnizonu w Kołobrzegu. Pewnego dnia wydany został rozkaz dostarczenia per- sonaliów przodków. Rozpoczął się okres masowego pisania listów, nie kończących się zapytań, skierowanych do ro- dziców, krewnych, urzędów stanu cywilnego oraz duchow- nych. Każdy szukał przodków. Nie musiał tego czynić prezydent Rzeszy, który zmarł 2 sierpnia 1934 roku. Urząd jego został połączony z urzę- dem kanclerskim i odtąd Adolf Hitler zwał się fuhrerem i kanclerzem Rzeszy Niemieckiej. Był teraz głową państwa i szefem rządu w jednej osobie, poza tym naczelnym wo- dzem Reichswehry. Następnego dnia złożyliśmy przysięgę Adolfowi Hitle- rowi. Na naszych mundurach, czapkach i hełmach stalo- wych widniała odtąd oznaka orła trzymającego w szpo- nach swastykę, na koszarach powiewały sztandary naro- dowosocjalistyczne. Wkrótce przyzwyczailiśmy się do tego. Nastał czas pozapłanowych awansów. Pułkownicy zosta- 110 wali generałami, kapitanowie majorami, podporucznicy z dnia na dzień porucznikami. Podobnie było z podoficera- mi i szeregowcami. jfjlój awans na gefrajtra połączony był z przeniesieniem do 14 obronnej kompanii pancernej. Ta całkowicie zmoto- ryzowana jednostka znajdowała się wówczas w stanie for- mowania się. Opróżniano dla niej położoną w centrum miasta szkołę katedralną. Żołnierze zostali umieszczeni w klasach, podoficerów zakwaterowano w gabinetach nau- czycielskich i innych pomieszczeniach. Dziedziniec szkolny został przekształcony na koszarowy, w sali gimnastycznej ustawiono działa, dla pojazdów wzniesiono nowe hale. Wszędzie stały wozy, działa, karabiny maszynowe; pach- niało świeżą farbą. Zameldowałem się u dowódcy kompanii: — Gefrajter Winzer przeniesiony do 14 kompanii. — Od kiedy jesteście gef raj trem? — Od dziesięciu dni, panie kapitanie. — Obeznani jesteście z nową ciężką artylerią? — Tak jest, panie kapitanie. Szkoliłem się w tej katego*- rii broni dwa lata. Pytanie to i odpowiedź były zbyteczne, na stole leżały przecież moje akta personalne. To, że kapitan znał je, wynikało z kolejnego pytania. — Ukończyliście wiele kursów specjalnych. Macie już prawo jazdy? — Nie, panie kapitanie. — Trzeba to nadrobić. Po służbie kurs samochodowy, jasne? — Tak jest, panie kapitanie! Po dwóch tygodniach ukończyłem z dobrą oceną kurs jazdy samochodowej. Po kilku dniach znowu zostałem wezwany do dowódcy kompanii. — Z działaniem wstecz od 1 października 1934 roku otrzymaliście awans na podoficera. Serdecznie gratuluję! Byłem tak zaskoczony, że na twarzy mojej odbijało się 111 bardziej zdziwienie niż radość. Stąd też zapytanie kapi- tana: — Nie cieszycie się? Dlaczego? — Jestem oszołomiony, panie kapitanie. Przecież dopie- ro 1 października awansowałem na gefrajtra, panie kapi- tanie. — No i? Bywały już dziewice, które w dniu ślubu wy- dawały na świat dziecko. Tak zwane przedwczesne porody, ha, ha! A teraz w tył zwrot i zameldować się z odznakami podoficera! Dwa awanse tego samego dnia! Zaledwie zdążyłem po- naszywać do bluz i płaszczy odznaki gefrajtra, a już mu- siałem je zdzierać i zastępować innymi, zdobiącymi koł- nierz i ramiona. W głowie nie chciało mi się to pomieścić. Przyjęcie nowicjusza do korpusu podoficerskiego odby- ło się bardzo uroczyście, bardzo głośno i zostało suto obla- ne. Honor i ambicja nakazywały, aby piwo pochłonęło co najmniej miesięczne pobory. Robotnik czy mały urzędnik mógł za tę sumę w ciągu miesiąca wyżywić rodzinę i sie- bie. Zostawszy podoficerem, byłem teraz w takiej sytuacji finansowej, że mogłem myśleć o ożenku. Niestety sporo mi jeszcze brakowało do lat dwudziestu pięciu, których od nowożeńca wymagały przepisy. Zabawa w kantynie była szalona. Doszły po niej jeszcze trzy dalsze z okazji awansu trzech feldfebli. Cztery awanse, cztery popijawy, cztery beczki piwa! Dumny, jak tylko potrafi być świeżo upieczony podofi- cer, pojechałem na kilka dni do Berlina. Ale radość moja została od razu zmącona. Rodzina moja była zrozpaczona, gdyż w żaden sposób nie można było natrafić na ślad do- kumentów świadczących o naszym aryjskim pochodzeniu. — Moi drodzy, skoro nasza babcia umarła, to musiała przedtem żyć, a skoro żyła, musiała się kiedyś urodzić. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, ale radość była tylko krótkotrwała. Mimo wielkich starań i wysiłków nie moż- 112 a było odnaleźć aktu urodzenia Dąbki. Na liczne zapyta- na w tej sprawie nadchodziła zawsze ta sama odpowiedź: jjie figuruje w odnośnych aktach stanu cywilnego". __Jeżeli nie zdobędę tych papierów, koniec ze mną! __ Z nami będzie tak samo, mój drogi. Niechaj to będzie dla ciebie pociechą. __Łatwo wam mówić! Muszę przecież przedstawić do- wody w określonym terminie, a wy macie czas. U mnie wszystko zależy od przyjścia na świat babki. Coś idioty- cznego! Czyżbym wyglądał na Żyda? — Wygląd to jeszcze nie wszystko. Bywają również Żydzi blondyni. Poza tym nigdy nie można wiedzieć... Oczywiście dowcipy na temat mojej babki nie mogły posunąć sprawy naprzód. Matka, zatroskana i zrezygno- wana, pomrukiwała: — Ależ ten Hitler ma pomysły! Do- tychczas obywało się bez tego i jakoś się żyło. Nie pozostało mi nic innego jak tylko, kiedy nadszedł przewidziany termin, złożyć w tej sprawie fałszywą dekla- rację. Ciężkim przeżyciem było dla mnie złożenie wizyty kondolencyjnej matce mego przyjaciela, Gustawa Ernsta. Ta kobieta — zawsze radosna i wesoła — zmieniła się nie do poznania. Jakże nas rozpieszczała, kiedyśmy jeszcze byli dzieciakami, jak wszelkimi siłami starała się nie do- puścić, aby jej chłopcy wstąpili do SA. Na próżno zakli- nała starszego, aby zabrał się do jakiejś pracy i nie wałęsał się po ulicach. Nie zaimponował jej, kiedy został gruppen- fiihrerem. Teraz cała jej troska skoncentrowana była na młodszej latorośli. Gustawa trzymano kilka tygodni w are- szcie, teraz znowu, jak gdyby nigdy nic, paradował w mundurze SA. SA funkcjonowała znowu normalnie, zgładzonego Rohma zastąpił jako szef sztabu Lutze. — Powiedz no, Gustawie, jak to właściwie było z Róh- mem? — Nie uwierzysz, ale i ja nie wiem. Jestem jednak cał- 8 — Żołnierz trzech armii 113 kowicie pewny, że ani on, ani mój brat nie knuli nic; przeciw Hitlerowi. — A jakie mieli zamiary w stosunku do Reichswe] Różnie o tym mówią. — Nie mieli nic przeciw Reichswehrze, chcieli t; powyrzucać starych generałów — biurokratów i najzs klej szych konserwatystów wchodzących w skład korj oficerskiego zastąpić swoimi ludźmi. SA i Reichswe miały się stp.ć armią ludową. Nie wiem, czy Rohm zai rżał objąć dowództwo nad tą armią. Ale to możliwe, raz robił na ten temat aluzje. Gdyby się tak stało, wyr by oczywiście na najpotężniejszego obok Hitlera n stanu. Temu należało przeszkodzić. — Ależ, Gustawie, on nim był rzeczywiście. Prze< żaden z naszych generałów nie odgrywał tak wiel] roli politycznej jak on. — Owszem, Schleicher. Ale to bardzo mglista spra Jeżeli chodzi o Róhma, to masz rację, ale właśnie to j nastawienie nie odpowiadało chyba Himmlerowi. I Himmler zajmuje ze swoją SS pozycję czołową, a my r wiele mamy do gadania. On to polecił pozabijać wsz tkich swoich osobistych przeciwników, teraz ma wo drogę. — Jednego nie rozumiem: brata twego zastrzelili, te przez pomyłkę omal nie skręcili karku, a mimo to cią jeszcze jesteś sturmfuhrerem SA. — Kiedy brata mego aresztowano i osadzono w Licht felde, domagał się widzenia z fuhrerem. W Bremie wyw czono go ze statku, którym udawał się właśnie w pod poślubną. Prośba jego nie została uwzględniona. Jec z moich znajomych, dowódca SS, opowiadał mi, że Ka na chwilę przed rozstrzelaniem podniósł do góry rar i zawołał: „Heil Hitler!" —- Dlaczego go w takim razie zgładzono? — Może wiedział za dużo. Nawet Góring, z którym taj w Berlinie stale się stykał, nie wstawił się za ni 114 Nie brat mój nie był przeciw Hitlerowi. Dlatego zostaję w SA. Poza tym postąpiłbym nierozsądnie, gdybym teraz opuścił szeregi SA. Miałbym trudności nie tylko w swoim zawodzie, rozumiesz? Zrozumiałem. Przy stole matka Karola podała mi ze łzami w oczach iakieś pismo. Był to rachunek za spalenie zwłok jej syna, płatny w ciągu tylu a tylu dni. Na wypadek niezapłacenia groziło przymusowe ściągnięcie kwoty. Bez dobrego słowa Wieczorem u Ruth ciągle jeszcze byłem przygnębiony. Ona natomiast mniej się tym przejmowała. W pewnej chwili powiedziała: — Niech się nawzajem wyrzynają, byleby tylko nas zostawili w spokoju. Obawiam się jed- nak, że będzie jeszcze gorzej. To nie koniec. — Nie, Ruth, kiedyś musi nastąpić normalizacja. U nas w każdym razie wszystko bez zmian, a nawet posuwa się pomyślnie naprzód. — Co się posuwa naprzód? Bierzecie do wojska rekru- tów, awansujesz, zbrojenia nie ustają. Zawsze tak się za- czyna, a potem przychodzi wojna. A zdaniem twoim spra- wy posuwają się naprzód! — Nie będzie wojny! To prawda, że się trochę zbroi- my, ale gdybyśmy tego nie robili, inni połknęliby nas. Po- za tym potrzebujemy przestrzeni życiowej; możemy ją otrzymać, jeżeli będą sit? z nami liczyć. A liczyć będą się tylko wtedy, kiedy będziemy mieli potężną armię. Oto cała sprawa. — Gadasz jak Goebbels, mój drogi, widać, że brat twój pracuje w ministerstwie propagandy. A ja ci oświadczam, że jeżeli tak dalej pójdzie, dojdzie do wojny. — A ja ci udowadniam, że nie dojdzie. W pokoju, bez wojny, zbudujemy lepszy ustrój, lepsze państwo. Przy- 115 szłość będzie obiecująca. Ale dajmy temu spokój. Włącz lepiej jakąś płytę. Lubiliśmy muzykę, zarówno popularne przeboje, jak i klasykę. Patefon Ruth towarzyszył nam często na wycie- czkach i wieczorami u niej w domu. Przeważnie Ruth wybierała płyty. Tym razem nie miała do tego ochoty. — Wybierz ty coś! Ale Wagnera już nie znajdziesz. Nie mogę więcej słuchać tego straszliwego zgiełku. W ostatnich czasach za dużo mamy tego Wagnera. Mając zupełnie inne zamiary, czekałem tylko na odpo- wiednią chwilę. Zapytałem wreszcie: — A co by było, gdybyśmy się na Boże Narodzenie zaręczyli? Ruth pochyliła głowę, milczała przez chwilę, a następnie odpowiedziała: — Wiesz chyba, Brunonie, że cię bardzo kocham. Ale zostańmy dobrymi przyjaciółmi. Nie chcę wychodzić za mąż, przynajmniej nie chcę tego w takich okolicznościach. — Nic nie rozumiem. Jakie to okoliczności masz na myśli? — Posłuchaj! Możesz mi powiedzieć, że bardzo szybko awansowałeś na podoficera, że masz widoki zostania ofi- cerem, cieszę się z tego, bo wiem, że sprawia ci to radość. Ale nie wyjdę nigdy za wojskowego, nie chcę być panią kapitanową. Nie chciałabym wejść do kliki, w której nigdy nie mogłabym się czuć dobrze, rozumiesz? — Ależ, dziewczyno, co nas obchodzą inni? Przecież i teraz nie mamy z nimi nic wspólnego. — Gdyby nawet możliwa była izolacja, nie wyszłabym za ciebie za mąż. Zresztą jest to niemożliwe, widzę to na przykładzie mojego ojca. Nie możesz się odizolować, a jeś- li nawet, to musiałbyś się liczyć z ujemnymi skutkami tej izolacji. Gdybyś nawet ze względu na mnie zrezygnował z wojska, nie wyjdę za ciebie. Rok temu zamieszkałabym z tobą na poddaszu, gdybyś tylko zrzucił mundur. Ale od 116 tego czasu zmieniło się wiele i nie widzę już dla nas wspólnej przyszłości. __ Na Boga, Ruth, skąd ten twój pesymizm. Byłaś zawsze bardzo krytyczna, to prawda, rozmawialiśmy ze sobą o wszystkim, ale żeby nie było dla nas wspólnej przyszłości! Kto ci to wmówił? __ Nikt, sama sobie to uświadomiłam. Inna sprawa, że mam wielu bliskich znajomych, którzy tak samo ocenia- ją sytuację. __ Cóż to za ludzie? Z pewnością jacyś egzaltowani artyści o długich grzywach, żyjący z kieszonkowego ro- dziców, rozwiązujący problemy, których nie rozumieją, pragnący za wszelką cenę ulepszyć ten świat. Znam ten rodzaj ludzi, wiecznie niezadowolonych, wiecznie się o coś prawujących! — I ja znam te komiczne typy, Brunonie. Nikt u nas nie bierze ich serio, bo się zgrywają. Są jednak i inni, którzy rozumują poważnie, znają świat i nie wypowiadają sądów lekkomyślnie. Mogę tylko powtórzyć, że widzę przyszłość w bardzo czarnych kolorach. Nie będzie nam z Hitlerem dobrze. Może na razie tak, może jutro, poju- trze. Ale pewnego dnia wszystko się załamie. Nie wiem jeszcze, co zrobię. Ale proszę cię, nie mów więcej ani o.zaręczynach, ani o małżeństwie. Zostańmy przyjaciółmi. Przecież tyle jeszcze mamy czasu. Może się to kiedyś zmieni. Znałem Ruth za dobrze, żeby nie wiedzieć, że żadne dalsze argumenty nie pomogą. Była bardzo rozsądna, bardziej dojrzała niż inne dziewczyny w jej wieku, zawsze bardzo szczera i uczciwa. Przyjaźń nasza nie ulegnie zmia- nie. Mimo to byłem bardzo rozczarowany. Pan podoficer wyobrażał to sobie o. wiele prościej. Na pożegnanie trzy razy puściliśmy w ruch naszą ulubioną płytę: „W maleń- kiej, cichej tej kawiarence". Następnego popołudnia byłem zaproszony na kawę do 117 kolegi szkolnego, Klausa Apla. Miał być również Wilhelm Deustch, z którym siedziałem w jednej ławce. Obydwaj wysłuchali z wielkim zainteresowaniem mojej relacji o służbie wojskowej. Potem zaczęliśmy rozmawiać 0 naszych dawnych nauczycielach. W pewnej chwili Deutsch powiedział: — Klaus i jego ojciec uważają, że po- winniśmy wyjechać za granicę. Dla Żydów i nie tylko dla Żydów nadejdą twarde czasy. A co ty o tym sądzisz? — Cóż ci mam powiedzieć, Wilhelmie. Ty jesteś Ży- dem, ja należę do partii narodowosocjalistycznej. Mimo to jesteśmy przyjaciółmi. Od znajomych wiem tylko tyle, że Żydów usuwa się z urzędów i odpowiedzialnych sta- nowisk. Ale twój ojciec jest kupcem, ty studiujesz medy- cynę, więc trudno mi sobie wyobrazić, aby was mogło spo- tkać coś złego. — A ja uważam — wtrącił się Klaus — że Wilhelma wypędzą z uniwersytetu, a jego ojcu zabiorą sklep. Wpa- kują im do rąk miotły, żeby czyścili ulicę. Oto jak będzie! Wilhelm przeciwstawił się temu stanowczo: — Nigdy do tego nie dojdzie, już i tak jest skandalem, że się nas usuwa z urzędów tylko dlatego, że jesteśmy wy- znania mojżeszowego. Hitler nie pozwoli sobie na więcej. Nie zapominajcie o opinii świata, który już protestował, 1 to energicznie. Rodzice moi i ja jesteśmy Niemcami, dziadkowie i pradziadkowie byli Niemcami, ojciec mój od- znaczony został Krzyżem Żelaznym pierwszej klasy. Nie ma powodu do obaw, jeżeli pozostaniemy lojalni. Po co, dlaczego mamy emigrować? Przecież nie popełniliśmy żadnego przestępstwa. Nagle nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Zdu- mieni popatrzyli na mnie. — Wilhelmie, wspominałeś przed chwilą o swoich dzia- dkach i pradziadkach. Czy jesteś w stanie ustalić, kiedy się urodzili? — Oczywiście. U nas rabini wszystko zapisują do ksiąg. 118 >¦• da rodzina żydowska zna doskonale swoich przodków. Ale dlaczego o to pytasz? __ w takim razie jesteś w lepszej sytuacji niż ja. Po babce ze strony matki mam tylko świadectwo zgonu, brakuje mi jednak metryki urodzenia i chrztu. Może to hvć powodem zwolnienia mnie z Reichswehry. Śmiać się chce, co? __ Raczej płakać — odpowiedział Klaus. — Potwier- dza to jeszcze bardziej moje słowa: naziści szaleją coraz więcej. Jeżeli chodzi o Żydów, to nie wiadomo, co jeszcze z nimi zrobią. Czym dla nich jest podoficer? Co tych ga- gatków interesuje Żelazny Krzyż ojca Wilhelma? Twój stopień podoficerski?! Powiadam wam, emigrujcie, póki czas! Zapomnieliście już, jak to SA szalała? W odpowiedzi na te trudne do odparcia argumenty Wil- helm Deutsch wystąpił ze swoim ostatnim atutem: — Obydwaj mamy w pewnym stopniu rację. Ale jakże to było z SA? Przyznasz chyba, że do najgorszych należał Rohm ze swoimi zausznikami. Fakt, iż został usunięty, jest dowodem, że zapanować mają ład i spokój. Nie do- strzegacie tego? Wilhelm Deutsch był zdecydowany pozostać w Niem- czech. Mimo kampanii antyżydowskiej, mimo faktu, że stopniowo odsuwali się od niego bliscy znajomi pochodze- nia nieżydowskiego, uważał Niemcy za swoją ojczyznę. Wracałem do domu tramwajem razem z Wilhelmem. Wysiedliśmy na placu Bismarcka, mieszkał w pobliżu przystanku. Nie poprosił, żebym zajrzał do niego choćby na chwilę, znałem przecie dobrze całą jego rodzinę. Może nie chciał narazić mnie na kłopotliwą sytuację. Gdyby to uczynił, byłbym się zapewne pod jakimś pozorem wy- kręcił od tej wizyty — niestety, zaszedłem już tak daleko. Gdybym był w cywilu, może nie byłbym odmówił. Po- żegnaliśmy się pod jego domem. Na Boże Narodzenie przyjechałem znowu do Berlina. 119 Pewnego dnia zjawiła się przed naszym mieszkaniem Ruth. — Muszę z tobą pomówić, Brunonie. Przejdźmy się. — Dlaczego nie wchodzisz? Może wypijesz filiżankę kawy? Matka bardzo by się ucieszyła. — Nie, nie! Pomówmy lepiej pod gołym niebem. Nawet nie powiedziała dzień dobry. Co się mogło stać? Szła w milczeniu z pochyloną głową, czułem, że nie wie, jak zacząć. W pewnej chwili zatrzymała się i oznajmiła mi poważnie: — Wyjeżdżam. — Teraz? Tuż przed świętami? Dokąd? —• Do Anglii, do Londynu. — Co tam zamierzasz robić? — Zostać. Na zawsze. To znaczy dopóty, dopóki tutaj nie zapanują normalne stosunki. Jedzie nas cała grupa. Ale o tym nikomu ani słowa! Przepraszam, nie powinnam cię o to prosić, wiem, że mnie nie zdradzisz. — Przecież to istny obłęd. Spojrzała na mnie ze zdumieniem. — Nie czytasz ga- zet? Radio ci się zepsuło? — Zaszło coś godnego uwagi? — Naprawdę nie słyszałeś nic o nowej ustawie przeciw opornym? Wystarczy teraz spojrzeć krzywym okiem na kogoś, kto jest w partii, albo powiedzieć coś nieodpowied- niego, a już jesteś na indeksie. Zlikwidowali resztki wol- ności osobistej. Naszą grupkę i tak już pilnie obserwowa- li, ponieważ nie chcieliśmy mieć nic wspólnego z nazista- mi. Wczoraj obsypano nas znowu obelgami. Mamy tego dosyć. Nie damy się zamknąć. W Anglii można także stu- diować. Oto wszystko, co ci chciałam powiedzieć. Na próżno usiłowałem skłonić Ruth do zmiany decyzji. Nie pomogły ani błagania, ani wyrzuty. — Spróbuj mnie zrozumieć, Brunonie. W tych dzisiej- szych Niemczech nie mogę dłużej pozostać. Przykro mi bardzo, że musiałam cię tak zaskoczyć i sprawić ci ból. Ale nie chciałam wyjechać bez pożegnania. Może zoba- 120 się niedługo. Właściwie nie wolno mi było o tym mówić, postanowiliśmy nikogo nie wtajemniczać. __ jLim Są ci, którzy muszą z własnej woli, potajemnie opuścić swój kraj? Co zrobili? __ Nie rozumiesz nas, jesteśmy naprawdę przyzwoici i uczciwi. Ale przyjdzie dzień, kiedy nas zrozumiesz. Je- stem tego zupełnie pewna. Ruth ciągle akcentowała słowo „my". Wprawiło mnie to w szał, stałem się brutalny i niesprawiedliwy. Czy tak miała się skończyć nasza długoletnia przyjaźń? Raz jeszcze próbowałem skłonić Ruth, aby porzuciła uczelnię celem uniknięcia zatargów z nazistowską grupą studencką. Na próżno. Myślałem tylko, o sobie, a tym samym oddalałem się co- raz bardziej od niej. Nie mogłem, nie chciałem jej zro- zumieć. Ruth spoglądała na mnie niezwykle smutnymi oczyma. Po jakimś czasie wyszeptała jedynie: — Bądź zdrów, najdroższy! Do widzenia! Stałem skamieniały, pełen goryczy, nie byłem w stanie nic powiedzieć. Pozwoliłem jej odejść. Bez jednego dobre- go słowa. Następnego wieczora było już za późno. Ruth opuściła Berlin. Nie widzieliśmy się już więcej. Kiedy po jakimś czasie przyjechałem na kolejny urlop i poszedłem odwie- dzić jej rodziców, mieszkali tam inni ludzie. Powiedziano mi, że pan Schulz przeniesiony został na prowincję. Długo czekałem na list lub na jakiś znak życia. Na próżno. WEHRMACHT Trzy dni paki 16 marca 1935 roku ogłoszone zostały ustawy o powsze- chnym obowiązku służby wojskowej oraz o obowiązku pracy. Reichswehra przemianowana została na Wehr- macht. W ten sposób Niemcy hitlerowskie, które 14 paź- dziernika 1933 roku wystąpiły z Ligi Narodów, otwarcie przeciwstawiły się postanowieniom traktatu wersalskie- go, odnoszącym się do ograniczenia zbrojeń. Spadły wszy- stkie zasłony maskujące, że już w armii liczącej sto ty- sięcy żołnierzy tkwiły przesłanki na wojsko liczące mi- liony. Zwycięscy sygnatariusze traktatu wersalskiego nie za- reagowali niczym skutecznym. Przeciwnie, po upływie trzech miesięcy Wielka Brytania zawarła z Hitlerem po- rozumienie w sprawach morskich, umożliwiające Niem- com dalszą rozbudowę floty. Nie było również żadnej rea- kcji, kiedy 7 marca 1936 roku oddziały Wehrmachtu na- gle wkroczyły do zdemilitaryzowanej postanowieniami traktatu wersalskiego strefy Nadrenii. Oglądałem w kinie w kronice filmowej obsypywane kwiatami, maszerujące po ulicach Kolonii pułki Wehrma- chtu, byłem dumny z naszych sił zbrojnych, zazdrościłem kolegom, którzy mogli uczestniczyć w tych tryumfalnych pochodach. Po wprowadzeniu powszechnego obowiązku służby woj- skowej coraz więcej miast stało się siedzibą garnizonów. Dla wielu z nas otwierały się perspektywy awansu. 125 Wyszkoleni w Reichswehrze, szkoliliśmy teraz rekru- tów. W Reichswehrze ćwiczono nas bezlitośnie, wymagano od nas bezwarunkowego posłuszeństwa, co czasami sta- wało się nie do zniesienia. Ale znosiliśmy niejedno, bo wstąpiliśmy do Reichswehry jako ochotnicy. Choć z no- wymi rekrutami sprawa wyglądała inaczej, szkolono ich wedle tego samego bezlitosnego schematu. Poza tym niektórym z nas szybki awans i władza, choćby tylko w charakterze gefrajtra, uderzyły po prostu do głowy. Dopuszczali się oni małostkowych szykan i zniewag, ja- kich w tej formie nie stosowano nawet w Reichswehrze. W rezultacie nawet ci rekruci, którzy pełni entuzjazmu przybyli do koszar, aby spełnić swój obowiązek wojskowy, doznali zawodu. Nie mogłem wówczas — przy całym moim ówczesnym nastawieniu politycznym, pełnym złudzeń — pojąć, jak to jest możliwe, że wszystkie te szykany, prze- śladowania i udręki tolerowane były milcząco przez ogrom- ną większość oficerów, że nawet niektórzy zachęcali wprost do nich. W głowie mi się nie mieściło, że dzieje się to w państwie, w którym służba wojskowa — wedle wzorców starogermańskich — wynoszona jest pod niebiosa jako „najdostojniejsze prawo obywatela", a uchylanie się od niej uchodzi za największą hańbę. W kierownictwie ktoś zapewne ustalił jakieś liczby i jakiś termin. Realizacja programu nie pozwalała na zagłębianie się w psychologię. Produkowano żołnierzy wedle planu, na ruchomej taśmie. Głowa służyła jedynie do noszenia stalowego hełmu. Trudno się dziwić, że żoł- nierze „funkcjonowali" jak bezmyślne manekiny. Wręcz żenujące było zachowanie się niektórych przeło- żonych poza służbą. W myśl przepisu, kiedy przełożony wchodził do lokalu, żołnierz musiał zrywać się z krzesła i witać go w postawie na baczność bez względu na to, czy był sam, czy z dziewczyną, czy w towarzystwie rodziców. 126 Tylko niewielu przełożonych rezygnowało z tej formy przywitań"; przeważająca część trzymała się tego kur- czowo w obawie, że spotkają ich zarzuty, iż nie są zbyt twardzi. Niejednokrotnie oficer albo podoficer zatrzymywał na ulicy żołnierza za nieprzepisowe salutowanie, kazał mu ro- bić w tył zwrot i na nowo przedefilować przed sobą. Nie- raz kończyło się to cofnięciem przepustki albo uciążliwymi ćwiczeniami dodatkowymi. Oficerowi, który nie zauważył, że żołnierz nieprzepisowo mu zasalutował, mogło przy- trafić się, że jakiś koleżka doniósł o tym władzom, które nie omieszkały ukarać go za niestosowanie się do przepisów. W owym czasie pełniłem jeszcze służbę w Kołobrzegu. Dni i tygodnie wypełnione ćwiczeniami praktycznymi i teoretycznymi płynęły szaro i jednostajnie. Nic więc dziwnego, że wydelegowanie na ośmiotygodniowy kurs kierowców w pobliżu Berlina bardzo mnie ucieszyło. Mimo że Ruth nie było już w Berlinie. W niedzielne popołud- nia odwiedzałem moich rodziców. Pewnego razu spotkałem u nich jednego z chłopaków szewca. Był w mundurze. — Co się z tobą dzieje? Co robisz? — Jestem saperem. — A bracia? -— Jeden pracuje w fabryce motorów w Mariendorf, drugi u Siemensa, trzeci służy w piechocie w Poczda- mie. Ma szczęście, prawie co niedzielę może przychodzić do domu. — A rodzice? — Dziękuję. Matka czuje się dobrze. Ale ze starym nie można sobie poradzić, tak samo jak z Erwinem, który pracuje u Siemensa. Kiedy zaczynają gadać, mijsimy za- 127 mykać okna. Mogę ci to powiedzieć, przecież znasz starego. Jeżeli dalej będzie się w ten sposób zachowywać, to boję się, że go znowu wsadzą do mamra. Kiedy zajmowaliśmy Nadrenię, był przekonany, że dojdzie do wojny. Zawsze, kiedy się coś dzieje, twierdzi, że Hitler pcha do wojny. — Jakże ci się podoba to, co się teraz dzieje? Nie tylko w wojsku, ale tak w ogóle? — Mój drogi, w ten sposób wydobywa się od ludzi ze- znania. Prawda, dawniej myślałem o różnych rzeczach inaczej. Ale wówczas były inne czasy. Ojciec ma teraz moc roboty, mógł wziąć czeladnika; klnie na czym świat stoi, że żaden z nas nie nauczył się szewstwa. Ale poglądów swoich nie zmienił ani na jotę. Powtarza jak katarynka: „Hitler chce wojny". Kiedyś miarka się przebierze i zła- mią mu kręgosłup. Nie mogłem starego szewca zrozumieć. Starałem się tłumaczyć to tym, że starych drzew przesadzać nie moż- na. Był po prostu za stary. Zachowanie się i poglądy syna jakby potwierdzały logikę mego rozumowania. Pewnego dnia spotkałem mego byłego nauczyciela ła- ciny. Zaprosił mnie na kufelek piwa i od razu wsiadł na swego ulubionego konika: — Mogę panu tylko powiedzieć, że odzyskamy wszy- stko, absolutnie wszystko! Wszystkie zrabowane nam zie- mie i kolonie. Niech pan czyta „Volk ohne Raum", a bę- dzie pan dokładnie zorientowany. A jeżeli nie zechcą od- dać dobrowolnie, to, mój drogi, uderzymy pięścią w stół. Kiedy zajdzie potrzeba, my — weterani z lat 1914 — 1918 — staniemy murem. Na zdrowie! Podporucznik rezerwy zachowywał się tak wojowniczo, że zapomniałem zapytać o zdrowie jego córek. Byłem za- dowolony, kiedy mnie wreszcie uwolnił od swego towa- rzystwa. Miałem przecież najbliższym pociągiem pojechać na wielką wystawę samochodową, w związku z którą otrzymałem trzy dni dodatkowego urlopu. 128 Kiedy wróciłem do Kołobrzegu, powitał mnie na pero- nie jeden z przyjaciół, który zawołał z rozpromienioną mmą: — Czuję już pismo nosem, wlepią ci na pewno trzy dni! — Dlaczego? Przecież nie dopuściłem się żadnego wy- kroczenia. — Przekroczyłeś urlop o jeden dzień. Oto wszystko. Ale to wystarczy. Rzeczywiście dostałem tylko dwa dni urlopu, na co nie zwróciłem uwagi. Szef kompanii zwołał korpus podoficer- ski i wypowiedział przed nim słowa następujące: — Kapral Winzer zdał z odznaczeniem kurs kierowców, za co otrzymał dwa dni urlopu dodatkowego. Niechaj przyjmie ode mnie wyrazy uznania. Podał mi rękę i zaraz dodał: — Kapral Winzer przekroczył swój urlop o jeden dzień. Zostaje ukarany trzydniowym aresztem. Rozejść się! W myśl przepisów ukaranego podoficera musiał do- starczyć do aresztu również podoficer. Mnie zaprowadził tam jeden z feldfebli, którego znałem od dłuższego czasu. Odsiadywanie kary miałem rozpocząć o godzinie trzyna- stej; przyszedł po mnie już o dziewiątej. Na dojście do „Ojczulka Filipa" trzeba było najwyżej kwadransa. Zapro- testowałem: — Dlaczego idziemy już tak wcześnie? Mój konwojent odpowiedział: — Musisz trzy dni sie- dzieć w pace. Wiem, jak to smakuje, sam nieraz siedzia- łem. Ale siedzi się lepiej i przyjemniej, kiedy przedtem człowiek przyzwoicie przepłucze gardło. Przesiedzieliśmy u „Ojczulka Filipa" prawie cztery go- dziny. Punktualnie o trzynastej wartownik otworzył ce- lę. Zanim to nastąpiło, zabrano mi jeszcze szelki. Na wszel- ki wypadek. Żebym się na nich nie powiesił. I czynem tym nie zhańbił żołnierskiego munduru. 9 — Żołnierz trzech armii 129 Tylko gest Kiedy się z centrum miasta szło w Kołobrzegu na pla- żę, zdarzało się nieraz, że trzeba było przystanąć, aby przepuścić przecinającą ulicę kolejkę. Przed lokomotywą, straszliwie sapiącą i poruszającą sią w żółwim tempie, biegł kolejarz, wymachując ostrzegawczo czerwoną cho- rągiewką. Za torem kolejki rozbił namioty bar „Maxim". Przez grube szyby, na których widniały napisy zachwalające różne trunki, przeświecało przytłumione, czerwone świa- tło. Barmanka wdzięczyła się do gości, ale po zamknięciu lokalu stale zjawiał się jej mąż i odprowadzał ją do domu. Opodal baru „Maxim" mieścił się wytworny hotel z re- stauracją. Obowiązywały tam stroje wieczorowe oraz mundury galowe, nawet po południu nie można było po- jawić się tam bez krawata. W odległości kilkuset kroków rozciągała się plaża. W po- bliżu stał stary, szary hotel; na jego frontonie umieszczona była tablica przypominająca, że z tego miejsca feldmarsza- łek Hindenburg już po katastrofie w roku 1918 próbował niedobitkami armii niemieckiej ratować sytuację. O wiele piękniejszy od owego hotelu był dom zdrojowy z oszkloną werandą, z której roztaczał się widok na salę koncertową oraz czytelnię. Obok hotelu mieściła się pięk- na muszla dla orkiestry, stał rząd białych ławek. Tutaj spacerowały młode dziewczęta, snuli się żołnierze, spot- kać można było zakochane pary. Przy dźwiękach dwóch orkiestr, raz grała orkiestra miejska, raz orkiestra Wehrmachtu, witano się uchyle- niem kapelusza lub przyłożeniem dwóch palców do dasz- ka czapki. Dziewczęta spuszczały skromnie oczy, rumie- niły się jak w powieściach pani Courths-Mahler. Znałem mnóstwo miłych dziewcząt. Z liceum, ze Zwią- zku Dziewcząt Niemieckich, z klubu sportowego „Hansa", 130 którym pozostawał w ścisłym kontakcie klub wojskowy Hubertus". Były to przyjaźnie równie beztroskie, jak niewinne. Chętnie spacerowałem przy dźwiękach muzyki z pew- ną skromną, cichą dziewczyną, ale rozsądną, bardzo za- mkniętą w sobie. Miało się wrażenie, że coś ją krępuje, coś jej dolega. Po jakimś czasie zwierzyła mi się ze swoją ta- jemnicą. Mnie brakowało do szczęścia tylko odpisu me- tryki mojej babki, jej sytuacja była znacznie gorsza i po- ważniejsza. Ojciec jej był Żydem, na podstawie osławio- nych ustaw norymberskich była napiętnowana jako pół- -Zydówka, nie mogła należeć do pełnowartościowych członków społeczności niemieckiej. Mimo to wszyscyśmy Ewę Gross lubili; muszę stwierdzić na korzyść innych dziewcząt, również tych ze Związku Dziewcząt Niemie- ckich, iż tylko niewiele z nich przestało utrzymywać z nią kontakt. Jakkolwiek Niemcy hitlerowskie przez owe ustawy dy- skryminacyjne wyłączyły z „wspólnoty niemieckiej" ogro- mną ilość obywateli niemieckich i pozbawiły ich elemen- tarnych praw, właśnie te Niemcy były w Berlinie w 1936 roku gospodarzami olimpiady, w której wzięli udział spor- towcy z przeszło pięćdziesięciu krajów bez względu na ko- lor skóry, rozmiary czaszki i inne znamiona. Brat mój, pracujący w ministerstwie propagandy, do- starczył mi na tę olimpiadę bilety, od dowództwa kompanii dostałem urlop. Berlin był wprost zalany sztandarami ze swastyką. Wehrmacht, policja, SA opiekowały się zagranicznymi przybyszami, udzielały informacji, spieszyły w razie po- trzeby z pomocą. W ekipie Stanów Zjednoczonych liczne złote i srebrne medale uzyskali właśnie Murzyni, ale zwycięzcami, zdobywcami największej liczby medali byli zawodnicy niemieccy. Ideolodzy hitlerowscy rozpisywali się o tym zwycięst- 131 wie sportowców niemieckich jako o dowodzie wyższości krwi aryjsko-germańskiej. Nie interesowały mnie zbytnio te wywody, ale byłem święcie przekonany, że wygrana ta zwiększy w całym świecie autorytet Niemiec. Berlin święcił odpowiednio olimpijskie tryumfy. Tłumy zalewały ulice i place. Z tru- dem dotarłem do restauracji „Haus Vaterland" i zdoby- łem miejsce przy stoliku, przy którym siedziało jakieś francuskie towarzystwo: starzy i młodzi sportowcy z Alza- cji i Paryża. Alzatczycy mówili dobrze po niemiecku, ja władałem nieco francuskim, a zresztą koniak nie potrze- buje tłumacza. Dowiedziałem się od Francuzów pewnych szczegółów o ostatniej olimpiadzie. Miała się odbyć w Berlinie już w roku 1912, ale cesarskie Niemcy bez powodu zrezygno- wały. Igrzyska odbyły się w Sztokholmie. Po czterech latach młodzież krwawiła na placach boju, olimpiada oczywiście nie odbyła się. W roku 1920 w Ant- werpii oraz w 1924 w Paryżu Niemcy nie brali udziału. Dopuszczono ich dopiero w 1928 roku do igrzysk w Am- sterdamie oraz w roku 1932 w Los Angeles. Obecnie zawodnicy niemieccy zdobyli największą ilość medali. Zaczęliśmy rozważać, czemu to przypisać. — Od roku 1933 przywiązujemy wielką wagę do rozwo- ju sportu. Nic więcej na ten temat powiedzieć nie potrafiłem. — Pan również zajmuje się sportem? — Ależ oczywiście. Nawet codziennie. — Pokazałem Francuzom moją odznakę sportową, wyjaśniłem im, jakie trzeba spełnić warunki, aby ją otrzymać. — Co pan studiuje? — Nic. Jestem żołnierzem. — Mój Boże! Jeszcze jeden żołnierz. Tylu widzieliśmy w mundurach, a okazuje się, że cywile to także żołnierze. Słowa te wypowiedział stary paryżanin. 132 Roześmiałem się i zapytałem: — We Francji nie macie żołnierzy? __Oczywiście, że mamy, ale nie w takich ilościach; wiele się u nas po wojnie światowej zmieniło. Przede wszystkim chcemy dobrze żyć. Chcemy pracować, ale nie chcemy zaharowywać się na śmierć. Nie chcemy, aby w kraju było wiele dzieci, to kosztuje; dwoje w jednej rodzinie zupełnie wystarczy. Chcemy żyć spokojnie, nie bawić się w żołnierkę. Są przyjemniejsze rzeczy, mój panie. Mówiąc to spoglądał na mnie nie bez współczucia. Uważał zapewne, że zostałem żołnierzem z musu. Po chwi- li zapytał: — Niech mi pan szczerze powie: czy pan i inni Niemcy jesteście zadowoleni ze swego losu? Mamy w Pa- ryżu niemało emigrantów, od których słyszy się niejedno. Ale tutaj wszystko -wygląda zupełnie inaczej. Jak to jest naprawdę? Co miałem odpowiedzieć? Byłem z mego losu zadowolo- ny, miałem wrażenie, że zadowolona jest również wię- kszość ludności naszego kraju. Decyzję Ruth, postawę szewca uważałem za zjawiska nietypowe i nie wspomina- łem o tym. Nie mówiłem również o Ewie Gross, choć szcze- rze bolałem nad tym, że przyzwoici Żydzi zostali zdys- kryminowani przez ustawy norymberskie. Wierzyłem, że w praktyce nie będą one tak rygorystycznie przestrzegane. Nie powiedziałem również Francuzom o konsekwencjach, jakie po wprowadzeniu powszechnego obowiązku służby wojskowej czekają tych, którzy nie chcą go wypełnić. Zamiast tego wszystkiego dałem odpowiedź, jaka niczym nie różniła się od tego, czym zwykło się odpowiadać ogromnej większości cudzoziemców: — Mamy za sobą złe czasy, obecnie sytuacja się poprawia. Dobrze zarabiamy, możemy, co chcemy, kupować, jesteśmy zadowoleni. Po- twierdzi to panu każdy, kogo pan zapyta. — Uważa pan, że Hitler nie dąży do wojny? — Ależ nie, moi panowie! Po co nam to? Mamy dosyć 133 innych trosk i kłopotów. Hitler sam był prostym żołnie- rzem, wie dobrze, czym jest wojna. Nie, moi panowie, on nigdy nie rozpęta wojny. Moi rozmówcy obrzucili się spojrzeniami, z których można było wyczytać, że nie są o tym tak święcie przeko- nani. Jeden z nich zapytał: — Uważa pan za słuszne, że Hitler posyła żołnierzy i broń do Hiszpanii? — To zupełnie inna sprawa, moi panowie. Tam chodzi o walkę z bolszewikami. — Wybaczy pan, ale niezupełnie ma pan rację. W Hi- szpanii mamy demokrację, którą Franco zwalcza. Jeżeli Reichswehra... jak się to teraz nazywa, ach — już wiem... jeżeli Wehrmacht tam interweniuje, to jest to mieszanie się do spraw wewnętrznych innego kraju. — Ależ generał Franco prosił o pomoc i poparcie. — Kimże jest ten Franco, mój panie! Prawdziwy rząd przebywa w Madrycie. Generał hiszpański Franco stawia opór, buntuje się przeciw swemu rządowi. Tak to wygląda, mój panie. A czy wiadomo panu, że w 1931 roku obradują- cy w Barcelonie Międzynarodowy Komitet Olimpijski po- stanowił, aby następna olimpiada w 1936 roku odbyła się w Berlinie? Nie słyszał pan o tym? To- zresztą nie takie ważne. Ale wiadomo panu chyba, że Hiszpania chciała wysłać do Berlina stu dziewięćdziesięciu sportowców; przeciw tym ludziom walczy teraz Franco przy pomocy pańskiego Wehrmachtu. Uważa pan, że to jest w porząd- ku? Cóż miałem na to odpowiedzieć! Pomyślałem tylko: Ten człowiek ma oczywiście rację, nie jest to w porządku. A więc Franco chciał obalić demokrację. Jeżeli jednak ta hiszpańska demokracja wyglądała tak jak nasza Repu- blika Weimarska, to Hiszpanie będą mu za to na pewno wdzięczni. Jeżeli o nas chodzi, to mamy demokracji po dziurki od nosa. Siedzący przy stole młodzi Francuzi zaproponowali, że- 134 by przestać mówić o polityce, bo i tak nic z tego nie wyj- cie Chcieli wiedzieć, dokąd można jeszcze pójść w Ber- linie, gdzie naprawdę coś się dzieje, chcieli coś przeżyć. Dziewczęta w Paryżu ubierają się barwniej i jakoś ra- dośniej, są ładne i urocze. Wprawdzie Niemki są też ład- ne, ale inne. .__ Pańskie zdrowie! Koniak francuski jest wprawdzie lepszy, wino tańsze i nie takie cierpkie, ale piwo niemiec- kie to specjał nie lada. Stary paryżanin nie chciał zrezygnować z rozmów na tematy aktualne i zapytał: — A czy ten wasz Hitler upra- wia jakieś sporty? Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego pytania. Widzieliśmy flihrera w różnych rolach i w różnych sytua- cjach; gazety przynosiły dzień w dzień jego fotografie, powtarzały bez końca: Hitler wszystko wie, Hitler wszy- stko potrafi, Hitler wszystko widzi, Hitler jest wszech- obecny. Wszędzie wisiały jego portrety, stały jego popier- sia, każde miasto miało plac Adolfa Hitlera i ulicę jego imienia. Doskonale znaliśmy te podobizny: Hitler z dzieć- mi, Hitler ze swoim owczarkiem, Hitler z generałami, Hitler z dyplomatami. Ale Hitler i sport? Nigdy jeszcze nic na ten temat nie czytałem, nie słyszałem, nie widziałem. — Bardzo mi przykro, ale nie wiem. Paryżanin wybuchnął śmiechem i zawołał: — Ależ Hi- tler jest wielkim ekspertem sportowym. Powiedział na przykład o boksie, a nawet napisał to, że boks, jak żaden inny sport, wyzwala ducha walki. Wyjął wydanie kieszonkowe „Mein Kampf", przerzucił kilka kartek i pokazał mi odnośne miejsce. — Chyba każ- dy Niemiec czytał tę książkę Hitlera, prawda? Teraz ja wybuchnąłem śmiechem. Na pewno niewielu było takich, którzy by w domu nie mieli „Mein Kampf", ale kto to naprawdę czytał, kto się w tę książkę wgłębiał? Ja nie! Francuz z satysfakcją zwrócił jeszcze moją uwagę na 135 kilka fragmentów w rozdziale „Państwo". „Państwo ludo- we upatruje ideał człowieka w ucieleśnieniu siły męskiej oraz w kobietach, które wydają na świat mężczyzn. Świa- domość sprawności fizycznej budzi poczucie siły oraz du- cha bojowego. Przykładem wojsko. To, co latem i jesienią 1914 roku sprawiło, że wojska niemieckie niezmordowanie posuwały się naprzód, było rezultatem owego konsekwen- tnego wychowania... Nasz naród niemiecki musi odzy- skać wiarę, że jest niezwyciężony. To, co kiedyś prowadzi- ło armię do zwycięstwa..." O tym, jakie zwycięstwo Hitler miał na myśli, nie było mowy. Zapewne, była to aluzja nie do pierwszej wojny światowej, którąśmy przecież przegrali, lecz do wojny z lat 1870—71. Stary Francuz przerzucił jeszcze kilka kartek i wskazał fragment następujący: „Młody człowiek powinien przede wszystkim nauczyć się milczeć, nawet jeżeli zajdzie tego potrzeba, znosić w milczeniu bezprawie; gdyby w szkołach podstawowych wpajano naszej młodzieży trochę mniej wiedzy, a więcej panowania nad sobą, bardzo by się to przydało w latach 1915—18". -— Nie uważa pan, że Hitler trochę za dużo rozwodzi się o natarciu, zwycięstwie i zadośćuczynieniu? Mnie się to nie podoba, dla mnie pachnie to rewanżem. Ciągle je- szcze jest pan przekonany, że już nigdy nie dojdzie do wojny? Znowu nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Złościło mnie to. Myślałem sobie: ten Francuz potępia Hitlera. Sądząc z zachowania jego rodaków i oni tak myślą. Po chwili milczenia zapytałem: — Ilu Francuzów wzięło udział w olimpiadzie? — Mogę panu odpowiedzieć z całą dokładnością. Dwu- stu dwudziestu siedmiu sportowców oraz sto cztery osoby z ekipy towarzyszącej. — A zatem przed trybunami przemaszerowało przeszło 136 zvstu Francuzów. Czy byli panowie świadkami zjawie- nia się na stadionie drużyny francuskiej? ._ Oczywiście, był to moment bardzo uroczysty. Grano nasz hymn narodowy. __Tak, ale w takim razie chyba widział pan również, że cała drużyna francuska przedefilowała przed Hitle- rem z podniesionymi rękami. Teraz przewaga była po mojej stronie. Jeden do jedne- go- Francuzi spojrzeli po sobie, nie wiedząc, co odpowie- dzieć. Przecież nikt nie żądał, żeby ich drużyna witała Hitlera przez podniesienie ręki. Pozostałe zespoły, z wy- jątkiem włoskiego, nie zrobiły tego. Dlaczego więc uczyni- li to Francuzi, którzy rzekomo są przeciwnikami Hitlera? Stary paryżanin uśmiechnął się znacząco i wyjaśnił: — Mój panie, my, Francuzi, jesteśmy uprzejmi. Był to tylko gest. I nic po za tym. Zrozumiał pan? ...jutro cały świat W kancelarii 14 kompanii leżał mój przydział do formu- jącej się jednostki obrony pancernej. Był to w stosunko- wo krótkim czasie mój czwarty przydział. Pozostawałem nadal w Kołobrzegu, co świadczyło, że wzrasta nie tylko liczba garnizonów, lecz również ich zasięg. Miałem zameldować się 1 października. Następnego dnia musiał się zgłosić cały podstawowy personel —¦ re- kruci mieli się zjawić dopiero za dwa dni. Powitał nas do- wódca pułkownik Werner Ehrenfeucht. Przy okazji roz- dano pierwsze medale za wierną służbę w Reichswehrze względnie w Wehrmachcie. Byliśmy bardzo dumni, na- leżało to wyróżnienie suto oblać. Po jakimś czasie, w dniu moich urodzin, otrzymałem urzędowe pismo stwierdzające, że w myśl paragrafu ta- kiego to a takiego mogę nadal pozostać żołnierzem. Za- 137 wdzięczałem to niezawodnie temu, że dokładnie wymierzo- no moją czaszkę i niemniej dokładnie sfotografowano. Aż do nadejścia potwierdzenia o moim pochodzeniu aryjskim, a zapewne także dlatego, że przesiedziałem trzy dni w pace, nie awansowałem. Nie ulega jednak wątpli- wości, że musiałbym spakować manatki, gdyby nie na- deszło pismo z urzędu kierowanego przez Himmlera, a stwierdzające, że jestem „w porządku". Po jakimś czasie zostałem odkomenderowany do miej- scowości Wunsdorf, na kurs przeszkolenia dowódców plu- tonu. Dano nam tam taką szkołę, obciążano nas taką masą zadań piśmiennych, że nie mieliśmy ochoty ani siły wyjeżdżać wieczorami do Berlina. Następnie zostałem wysłany do miejscowości Putlos w prowincji Szlezwik- -Holsztyn. Ćwiczono nas tam w ostrym strzelaniu. W ro- ku 1937 brałem udział w wielkich manewrach jesiennych w Meklemburgii, uczestniczył w nich podobno Mussolini, ale nigdy go nie widziałem. Pewnego wieczoru ruszyliśmy z naszymi czołgami z Ko- łobrzegu w kierunku Szczecina, a następnie niedawno ukończoną autostradą skierowaliśmy się na Berlin. Jesz- cze przed świtem wszystkie oddziały naszej dywizji roz- proszyły się po lasach meklemburskich. Moje skromne zadanie polegało na tym, aby zabezpie- czyć szosę przed ewentualnym wtargnięciem na nią czoł- gów. Nagle na szosie pojawiła się kolumna samochodów i motocykli. Przez lornetę polową dojrzałem, że zbliża się kolumna gwardii fiihrera. Do licha! Ani przez chwilę nie wyobrażałem sobie, że taką pustą, nic nie znaczącą szosę wybierze sobie kolumna fiihrera. By- łem pewien, że Hitler minie nas w błyskawicznym tempie, ale stało się inaczej; polecił zatrzymać się. Obsługa dział musiała oczywiście przy nich pozostać, natomiast ja podbiegłem do samochodu fiihrera i zamel- dowałem mu się zgodnie z przepisami. Hitler uniósł nieco ramię oddając pozdrowienie, wstał, rozejrzał się dokoła. 138 po chwili rozpromienił się. Rozpromienili się natychmiast wo adiutanci oraz towarzyszący mu generałowie. Usły- szałem go mówiącego: — Świetny teren do ćwiczeń, można sięgnąć wzrokiem aż po horyzont, nikt się tędy nie przedo- stanie. — I zakończył zwracając się do generałów: — Tak, świetnieście to, panowie, wybrali. Byłem rozczarowany, że Hitler nie podał mi ręki, jak to oglądałem tyle razy w pismach ilustrowanych. Ale w każ- dym razie widziałem go z odległości nie większej niż metr. Spoglądając w stronę odjeżdżających, rozprawialiśmy na temat tego, czego byliśmy przed chwilą świadkami. Nagle podjechał wóz, w którym siedział nasz dowódca kompanii. — Co się tu działo? Złożyłem krótki meldunek. — Jak pan mógł zająć takie idiotyczne pozycje? Wyjaśniłem, co mnie skłoniło do umieszczenia moich dział na wzgórzu. — Człowieku, przecież pan nie jest tutaj ze swoimi ludźmi w teatrze. Ma pan wypełnić zadanie, i to tak, jak pana uczono. Przyznawszy mu rację pozwoliłem sobie dodać, że fiih- rer był wyborem pozycji zachwycony. Spojrzał na mnie, z ulgą zauważyłem w kącikach jego ust coś w rodzaju uśmiechu. Ale trwało to sekundę. Znowu spoważniał i powiedział: — Właściwie powinienem wy- ciągnąć w stosunku do pana konsekwencje. Ale dajmy te- mu spokój. Rozejść się! Pozaszywać się w lesie, wy głupcy! Choć minę miał marsową, widać było, że jest w dobrym humorze. Poza tym kiedy był naprawdę zły, mówił bardzo cicho, a teraz wrzeszczał na całe gardło. Niestety nasz dowódca kompanii został wkrótce prze- niesiony. Jeszcze przed swoim odejściem 1 października 1937 roku wystarał się dla mnie o awans. Wniosek za- łatwiono przychylnie; mimo zajęcia pozycji na wzgórzu, awansowałem na feldfebla. 139 wdzięczałem to niezawodnie temu, że dokładnie wymierzo- no moją czaszkę i niemniej dokładnie sfotografowano. Aż do nadejścia potwierdzenia o moim pochodzeniu aryjskim, a zapewne także dlatego, że przesiedziałem trzy dni w pace, nie awansowałem. Nie ulega jednak wątpli- wości, że musiałbym spakować manatki, gdyby nie na- deszło pismo z urzędu kierowanego przez Himmlera, a stwierdzające, że jestem „w porządku". Po jakimś czasie zostałem odkomenderowany do miej- scowości Wunsdorf, na kurs przeszkolenia dowódców plu- tonu. Dano nam tam taką szkołę, obciążano nas taką masą zadań piśmiennych, że nie mieliśmy ochoty ani siły wyjeżdżać wieczorami do Berlina. Następnie zostałem wysłany do miejscowości Putlos w prowincji Szlezwik- -Holsztyn. Ćwiczono nas tam w ostrym strzelaniu. W ro- ku 1937 brałem udział w wielkich manewrach jesiennych w Meklemburgii, uczestniczył w nich podobno Mussolini, ale nigdy go nie widziałem. Pewnego wieczoru ruszyliśmy z naszymi czołgami z Ko- łobrzegu w kierunku Szczecina, a następnie niedawno ukończoną autostradą skierowaliśmy się na Berlin. Jesz- cze przed świtem wszystkie oddziały naszej dywizji roz- proszyły się po lasach meklemburskich. Moje skromne zadanie polegało na tym, aby zabezpie- czyć szosę przed ewentualnym wtargnięciem na nią czoł- gów. Nagle na szosie pojawiła się kolumna samochodów i motocykli. Przez lornetę polową dojrzałem, że zbliża sią kolumna gwardii fiihrera. Do licha! Ani przez chwilę nie wyobrażałem sobie, że taką pustą, nic nie znaczącą szosę wybierze sobie kolumna f iihrera. By- łem pewien, że Hitler minie nas w błyskawicznym tempie, ale stało się inaczej; polecił zatrzymać się. Obsługa dział musiała oczywiście przy nich pozostać, natomiast ja podbiegłem do samochodu fiihrera i zamel- dowałem mu się zgodnie z przepisami. Hitler uniósł nieco ramię oddając pozdrowienie, wstał, rozejrzał się dokoła. 138 I po chwili rozpromienił się. Rozpromienili się natychmiast jego adiutanci oraz towarzyszący mu generałowie. Usły- szałem go mówiącego: — Świetny teren do ćwiczeń, można sięgnąć wzrokiem aż po horyzont, nikt się tędy nie przedo- stanie. — I zakończył zwracając się do generałów: — Tak, świetnieście to, panowie, wybrali. Byłem rozczarowany, że Hitler nie podał mi ręki, jak to oglądałem tyle razy w pismach ilustrowanych. Ale w każ- dym razie widziałem go z odległości nie większej niż metr. Spoglądając w stronę odjeżdżających, rozprawialiśmy na temat tego, czego byliśmy przed chwilą świadkami. Nagle podjechał wóz, w którym siedział nasz dowódca kompanii. — Co się tu działo? Złożyłem krótki meldunek. — Jak pan mógł zająć takie idiotyczne pozycje? Wyjaśniłem, co mnie skłoniło do umieszczenia moich dział na wzgórzu. — Człowieku, przecież pan nie jest tutaj ze swoimi ludźmi w teatrze. Ma pan wypełnić zadanie, i to tak, jak pana uczono. Przyznawszy mu rację pozwoliłem sobie dodać, że fiih- rer był wyborem pozycji zachwycony. Spojrzał na mnie, z ulgą zauważyłem w kącikach jego ust coś w rodzaju uśmiechu. Ale trwało to sekundę. Znowu spoważniał i powiedział: — Właściwie powinienem wy- ciągnąć w stosunku do pana konsekwencje. Ale dajmy te- mu spokój. Rozejść się! Pozaszywać się w lesie, wy głupcy! Choć minę miał marsową, widać było, że jest w dobrym humorze. Poza tym kiedy był naprawdę zły, mówił bardzo cicho, a teraz wrzeszczał na całe gardło. Niestety nasz dowódca kompanii został wkrótce prze- niesiony. Jeszcze przed swoim odejściem 1 października 1937 roku wystarał się dla mnie o awans. Wniosek za- łatwiono przychylnie; mimo zajęcia pozycji na wzgórzu, awansowałem na feldfebla. 139 4 lutego 1938 roku pisma przyniosły wiadomość, że mi- nister wojny von Blomberg oraz naczelny dowódca wojsk lądowych von Fritsch zostali usunięci ze swych stanowisk. Minister za to, że poślubił prostytutkę, naczelny dowódca ze względu na skłonności homoseksualne. „Partner" Frit- scha okazał się później figurą podstawioną i zapłaconą przez Himmlera. Fritsch został zrehabilitowany, odzyskał prawo noszenia munduru i został dowódcą honorowym 12 pułku artylerii. Najbliżsi moi koledzy uznali usunięcie Blomberga i Fritscha za afront wobec Wehrmachtu, byli poruszeni, stawiali różne pytania. 12 lutego 1938 roku Hitler przyjął w swojej rezydencji „Berghof" w Berchtesgaden kanclerza austriackiego Schuschnigga. W miesiąc później oddziały Wehrmachtu wmaszerowały do Wiednia. Ojczyzna Hitlera stała się częścią Wielkiej Rzeszy. Rozentuzjazmowane masy wzno- siły okrzyki: „Ein Volk, ein Reich, ein Fuhrer!" Przestaliśmy mówić o Blombergu i Fritschu, zdawało się nam znowu, że Wehrmacht jednak coś znaczy. Na zjeź- dzie partyjnym w roku 1938 Hitler potwierdził, że siła zbrojna narodu jest obok partii fundamentem, na którym opiera się państwo narodowosocjalistyczne. Słowa te ponownie wbiły nas w dumę. Dalszy bieg wy- darzeń wykazał, że Hitler istotnie przywiązuje do Wehr- machtu wielką wagę. Nie szczędzono w dalszym ciągu awansów. Góring, który wrócił z pierwszej wojny świato- wej jako kapitan, a służbę w wojsku hitlerowskim rozpo- czął w charakterze dowódcy wojsk lotniczych i generała, nie był oczywiście typowy. Coraz częściej zdarzało się, że młodzi kandydaci na oficerów osiągali stopień oficerski po bardzo krótkim szkoleniu, szczególnie synowie zie- miańscy po krótkich ćwiczeniach zostawali oficerami re- zerwy. Prowadziłem w tym czasie niejeden kurs szkoleniowy kandydatów na oficerów rezerwy. Byli wśród nich tacy, 140 którzy brali służbę serio, ale też i tacy, którzy korzysta- jąc z koniunktury, zapraszali przełożonych na hulanki, pijatyki i polowanka. Wśród młodego narybku oficerskiego zetknąłem się oczywiście z prawdziwymi sportowcami, którzy nie lękali się żadnych wysiłków, dzieląc z żołnierzami ich trudy. Byli wśród nich również karierowicze, którzy w okresie szkolenia byli bardzo potulni, a zdemaskowali się dopiero później. Zdemaskowanie ich nie sprawiało wielkich trud- ności, tym bardziej że i prości żołnierze byli po naszej stro- nie. Warto poświęcić- słów parę pewnemu młodemu podpo- rucznikowi. Kiedyś wpadł na pomysł awansowania swego jamnika na starszego szeregowca i umieszczenia na obroży pieska dystynkcji. Podczas ćwiczeń, kiedy rekruci musie- li z jego rozkazu uganiać po koszarowym dziedzińcu, pan podporucznik zabawiał się w najlepsze ze swoim „starszym szeregowcem". Po jakimś czasie na obroży psa pojawiły się dystynkcje podoficerskie. Żaden z oficerów nie zareagował. Pewnego poranku, jeszcze przed pobudką, doszło w bloku kompanii do straszliwego zamieszania. Wrzask rozlegał się z mieszkania owego podporucznika. „Piękna Lola", jak ją w koszarach powszechnie nazywano, spędziła u niego noc. Kiedy rano wysunęła nogę spod kołdry, ugryzł ją jamnik. Lola podniosła gwałt, podporu- cznik próbował ją uspokoić. Na próżno. Wreszcie musiał wezwać feldfebla z oddziału sanitarnego, który dał Loli zastrzyk i nałożył na jej nogę bandaż. Po kilku godzinach wszyscy w koszarach wiedzieli o skandalu. Za karę jamnik został zdegradowany do stopnia „strzelca" i znowu zało- żono mu obrożę bez dystynkcji. Podczas uroczystości w „Dniu Wehrmachtu" psisko zostało przejechane. Pod- porucznik kazał pochować psa za koszarami. Czterech żołnierzy z jego plutonu musiało oddać przy tej okazji trzy salwy honorowe. Tego było już za wiele dla cierpli- 141 wego dotąd dowódcy kompanii; podporucznik został uka- rany naganą. Znowu pojawili się nowi rekruci, ale już po obowiązko- wej służbie pracy w Arbeitsdienst w Nadrenii, gdzie pra- cowali przy umacnianiu Wału Zachodniego. Ów wał miał być rodzajem odpowiednika linii Maginota, którą Francu- zi ogromnym nakładem, nie licząc się z kosztami, roz- budowali po pierwszej wojnie światowej. Mówiło się wte- dy, że budowa umocnień jest najlepszym dowodem, iż Hitler nie ma najmniejszego zamiaru zaatakować Zacho- du. W owym czasie mieliśmy niemal co tygodnia ćwiczenia alarmowe. Kompania wyjeżdżała z koszar w pełnym ryn- sztunku bojowym. Rzeczy osobiste, ubrania, aparaty fo- tograficzne, książki — należało deponować w magazynie odzieżowym, owinięte w karton, na którym musiał wid- nieć adres prywatny rodziny właściciela depozytu. Zupeł- nie jak na wojnie. Bywało, że wracaliśmy po godzinie, zdarzało się jednak, że takie ćwiczenia trwały dzień, dwa. W miejscowości Bagicz, odległej od naszych koszar za- ledwie o pięć kilometrów, Goring kazał na błotnistym gruncie zbudować fantastycznym kosztem lotnisko dla eskadry „Hindenburg". Nie potrzebowaliśmy więc wy- najdywać już „nieprzyjacielskich lotników", by szukać przed nimi schronienia. Od rana do nocy panował tu nie- opisany hałas i zgiełk. Niespokojnie było również poza koszarami. Po przyłą- czeniu Austrii do Trzeciej Rzeszy pełnomocnik Hitlera w Czechosłowacji, Konrad Henlein, przygotowywał grunt pod przyłączenie do Niemiec obszarów sudeckich. Prasa i radio codziennie przynosiły wiadomości o czeskich na- padach i gwałtach wymierzonych w ludność niemiecką, zamieszkałą w Czechosłowacji. Wierzyłem tym komuni- katom, nie przychodziło nawet mi do głowy, że miały bu- dzić gniew społeczeństwa niemieckiego i jego aprobatę dla posunięć rządu. Jednocześnie tygodniowe kroniki fil- 142 we ukazywały linię Maginota, najeżoną armatami czołgami, a Hitler, Goebbels i inni dostojnicy partyjni 'wiadczali raz po raz, że cierpliwość narodu niemieckiego ia też swoje granice. W nocy na 1 października 1938 roku był znowu alarm. Vm razem, wyposażeni w sprzęt bojowy, nie opuściliś- my koszar. Pojazdy i działa pozostały na dziedzińcu, do- wódca dał rozkaz, aby kompania zebrała się w jednej wielkich izb koszarowych. Czekaliśmy w napięciu, co ędzie dalej. Po jakimś czasie zabrał głos dowódca i z bar- zo poważną miną w następujący sposób poinformował as o sytuacji: — Jak wam wiadomo, premier angielski hamberlain spotkał się 16 września z fuhrerem w Bad odesberg. Po tym spotkaniu odleciał do Londynu. 22 rześnia odbyło się drugie spotkanie w Berchtesgaden... Stojący obok dowódcy feldfebel chrząknął i szepnął mu 3 ucha: — Bardzo przepraszam, panie kapitanie, ale było Iwrotnie: najpierw Berchtesgaden, później — Godes- 2rg. — Ależ tak, oczywiście! To zresztą nie takie ważne. Po >zmowach w Berchtesgaden i Godesberg doszło 29 wrze- da do konferencji w Monachium, na której fiihrer, duce, m Chamberlain z Anglii i pan Daladier z Francji doszli reszcie do porozumienia. Sprawa Sudetów została zała- /iona, wcielono je do Niemiec. Oddziały Wehrmachtu >sadzają obecnie ten obszar. Słowa te przerywane były entuzjastycznymi wiwatami uchaczy. Kompania zachowywała się tak, jak byśmy Ali cywilami. Nie było nigdy mowy o oklaskach i wiwa- ch w czasie wykładów i ćwiczeń, teraz każdy czuł po- zebę dania wyrazu swej radości. Tylko jakiś młody du- lowny, wcielony do Wehrmachtu, podniósł rękę, aby )stawić pytanie. — Panie kapitanie, czy w konferencji nie brał udziału kt z Czechów? — O ile mi wiadomo, rząd czeski został zawiadomiony 143 o decyzji czterech mocarstw i wyraził zgodę na odstąpie- nie Sudetów. Dowódca kompanii, rzuciwszy okiem na stojące na dzie- dzińcu koszarowym pojazdy i działa, kontynuował swe przemówienie. — Na wszelki wypadek jesteśmy uzbrojeni. Wraz z oś- mioma dywizjami austriackimi mamy teraz pięćdziesiąt jeden dywizji, co oznacza milion ludzi pod bronią. Dołą- czyć należy do tego lotnictwo, rozporządzające kilkoma ty- siącami samolotów i przeszło trzystu tysiącami żołnierzy, oraz marynarkę. Ogółem dysponujemy półtora milionem ludzi, znajdujących się w stanie pogotowia. Poza tym od 1935 roku wprowadzony został obowiązek powszechnej służby wojskowej, która poczynając od roku 1936 trwa dwa lata. Mamy więc ogromną ilość wyszkolonych rezer- wistów, którzy każdej chwili mogą być powołani pod broń. Wiadomo to również innym. Ponadto cztery mocarstwa zobowiązały się w Monachium zagwarantować pozostałe terytorium Czechosłowacji, oczywiście jeżeli Czesi za- chowają zdrowy rozsądek i zimną krew. * Sformułowania tego typu znaliśmy już z wykładów, których wysłuchiwanie należało do naszych obowiązków służbowych. Na lekcjach tych wbijano nam w mózgowni- ce, jak olbrzymie „postępy" zrobiono od 1933 roku. Dowódca kompanii przerwał na chwilę i spojrzał na swoich podwładnych, jak gdyby w oczekiwaniu oddźwięku na swoje słowa. Feldfebel, z teczką pod pachą, chciał się wysunąć naprzód, ale dowódca dał mu do zrozumienia, żeby się nie odzywał, i ciągnął dalej: — Jeżeli sobie uprzytomnimy, co w latach ostatnich zostało dokonane, możemy być dumni. Przecież jeszcze niedawno musieliśmy zadowalać się tylko stoma tysiącami żołnierzy i nikt nie liczył się z nami. Obecnie należymy do wielkich mocarstw i umowami międzynarodowymi, jak to było w Monachium, gwarantujemy istnienie innych państw. Zjeżdżają się do nas angielscy, francuscy i włoscy 144 • ie stanu, kiedy Hitler tego żąda. Wyznam szczerze, męZzt lata temu uważałbym to za niemożliwe. Mona- Zhium jest ogromnym tryumfem niemieckiej dyplomacji. Ale"bez nas, żołnierzy, ta dyplomacja byłaby w ogóle nie do pomyślenia. Niemcy zdobędą teraz przestrzeń życio- wą, której potrzebują, pokój zostanie utrzymany. Gwa- rantują go niemieckie siły zbrojne. A teraz, feldfeblu, proszę o teczkę. Dowódca wyjął z niej arkusz papieru i zaczął odczyty- wać nazwiska awansowanych. Znałem dobrze tę listę, ponieważ brałem udział w jej układaniu. Słuchałem więc z miną nieco znudzoną. W pewnej chwili sąsiad mój dał mi kuksańca. Dowódca wyczytał moje nazwisko, czego jednak nie dosłyszałem. Zerwałem się na równe nogi i zawołałem: — Jestem, panie kapitanie! — Proszę wystąpić naprzód! Chce mi zapewne udzielić przed całą kompanią repry- mendy. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Wyciągnął z teczki nowy arkusz papieru i zwrócił się do mnie: — Przekazuję panu nominację na starszego feldfebla. Gratuluję serdecznie! Przypiął mi do naramienników dwie gwiazdki. Podczas tej ceremonii pełniący służbę feldfebel szepnął mi do ucha: — Będzie cię to trochę kosztowało. Wraz z innymi, którzy awansowali, udaliśmy się do kantyny. Na dziedzińcu koszarowym dobiegły nas słowa pieśni: Będziemy maszerować dalej, Aż wszystko padnie w gruzy, Dziś do nas należą Niemcy, A jutro cały świat. Piliśmy za zdrowie gwiazdek, Sudetów i Monachium. Radio informowało raz po raz, że obsadzanie Sudetów od- bywa się planowo. Miałem teraz tak wysoki żołd, że nie liczyłem się z pie- niędzmi i postanowiłem pojechać na weekend do Berlina, W "~ z°*nierz trzech armii 145 aby oblać awans na łonie rodziny. Na rogu każdej u oraz w kolejce podziemnej wpychałem po kilka feni; do licznych puszek podsuwanych mi pod nos. Do o dów składających się w jedną określoną niedzielę mie ca z jednej tylko potrawy, tzw. eintopf, byłem przyz czajony z koszar. Wieczór spędziłem na łonie rodź Przy szklaneczce ponczu debatowaliśmy na tematy poi czne. Po Monachium rodzice przestali wierzyć w pov cesarza lub któregoś z Hohenzollernów. Matka moja p< była wdzięczności dla fuhrera, że „uratował" pokój, wiała go za wzór, mówiąc: — Powinniście brać s< przykład z niego. Nie pali, nie pije, jest wegetarianir żyje przyzwoicie. Na co wtrącił się mój brat z ministerstwa propagai — Może chciałaś jeszcze powiedzieć, że nie kocha? Za puje go w tym względzie Goebbels; popiera on i protej tylko i wyłącznie aktorki, które idą z nim do łóżka. Do już do wielkich skandali. A ile pieniędzy poehłan. wspaniałe przyjęcia i zabawy na wyspie Schwanenv der! Więcej już nie chciał mój brat powiedzieć; zresztą c wiązywała go tajemnica służbowa. Byłem bardzo cie wy, co dzieje się w ministerstwie propagandy, ale mój 1 milczał. Za to „Kronprinz" nie liczył się ze słowami Nie mam nic przeciwko Goebbelsowi, który przynajm działa. Spójrzcie jednak na innych! Góring wkłada dziennie inny mundur, przypina sobie coraz to inny or Szef sztabu Lutze wybudował sobie wspaniałą willę i i nego ze swoich ludzi z SA nie zaszczyca choćby prze nym spojrzeniem. Ribbentrop nadyma się jak paw, a .' dy zjawia się gdzieś Himmler, powstaje olbrzymie z gowisko. Dawniej przywódcy ukazywali się tłumowi, dziś?! Odkąd Adolf z łopatą w ręku zainaugurował bud( autostrady, nie widać go już między robotnikami. Je nym wyjątkiem jest Robert Ley, który od czasu do cz 146 o'awia się w zakładach pracy. Niestety przeważnie w sta- nie nietrzeźwym. Gdyby ojciec nie przerwał „Kronprinzowi", dostałoby sit wszystkim dostojnikom partyjnym. Z kolei zabrał głos mój ojciec: — Może to wszystko prawda, w każdym razie w jednej sprawie postąpili słu- sznie i rozsądnie. Nie tknęli administracji i stanu urzędni- czego. Na stanowiskach kierowniczych zaszły pewne zmia- ny, ale aparat został w całości przejęty. Nie odważyli się nas ruszyć i dobrze zrobili. Dzięki temu wszystko jakoś funkcjonuje. Przerwał mu Willy: — Z wąchali się z innymi ludźmi. Spójrz, kto zawsze asystuje Adolfowi i Góringowi?! Pa- nowie z ciężkiego przemysłu, starzy bankierzy z nabitymi kabzami, których kiedyś zwalczaliśmy zaciekle. Zarabia- ją na wszystkim. Przed 1933 rokiem nazywaliśmy ich plutokratami, paskarzami i pijawkami, dziś otrzymują honorowe odznaki partyjne. Innych ludzi nie dostrzeżesz w kręgu fiihrera. Po chwili milczenia „Kronprinz" zwrócił się do mnie: — Siedzisz tam w Kołobrzegu u swoich żołnierzy, jak- by na księżycu, niczego nie widzisz, nie słyszysz. Szkoda, że nie możesz przeżywać wszystkiego razem z nami. Wszy- stko udało się tylko dlatego, bo mieliśmy silny Wehr- macht, jasne, prawda? Ale od czasu przyłączenia Austrii, a zwłaszcza po porozumieniu zawartym w Monachium, partyjni zmienili się nie do poznania. Nadęci, napusze- ni— zachowują się tak, jakby to oni wszystkiego dokona- li. Wstrętne to, odrażające. Doszliśmy już do tego, że na ulicach znieważa się cudzoziemców. W ciągu całego wieczora wymyślało się na bonzów par- tyjnych, choć w zasadzie rodzina aprobowała program narodowosocj alistyczny. Wróciłem do garnizonu nieco przygnębiony. Wylicza- jąc i atakując dostojników partyjnych, brat mój nie zdą- żył wymienić gauleitera Juliusza Streichera, który jako 147 Wydawca „Stiirmera" wypisywał wyssane ż palca bred- nie na temat Żydów, znieważał i obrzucał błotem ich re- ligię i kulturę. Zdaniem Streichera to Żydzi przygotowy- wali sprzysiężenie światowe, skierowane przeciw Rzeszy. Dnia 7 listopada 1938 roku młody Żyd, Herschel Gryn- szpan, zastrzelił radcę ambasady niemieckiej w Paryżu, (Ernesta von Ratha. Zamach był rozpaczliwym prote- stem przeciw gwałtom dokonywanym na rodzinie i współ- wyznawcach Grynszpana oraz przeciw prześladowaniom inaczej myślących na terenie Niemiec. Sprawa należała do kompetencji policji i sądu francu- skiego. Władcy Trzeciej Rzeszy użyli jej jako pretekstu do wszczęcia od dawna planowanej „akcji" przeciw Ży- dom. Motłoch w brunatnych i czarnych mundurach został spuszczony z łańcucha. Noc z 9 na 10 listopada, która we- szła do naszej historii jako „Kristallnacht", okryła Trze- cią Rzeszę hańbą i wstydem. Spalono prawie wszystkie sy- nagogi, zdemolowano sklepy żydowskie, obrabowano mie- szkania żydowskie, wobec licznych Żydów zastosowano chłostę, tysiące deportowano. Oficjalna prasa niemiecka twierdziła, że był to upust „gniewu ludu" — nawet policja i straż pożarna inie mogły tu nic poradzić. Owego wieczora byłem z gronem kolegów i znajomych w pewnej kołobrzeskiej gospodzie; następnie poszliśmy do kina, a po kinie zajrzeliśmy do kilku lokali. „Gniewu lu- du" nikt z nas nie zauważył. W cztery miesiące później Hitler złamał umowę pod- pisaną w Monachium. Po oderwaniu od CSR Słowacji wy- musił na czeskim prezydencie zgodę na protektorat. Pań- stwo, którego istnienie zaledwie pół roku zagwarantowali Hitler, Mussolini, Daladier i Chamberlain, przekształ- cone zostało z aprobaty prezydenta Hachy w Protektorat; Czech i Moraw. 15 marca oddziały Wehrmachtu wmaszerowały do Pra- gi. Prasa utrzymywała, że Czechosłowacja nie jest zdolna: 14S do samodzielnego życia, że wbiła się klinem w niemiecki obszar terytorialny, że stale zagraża Niemcom, że Praga to stare miasto niemieckie, jest więc rzeczą słuszną i spra- wiedliwą, by znowu stała się niemiecka. Rzym, Paryż • Londyn przyjęły to do wiadomości. Ludności Czechosło- wacji nikt o zdanie nie pytał. Sądząc z tygodniowej kro- niki filmowej, mieszkańcy Pragi witali Niemców podobnie jak przed rokiem ludność Wiednia. Wśród oficerów naszego oddziału zarysowały się dwie grupy. Jedną tworzyli nasz dowódca pułku pułkownik Werner-Ehrenfeucht, nasz dowódca kompanii kapitan Velhagen, człowiek stateczny i spokojny, oraz porucznik Schneider, powszechnie bardzo lubiany. Zaliczyć można było również do tej grupy majora Waldsteina, który często zaglądał do naszego oddziału. Ta czwórka oficerów w spo- sób bardzo ostrożny, ale wyraźny, dawała do zrozumie- nia, że Hitler nie postąpił po dżentelmeńsku i że może się to, a nawet musi niedobrze skończyć. Grupa druga, skła- dająca się przeważnie z oficerów młodszych, pełna była entuzjazmu i zachwytu. Hitler postąpił słusznie, uderzył błyskawicznie, zaskoczył faktami dokonanymi; tylko w ten sposób da się coś osiągnąć. Byłem w owym czasie tego sa- mego zdania. Nie działo się zresztą nic nadzwyczajnego. Stan alar- mowy został odwołany. Kiedy odstawialiśmy nasz sprzęt, jeden z podoficerów, pełen zawodu, zawołał: — Znowu tylko fałszywy alarm. Znowu inni mają szczęście. Nie braliśmy udziału w obsadzaniu Nadrenii ani Austrii, ani Sudetów, gdzie się przecież coś działo. Wzruszyłem ramionami. Cóż miałem powiedzieć. Chęt- nie wmaszerowałbym do Pragi, ale służba nie drużba. 20 kwietnia 1939 roku Trzecia Rzesza obchodziła uro- czyście pięćdziesięciolecie urodzin Adolfa Hitlera. Po paradzie wezwał mnie do siebie dowódca kompanii i powiedział: 149 — Dowódca pułku rozkazał, aby dziś wieczorem wziął pan udział w uroczystym przyjęciu, które odbędzie się w kasynie oficerskim. Strój galowy, lśniąco biała bielizna, zrozumiano? — Tak jest, panie kapitanie. — Początek punktualnie o dziewiętnastej. Nic to was nie będzie kosztowało. Kasyno, do którego należał również kort tenisowy, znaj- dowało się poza terenem koszar, niedaleko plaży. W sali jadalnej zebrali się wyżsi oficerowie, chorążowie oraz pewna ilość dopuszczonych do uczty feldfebli. Dowódca uderzył widelcem o szklankę i przystąpił do wygłaszania mowy okolicznościowej z okazji urodzin fiihrera. Nie było to dla niego z pewnością takie proste, bo należał do grupy, która obawiała się niebezpiecznej dla Niemiec reakcji zagranicy na eskapady Hitlera. Atmosfera była już napięta, mówiło się dużo o „polskim korytarzu" i o Wolnym Mieście Gdańsku. Ale żaden strzał jeszcze nie padł. Mimo zastrzeżeń i wątpliwości przemówienie pułkowni- ka Ehrenfeuchta niewiele chyba różniło się od przemówień wygłaszanych o tejże samej godzinie we wszystkich in- nych kasynach oficerskich. Zakończył swą mowę wznie- sieniem okrzyku: — Niech żyje fiihrer! Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! Obecni na sali trącili się kielichami. Pó przemówieniu towarzystwo podzieliło się na niewiel- kie grupki. Pootwierano drzwi prowadzące do pokojów służbowych. Orkiestra, składająca się z trzech żołnierzy, grała marsze i inne melodie. Po odejściu dowódcy i majora Waldsteina zabawa, w której nie brały udziału panie, za- mieniła się w potworną pijatykę. Siedziałem przy jednym stole z porucznikiem Schnei- drem, z trzema młodymi podporucznikami i jednym z cho- rążych. Najgłośniej darł się mały, karłowaty podporucz- nik. , 150 Dowódca jest całkowicie w porządku, ale zupełnie niepotrzebnie boi się. Na to porucznik Schneider: — Proszę zostawić dowódcę w spokoju. To nie jest temat do rozmowy. __ r^gjj jest, panie poruczniku. Bardzo przepraszam. Po chwili ciągnął jednak dalej: — Dowódca obawia się, że Francuzi, Amerykanie i Czesi uderzą pięścią w stół. A ia wam powiadam, że to sami tchórze. Ani im to w gło- wie. Dowódca... Jeden z podporuczników przerwał mu: — Stulże wre- szcie gębę, człowieku. Co sobie pomyślą ordynansi? __ Ordynansi? Oni w ogóle nie powinni myśleć, tylko usługiwać — powiedziawszy to zwrócił się do jednego z nich i zażądał nowej kolejki szampana, po czym ciągnął dalej: — Od samego początku byłem przekonany, że Czesi nawet nie pisną. Fiihrer wyznaje się na tym lepiej od naszego dowódcy. Wiecie, na kogo teraz kolej? Na Polskę, moi panowie, na Polskę. Precz z „korytarzem". Musimy mieć Gdańsk. Jasne? Przy sąsiednim stole ktoś zaintonował piosenkę o pięknej dziewczynie w polskim miasteczku. Jeden z poruczników, siedzący przy naszym stole, wodząc dokoła rozmarzonym wzrokiem, wyszeptał: — Polki są cudowne. Czarne jak noc. Rasowe. Podporucznik, który przed chwilą wyrażał się kryty- cznie o dowódcy, walnął pięścią w stół i zawołał: — Rasowe?! Są po prostu brudne. W naszym majątku mieliśmy robotnice z Polski. Coś okropnego. Trzeba je przede wszystkim nauczyć cywilizacji. I trzeba być zupeł- nym wariatem, żeby je nazywać rasowymi. Ordynans! Jeszcze jedną butelkę szampana. Zaprzątnięty rozważaniami o Polsce, podporucznik za- pomniał o dowódcy, ale po jakimś czasie zaczął znowu wy- myślać na Czechów. W pewnej chwili przerwał mu po- rucznik Schneider: Da-jże pan wreszcie spokój! Czesi nie mieli przy- 151 wódcy, kierownictwa i to było nasze szczęście. Rząd za- wiódł ich całkowicie. Gdyby tak nie było, inaczej by się to skończyło, możecie być tego pewni. No, ale teraz przestań- my już o tym gadać. Powiedział to spokojnie, ale bardzo stanowczo, mimo że wchłonął w siebie tyleż alkoholu, co reszta siedzących przy stole. Ale podporucznik nie popuszczał. Podniósł się ze swego krzesła, chwiejąc się na nogach wyciągnął rękę w kierun- ku porucznika Schneidera i wrzasnął: — Bylibyśmy tych Czechów pobili na głowę. A Polakom sprawimy krwawą łaźnię. Na własne uszy słyszałem wypowiedź fiihrera: „Chłopcy, jesteście zwinni jak wyżły, nie do zdarcia jak skóra, twardzi jak stal z zakładów Kruppa!" Świetnie to fuhrer sformułował, tacy właśnie jesteśmy. Osunął się na krzesło, rozsiadł się i rozkraczył nogi. Schneider zwrócił się do ordynansa: — Przynieście mi imbryczek kawy i kieliszek koniaku, postawcie na stole naprzeciwko. — Następnie wstał, ukłonił się nam i od- szedł na bok, nie rzuciwszy nawet okiem na podporucz- nika. Podporucznik ryknął jeszcze: — Butelkę szampa- na! — ale nagle zniknął i już się nie pojawił. Znaleźliśmy go w toalecie. Cały był obrzygany. Zamknęliśmy go na klucz, żeby się wyspał i nie zawracał nam głowy. W wielkiej sali uczta trwała w dalszym ciągu. Nikt już nie myślał o tym, z jakiej odbywa się okazji. Rozbijano szklanki i kieliszki, dywany były obsypane niedopałkami papierosów, na obrusach widniały ogromne plamy od porozlewanego wina. Zaczęło świtać. W garderobie po- wstał straszliwy bałagan, zaczęło się szukanie płaszczy i czapek. Jakiś chorąży wysmarował sobie rękę musztardą, którą mu ktoś zalepił kieszeń płaszcza. Inny natrafił w swej czapce na kawałki rozbitego kufla. Znalazła się gdzieś jeszcze butelka pilznera, którą opróżniono rycząc wniebogłosy: — Wiwat protektorat, niech żyje! Zamknięty w toalecie podporucznik ryczał jak opęta- 152 ny __ Twardzi jak stal Kruppa! Nie do zdarcia jak skóra! Zwinni jak wyżły! Ordynans! Dawać tu moją czapkę i sza- blę! Żywo! Ściśle poufne 1 września rozpoczęła się wojna z Polską. Większość spośród nas uważała, że sprawy potoczą się tak jak z Au- strią i z Czechosłowacją: naprzód ogromna kampania pra- sowa i radiowa, potem energiczne noty, groźby, wreszcie wmaszerowanie do kraju. Ale Polska ani nie chciała za przykładem Austrii „wrócić do Rzeszy" i zostać przez nią wcielona, ani nie myślała o tym, aby za przykładem Hachy ugiąć się przed żądaniami Hitlera. Tygodnie poprzedzające rozpoczęcie wojny przeżyłem w moim garnizonie w Kołobrzegu. Pewnego dnia powoła- no pod broń rezerwistów. Wszystkie koszary zaludniły się, poustawiano łóżka polowe na strychach i w salach gimnastycznych. W chwilach wolnych od ćwiczeń oraz w niedzielę rezerwiści sprzątali izby, latryny i korytarze, wieczorem szli do kantyny. Po kilku dniach zachowywali się tak, jak gdyby zawsze służyli w wojsku. Pewnego dnia zjawił się przed frontem dowódca kompa- nii z bardzo ważną miną. Pod pachą trzymał tajne in- strukcje w czerwonej okładce. Był to tak zwany terminarz mobilizacyjny, z którego odczytano nazwiska szeregowców i podoficerów, mają- cych wejść w skład nowej jednostki, która miała zająć pozycje na granicy polskiej. Ku memu rozczarowaniu nie było mnie na tej liście. Miałem pozostać w garnizonie, aby szkolić nowych re- krutów. Pluton mój przejął podporucznik rezerwy, jakiś lekarz czy bankowiec z wielkimi ambicjami wojskowymi. Złościło to mnie, ale jeszcze bardziej byłem niezadowolo- ny > że musiałem pozostać w koszarach, podobnie jak nie 153 .5"*": brałem udziału przy obsadzaniu Nadrenii, Austrii i Cze- chosłowacji. Teraz, kiedy moim zdaniem mogło dojść do prawdziwej wojny i mogłem wykazać się opanowaniem żołnierskiego rzemiosła, znowu musiałem pozostać z dala od działań wojennych! Zameldowałem się u dowódcy kompanii, by mu się poskarżyć. Roześmiał się. Po pierwsze, jako żołnierz mam wypełniać ściśle rozkazy, po drugie, uchodzę za dobrego instruktora, po trzecie, jestem kandydatem na oficera; jeżeli wojna z Polską naprawdę wybuchnie, trzeba się li- czyć ze stratami i wśród oficerów. 1 na mnie przyjdzie kolej. Dowódca miał rację, ale byłem wtedy święcie przekona- ny, że utraciłem ostatnią szansę, że nie wyślą mnie na front i nie otrzymam Żelaznego Krzyża, owego zaszczyt- nego odznaczenia, które nosili nasi ojcowie i które Hitler przywrócił. Na odchodnym dowódca dodał: — Mam dla pana zadanie specjalne, spodziewam się, że wykona je pan bez zarzutu. Proszę zameldować się natychmiast u majora Waldsteina, który pana o wszystkim poinfor- muje. Major Waldstein, szef wydziału meldunkowego, zrów- noważony starszy oficer, miał na twarzy bliznę po ranie odniesionej w pierwszej wojnie światowej. Wręczył mi ową czerwoną teczkę, w której znajdował się terminarz mobilizacyjny. Następnego dnia zapanował wielki harmider. Pojawili się rezerwiści z własnymi ciężarówkami albo też z wozami należącymi do firm, w których pracowali. Wyposażono ich w pistolety, karabiny, bieliznę i mundury. Do wieczora skompletowane zostały trzy kompanie transportowe. Taki był przebieg pierwszego dnia. Drugiego dnia wszystkie pojazdy zostały pomalowane na ochronne kolory wojskowe i zaopatrzone w paliwo. Żoł- nierze otrzymali zapasy żywności, ostre naboje, paczki 154 opatrunkami oraz tabletki lozantyny na wypadek, gdyby przeciwnik zastosował broń bakteriologiczną. Trzeci dzień wypełniły ćwiczenia, czwartego dnia uzbro- jone po zęby, wyekwipowane trzy kompanie ruszyły w kierunku granicy polskiej. Jakże chętnie byłbym z nimi wyruszył. Mimo że już podczas pierwszej wojny światowej odnoszono się do służ- by kwatermistrzowskiej lekceważąco i my, młodzi żołnie- rze również traktowaliśmy żołnierzy tyłów jako coś w ro- dzaju ciurów. Mimo to wolałbym ruszyć z nimi w stronę Polski niż w dalszym ciągu szkolić rekrutów. Pisarzy i kancelistów wojskowych traktowaliśmy również lekce- ważąco, nazywając ich gryzipiórkami; teraz jednak, kiedy otrzymałem wgląd w ich pracę, nabrałem dla nich respe- ktu. Ani przez chwilę nie uprzytomniłem sobie, że cała ta machina, która mnie tak fascynowała, służyła tylko jed- nemu celowi: ujarzmieniu sąsiadujących z nami krajów. Po wypełnieniu zadania specjalnego, powierzonego mi przez dowódcę kompanii na pocieszenie, w dalszym ciągu szkoliłem napływających jak lawina rezerwistów i rekru- tów. My, starzy żołnierze, nie byliśmy olśnieni, nowy typ szkolenia „na chybcika" nie zadowalał nas. Wprawdzie pod względem liczebności Wehrmacht przedstawiał się imponująco, uzbrojenie było doskonałe, ale ilość żołnierzy oraz ich uzbrojenie to jeszcze nie wszystko, a na solidne szkolenie nie było po prostu czasu. Nie zastanawiałem się wówczas nad stosowanym u nas drylem wojskowym; zło- ściło mnie jednak, że szeregowcy nie salutują już tak sprężyście, nie dokonują z taką idealną precyzją obrotów i zwrotów, jak to bywało dotychczas. Do moich obowiązków służbowych należało w dalszym ciągu szkolenie oficerów rezerwy. Czcigodni panowie z arystokratycznych rodów musieli zamiast rumaków do- siadać ciężarówek i zmechanizowanych wozów. Spełnia- nie drobnych funkcji i obowiązków służbowych niewiele 155 ich obchodziło. Chcieli przewodzić, uważali, że się na do- wódców urodzili. Podobnie jak ich przodkowie, pławili „» się w alkoholu. Co wieczora popijali w kasynie, a podczas ćwiczeń i wykładów próbowali odespać hulaszcze noce. Przeszkadzałem im w tym z ogromną satysfakcją. Po zainscenizowanym przez Himmlera napadzie „pol- skim" na radiostację w Gliwicach, nadszedł dzień 1 wrześ- nia, w którym Hitler przez tysiące głośników wyrzucił ze siebie słowa: „Od dzisiejszego ranka będziemy na strzały odpowiadać strzałami". Rzeczywiście odpowie- dziano strzałami, ale uczyniła to strona polska, która postanowiła bronić swego kraju i bez oporu nie wydać na pastwę ojczyzny. A Polacy strzelają nie najgorzej. Już dużo wcześniej propaganda Goebbelsa przygotowy- wała wśród ludności niemieckiej, a szczególnie w wojsku, odpowiedni grunt do napadu niemieckiego na Polskę, uza- sadniając rzekomo słuszne pretensje niemieckie do „ko- rytarza" i Wolnego Miasta Gdańska. Podsycane w ciągu ostatnich tygodni nastroje antypol- skie doszły do punktu szczytowego. Poza tym Hitler po- zwolił sobie na śmiałe posunięcie: w czerwcu 1939 roku Berlin i Rzym zawarły układ, w myśl którego Niemcy zrezygnowały na rzecz Włoch z południowego Tyrolu. Ludność południowego Tyrolu, liczącą ćwierć miliona, skłoniono do optowania na rzecz Rzeszy i zgłoszenia go- towości na przesiedlenie do Niemiec. W Niemczech nie- wielu się tym przejęło, Austriacy byli rozgoryczeni, a lud- ność południowego Tyrolu uważała, że została sprzedana. Powołując się na powyższą umowę, Goebbels wygłaszał hymny pochwalne na cześć fuhrera za jego gotowość do kompromisu i porozumienia. Jeżeli o mnie chodzi, to byłem przekonany, że skoro ktoś dla utrzymania pokoju potrafił z czegoś zrezygnować, to trzeba mu to zrekompen- sować w postaci spełnienia uzasadnionych postulatów, które w dodatku wedle zapewnień Hitlera miały być ostatnimi. Ponieważ rozumowałem w ten sposób, wojna 156 wydawała mi się wówczas usprawiedliwiona, a opór Pola- ków bezsensowny. Sprawa Czechosłowacji zeszła na plan dalszy. Z napię- ciem i podnieceniem wyczekiwaliśmy meldunków o zwy- cięstwach, entuzjazmowaliśmy się każdym sukcesem Wehrmachtu. ^ «» '$sL Wraz ze wzmożeniem propagandy amypolskiej złago- dzono nieco propagandę przeciw Związkowi Radzieckie- mu. Zaczęły się nagle pojawiać o rządzie radzieckim arty- kuły umiarkowane w tonie, a nawet przychylne. Mimo to byliśmy zaskoczeni, kiedy radio i gazety przyniosły wia- domość, że podpisany został między Niemcami a Związ- kiem Radzieckim pakt o nieagresji. Kierowana przez Goe- bbelsa propaganda szeptana potrafiła i ten pakt spopulary- zować. Po niedługim czasie porozumienie z wielkim mocar- stwem na Wschodzie uznaliśmy za wręcz, genialne, przy- pominało nam przecież podobną politykę Bismaroka w sto- sunku do Rosji. Zawarcie paktu poprzedziły liczne zabiegi rządu ra- dzieckiego zmierzające do porozumienia z rządem polskim. Związek Radziecki wyraził gotowość ochrony swego za- chodniego sąsiada, ale sanacja wolała papierowe gwa- rancje Anglików i Francuzów. Zadecydowało to o losie Polski. Jeżeli chodzi o Związek Radziecki, to musiał on zrobić wszystko, by uchronić się przed hitlerowskim na- jazdem; stąd zawarcie paktu i porozumienie w sprawie li- nii demarkacyjnej. Wojna z Polską trwała pełnych osiemnaście dni. Dużą rolę — z korzyścią dla Niemiec hitlerowskich — odegrało położenie geograficzne. Wehrmacht atakował frontalnie od zachodu, wdzierał się od południa ze ISłowacji, a od północy — z Prus Wschodnich. My w garnizonie śledziliśmy przebieg dni wrześnio- wych z mieszanymi uczuciami. Przy całym entuzjazmie dręczyło nas poczucie, że pozostajemy na uboczu, że nie uczestniczymy w wielkich historycznych chwilach. Eska- 157 dra lotnicza „Hindenburg", stacjonująca w Bagiczu, do- konywała co dzień lotów nad Warszawą i innymi miasta- mi polskimi, obrzucała bombami polskie kobiety i dzieci, a wieczorami w lokalach kołobrzeskich święciła swoje tryumfy. Lotnicy byli teraz bohaterami dnia. Opowiadali 0 polskiej obronie przeciwlotniczej, o walkach z myśliw- cami polskimi. Fakt, że wieczorami lotnicy zjawiali się zawsze w komplecie, wydawał nam się istnym cudem. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że polski sztab generalny nie pomyślał o modernizacji uzbrojenia swojej armii. Polskie myśliwce były przestarzałe, obrona przeciwlotnicza nie stała na wysokości zadania. Opowiadali nam również nasi żołnierze, że kawaleria polska pędziła do ataku na czołgi niemieckie; podobno wmówiono w nią, że uzbrojenie nie- mieckie to bluff, a czołgi niemieckie zrobione są z drzewa 1 tektury. W owych dniach wrześniowych zarówno w Kołobrzegu, jak w innych garnizonach piętrzyły się paczki i listy dla żołnierzy znajdujących się na froncie. W pośpiechu nie zdążyli swoim rodzinom i przyjaciołom podać numeru po- czty polowej. Listy te i paczki zawiózł na front jeden z na- szych feldfebli. Kiedy po kilku dniach wrócił, otoczyliśmy go wszyscy kołem, by się dowiedzieć, jak tam wygląda. Mówił, że po długich poszukiwaniach odnalazł naszych lu- dzi. Oddał pocztę i ruszył z powrotem, ale nie pustym wo- zem. Przywiózł trzy tłuste wieprze dla kompanii oraz aparat radiowy i dywan dla siebie. Zdumieni zapytaliś- my: — Mogłeś to wszystko tak zabrać? — Oczywiście. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile się tam poniewiera bezpańskiego dobytku. — Przecież gdzieś muszą być właściciele tych wszy- stkich rzeczy, Polacy. — Tam, gdzie ja byłem, nie było żywej duszy. Część ukryła się w lasach, część zginęła. Bezpańskie bydło włó- czyło się po drogach. Co dzień smażyłem sobie kuraka. 158 Pełni wątpilwości, pytaliśmy dalej: __. a aparat radiowy i dywan mogłeś zabrać tak bez trudności? __ Czyście z byka pospadali? Nigdy nie słyszeliście o łu- pach wojennych? Wyjaśnienie kolegi nie usunęło naszych wątpliwości. Całymi dniami kłóciliśmy się teraz, jak to jest z tymi łu- pami. Dozwolone to czy nie? Z ust feldfebla dowiedzieliśmy się, że oddział nasz miał również straty. Padli koledzy, z którymi jeszcze kilka ty- godni temu wygrzewaliśmy się na bałtyckiej plaży. Trud- no nam było pogodzić się, że już nigdy na nią nie powrócą. Rodziny poległych zawiadomione zostały przez dowództ- wo kompanii. Odnośne pisma powiadamiały, że ojciec czy też syn zginął śmiercią bohaterską za fiihrera i naród, oddał swe życie za wielkość i sławę ojczyzny. Wojna z Polską trwała krótko. „Wielkie Niemcy" po- większyły się o „korytarz", Gdańsk i inne obszary, za- władnęły resztą ziem polskich aż po Bug, którą nazwano Generalną Gubernią. W Warszawie Hitler odebrał ol-. brzymią defiladę, my w garnizonie, pełni entuzjazmu, wierzyliśmy w ostateczne zwycięstwo. O małych łupach — o świniach, aparatach radiowych i dywanach — już się nie mówiło. Śmieszna wojna 31 marca 1939 roku rządy francuski i brytyjski zagwa- rantowały Polsce pełne poparcie na wypadek zagrożenia, w tydzień później Anglia zagwarantowała jeszcze polskie granice. Na te gwarancje i zapewnienia liczył polski sztab generalny. Francja i Anglia zaprotestowały przeciw wtargnięciu Wehrmachtu do Polski, a 3 września 1939 roku wypowie- działy Niemcom wojnę. w V 159 7 Ż początku i ja, i wielu moich, kolegów odnieśliśmy się do tego faktu z całą powagą. Kiedy jednak zawładnęliśmy Polską błyskawicznie, porzuciliśmy nasze niepokoje i po- myśleliśmy sobie: niechaj Francuzi i Anglicy ruszą, przyj- miemy ich odpowiednio! Nie ruszyli. Wojska francuskie zostały wprawdzie skomasowane na granicy, angielski korpus ekspedycyjny drogą morską wysłany został do Francji, ale poza tym panował całko- wity spokój. I Francuzi, i Anglicy z całym opanowaniem przyglądali się temu, jak Polska, której nienaruszalność gwarantowali, została zmiażdżona przez dywizje nie- mieckie. Armia francuska zajęła pozycje w bunkrach linii Ma- ginota oraz w okopach; poprzestawała jednak na spora- dycznych wypadach w kierunku granicy niemieckiej, od czasu do czasu odzywała się artyleria francuska, ale Fran- cuzi nie ruszali się z miejsca. Brytyjski korpus ekspedycyjny zakwaterował się za linią Maginota. Oficerowie grali w tenisa, żołnierze w pił- kę nożną; jedni i drudzy bardzo interesowali się francu- skimi kobietami. Od czasu do czasu pojedyncze maszyny brytyjskie dokonywały lotów wywiadowczych nad grani- cą niemiecką. Hitler mógł spokojnie przerzucić liczne dywizje z Pol- ski na Zachód. Dywizje te miały wzmocnić słabo dotąd obsadzony Wał Zachodni. Francuzi i Anglicy w dalszym ciągu tkwili nieruchomo na swoich pozycjach. Świat zaczął mówić o śmiesznej wojnie. Nasz oddział ciągle jeszcze znajdował się w Kołobrzegu i w dalszym ciągu szkolił rekrutów. Raz po raz pytaliśmy siebie, co będzie dalej. Jedna była tylko odpowiedź: ude- rzenie na Zachód. Argumentacja była prosta. Jeżeli zaata- kujemy Francję i Anglię, muszą przypisać to samym sobie, 160 gdyż ważyły się wypowiedzieć wojnę „Wielkoniemieckiej Rzeszy". A zatem czyż racja nie po naszej stronie??;\ Na początku listopada wezwano mnie do kancelarii. Wybiła wielka godzina, nasza jednostka znajdująca się na froncie zażądała uzupełnienia. Otrzymaliśmy uzbro- jenie frontowe, przewieziono nas nad Ren, na front śmie- sznej wojny. Kiedy rekruci kończyli służbę, kupowali słomkowe ka- pelusze i laski. Potem szli do kantyny i pili na umór ku zazdrości tych, których jeszcze szkolono. I ci, którzy od- chodzili, i ci, którzy jeszcze zostawali, pili na umór, śpie- wali, wrzeszczeli wniebogłosy. Wszystkie te pijatyki i orgie były niczym w porównaniu z wieczorem wydanym przez nas, „wybrańców". Nic w tym dziwnego, nie mieliśmy ani kapeluszy, ani lasek, ale za to posiadaliśmy hełmy stalowe i karabiny maszynowe. Nie wracaliśmy przecież do domu, jechaliśmy nad Ren. Teraz zazdrościli nam ci, którzy w dalszym ciągu musieli pozostawać w koszarach. W pobliżu Kolonii zameldowaliśmy się w 12 dywizji piechoty. Przydzielono nas do oddziału strzelców pancer- nych, stanowiącego rezerwę. Byliśmy bardzo rozczarowa- ni. Dywizja ta, która na froncie zachodnim dokonała kilku wypadów, przebywała przez kilka tygodni w Polsce, ale niewiele miała do czynienia z prawdziwymi działaniami wojennymi, nie stoczyła żadnej bitwy z polskimi czołga- mi. Tylko jakiś nadgorliwy, młodziutki podporucznik pró- bował zaatakować małymi działkami 3,7 cm polskie czoł- gi, co doprowadziło do niepotrzebnych strat w jego oddzia- le. Mimo to wszyscy — poczynając od dowódcy, a kończąc na kucharzu polowym — uważali się za okrzepłych w bo- jach wojaków i patrzyli na nas, niedoświadczonych żółto- dziobów, z pełnym lekceważeniem. Dywizja zakwaterowana była w licznych wsiach. W każ- dej chałupie istało wojsko, każdy kąt był zapchamy. Stosun- 11 — Żołnierz trzech armii 161 r, ki między ludnością cywilną i wojskiem były na ogół do- bre. Przypisać to należało nie tylko gościnności ludzi znad Renu; w owym czasie pełni byli takiego samego entuzja- zmu jak my. Poza tym propaganda hitlerowska przypo- minała nieustannie, co się działo w obsadzonej Nadrenii po pierwszej wojnie światowej. Zakres naszych obowiązków pozostał ten sam. Szkoli- liśmy w dalszym ciągu żołnierzy. Prowadziło to czasami do kłopotliwych sytuacji, kiedy pouczaliśmy na przykład o zasadach zachowania się na wojnie ludzi, którzy już w Polsce powąchali prochu. Pod koniec 1939 roku połowa kompanii pojechała na Bo- że Narodzenie do domu, druga natomiast — na sylwestra. W marcu stopniał śnieg, pojawiły się krokusy. Nie zauważaliśmy tego, tak pochłonięci byliśmy szkoleniem. 9 kwietnia 1940 roku jednostki Wehrmachtu wtargnęły do Danii i Norwegii. Oba te kraje zostały okupowane. Nie pytaliśmy, czy zgodne to z prawem, święciliśmy nowe „zwycięstwo". Niemieccy żołnierze osiągnęli Biegun Pół- nocny, Niemcom było za ciasno, naszym obszarem życio- wym stała się teraz Europa! Generał Dietl, dowódca wojsk niemieckich w Narwiku, był dla nas bohaterem, a Hitlera, który uprzedził Angli- ków, podziwialiśmy jako genialnego stratega. Wierzyliś- my w niego i w potęgę naszej armii. Na naszym froncie dochodziło do pojedynczych wypa- dów, do miejscowych kanonad artyleryjskich, na które odpowiadaliśmy, do lotów wywiadowczych. Po jednej i po drugiej stronie padały pojedyncze bomby. Ale Francuzi zostawali poza linią Maginota, ich angielscy sprzymie- rzeńcy czuli się w swoich francuskich kwaterach równie dobrze jak my w Nadrenii. Śmieszna wojna. Nadszedł maj. 162 Chrzest bojowy Dwie wrogie armie, gotowe do skoku, stały naprzeciw siebie. Każdego dnia wielki bój mógł się rozpocząć. Codziennie czekaliśmy na rozkaz do ataku, spodziewaliś- my sią go. Taki stan musiał się przecież kiedyś skończyć. Bezstronny obserwator nie zauważyłby jednak i nie wy- czuł w owych dniach i tygodniach naszego napięcia. Służba rozpoczynała się od zaprawy sportowej i apelu porannego, po czym następowało szkolenie teoretyczne i praktyczne, po południu odbywało się czyszczenie broni, wieczorem wracało się znowu do sportu. Od czasu do cza- su odbywały się ćwiczenia w ramach kompanii lub plu- tonów. W moim plutonie byłem w ciągu dnia plutono- wym, po ukończeniu służby kandydatem na oficera. Przy- gotowując się do kariery oficerskiej uważałem, że naj- ważniejsze winno być wyszkolenie techniczne. Nie podzie- lał tego zdania nasz dowódca. Ten Austriak uważał za za- danie najważniejsze zrobienie z nas „paniczów". Później nieraz śmiałem się z tego, ale i wtedy nie brałem tej spra- wy serio, przez co wpadłem w niełaskę jednego z ofi- cerów, wysoko urodzonego obszarnika z Meklemburgii, który wtajemniczał nas w arkana dobrych form i za- chowania się „sfer wyższych". Nauczyłem się od niego, jak ma wyglądać przepisowo nakryty stół, jakich kieliszków należy używać do wina czerwonego, jakich do białego. A tymczasem kilka kilo- metrów od nas francuskie i niemieckie straże przednie ostrzeliwały się nawzajem. Nauczyłem się również, jaki ukłon należy złożyć damie przed poproszeniem jej do tań- ca, kogo nazywać „wysokością", kogo „dostojnością", które kobiety są „wielce szanowne", które tylko „szanowne". A tymczasem wioski położone nad granicą ostrzeliwane były przez działa francuskie i niemieckie. O Polsce niewiele miał do opowiadania nasz instruktor. Wojna i sprawy wojenne niezbyt go interesowały, nato- 163 miast godzinami opowiadał o polskiej gospodarce rolnej oraz o wielkich majątkach ziemskich. O tym, co się w owych tygodniach i miesiącach działo w naczelnym dowództwie Wehrmachtu, nie mieliśmy oczy- wiście pojęcia. Zastanawiając się nad tym, przypuszcza- łem, że* pewna liczba generałów obawiała się wciągnięcia d^ wojny neutralnej Belgii i neutralnej Holandii; byli oczywiście również generałowie, których wyprawa na Anglię i Francję oraz rozpętanie nowej wojny światowej napełniały lękiem. Wszyscy jednak, którzy dziś w pamięt- nikach swoich w większym lub mniejszym stopniu odci- nają się od Hitlera, twierdząc, że mają czyste ręce, pokor- nie i posłusznie aprobowali jego zaborcze plany. Sztab generalny opracowywał szczegóły ich realizacji, fiihrer czekał na znak, który mu da Opatrzność. Opatrzność funkcjonowała coś niezbyt sprawnie. Raz po raz od- kładano terminy ofensywy. Choć nie wiedzieliśmy, co się dzieje na górze, odczuwaliśmy skutki. Kiedy Opatrzność dawała znak, ogłaszano alarm. Obładowani i uzbrojeni pędziliśmy w kierunku granicy, szczęśliwi, że wreszcie skończyło się czekanie. Kiedy Opatrzność znowu dawała o sobie znać, padał rozkaz powrotu do kwater. Zdarzyło się to kilkakrotnie. W noc z 9 na 10 maja ruszyliśmy nad granicę w pełnym ekwipunku. Tym razem nie odesłano nas z powrotem. O godzinie piątej trzydzieści pięć dywizje hitlerowskie wtargnęły do Francji, Belgii i Holandii. Dowódca kompanii dał polecenie, aby na front ruszyła jak najprędzej kuchnia polowa, której — kierując się dotychczasowymi doświadczeniami z Opatrznością — nie zabraliśmy z sobą. Potem okazało się, że w kampanii fran- cuskiej mało z niej korzystaliśmy. Wehrmacht żywił się tym, co zastał na terenach okupowanych. O Francuzach i Anglikach wiedzieliśmy coś niecoś z książek na temat pierwszej wojny światowej oraz z opo- wiadań rodziców i nauczycieli. Wedle tych relacji „Poilu" 164 musieli być srogimi i dzielnymi wojakami, wiedzieliśmy również to i owo o Chemin des Dames i o yerdun. Mieliśmy sporo oficerów, którzy uczestniczyli pierwszej wojnie światowej, ale mówili o niej inaczej niż Remarąue. I ich ogarnęło podniecenie. Próbowaliśmy wy- obrazić sobie linię Maginota, nieskończoną ilość bunkrów, które miały powstrzymać każdy atak niemiecki. W pod- ziemnych kazamatach rozlokowane były za umocnienia- mi z cementu całe dywizje, do których dotrzeć można było przez liczne korytarze i kolejkę wąskotorową. W bunkrach znajdowały się stosy karabinów maszynowych i miotaczy ognia, granatników i dział. W zapadniach, ukrytych przed wzrokiem lotników, mieściła się artyleria ciężka i naj- cięższa. Za tym wałem piętrzyły się olbrzymie zapasy bro- ni; armia francuska czekała na nasz atak. Armie niemie- ckie — wedle generalnego sztabu francuskiego — miały się całkowicie wykrwawić przed linią Maginota. W noc ciemną jak smoła minęliśmy ostatnie pogrążone we śnie wsie niemieckie. Ludność, przyzwyczajona już do tego rodzaju ruchów i manewrów, nie zwracała na nas naj- mniejszej uwagi. Z oddali słychać było huk dział, widać było rozbłyski wybuchów. Napięcie stawało się coraz większe. Dotarliśmy do granicy. Roztrzaskany szlaban, po tam- tej stronie podziurawiony kulami urząd celny z powy- bijanymi szybami. Nadeszła utęskniona chwila. Dziwne uczucie ogarnia człowieka, kiedy uzbrojony po zęby wdziera się do obcego kraju. Sylabizowaliśmy napisy fran- cuskie nad sklepami i lokalami, szukaliśmy wzrokiem Francuzów. Ale widać było tylko opustoszałe i zrujnowa- ne domy, bezludne ulice, wymarłe miejscowości. Wma- szerowanie do nieprzyjacielskiego kraju nie było takie heroiczne, jak to sobie wyobrażaliśmy. Nie słychać było również strzelaniny. Tuż przed nami przejechała dywizja pancerna, która utorowała nam drogę. Doznaliśmy uczucia zawodu. 165 Jf" Następnego dnia zatrzymaliśmy się w lesie. Z oddali dochodziły pomruki artylerii, nad naszymi głowami hucza- ły samoloty niemieckie. Leciały w kierunku zachodnim ciężko obładowane, wracały bez bomb. Czekaliśmy w przekonaniu, że teraz rozpocznie się woj- na pozycyjna. Oficerowie, którzy ją przeżyli w latach 1914—1918, zaczęli nagle opowiadać o tamtych stratach materialnych. Niektórzy myśleli zapewne o Remarque'u, ale jak zawsze nie przyznawali się do tego. Tylko major Peters, dowódca mojej kompanii, leżący na trawie i ga- piący się w niebo, zwrócił się do mnie i powiedział: — Odwaga to rzecz dobra, ale bezpieczeństwo lepsza. Nawet regulamin wojskowy mówi o tym, żeby szukać za- bezpieczenia przed nieprzyjacielem. Z przyzwyczajenia odpowiedziałem: „Tak jest", ale w głębi ducha byłem za odwagą i walecznością. Może dla- tego, że nie byłem na pierwszej wojnie światowej, a może dlatego, że artyleria huczała gdzieś daleko, a nas tylko drę- czyły komary. Marzyłem o awansie — i stąd zapewne moja postawa. Byłem żołnierzem od lat, zaprawiono mnie do tej chwi- li, powtarzano w kółko, że odwaga i waleczność — to naj- piękniejsze cechy obrońców ojczyzny. A teraz dowódca kompanii zaleca ostrożność. W kilka dni później ruszyłem z nim na zwiad, całkowicie puszczając w niepamięć jego przestrogę. Omal nie skończyło się to katastrofą. Jeden usiłował prześcignąć drugiego, każdy z innego powodu. On dlatego, że nie chciał skompromitować się jako stary wojak, ja dlatego, by mu pokazać, jaki jestem dzielny i waleczny. Wieczorem wydany został wreszcie rozkaz operacyjny, dywizja nasza skierowana została pod samą linię obron- ną. Pułki piechoty musiały zatrzymać się przed bunkrami, których nie potrafiły zdobyć w pierwszym ataku. Teraz pod osłoną ciemności mieli włączyć się do akcji czołgiści 166 oraz artyleria przeciwlotnicza, aby z nadejściem dnia po- wstrzymać ogień Francuzów. Chcąc dotrzeć do odcinka, który miałem ze swoimi ludźmi obsadzić, trzeba było minąć most nad niewielką rzeką. Artyleria nieprzyjacielska most ten ostrzeliwała, przed nami rzeczkę tę musiała sforsować już piechota. O celności dział francuskich świadczyły wymownie liczne zniszczone pojazdy oraz pozrywane mosty. Zanim ruszyłem ze swoim plutonem, postanowiłem pojechać motocyklem na zwiad. Zdążyłem nawet dotrzeć do mostu, kiedy nastąpiły eksplozje. Zeskoczyłem błyskawicznie ze swego motocykla, na pewno szybciej, niż tego kiedykolwiek wymagałem od swoich rekrutów. Ziemia drżała w posadach, granaty żłobi- ły w niej ogromne leje. Nie czułem, że jeden z odłamków utkwił mi w kolanie. Nie zwracałem na to uwagi, nie my- ślałem wcale, że motocykl wraz z kierowcą może zostać rozerwany na kawałki, powtarzałem sobie tylko: „A więc tak to wygląda!" Potem do nozdrzy moich dotarł zapach, który po dziś dzień doskonale pamiętam, zapach wojny: mieszanina wo- ni oleju i benzyny, krwi i fosforu, ziemi i zgliszcz. Posypały się dalsze serie granatów. Przywarłem płasko do ziemi. To był mój chrzest bojowy. Dopiero po kilku minutach, które wydawały mi się wiecznością, zawołałem do swego kierowcy. Był szczęśliwy, że słyszy mój głos, a ja odetchnąłem z ulgą, że się odezwał. Zaczęliśmy biec jak szaleńcy, żeby jak najszybciej znaleźć się najdalej od owego mostu i smrodu. Za nami wciąż pękały francu- skie pociski. Po chwili zaczęli coś do nas wołać żołnierze piechoty. Przystanęliśmy, z ciemności wyłoniła się jakaś postać z retorycznym zapytaniem, czyśmy nie oszaleli, czy chcemy naszym idiotycznym motocyklem zachęcić Francuzów do strzelaniny. Już piechotą doszliśmy do miejsca postoju dowódcy ba- talionu, który był szczęśliwy, że otrzyma posiłki. Wyobra- żał sobie, że wystarczy, byśmy możliwie blisko podsunęli 167 się do kloców z cementu, aby je pozestrzeliwać. Przykładał wielką wagę do naszych dział kalibru 3,7 cm. Jak mamy podsunąć hasze pojazdy i działa, tego nam nie powiedział. Ostatecznie była to moja sprawa. Wiedziałem, że nie bę- dzie to łatwe, ponieważ rozmowa z dowódcą batalionu nie bez powodu toczyła się w pozycji leżącej; Francuzi ostrze- liwali cały teren z kaemów. Świadomość, że znowu będziemy musieli minąć ów przeklęty most, nie była najprzyjemniejsza. Ale nie było możliwości dotrzeć inną drogą do naszego plutonu. Po nowej serii pocisków kierowca mój ruszył w błyskawi- cznym tempie. W pewnej chwili koło przyczepy natknęło się na hełm stalowy, a może była to czyjaś głowa. Moto- cykl zatrząsł się tak mocno, że omal z niego nie wypadłem. Kiedy po dotarciu do plutonu opisywałem całą wypra- wę i mój chrzest ogniowy, było w tym opowiadaniu nieco przesady; zapewne z radości, że wyszedłem w ogóle z tej opresji. Cały pluton przeprawił się przez most bez strat. Usta- wianie dział, huk motorów, rozkazy wydawane zbyt głoś- no — ożywiły działalność Francuzów. Ogień kaemów wzmógł się, kule świetlne zaczęły wznosić się do góry, po czym gasły w ciemnościach. Obsługa dział z największym trudem i wysiłkiem pchała je naprzód. Wreszcie cały plu- ton, zlany potem, zajął jakie takie pozycje. Zaczęło świtać. Wstał nasz pierwszy dzień na froncie. Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż przewidywaliśmy. Wprawdzie francuska artyleria polowa dawała o sobie znać i wraz z kaemami ostrzeliwała gwałtownie naszą pie- chotę, co trwało pełne trzy godziny, ale po upływie tych trzech godzin pojawili się przed naszymi liniami — z unie- sionymi w górę rękami z białymi chustami — biali i czarni w takich samych mundurach, Francuzi i żołnierze kolo- nialni, Europejczycy i Afrykanie. Zamiast umierać w bun- krach rzekomo nie do zdobycia — woleli żyć. 168 Naramienniki Chociaż w następnych dniach dochodziło jeszcze do ostrych walk, w których obie strony ponosiły niemałe straty, opór żołnierzy francuskich był na ogół mniejszy, niż oczekiwaliśmy. Nie umieliśmy odpowiedzieć na pyta- nie, dlaczego armia francuska załamała się tak szybko. Za- pewne francuski sztab generalny związał wszystkie swo- je nadzieje z linią Maginota i zgodnie z tym założeniem manewrował rezerwami. Ale nawet najlepiej uzbrojona linia betonowych bunkrów traci wartość, jeżeli się ją okrąży lub zaatakuje przez spadochroniarzy. Poza tym mieliśmy wrażenie, że ludność Francji nie była dostatecz- nie przygotowana do wojny. Taktyka rządu francuskiego polegająca na zwlekaniu i czekaniu wprowadziła zamęt zarówno wśród ludności cywilnej, jak i w wojsku. Poza tym nie bez znaczenia był fakt, że niemieckie dywizje pan- cerne raz po raz przełamywały front, uniemożliwiając łącz- ność oddziałów francuskich ze swoim zapleczem. Żołnierz francuski walczący na froncie uważał, że został nie tylko okrążony, lecz również zdradzony. Mit o linii Maginota, która miała być nie do przełamania, rozwiał się. Jedno- cześnie z nim zachwiała się wiara armii francuskiej, że potrafi oprzeć się nieprzyjacielowi. Reszty dokonała pro- paganda Goebbelsa. Oto jeden z jaskrawych przykładów: jeszcze na kilka miesięcy przed zaatakowaniem linii Ma- ginota samoloty niemieckie zrzucały pocztówki: widniał na nich żołnierz niemiecki na najbardziej wysuniętej li- nii frontu, przed którym bez przerwy pękały i rozpryski- wały się pociski. Obok wypisane było po francusku: „Weź tę kartkę pod światło!" Jeżeli żołnierz usłuchał tego we- zwania i przytrzymał kartkę pod światło, oczom jego ukazywała się typowa francuska sypialnia; w łóżku leżała z jakimś mężczyzną ponętna Francuzka, na poręczy krze- sła wisiał mundur brytyjski. W podobny sposób działała już propaganda podczas pier- 169 wszej wojny światowej. Rzecz jasna, że żołnierze francu- scy pienili się od złości na samą myśl, że kiedy oni walczą na pierwszej linii frontu, ich brytyjscy koledzy w przytul- nych mieszkankach uprawiają z powabnymi Francuzkami igraszki miłosne. Trzeba przyznać Goebbelsowi, że w dzie- dzinie wojny psychologicznej był niezrównany. Po przełamaniu linii bunkrów dywizja nasza została rzucona na zachód, a później w kierunku północnym. Nad kanałem La Bassee zetknęliśmy się po raz pierwszy z Anglikami. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami Anglicy walczyli zaciekle. Podnosili ręce dosłownie w ostatniej chwili, szli do niewoli spokojnie, obojętnie, z wyrazem wyższości na twarzy. Wydawało się, że nie istniejemy dla nich. Przy przesłuchaniach zarówno oficerowie, jak i sze- regowcy informowali jedynie o nieistotnych drobiazgach. Chyba już wówczas Anglicy byli przeświadczeni, że z woj- ny wyjdą jednak zwycięsko. Zupełnie inaczej zachowy- wali się Francuzi.- Żołnierze nie ukrywali rozczarowania i gniewu, miało się wrażenie, że wymyślania i przekleń- stwa przynoszą im ulgę. Mijając długie kolumny jeńców raz po raz słyszeliśmy okrzyki: „Wojna skończona! Skoń- czona!" Dywizja nasza posuwała się w stronę kanału La Manche, staczając po drodze drobne utarczki. Nasz oddział pan- cerny wspierał granatami piechotę, ostrzeliwał z działek pancernych kaemy, dokonywał wypadów, ale z czołgami nieprzyjacielskimi nie zetknęliśmy się ani razu. Armia francuska nie miała samodzielnych dywizji pancernych; przestarzałe przeważnie czołgi przydzielone zostały dywi- zjom piechoty. Nieliczne francuskie oddziały pancerne rozbite zostały całkowicie bądź przez lotnictwo niemieckie, bądź przez nasze dywizje pancerne. Spośród żołnierzy niemieckich, którzy brali udział w pochodzie na Francję, niejeden walczył zaciekle dniami i tygodniami. Ale byli również i tacy, którzy w ciągu całej kampanii nie oddali ani jednego strzału. 170 Byliśmy zaopatrzeni w znakomite mapy. Było ich pod dostatkiem. Dzięki tym mapom orientowaliśmy się dosko- nale w sieci dróg, w biegu rzek, wiedzieliśmy nawet, gdzie się znajdują niedawno zbudowane mosty. Rzadko ogląda- liśmy nasze własne kuchnie polowe, ale mimo to nie żyło się nam we Francji źle. Zawsze było coś do picia. Zawsze znajdował się pretekst, aby zwilżyć gardło. Radio informo- wało codziennie o wydarzeniach na wszystkich frontach, komunikat Wehrmachtu co dzień kończył się zwycięskimi fanfarami. Po straszliwym bombardowaniu Rotterdamu Holandia skapitulowała 14 maja. 28 maja uczyniła to samo Belgia. Brytyjski korpus ekspedycyjny zepchnięty został przez nas na obszar Dunkierki. Chyba nic w tym dziwnego, że byliśmy niezmiernie za- skoczeni, kiedy po codziennych błyskawicznych marszach pewnego dnia rano nie ruszyliśmy z miejsca. Okazało się, że jedna z dywizji francuskich otrzymała rozkaz osłania- nia odwrotu Anglików. Artyleria francuska strzelała z precyzją godną podziwu, wystarczyło, by któryś z nas wychylił nosa, przebiegł przez szosę, żeby pojawił się ja- kiś pojazd, a już z hukiem sypały się pociski. Leżeliśmy okopani na peryferiach miejscowości, granaty biły w do- my. Wzeszło słońce, nastało południe. Upał był nie do znie- sienia. Chciało nam się pić, ale przyniesienie wody z któregoś z domów było wręcz niemożliwe. Manierki po- zostawały puste. Mieliśmy tylko koniak francuski, czerwo- ne wino i szampana; ale wszystko było letnie, szampan strzelał z butelek jak fontanna. Próbowaliśmy cofnąć się, aby móc obejść pozycje fran- cuskie, ale przy najmniejszym ruchu przeciwnik otwie- rał morderczy ogień. Leżałem w płaskiej kotlince, umie- rałem z pragnienia. Nagle zauważyłem, że ktoś, jęcząc i sapiąc, padł na ziemię. Był to nasz adiutant, podporucznik Dieter Malm, zgrabny i smukły, przypominający młodych oficerków z ilustracji książkowych, zawsze pogodny i lu- biany przez żołnierzy. Byliśmy ze sobą zaprzyjaźnieni. 171 Dał mi kuksańca i wyjąkał: — Serdecznie gratulują, panie poruczniku. — Czego tu u diabła szukasz? Zaszło coś nadzwyczajne- go? Uśmiechnął się tylko i powtórzył: — Serdecznie gratu- luję, panie poruczniku. Nie mogłem pojąć, o co mu chodzi. Liczyłem się wpra- wdzie z awansem na podporucznika, ale na razie chyba jeszcze zbyt krótko przebywałem na froncie. Zawołałem więc zniecierpliwiony: — Powiedzże wreszcie, co się sta- ło! — Wypowiedziawszy te słowa zaryłem nosem w piasek, gdyż Francuzi, zauważywszy biegnącego w moją stronę adiutanta, znowu otworzyli ogień artyleryjski. Kiedy strze- lanina ustała, podporucznik Malm raz jeszcze złożył mi gratulacje z powodu mego awansu. Ze starszego feldfe- bla stałem się porucznikiem z naramiennikami, złotą gwiazdką i srebrnym galonem. Marzyłem o tym przez cały czas służby, a teraz marzenie to zostało spełnione. W normalnych warunkach awans mój miałby charakter uroczysty, stałbym na dziedzińcu koszarowym z wyciągnię- tą szablą przed kompanią. Jako nowo upieczony porucz- nik tkwiłem po uszy w błocie, bez naramienników, bez gwiazdki, bez galonów. Dopiero wieczorem mogłem poprzyszywać sobie dy- stynkcje oficerskie. Ale nie było nawet czasu na małą uro- czystość. Nastąpiły przegrupowania wojsk, jeszcze w nocy zaczęliśmy następować Anglikom na pięty. Po okrążeniu korpusu brytyjskiego pod Dunkierką ru- szyliśmy nad Sommę. Na przeciwległym brzegu rzeki okopali się Francuzi. Po licznych lotach orientacyjnych rozpoczęliśmy ofensywę. Na wzgórzach otaczających Sommę znajdowały się fran- cuskie jednostki elitarne, składające się z francuskich strzelców alpejskich i wojsk kolonialnych. Przeprawa przez Sommę wydawała się nam dosyć ryzykowna, należa- ło liczyć się z wysokimi stratami, zarówno przy przepra- 172 wianiu się przez rzekę, jak i przy walkach o pierwsze, nie- wielkie przyczółki mostowe. Generał Weygand liczył za- newne na to, że potrafi utrzymać się na linii Sommy. Ale olany jeg° pokrzyżowały ogromne eskadry stukasów. drążyły nad pozycjami francuskimi jak drapieżne ptaki, słabo ostrzeliwane przez francuską artylerię przeciwlotni- czą, dokonywały dzieła zniszczenia i zagłady. Po jakimś czasie okopy francuskie przestały właściwie istnieć. Wśród piekielnego huku stukasy zasypywały teren bombami. Te- raz nasi saperzy, wspomagani przez oddziały piechoty, mogli rozpocząć przeprawę przez rzekę. Zdezorientowani straszliwym bombardowaniem Francuzi stawiali słaby opór. Złudzenie generała Weyganda, że się nad Sommą potrafi utrzymać, rozwiało się jak dym. Dywizje niemieckie w niepowstrzymanym pędzie wdzie- rały się do zachodniej i południowej Francji, nad Atlan- tyk, pod Paryż, w kierunku Bordeaux, w pobliże Pirene- jów. 10 czerwca radio nadało wiadomość: Włochy wypowie- działy Francji wojnę. Kiedy w czasie najazdu na Polskę Włochy zachowały neutralność i również po wypowiedze- niu wojny przez Francję i Anglię nie stanęły po naszej stronie, byliśmy rozczarowani. Teraz, kiedy Francja zo- stała przez nas powalona, przystąpienie Włoch do wojny nie wywołało w nas entuzjazmu. Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że Mussolini pozazdrościł Hitlerowi sławy i wawrzynów, że chciał zapewnić sobie udział w łupach, choć w walce nie uczestniczył. 22 czerwca 1940 roku nastąpiła kapitulacja Francji. Wprawdzie wielkie połacie kraju nie zostały obsadzone, ale pozbawione zostały rezerw wojennych i gospodar- czych, odgrywających w kampanii rolę decydująca Przy naszej ówczesnej orientacji politycznej nie zdawaliśmy sobie sprawy z zasięgu i rozmiarów zdrady, dokonanej przez francuskie koła rządzące. Z wypiekami na twarzy czytałem za młodu książki wojenne, słuchałem opowieści 173 i relacji nauczycieli i przełożonych. Teraz przyszedł re- wanż za rok 1918. Rozpierało mnie poczucie bezgranicz- nej dumy. W roku 1918 rokowania pokojowe toczyły się w wagonie kolejowym, w lesie niedaleko Compiegne. Od tego czasu miejscowość ta i historyczny wagon stały się znane na cały świat, wagon umieszczono w jednym z muzeów francu- skich. Delektując się smakiem rewanżu, Hitler kazał go teraz sprowadzić z muzeum i umieścić w lesie w tym sa- mym miejscu, w którym stał przed laty. Generał Pśtain podpisał tam warunki zawieszenia broni. Byliśmy oszoło- mieni sukcesem, entuzjastycznie klaskaliśmy w dłonie jak po wspaniałym utworze teatralnym w pierwszorzędnej obsadzie. Dla większości Francuzów wojna była skończona. Ochłonąwszy z pierwszego paraliżu, wywołanego błyska- wiczną klęską, Francuzi przystąpili do pracy; częściowo do tej samej, jaką wykonywali dotychczas, częściowo do przymusowej, narzuconej im przez naszą administrację cywilną. Wieczorami politykowali w knajpach i oberżach, wymyślali na rząd. I na ten wczorajszy, i na ten dzisiej- szy, który obrał sobie za siedzibę miejscowość kuracyjną Vichy. Kiedy wchodziłem do fryzjera, a robiłem to co dzień, bo cała ta przyjemność kosztowała zaledwie kilka groszy, zapadało w salonie głębokie milczenie. Na próżno stara- łem się moją łamaną francuszczyzną nawiązać z ludźmi kontakt. Byli uprzejmi, ustępowali mi pierwszeństwa, ale czułem, że traktują nas jak nieproszonych gości. A może rozumowali następująco: „Dajmy mu teraz pierwszeństwo. Kiedyś przyjdzie dzień, w którym żaden fryzjer francuski nie zechce namydlić gęby Szwabowi!" Niewiele sobie z te- go robiłem, starałem się, jak mogłem, zachowywać pozo- ry przyjaźni, nie szczędziłem chłopakowi zatrudnionemu u fryzjera sutych napiwków. Otwierał mi wprawdzie 174 uprzejmym gestem drzwi, ale na twarzy jego było wypi- że wolałby poczęstować mnie porządnym kopnia- . ' pewnego dnia byłem świadkiem burzliwej dyskusji. .ej wodził w niej niski, krępy jegomość w skórzanej urtce, wyglądający na chłopa. Fryzjer nadaremnie usi- jwał go uspokoić. Nie zwracali na mnie najmniejszej wagi. Niestety nie zrozumiałem wszystkiego, o czym mówili. Spór dotyczył incydentu w Oranie, o którym już ano słyszałem w radio. Anglicy zażądali od rządu w Vi- hy wydania statków floty francuskiej, które zawinęły do ortu afrykańskiego Oran i dzięki temu nie dostały się j ręce okupantów. Zgodnie z warunkami zawieszenia bro- i rząd w Vichy chciał je zatrzymać. Ale w Londynie nalazł się generał francuski de Gaulle i zaczął organizo- wać na wyspie ruch oporu przeciw Hitlerowi. Zawiesze- nie broni, którego przecież nie podpisał, nic go nie obcho- !ziło, domagał się wydania floty. Anglicy popierali jego ądanie, natomiast rząd w Vichy odrzucił je. W odpowie- lzi na to flota angielska morderczym ogniem zniszczyła we okręty francuskie. Zebrani u fryzjera z goryczą i gniewem przeklinali Anglików. Nie rozumieli jeszcze wtedy, że ofiara ta była totrzebna, żeby Hitler owymi statkami nie zawładnął. lalą sprawą zajął się w sposób niezwykle wyrafinowa- ly Goebbels. Pozostające pod kontrolą niemieckiego mi- listerstwa propagandy gazety francuskie, radio oraz prze- :upieni kolaboranci próbowali wmówić w ludność Fran- ji, że Niemcy są jej prawdziwymi przyjaciółmi, Anglicy tatomiast — to jej wrogowie z dziada pradziada. Stopniowo Francja musiała dostarczać Niemcom coraz więcej towarów, a Francuzi musieli coraz więcej praco- wać. Niemiecka administracja cywilna wykupywała wszy- tko, co się dało wykupić, pociągi przewoziły do Niemiec owary oraz urlopowiczów. Szeregowcy posyłali paczki, ficerowie paki, generałowie ekspediowali do domu fanta- 175 styczne ilości wszystkiego, czego tylko dusza mogła zaprą, gnać. Płacono bądź bezwartościową walutą okupacyjną, bąiź długoterminowymi kwitami, obrabowywano Francję ze;j wszystkiego. Z biegiem czasu zaczęła wzrastać liczba pociągów wy. j wożących do Niemiec robotników francuskich. Pewnego dnia pojawiły się nad okupowanym terenem \ bombowce brytyjskie. Przeznaczone były na nas, ale po niedługim czasie francuskie fabryki, miasta, wsie, zamki i muzea zamienione zostały w kupę gruzów; wielu nie- winnych Francuzów zginęło od bomb. Krajowi, który już raz był przez lat cztery terenem wojny, nie zostało nic oszczędzone. Zawieszenie broni — przyjęte przez Francuzów częściowo z ulgą, a częściowo z rezygnacją — nie było końcem, lecz początkiem cierpień narodu. Chcąc oswobodzić Francję od okupacji faszysto- wskiej, trzeba było ten ciężki okres przetrzymać. „Lew morski" — Od zaraz obejmuje pan 1 kompanię! " Dowódca naszego oddziału pułkownik Schwarzbok wy- głosił z kolei coś w rodzaju przemówienia, w którym mowa była o zadaniach dowódcy kompanii, o moim poprzedniku, o przyszłości i różnych innych sprawach. Nie wszystko do mnie dotarło, w pamięci pozostały tylko powtarzające się w kółko słowa: dowódca kompanii. Przed kilkoma dniami stary major Peters zawiesił na moich piersiach Żelazny Krzyż. Byłem uszczęśliwiony; mogłem się teraz pokazywać obok wojskowych, którzy to samo odznaczenie otrzymali w pierwszej wojnie świato- wej. A poza tym byłem dowódcą kompanii, co dla mnie oznaczało wiele, bardzo wiele. 176 j-k już wspomniałem/',nasz dowódca był Austriakiem, działach, czołgach oraz zadaniach dowódcy nie miał łaściwie 'pojęcia. W pierwszej wojnie światowej był wprawdzie artylerzystą, toteż nieraz brała go chętka po- strzelania z naszych dział kalibru 3,7 cm, podobnie jak to kiedyś robił ze swych moździerzy w Karpatach lub w Alpach. Nie znajdował u nas dla tych zachcianek zrozu- mienia. Inne wojskowe tematy niewiele go interesowały. Przy stole rozmawiano niemal wyłącznie o kuchni wiedeń- skiej, o naleśnikach i innych leguminach. Na urodziny oficerowie naszego oddziału mogli zamawiać dla wszy- stkich kolegów swoje ulubione potrawy. Zdarzało się, że na złość dowódcy — solenizant fundował zwykłą karto- flankę. Długo u nas pan pułkownik nie popasał. Został przenie- siony z powrotem do Wiednia, do parku samochodowego. Żołnierze nie żałowali go. Nic dziwnego, traktował ich jak plantator swoich niewolników. Żadnego z nich nie znał choćby z nazwiska. . . Następcą jego został Prusak von Briickner. Choć po niedługim czasie znał nazwisko każdego swego żołnierza, stosunek jego do podwładnych również nie był dobry. Za to jadał chętnie ziemniaki i czuliśmy się z nim jak z rów- nym sobie. Na ogół Briickner, niezmiernie surowy, odpo- wiadał całkowicie moim pojęciom o idealnym dowódcy. Pewnego dnia wziął mnie na bok i zapytał: — Został pan oficerem po przejściu wszystkich stopni kariery wojsko- wej, poczynając od szeregowca, a kończąc na oficerze, prawda? — Tak jest, panie pułkowniku. — Kiedy pan awansował na oficera? Wyrecytowałem dzień, miesiąc i rok. Obrzucił badawczym wzrokiem moje umundurowanie: mundur podoficera, do którego przyszyte były dystynkcje oficerskie, wypożyczona czapka ze srebrną otoczką. 12 — Żołnierz trzech armii 177 — Niech krawiec jak najprędzej uszyje panu mundur, niech się pan potem u mnie zamelduje. — Tak jest, panie pułkowniku. Choć zostałem oficerem, musiałem — jak dotychczas — powtarzać w kółko: tak jest, skłaniać się lekko albo przy- kładać rękę do czapki. Jeżeli dowódca był w dobrym hu- morze, odsuwał łagodnym gestem tę przyłożoną do daszka rękę. Von Briickner był w dobrym humorze i zakończył sło- wami: — Będę o panu pamiętał. Po kilku tygodniach odkomenderował mnie na kurs dowódców kompanii do szkoły broni pancernej w Wiins- dorf pod Berlinem. Nauczyłem się tam wszystkiego, czego nie umiał mi przyswoić instruktor w Nadrenii. Hrabiny, księżne i dobre maniery odgrywały w Wiinsdorf mniejszą rolę niż w Nadrenii. Przygotowywano tutaj inny „taniec", którego nawet nie przeczuwaliśmy. Kiedy powróciłem z kursu, ciągle jeszcze wydawało się, że Hitler i sztab generalny — prawdopodobnie pod wpływem nieoczekiwanego przebiegu kampanii we Fran- cji — nie mają ściśle określonej koncepcji dotyczącej dal- szego prowadzenia wojny. Jeżeli chodzi o Wehrmacht, to stał on nad kanałem La Manche i nad Atlantykiem, cze- kając na dalsze rozkazy. Byliśmy przekonani, że przygoto- wania do zawładnięcia Anglią nie zostały jeszcze ukończo- ne. Moja kompania zakwaterowana była w koszarach La Roche-sur-Yon. Miejscowość ta znajdowała się w pobliżu Les Sables d'01onne, dokąd ze względu na piękną plażę jeździli paryżanie. Ale teraz, w roku 1940, paryżan, a zwłaszcza paryżanek nie było. Jedynymi gośćmi plażo- wymi byliśmy my. Łącząc pożyteczne z przyjemnym, nie- raz ćwiczyliśmy na plaży, żeby potem korzystać z kąpieli. Z czasem ćwiczenia trwały coraz krócej, kąpiel coraz dłu- żej. Pewnego dnia wpadliśmy na pomysł przeprowadzenia również ćwiczeń w zakresie ustawiania namiotów i biwa- 178 v wania. Noc spędziliśmy na plaży. Rozkład zajęć wyglą- Al odtąd następująco: pobudka, kąpiel, ćwiczenia z bro- kąpiel, o zachodzie słońca czyszczenie broni. Moi chłopcy ćwiczyli z takim zapałem, że zacząłem się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby zrezygnować z codzien- nego dojeżdżania na plażę; pozwoliłoby to na zaoszczędze- nie benzyny. Zwróciłem się do dowódcy z moją argumen- tacją. Uzyskałem zgodę. Teraz naszym głównym zajęciem była kąpiel. Zgodnie z zapewnieniem, że będzie mnie miał na oku, dowódca zjawiał się od czasu do czasu na pla- ży. Zawsze zastawał nas przy ćwiczeniach, wyjątkowo raz w kąpieli. Zawdzięczałem to memu przyjacielowi Mal- mowi, który zawsze, kiedy dowódca miał przyjechać, da- wał mi znać iskrówką. Punkt ciężkości wyszkolenia prze- niósł się z biegiem czasu na doskonalenie się w pływaniu. Bardzo mi to odpowiadało, byłem zapalonym pływakiem. Nasza młodzież z Hitlerjugend była wyszkolona w masze- rowaniu i śpiewaniu, potrafiła pomagać przy wykopkach ziemniaków i buraków, ale o pływaniu nie miała pojęcia. Jeżeli chodzi o mój oddział, zmieniło się to radykalnie. Walnie pomógł mi w tym Hans Bever. Ów Bever, nie- wiarygodny drągal z Meklemburgii, był w 1 kompanii moim kierowcą w Francji, Holandii, później w Związku Radzieckim. Nie wiedział, co to strach, bał się tylko o swój motocykl. W każdej sprawie, w każdym przedsięwzięciu można było na nim polegać. Był zawsze w dobrym humo- rze, zawsze pod ręką. Ale nie umiał pływać. Po moim prze- niesieniu do NRD spotkałem go jako traktorzystę w jakimś państwowym gospodarstwie rolnym nad Bałtykiem. Pod- czas długiej pogawędki wspominaliśmy również czasy, spędzone razem nad Atlantykiem. W pewnej chwili powie- dział: — Wszyscy chcieli wtedy z Francji jechać na urlop, ale u ciebie nie można było uzyskać urlopu bez zaświad- czenia, że umie się pływać. Wobec czego wszyscy nauczyli się pływać. 179 ostre strzelanie; były też krótkie urlopy. Każdy wracał do domu obładowany serem, masłem, kakao, cudownymi holenderskimi cygarami. Rekruci, podobnie jak my, wie- rzyli, że chodzi teraz tylko o Anglię, gdyż w zasadzie woj- na już się skończyła. Żyliśmy w przeświadczeniu, że wy- graliśmy wojnę. Kiedy służba na to pozwalała, urządzaliś- my wycieczki krajoznawcze. Holandia miała już wtedy wspaniałe autostrady, świet- ne środki komunikacyjne. Mówiąc o tym kraju ma się przeważnie na myśli wiatraki i chodaki z drzewa, białe czepki na głowach dziewcząt oraz podobne do fezów ja- snoniebieskie okrycia głów mężczyzn. Jeżeli o mnie cho- dzi, to wspominając ten kraj, widzę wielką ilość małych, schludnych domków pomalowanych na różne kolory, z oknami przysłoniętymi śnieżnobiałymi firankami. Kil- ka takich domków zarekwirowano dla naszych oficerów. Dotychczasowi ich lokatorzy zostali bądź wysiedleni, bądź wyemigrowali. Dowódcy kompanii zajmowali całe domki dla siebie i swoich ordynansów. Oficerowie niższych rang mieszkali po dwóch, po trzech w jednym domku. Wie- czorami odwiedzaliśmy się wszyscy. Po lecie nadeszła dżdżysta jesień, z huraganami i sztor- mami. Siła wiatru była tak wielka, że miało się wrażenie, iż zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Zima była jesz- cze gorsza, surowa, wilgotna, wietrzna, ludzie niechętnie wychodzili ze swych domów. Boże Narodzenie obchodzi- liśmy w kompanii prawie tak, jakby panował już pokój. Mimo to zazdrościliśmy urlopowiczom, którzy święta mo- gli spędzić w domu. Prawie wszyscy oficerowie zostali i na Boże Narodzenie, i na Nowy Rok przy swoich jedno- stkach — z wyjątkiem pułkownika von Briicknera. Za- stępował go dowódca 3 kompanii. Nasze stoły uginały się od wszystkich chyba przysmaków i specjałów, jakie mogły ofiarować Holandia, Francja, Dania czy Norwegia. My- śląc o Nowym Roku, byliśmy przekonani, że przyniesie pokój. Wprawdzie znajdowaliśmy się na dalekim margi- 182 wydarzeń, ale to, co do naszych uszu dochodziło, nas w poczuciu pewności i bezpieczeństwa. wTwrziu 1940 roku szef rządu rumuńskiego, generał Antonescu, przyłączył się do osi Rzym—Berlin i wezwał do swego kraju niemieckie jednostki wojskowe. Wehr- rnacht zawładnął Rumunią i jej naftą. Włosi zaatakowali brytyjskie Somali oraz przekroczyli granicę libijsko-egipską w kierunku Kanału Sueskiego. W końcu października Mussolini wmaszerował poprzez Albanią do Grecji, aby Morze Śródziemne przekształcić w Marę Romanum. W odpowiedzi na to Anglicy przerzu- cili większą część swego lotnictwa do Grecji i stworzyli na Krecie bazę lotniczą i morską. Z kolei przyszły porażki. Nie myśmy je ponieśli, lecz Włosi. Wojska włoskie poniosły w Afryce szereg klęsk; Mussolini musiał pozostawić Cyrenajkę Anglikom; Włosi przepędzeni zostali z Grecji. Byliśmy tym wszystkim nie- co poirytowani, ale jednocześnie wiadomości o porażkach włoskich potęgowały naszą dumę. Nic nie mogło zachwiać naszych zwycięstw. To poczucie pewności siebie zwiększy- ło się jeszcze z końcem listopada, kiedy to Rumunia, Wę- gry i Słowacja przystąpiły do paktu Niemcy — Włochy — Japonia. Święciliśmy więc radośnie i beztrosko sylwe- stra, oblewaliśmy Nowy Rok najdroższym szampanem francuskim, wznosiliśmy toasty na rzecz „nowego po- rządku" w Europie, wychylaliśmy kielichy za zdrowie fiihrera, nie pamiętając, że rok temu wierzyliśmy, iż woj- na w gruncie rzeczy jest zakończona. O żadnym poczuciu winy nikomu się nawet nie śniło. Na jednej ze ścian pokoju, w którym witaliśmy uroczy- pcie Nowy Rok, rozwieszona była mapa Europy. Kraje obsadzone przez Wehrmacht pozakreślał dowódca 3 kom- panii grubymi, czarnymi krechami. Kiedyśmy już mieli dobrze w czubie, jeden z uczestników popijawy wpadł na pomysł, żeby każdy z nas z zamkniętymi oczyma oddał Strzał w kierunku mapy. Propozycja została przyjęta 183 Ostre strzelanie; były też krótkie urlopy. Każdy wracał do domu obładowany serem, masłem, kakao, cudownymi holenderskimi cygarami. Rekruci, podobnie jak my, wie- rzyli, że chodzi teraz tylko o Anglię, gdyż w zasadzie woj- na już się skończyła. Żyliśmy w przeświadczeniu, że wy- graliśmy wojnę. Kiedy służba na to pozwalała, urządzaliś- my wycieczki krajoznawcze. Holandia miała już wtedy wspaniałe autostrady, świet- ne środki komunikacyjne. Mówiąc o tym kraju ma się przeważnie na myśli wiatraki i chodaki z drzewa, białe czepki na głowach dziewcząt oraz podobne do fezów ja- snoniebieskie okrycia głów mężczyzn. Jeżeli o mnie cho- dzi, to wspominając ten kraj, widzę wielką ilość małych, schludnych domków pomalowanych na różne kolory, z oknami przysłoniętymi śnieżnobiałymi firankami. Kil- ka takich domków zarekwirowano dla naszych oficerów. Dotychczasowi ich lokatorzy zostali bądź wysiedleni, bądź wyemigrowali. Dowódcy kompanii zajmowali całe domki dla siebie i swoich ordynansów. Oficerowie niższych rang mieszkali po dwóch, po trzech w jednym domku. Wie- czorami odwiedzaliśmy się wszyscy. Po lecie nadeszła dżdżysta jesień, z huraganami i sztor- mami. Siła wiatru była tak wielka, że miało się wrażenie, iż zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Zima była jesz- cze gorsza, surowa, wilgotna, wietrzna, ludzie niechętnie wychodzili ze swych domów. Boże Narodzenie obchodzi- liśmy w kompanii prawie tak, jakby panował już pokój. Mimo to zazdrościliśmy urlopowiczom, którzy święta mo- gli spędzić w domu. Prawie wszyscy oficerowie zostali i na Boże Narodzenie, i na Nowy Rok przy swoich jedno- stkach — z wyjątkiem pułkownika von Briicknera. Za- stępował go dowódca 3 kompanii. Nasze stoły uginały się od wszystkich chyba przysmaków i specjałów, jakie mogły ofiarować Holandia, Francja, Dania czy Norwegia. My- śląc o Nowym Roku, byliśmy przekonani, że przyniesie pokój. Wprawdzie znajdowaliśmy się na dalekim margi- 182 •e wydarzeń, a^e to, co ^° naszych uszu dochodziło, acniało nas w poczuciu pewności i bezpieczeństwa. ¦We wrześniu 1940 roku szef rządu rumuńskiego, generał Antonescu, przyłączył się do osi Rzym—Berlin i wezwał , swego kraju niemieckie jednostki wojskowe. Wehr- macht zawładnął Rumunią i jej naftą. Włosi zaatakowali brytyjskie Somali oraz przekroczyli granicę libijsko-egipską w kierunku Kanału Sueskiego. W końcu października Mussolini wmaszerował poprzez Albanię do Grecji, aby Morze Śródziemne przekształcić w Marę Romanum. W odpowiedzi na to Anglicy przerzu- cili większą część swego lotnictwa do Grecji i stworzyli na Krecie bazę lotniczą i morską. , Z kolei przyszły porażki. Nie myśmy je ponieśli, lecz Włosi. Wojska włoskie poniosły w Afryce szereg klęsk; Mussolini musiał pozostawić Cyrenajkę Anglikom; Włosi przepędzeni zostali z Grecji. Byliśmy tym wszystkim nie- co poirytowani, ale jednocześnie wiadomości o porażkach włoskich potęgowały naszą dumę. Nic nie mogło zachwiać naszych zwycięstw. To poczucie pewności siebie zwiększy- ło się jeszcze z końcem listopada, kiedy to Rumunia, Wę- gry i Słowacja przystąpiły do paktu Niemcy — Włochy — Japonia. Święciliśmy więc radośnie i beztrosko sylwe- stra, oblewaliśmy Nowy Rok najdroższym szampanem francuskim, wznosiliśmy toasty na rzecz „nowego po- rządku" w Europie, wychylaliśmy kielichy za zdrowie fiihrera, nie pamiętając, że rok temu wierzyliśmy, iż woj- na w gruncie rzeczy jest zakończona. O żadnym poczuciu winy nikomu się nawet nie śniło. Na jednej ze ścian pokoju, w którym witaliśmy uroczy- ście Nowy Rok, rozwieszona była mapa Europy. Kraje obsadzone przez Wehrmacht pozakreślał dowódca 3 kom- panii grubymi, czarnymi krechami. Kiedyśmy już mieli dobrze w czubie, jeden z uczestników popijawy wpadł na pomysł, żeby każdy z nas z zamkniętymi oczyma oddał Strzał w kierunku mapy. Propozycja została przyjęta 183 z entuzjazmem; wkrótce poszczególne kule podziurawiły jak sito Anglię, Hiszpanię, Afrykę i Bałkany. Siady kul na obszarze Związku Radzieckiego wzbudziły mniejszy entuzjazm; mieliśmy przecież z potężnym wschodnim są- siadem pakt o nieagresji. Nagle ryki i wrzaski zamilkły, nasz gospodarz zawo- łał: — Przestańcie strzelać! Za ścianą śpi mój ordynans — powiedziawszy to wybiegł z pokoju, a my za nim. Na szczęście ordynans wyszedł z opresji cało — zamiast na łóżku położył się na podłodze. Gdyby tego nie zrobił, nasze zdobywanie Europy przypłaciłby życiem. Nowy rok rozpoczął się bez parad' i bicia w werble. Nasze bomby nękały Anglię. W odpowiedzi Anglicy bom- bardowali Zagłębie Ruhry. Niejeden z naszych żołnierzy otrzymywał urlop, by uczestniczyć w pogrzebie swej ro- dziny. W dalszym ciągu przebywaliśmy w Holandii, robiliś- my, co do nas należało, byliśmy przeświadczeni, że na frontach nic już ważnego stać się nie może. Z kolei Bułgaria i Jugosławia zgłosiły swe przystąpie- nie do naszego paktu. Umocniło nas to w przekonaniu, że Niemcy istotnie kształtują historię Europy. Pewnego dnia zjawił się w moim pokoju starszy feld- febel, oświadczając: — Panie poruczniku, nadszedł nowy meldunek. Wolno mi przeczytać? — Ależ oczywiście. — W Belgradzie doszło do puczu wojskowego. Rząd został obalony, anulowano przystąpienie do paktu. W głowie nam się pomieścić nie mogło, żeby kraj, który dopiero co zawarł traktat z Trzecią Rzeszą, mógł go zła- mać i naruszyć! Odpowiedź nie kazała długo na siebie czekać. Nad Belgradem pojawiły się bombowce niemie- ckie, dywizje niemieckie wtargnęły do kraju, a nasze czoł- gi dotarły aż do Grecji. Na Bałkanach zrobiono „porzą- dek". Jugosławia skapitulowała po trzech tygodniach, 17 184 kw 1941 roku złożyła broń Grecja — brytyjskie siły orskie zdołały się wycofać. W dniu 1 czerwca nie było ¦już na Bałkanach ani jednego brytyjskiego żołnierza, Jugosławia przestała istnieć na mapach. Hitler oświad- czył, że kraj ten nigdy już nie zmartwychwstanie. Powta- rzało to radio, powtarzaliśmy i my. Propaganda Goebbelsa, usprawiedliwiająca od razu każdy akt agresji oraz tolyśka- wiczność przeprowadzanych akcji, nie pozwalała nam za- stanawiać się nad losami podbitych narodów. Nie mieliś- my pojęcia, że ludność Jugosławii ukryła się w górach i lasach. A o Józefie Broz Tito nikt z nas nigdy nie słyszał. W owym czasie pochłonięci byliśmy innymi sprawami. W końcu kwietnia otrzymaliśmy rozkaz poczynienia przy- gotowań do przeniesienia naszej jednostki. Dokąd mamy być przeniesieni, było dla nas zagadką. O Bałkanach nie mogło być mowy, bo przecież tam wszystko przebiegało „planowo". Do wyprawy afrykańskiej nie byliśmy odpo- wiednio uzbrojeni. Poza tym byłoby to chyba zbędne, gdyż generał Rommel pobił Anglików i w ciągu zaledwie trzech tygodni zawładnął na nowo całą Cyrenajką. Co więcej, można się było liczyć, że czołgi jego wkrótce znajdą się nad Kanałem Sueskim i również stamtąd przepędzą Anglików. Biorąc to wszystko pod uwagę, mogliśmy słusznie przy- puszczać, że zostaniemy przeniesieni do kraju. Europa była dla nas „spacyfikowana". Na kilka dni przed opuszczeniem Holandii poszedłem jeszcze na plażę i zostałem tam do późnego wieczora. Mo- rze było spokojne, łagodny plusk fal sprawiał wrażenie oddechu śpiącego olbrzyma. Wieczorną ciszę zakłócał huk bombowców lecących ze swoim śmiertelnym ładun- kiem w kierunku wyspy, przede wszystkim Londynu. Życzyłem naszym lotnikom, aby jak najszybciej skłonili Anglików do podniesienia w górę rąk i prośby o pokój. Tego wieczora chciałem po raz ostatni spojrzeć w kie- runku ziemi angielskiej, gdzie mieliśmy lądować i gdzie 185 spodziewałem się odnaleźć moją Ruth. Może teraz, pod- czas nalotu, skryła się w jakiejś londyńskiej piwnicy. Miała rację, mówiąc o bliskiej wojnie, w co wtedy, w Ber- linie, nie chciałem i nie mogłem uwierzyć. Jakie to dziw- ne! Przecież jeszcze przed chwilą gorąco pragnąłem, aby nasze bomby zniszczyły doszczętnie „wrogów". Teraz uświadomiłem sobie nagle, że wśród tych wrogów jest istota, którą kocham, o której życie się lękam. Pod wpły- wem tych myśli ogarnęły mnie refleksje i wątpliwości. Przecież niemiecka ludność cywilna, zwłaszcza kobiety i dzieci, rozszarpywana przez bombowce angielskie, w gruncie rzeczy nie miała z tym wszystkim nic wspólne- go. Wojna to sprawa żołnierzy, a więc nasze ataki powie- trzne na Londyn nie są również... Nie umiałem dać sobie rady z własnymi myślami. Po jakimś czasie zacząłem przekonywać samego siebie, że przecież chodzi o sprawy ważniejsze. Ważniejsze od czło- wieka? Nie umiałem wtedy odpowiedzieć na to. Byłem oficerem, spełniałem swój obowiązek, nie powinienem zaprzątać sobie głowy podobnymi pytaniami. Obciągnąłem bluzę, poprawiłem pas, opuściłem plażę. O Ruth nigdy już nic lnie słyszałem. Początek końca Zanim przerzucono nas z Holandii, krążyły pogłoski, że przeniesieni zostaniemy do kraju. Przyjmowaliśmy je z zadowoleniem, odpowiadały naszemu pragnieniu pokoju, a poza tym nie wyobrażaliśmy sobie żadnego nowego terenu wojny. Kiedy więc wydany został rozkaz, byśmy w każdej chwili byli gotowi do transportu kolejowego, nie ulegało dla nas wątpliwości, że lada dzień znajdziemy się w Schwerinie. Ze śpiewem na ustach przejechaliśmy przez Holandię i Nadrenię. Na dworcach miast niemieckich wi- tano nas radosnymi okrzykami. Przy przejeździe przez 186 ncie i Holandię okrzyków takich nie było. Ludzie na taciach albo gapili się na nas w głębokim milczeniu, albo odwracali się od nas. Na niektórych dworcach niemieckich zdarzało się, że z naszej strony padały dowcipy tak tłuste i niedwuznaczne, iż biedne siostry Czerwonego Krzyża musiały zatykać sobie uszy. Zastanawiałem się czasem, jak się czuje taka młoda dziewczyna, która do służby w Czerwonym Krzy- żu zgłosiła się na ochotnika, powodowana chęcią pomaga- nia żołnierzom, a tu z ust tych żołnierzy padają plugawe i wulgarne słowa. Z drugiej strony tłumaczyłem sobie, że wojsko to przecież nie zakład wychowawczy, dbający o przyzwoitość. Przełożeni tolerowali tę rozwiązłość, wy- chodząc z założenia, że żołnierzy stojących w obliczu śmierci nie należy zbytnio hamować w wybrykach. Wle- wanie w żołnierza przed szturmem pokaźnej porcji wódy miało chyba to samo źródło, co tolerowanie rozwiązłych pieśni i kawałów. Wśród śpiewów, okrzyków ciągnął więc pociąg za po- ciągiem, batalion za batalionem, pułk za pułkiem, dywizja za dywizją. Gdybyśmy mieli jechać do Schwerina, nale- żałoby w pewnym punkcie skręcić na północ, jeżeli nieko- ło Hamburga, to pod Magdeburgiem. Tymczasem doje- chaliśmy do Berlina; lokomotywa nabrała wody i zaopa- trzyła się w węgiel. Dotarliśmy do Kostrzynia, gdzie kuch- nie polowe przygotowały ciepłą strawę. Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej, ale nie do Schwerina, lecz znowu na wschód. Dzień i noc jechaliśmy przez okupowaną Pol- skę. Wzdłuż torów kręciły się bardzo liczne patrole, co pozostawało w pewnej sprzeczności z informacjami na- szych gazet, że Polacy są zachwyceni „nowym porząd- kiem". Podróż nasza zakończyła się w pobliżu Królewca, pociąg zatrzymał się na jakimś dworcu przeładunkowym w szczerym polu. Upiorną ciszę przerywały tylko wyda- wane rozkazy oraz instrukcje dla kolejarzy. Większość żołnierzy naszego transportu pochodziła z Meklemburgii. 187 Toteż mieli miny niewesołe, spodziewali się bowiem, że będą mogli niedzielę spędzić w domu. Zakwaterowano nas we wsi, w pobliżu granicy radzie- ckiej. Następnego dnia rozpoczęły się normalne ćwicze- nia i zajęcia. Kancelarie pracowały znowu normalnie. Dzwoniły telefony, wzywano nas na odprawy do sztabu oddziału lub dywizji; dowodzący dywizją generał zacho- wywał się tak, jak gdyby wiedział równie mało, co my. Przewiezieni do Prus Wschodnich mieliśmy pełnić służbę i czekać na rozkazy. Byli tacy, którzy mieli znajomych w sztabie korpusu. Po kilku, dniach za ich pośrednictwem stało się wiadome, że z tych czy innych powodów operacja „Lew morski" została odwołana. Rommel szykował się w Afryce do marszu na Kanał Sueski, wyrzuciliśmy z Grecji Angli- ków, nasi spadochroniarze zaatakowali Kretę. Głównym celem było teraz odcięcie Anglików od nafty na Bliskim Wschodzie, wyparcie ich i stamtąd. Dobrze poinformowani, których nigdy nie brak, twier- dzili, że Hitler zamierza obsadzić również Indie; podobno Związek Radziecki wyraził zgodę na przemarsz wojsk nie- mieckich przez swoje terytorium. Po jakimś czasie, kiedy coraz więcej wojska koncentro- wano w Prusach Wschodnich, które nabrały obecnie wy- glądu obozu warownego, z zakamarków kuchni polowych rozeszły się nowe pogłoski, jakoby przez koncentracje wojsk niemieckich na wschodzie dowództwo niemieckie chciało odwrócić uwagę Anglików i zmniejszyć ich czuj- ność. Jeżeli to nastąpi, można będzie bez większego wy- siłku .zaskoczyć ich i pokonać. Im więcej stworzymy pozo- rów, że knujemy coś przeciwko Rosji, tym mocniej Angli- cy spać będą na swojej wyspie. Krążyła jeszcze jedna pogłoska: mówiono o wielkiej koncentracji wojsk radzieckich skierowanej przeciw nam. Byliśmy przekonani, że dzieje się tak na podstawie poro- zumienia między Berlinem i Moskwą, aby Anglików nie 188 Iko uśpić, ale wykołować i nabić w butelkę. Pogłoska koncentracji dywizji radzieckich na naszej granicy po- tarzana była coraz uporczywiej i wreszcie podano ją do iadomości publicznej; komunikat nasz określał ruchy woisk radzieckich jako manewry. Nikt z nas nie oriento- wał się już, w co ma wierzyć. Powoli umilkły te przeróż- ne pogłoski, popadliśmy znowu w stan błogiego oczekiwa- nia. Wierzyliśmy święcie, że fiihrer czuwa nad wszystkim. Byliśmy gotowi wypełnić każdy jego rozkaz. Rozkaz został wydany, kładąc kres idiotycznym plot- kom. Nie było chyba w.historii rozkazu bardziej szaleń- czego i nikczemnego. Niestety nie byliśmy wówczas tego zdania. Fiihrer rozkazał, my podporządkowaliśmy się temu rozkazowi. Może nie z takim zapałem jak innym. Może dlatego, że każdy z nas słyszał coś niecoś o Napoleonie. Koniec pewnego tygodnia na początku lata 1941 roku rozpoczął się od zwykłych zajęć. Na popołudnie wyznaczy- liśmy turniej śpiewaczy. Jednostka śpiewająca najlepiej miała otrzymać beczułkę piwa. Już od jakiegoś czasu w ścisłej tajemnicy robione były z naszej strony pewne posunięcia i przygotowania. Pa- trole oficerskie zaczęły penetrować tereny przygraniczne i drogi dojazdowe. Odbywało się to o zmroku, pełzaliśmy po ziemi, docieraliśmy w pobliże radzieckich wież wartow- niczych ustawionych na granicy, słyszeliśmy nawet roz- mowy luzujących się żołnierzy radzieckich. Rezultaty naszych zwiadów zaznaczaliśmy na mapach, przesyłanych drogą służbową do wyższych władz. To było właściwie wszystko. O tym, że szkoły przerabiano naprędce na laza- rety polowe, nie mieliśmy pojęcia, a gdybyśmy nawet wie- dzieli, uznalibyśmy to za słuszne i celowe. Wieczorem dowódcy kompanii wezwani zostali do szta- bu. Kiedyśmy się tam zebrali, nikt z nas nie domyślał się, dlaczego narada została zwołana wieczorem — zwykle wzywano nas do sztabu w dzień, podczas zajęć służbo- wych. Na wieczory bywaliśmy zapraszani, a nie wzywani. 189 Dowódca był niezwykle poważny, mówił ciszej niż za- zwyczaj, jakby obawiając się, że go usłyszą graniczne war- ty radzieckie. Każdy z nas otrzymał brunatną kopertę z po- leceniem nieotwierania jej przed północą. Mieliśmy w na- szych oddziałach zarządzić natychmiastowy alarm oraz zająć pozycje wzdłuż linii granicznej. Po powrocie do naszej kompanii, nie zapalając świateł, podsunęliśmy się wraz z pojazdami pod linię graniczną. Osłonę naszą stanowiły lasy, w których niejednokrotnie' odbywaliśmy ćwiczenia. Bez żadnych podejrzeń żołnie- rze poustawiali namioty i wkrótce pozasypiali, nie po- mstując nawet zbytnio ani na alarm zarządzony w sobotę, ani na tnące bezlitośnie komary. Zwołałem moich dowódców plutonów, wysłuchałem ich meldunków, po czym ze srebrnych kubków, ofiarowa- nych oficerom przez dowódcę z okazji ich urodzin, napi- liśmy się francuskiego koniaku. Dookoła nas 'chrapali żołnierze pogrążeni w błogim śnie. Pachniało ziemią, skórą i benzyną. . Tuż przed północą kazałem obudzić kompanię i zarzą- dziłem zbiórkę, następnie otworzyłem brunatną kopertę zawierającą tajną instrukcję. Był to opracowany bardzo precyzyjnie rozkaz zaatakowania granicy. Do rozkazu za- łączona była odezwa Hitlera, którą miałem odczytać kom- panii. Żołnierze wysłuchali jej w głębokim milczeniu. Dzieliły nas jeszcze trzy godziny od wydania ostrej amunicji. Trzy godziny, w których miliony spały spokoj- nie, o niczym nie wiedząc, niczego nie przeczuwając. Ruszyło chyba jakieś dwieście dywizji. Tysiące do- wódców kompanii otrzymało brunatne koperty. Każdy z zawartych tam rozkazów brzmiał inaczej, uwzględniał pozycje i warunki terenowe poszczególnych jednostek. Tyl- ko odezwa była ta sama. Niewątpliwie sztab generalny spisał się na medal. Przez cały rok setki oficerów sztabu generalnego pracowały nad planem „Barbarossa", dotyczącym najazdu na Związek 190 Radziecki. Plan ten, uplt,vU,—„ „ szczególe, był istnym dziełem szatana. Wszyscy, którzy go opracowywali, -wiedzieli doskonale o pakcie o nieagresji za- wartym przez Niemcy i Związek Radziecki i wszyscy goto- wi byli bez najmniejszych skrupułów pakt ten złamać. pozostawały nam jeszcze pełne trzy godziny. Obok nas nrzetaczały się ze wschodu na zachód, z zachodu na wschód kursujące normalnie pociągi. Do ostatniej chwili trzymaliśmy sią rozkładu jazdy, aby nie wzbudzić podej- rzeń. Wskazówki zegara posuwały sią naprzód. Jeszcze dwie godziny. Jeszcze godzina. Jeszcze trzydzieści minut. We wsi po tamtej stronie granicy zaskrzypiały drzwi obory — rozległ sią brząk konwi z mlekiem, zapiał kur. Poza tym panowała cisza budzącej sią ze snu niedzieli. Od sforsowania granicy dzieliły nas już tylko minuty. Zegary wybiły trzecią minut piąć. Była niedziela. Na ka- lendarzach widniał 22 czerwca 1941 roku. Nad naszymi głowami rozległ sią straszliwy huk samolotów przelatują- cych granicą. Pociski i granaty zacząły wyć jak orkan, walić we wsie pogrążone w śnie, rozrywać chałupy i staj- nie, kłaść trupem ludzi i bydło. Na horyzoncie pojawiły sią łuny pożarów. W jednej z wsi, tuż poza linią granicz- ną, rozległy sią dźwięki dzwonów — pocisk ugodził w wie- żą kościółka. Ten upiorny, żałobny dźwiąk dzwonu brzmiał mi w uszach przez kilka lat. I Pierwszy tydzień na ziemi radzieckiej W ciągu pierwszego dnia mieliśmy dotrzeć do linii kolejki wąskotorowej, naszym celem ostatecznym było rozgromienie i unicestwienie wszystkiego, co rozumieliś- my pod słowem Moskwa. Do kolejki wąskotorowej dotar- liśmy, ale dopiero trzeciego dnia po południu, cel ostate- 191 czny, rozgromienie Moskwy, okazał się nie do osiągnięcia. Już po zrobieniu kilkuset metrów kompania moja nie mo- gła ruszyć dalej. Droga, którą zgodnie z planem parliśmy naprzód, prowadziła przez lesistą okolicę. Radzieckie stra- że graniczne, pełniące służbę na wieżach wartowniczych, zbudowały sobie dobrze osłonięty schron betonowy. Nasz 1 pluton, mający do dyspozycji działo oraz karabin ma- szynowy, został ostrzelany z bunkra. Próbowałem okrą- żyć bunkier, ale strzelanina nie ustawała. Miało się wra- żenie, że przeciwnik broni lasu kompanią, a może nawet batalionem. Wynikało z tego, że nasz wywiad całkowicie zawiódł. Zaciekłe walki blokujące posuwanie się naprzód trwały szer",-; godzin. Ponieśliśmy straty. Dowódca 1 plu- tonu, S&tĄibWg, został ranny, dwaj strzelcy z obsługi ka- rabinów maszynowych zginęli. Po jakimś czasie podsunęliśmy się pod schrony. Ku na- szemu zdumieniu były bardzo prymitywne, zrobione na- prędce z pni przysypanych ziemią. Każdy z nich mógł pomieścić nie więcej niż ośmiu ludzi. Dookoła chałup pełno było manierek, garnków, imbry- ków oraz łusek z nabojów. Opodal rowu leżeli trzej zabi- ci żołnierze radzieccy. Kaemu, którym nas ostrzeliwali, nie było; niezawodnie zabrali go ze sobą ich koledzy, kiedy im zabrakło amunicji. Walczyliśmy więc nie z batalionem, nie z kompanią, nawet nie z plutonem. Niewielka grupa żołnierzy straży granicznej trzymała nas w miejscu w ciągu czterech godzin, przyprawiła nas o straty w lu- dziach i materiale, a w dodatku wymknęła nam się z rąk. Podobne wypadki zdarzały się w pierwszych dniach naszej ofensywy na wschód niejednokrotnie. Niewielkie poje- dyncze grupy przeciwstawiały się nam zaciekle, utrud- niały posuwanie. Trzeciego dnia znaleźliśmy się w gwałto- wnym ogniu kaemu. Położył on trupem dwóch podofi- cerów i trzech szeregowców. Nie chcąc narażać się na dalsze straty, okopaliśmy się i zaczęliśmy przez lornety 192 tfówać teren. p0 jakimś czasie ujrzeliśmy za stogiem • a ostrzeliwujący nas kaem. Cztery działa wspierane osiem kaemów otworzyły ogień. Mimo to ogień ra- ^ 'eckiego kaemu nie ustawał. Tkwiliśmy w rowach pra- ie trzy godziny. Za nami czekały dalsze jednostki dy- izii W pewnej chwili dowódca 2 kompanii postanowił okrążyć przeciwnika. I oto nagle ujrzeliśmy żołnierza ra- dzieckiego, uciekającego spod stogu siana z kaemem pod pachą. Choć zaczęliśmy do niego strzelać, udało mu się do- trzeć do lasu. Jeden jedyny żołnierz radziecki za"trzymał w marszu prawie całą naszą dywizję! Powstrzymywani przez pojedynczych żołnierzy lub nie- wielkie grupy maszerowaliśmy w kierunku Dyn^Tga. Umęczeni morderczym upałem, pozbawieni możności dłuż- szego odpoczynku, spaliśmy podczas marszu, pytając sie- bie: „Gdzie jest ta Armia Czerwona, której liczne oddziały rzekomo zostały skoncentrowane na granicy?" Po tygodniowym forsownym marszu zatrzymaliśmy się w gęstwinie leśnej. Zmęczeni, zasnęliśmy twardo. Nagle usłyszałem: — Melduję posłusznie swój powrót z lazaretu! Głos wydał mi się znajomy. Przetarłem oczy — to prze- cież porucznik von Voss! A raczej ledwie trzymająca się na nogach postać, przypominająca dowódcę mojego nie- gdyś 1 plutonu. Von Voss, Meklemburczyk, spokojny, zrównoważony, lubiący dobrze zjeść i wypić, nabawił się w Holandii wskutek nadmiernego używania alkoholu cho- roby nerek i trzeba go było umieścić w lazarecie. Kiedy nas z kolei przeniesiono do Prus Wschodnich, musiał w nim pozostać. Teraz stał przede mną wychudzony, z zapadnię- tymi policzkami, w bluzie o wiele na niego za szerokiej. Człowieku, jak ty wyglądasz, co się z tobą stało, ja- kie ty masz buty, skąd wracasz? ¦ Kiedy dowiedziałem się w lazarecie, żeście wmasze- rowali do Rosji, dałem drapaka. No i jestem.. 13 — Żołnierz trzech armii 193 — Tyś chyba oszalał! Przecież porozsyłają za tobą listy gończe. — Zostawiłem w lazarecie na stoliku karteczkę, że jadę do swego oddziału. — Mimo to nie ujdzie ci to na sucho. Nie byłeś prze-, cięż jeszcze wyleczony? — Oczywiście! Ale nie wytrzymałbym tam ani jedne- go dnia. Nie mówmy już zresztą o tym. Znalezienie was, dotarcie do was — to cała Odyseja. Wzięliście szaleńcze tempo, bałem się, że nie dogonię was przed Moskwą. — Jak tyś się w ogóle tutaj dostał? — Od granicy koleją. Przeważnie cysternami. — A twoje rzeczy? — Drobiazgi ¦*. *n ze sobą, resztę zostawiłem w Holan- dii. Jestem szczęśliwy, że was odnalazłem. Podobnie rzecz się miała z porucznikiem Barkowem, dowódcą 2 plutonu, również oficerem rezerwy. Tuż przed naszym wmaszerowaniem do Związku Radzieckiego za- chorował na zapalenie ślepej kiszki. W kompanii mojej pozostał tylko podporucznik Steinberg, zawadiaka i awan- turnik; padł pierwszego dnia w walce o schron graniczny. W dwa dni po operacji Barków ubłagał lekarza, by go wypuścił ze szpitala, i podobnie jak von Voss — jeszcze z nie zdjętymi klamrami — dotarł do swojej kompanii. , Zorientowałem dowódców plutonów w sytuacji, poin- formowałem ich o naszych zadaniach. W myśl rozkazów nie mieliśmy wdawać się w drobne potyczki, interesować się tym, co się dzieje na flankach, tylko posuwać się na- przód, aby jak najprędzej dotrzeć do pewnego węzła ko- lejowego. Dywizja miała dołączyć do nas po kilku dniach. Żaden z nas nie myślał o tym, że narażamy się na ogromne ryzyko, że już niejedna jednostka, wypchnięta naprzód, została zmieciona z powierzchni. Zanim przygo- towaliśmy do dalszej drogi pojazdy i oczyściliśmy je z ga- łęzi, które miały je chronić przed lotnikami, wychyliliśmy 194 kubku koniaku zrabowanego jeszcze we Francji oraz ódki znalezionej na miejscu. Nie było w tym nic nadzwy- czajnego. Przed każdym bardziej ryzykownym przedsię- wzięciem pojono nas wódką. Pełzaliśmy naprzód, wżerając sje w obcą ziemię. Słońce prażyło niemiłosiernie. Zasmo- lonymi rękami przecieraliśmy oczy, twarze nasze spra- wiały wrażenie groteskowych masek. Koła pojazdów ugniatały piasek, śmierdziało ropą, benzyną i topniejącą farbą ochronną. Jechaliśmy po samotnych drogach. Wy- dawało się, że kołyszące się łany pszenicy, czerwone maki, słoneczniki, czarno-białe brzozy uciekają przerażone hu- kiem, którego myśmy byli sprawcami. Na czele swego plutonu jechał podporucznik Barków. Mogłem zdać się na niego. Orientował s^-doskonale w te- renie, miał bowiem mapę, na której poszczególne miejsco- wości zaznaczone były po rosyjsku i po niemiecku. Dopiero za jego plutonem w otwartym pojeździe jecha- łem ja. Wóz prowadził Hans Vever. Był nie tylko najle- pszym kierowcą kompanii, ale posiadał tak zwany szósty zmysł. Rozporządzając dwoma tak świetnymi dowódcami plu- tonu, mogłem trochę czasu poświęcić rozmyślaniom. Mia- łem zatem dwóch wspaniałych oficerów rezerwy — Bar- kowa i von Vossa — którzy zostali powołani do wojska, jeszcze zanim ruszyliśmy na Polskę. Jeden, wielki esteta, rozkochany był w swoim wytwornym mieszkaniu z pięk- nymi meblami i łazienką. Drugi marzył o polowaniach z nagonką, o swoich kartofliskach, o swojej Meklem- burgii. Jeden pospieszył do kompanii niemal ze stołu ope- racyjnego, drugi wbrew wszystkim przepisom opuścił sa- mowolnie lazaret. Jeżeli tak mają się sprawy wszędzie, można spać spokojnie. Takim mniej więcej rozmyślaniom oddawałem się owe- go dnia. Dwa miesiące później nadszedł list gończy z uwa- gą na marginesie, że porucznika rezerwy von Vossa należy ukarać za brak dyscypliny i wysłać meldunek o wykonaniu 13* 195 kary. Naśmialiśmy się z tego porządnie i wrzuciliśmy pismo do ognia. W dwa lata później generał von Unruh dokonywał inspekcji lazaretów i wysyłał na front na pół martwych żołnierzy. A zatem sytuacja nie była zbyt dobra, jak mi się kiedyś wydawało. Oczywiście, jeśli chodzi o rezer- wy ludzkie. Szkoła plonie Odcięliśmy jedną z dywizji radzieckich. Nasze lotnic- two zniszczyło ogromną ilość samolotów radzieckich. Kie- dy wysoko nad nami rozlegał się warkot samolotów, nie patrzyliśmy nawet, kto nadlatuje. Byliśmy przekonani, że zbliżające się myśliwce i bombowce zaopatrzone są w znak swastyki. Coraz rzadziej szukaliśmy osłony dla naszych pojazdów. Ale od czasu do czasu nadlatywały radzieckie samoloty z czerwoną gwiazdą i obrzucały naszą kolumnę bombami. Biwakowaliśmy na polach, przyglądaliśmy się z entuzjazmem walkom powietrznym, w których nasze szybkie meserszmity zwycięsko odpierały ataki samolo- tów radzieckich, które całe w * płomieniach spadały na ziemię. Lotnictwo radzieckie pobite było na głowę, byliśmy o tym przekonani. A bez lotnictwa dowództwo radzieckie miało uniemożliwioną akcję zwiadowczą. Bombowce nasze przerywały główne linie telefoniczne, sieć łączności prze- stała istnieć. Dowódcy dywizji radzieckich, których jed- nostki posuwały się na zachód, by utworzyć front obron- ny, nie mogli przypuszczać, że znajdą się w naszych klesz- czach. Mimo to udawało im się niejednokrotnie umknąć z naszych szponów. Pewnego dnia czekaliśmy w napięciu na przeciwnika, który wedle naszych obliczeń powinien usiłować wyrwać 196 . z kotła w kierunku wschodnim. Śmiertelnie znużeni maszerowaliśmy z kaemami na poranionych plecach, ciężkimi skrzyniami amunicji, z pęcherzami na nogach, krok za krokiem, kilometr za kilometrem. Może słowa zachęty ze strony naszego dowódcy dywi- zii generała von Seydlitza, czy też dowódcy pułku, puł- kownika von Lutzowa, sprawiły, że parliśmy naprzód, ale przede wszystkim chcieliśmy „bolszewikom" udowod- nić naszą przewagę, chcieliśmy jak najprędzej dotrzeć do Moskwy. Byliśmy przekonani, że im prędzej cel ten osiąg- niemy, tym bliższy będzie koniec wojny. Pod wieczór wychylili się z lasu pierwsi żołnierze ra- dzieccy. Zmierzali w kierunku naszych pozycji nie prze- czuwając, że koło się zamknęło, że są całkowicie okrąże- ni. W powietrzu uniosła się ku niebu kula świetlna i pękła z hukiem. Był to sygnał dla całej artylerii, dla miotaczy granatów i dla kaemów. Morderczy ogień zaczął dzie- siątkować przeciwnika. Po jakimś czasie szosa zawalona była trupami, pozabijanymi końmi oraz powywracanymi pojazdami. Wkrótce szosą ruszyła wielka kolumna samochodów ciężarowych, coraz szczelniej zamykając kocioł. Byliśmy przekonani, że przeciwnik został całkowicie rozgromiony. Myliliśmy się. Znowu z lasu wyłoniła się piechota, wychy- liło się kilka czołgów. Czołgi te mimo naszego mordercze- go ognia przebiły się przez nasze kolumny i wycofały na wschód. Jeszcze tej samej nocy zostałem przerzucony na inny odcinek, gdzie nasz zwiad stwierdził, że przeciwnik szy- kuje się do ataku. W świetle księżyca widoczność była do- skonała. Przy szosie pod lasem stała wiejska szkoła, z któ- rej nas ostrzeliwano; aby umożliwić naszym oddziałom opanowanie szosy, należało budynek szkolny zmieść z po- wierzchni ziemi. Dowódca mojego batalionu bez skutku próbował podpalić ją przy pomocy rakiet świetlnych. Ni§ ulegało wątpliwości, że ten, kto zlikwiduje szkołę, 197 zostanie odznaczony. Ruszyłem naprzód w towarzystwie jednego z feldfebli oraz kilku żołnierzy z obsługi kaemów. Mieliśmy przy sobie trzy flaszki napełnione benzyną oraz kilka granatów ręcznych. Nasza piechota czekała z napię- ciem na rezultat wyprawy. Podczołgaliśmy się pod domy otaczające szkołę, usłyszeliśmy głosy żołnierzy radziec- kich. Zostawiłem karabin maszynowy pod opieką feldfe- bla i wraz z dwoma żołnierzami przyczołgałem się pod szkołę. Na umówiony znak zerwaliśmy się na równe nogi, pod- biegliśmy pod budynek szkolny, przez podziurawione okna wrzuciliśmy butelki z benzyną oraz granaty. W jednej z izb szkolnych nastąpiła eksplozja, potem budynek stanął w płomieniach. Zadanie nasze zostało spełnione. Pocwałowaliśmy z powrotem; z domów, które musieliś- my minąć, wyskoczyło kilka postaci, które zagrodziły nam drogę. Zaczęliśmy strzelać z kaemu i z pistoletów. Wzię- liśmy do niewoli trzech jeńców. Kiedy dotarliśmy do na- szych pozycji, powitano nas burzliwie i hałaśliwie. Nie tylko wywiązaliśmy się z zadania, nie ponieśliśmy żad- nych strat, ale jeszcze przyprowadziliśmy jeńców. Nasi jeńcy dygotali z przerażenia. Byli to dwaj szere- gowcy i jeden oficer. Zabezpieczyliśmy ich w moim schro- nie, którym była zwyczajna szopa. Chcąc odesłać jeńców do dywizji, musielibyśmy dać im eskortę z dwóch, trzech ludzi. W dzień wystarczy jeden tylko konwojent. Próbo- wałem przesłuchać podporucznika, daremnie. Na moje pytania dotyczące nazwy jednostki, do której należał, oraz liczebności jej — wzruszał tylko ramionami. Przy- pomnieli mi się Anglicy, których wzięliśmy do niewoli nad kanałem La Bassee. Poczęstowałem go papierosem. Nie smakował mu, wygrzebał z kieszeni spodni trochę machorki, poprosił o kawałek gazety i skręcił sobie włas- nego papierosa. — Ten chyba w życiu nie widział porządnego papie- rosa — zauważył jeden z naszych żołnierzy. 198 i to mają być oficerowie! — wmieszał się drugi, gj z Hamburga, a mój radiotelegrafista stanąwszy przy wejściu do szopy zawołał: .__ Ten kombinuje z pewnością, jakby tu zwiać. A po- winien być szczęśliwy, że wojna się dla niego skończyła. Słuchaj no, ty, Stalin kaput, zrozumiano? .— Zamknijcie gębę, przecież ten Iwan jest na pół przy- tomny — oświadczył porucznik Voss. Spojrzawszy z pogardą na jeńca, radiotelegrafista pod- szedł do nadajnika, przekręcił jakąś gałkę. Dźwięki mu- zyki wypełniły ciasne pomieszczenie i położyły kres bez- celowej i bezużytecznej indagacji jeńca. Na dworze zapa- nowa cisza, zamącana od czasu do czasu strzałami straży przedniej oraz sykiem karbidowej lampy. W pewnej chwili radiotelegrafista powiedział: — Ta żałobna muzyka jest nie do wytrzymania. Żaden z nas, Niemców, nie wiedział, jaki to utwór jest dla radiotelegrafisty nie do wytrzymania. Jeżeli o mnie chodzi, to wydawało mi się, że muzyka jest piękna i do- skonale harmonizuje z nastrojem wieczoru. Nagle siedzący w kącie podporucznik radziecki wy- krztusił z siebie straszliwą niemczyzną: — To z Koncertu Brandenburskiego Jana Sebastiana Bacha. Chyba się nie mylę. Istotnie nie omyłił się. Po chwili radio podało do wia- domości, że nadawany był Koncert Brandenburski. Porucznik von Voss bąknął coś pod nosem i opuścił szopę. Wyszedłem razem z nim, aby zobaczyć, czy szkoła już spłonęła. Kocioł pod Diemianskiem Obie armie Grupy Armii Północ obsadziły w miesiącach letnich obszary nadbałtyckie i dotarły pod Leningrad, nad rzekę Wołchow i nad brzegi jeziora Ilmen. Jeden z korpu- 199 sów 16 armii pozostający pod dowództwem generała Buscha dotarł wraz z naszą 12 dywizją ze Schwerina do wzgórz porośniętych gęstym lasem, skąd wypływa Woł- ga. Celem naszym była linia kolejowa Moskwa—Lenin- grad. Mieliśmy przerwać połączenie tej północnej arterii dowozu radzieckiego. W połowie września rozpoczęły się deszcze. Po okresie suszy pola i lasy mogły znowu szeroko odetchnąć. Drogi i szosy tonęły w grząskim błocie. Posuwająca się naprzód poprzez pola piechota musiała przytrzymywać rękoma utykające w nim buty. Pojazdy posuwały się żółwim tempem, przegrzane mo- tory śmierdziały, sprzęgła odmawiały posłuszeństwa. Raz po raz samochody i motocykle pozostawały w tyle za po- jazdami konnymi, których woźnice uśmiechali się do nas zjadliwie, wypominając nam, że w miesiącach letnich i suchych pojazdy zmotoryzowane z reguły wyprzedzały zaprzęgi konne. Teraz konie musiały wyciągać z błota i szlamu pojazdy mechaniczne. Nasza dywizja przedzie- rała się przez dróżki leśne, nie zaznaczone na żadnej ma- pie. Widoczność ograniczała się do kilku zaledwie me- trów, za każdym drzewem, za każdym krzakiem czyhała śmierć. Robiliśmy dziennie zaledwie po paręset metrów, a ponosiliśmy większe straty niż podczas marszów kil- kusetkilometrowych. Armia Czerwona stała twardo na miejscu i już się nie cofała. Pułkownik von Liitzow, zaw- sze na przodzie swych oddziałów, został ranny w brzuch i przetransportowany do punktu opatrunkowego. Brak dowódcy, którego żołnierze bardzo szanowali i lubili, spa- raliżował rozmach i brawurę całego pułku. Byliśmy unie- ruchomieni, sztaby zakwaterowały się prowizorycznie w pobliskich wsiach. Wdarliśmy się głęboko do Związku Radzieckiego, w szybkich marszach pokonaliśmy wszy- stkie trudności, puściliśmy z dymem niezliczoną ilość wsi, stratowaliśmy pola i łąki, powybijaliśmy bydło i pta- ctwo domowe, ale kiedyśmy dotarli do olbrzymiego lasu, 200 którego wypływała Wołga,f nie mogliśmy zrobić ani kro- ku naprzód. Poczta polowa funkcjonowała fatalnie, w li- stach, które nadchodziły z wielkim opóźnieniem, podob- ne jak na twarzach żołnierzy pojawiało się pytanie: „Po c0? Dlaczego?" Kompania rozbiła swe namioty na polanie, przez którą przebiegały liczne dróżki leśne. Po trzech dniach płótno przemokło, grube krople wody zaczęły spływać przez szczeliny i otwory. Na próżno staraliśmy się walczyć z ty- mi przeciekami nie zdejmując gumowych płaszczy. Kładli- śmy się spać przemoczeni do ostatniej nitki, bielizna przylepiała się do ciała, wydawała przykry odór, skóra zaczynała pleśnieć. Klęliśmy i chlaliśmy na umór. W gło- wie nam się nie mieściło, dlaczego tkwimy tutaj, a nie posuwamy się naprzód. W dniu moich urodzin wyciągnął mnie z namiotu poru- cznik von Voss. Na dworze stali trzej dowódcy moich plu- tonów oraz radiotelegrafista sztabu. W rękach trzymali kubki, napełnione starym koniakiem francuskim, dla mnie „zorganizowali" wytworny kieliszek. Zwrócili się do mnie z następującymi słowami: — Dobry koniak nie powinien być zimny, należy go pić z ładnego kieliszka. Koniak w blaszanym naczyniu to obraza dobrych obyczajów, po prostu — barbarzyństwo! Życzymy, żebyś następne uro- dziny mógł obchodzić w lepszych warunkach! Wiwat, solenizant! Ranek ten przyniósł jeszcze jedną niespodziankę — zresztą nie tylko dla mnie. W nocy spadł śnieg. Następnego dnia stopniał nieco, potem znowu przyszła śnieżyca. Rozpoczęła się zima. Pierwszy rozkaz, jaki do nas dotarł po dwóch tygodniach czekania, był całkowicie jednoznaczny. Wkopaliśmy się więc jeszcze głębiej w zaśnieżoną ziemię. Drogi prowadzą- ce do sztabu zostały zaopatrzone w drogowskazy, kuleją- ca dotąd łączność doprowadzona do porządku, pozostałe w tyle pojazdy podsunięte naprzód i ponaprawiane. Sztaby 201 porozpakowywały swoje skrzynie, powyciągały maszyny do pisania oraz kancelaryjne przybory. Przywrócono pełną dyscyplinę — żołnierze znowu musieli salutować przeło- żonym, jak ich tego nauczono na koszarowym dziedziń- cu. Wszystko to razem określano jako przygotowania do obrony. Mimo błyskawicznego na początku marszu na- przód nic nie wskazywało na błyskawiczne zwycięstwo. Fakt, że zmuszeni zostaliśmy do wstrzymania naszego gwałtownego forsowania terenu wroga, przypisywaliśmy warunkom terenowym oraz nadspodziewanie szybkiej zi- mie; jeżeli chodzi o inne odcinki frontu wschodniego, to radio podawało, że wszystko odbywa się planowo, że Moskwa została już okrążona. Znacznie później dowiedzie- liśmy się dopiero, że Armia Czerwona nie tylko utrzymała się na swoich pozycjach, ale w śmiałych przeciwnatar- ciach zmusiła nasze armie, korpusy i dywizje Grupy Armii Środek do wycofania się na zaimprowizowane w pośpiechu pozycje, przy czym ponieśliśmy wielkie straty zarówno w ludziach, jak i w sprzęcie wojennym, poczynając od czołgów, a kończąc na kaemach. Wkrótce już poczuliśmy na własnej skórze skutki tej pierwszej wielkiej klęski Wehrmachtu. Przeciwnik zaczął nas nękać wypadami, po czym przystąpił do większych ataków. Po śnieżycach przyszła fala zimna, która paraliżowała każdy ruch, każde przegrupowanie, każdą akcję. Opony po- jazdów pokryła gruba warstwa zamarzniętego błota, mu- sieliśmy odmrażać je i pakować pod koła drewniane belki. Motory trzeba było owijać szmatami. Przed każdym ru- szeniem z miejsca kierowcy musieli podgrzewać benzy- nę, napełniać gorącą wodą opróżnione chłodnice. Kara- biny maszynowe i działa były nie do użycia. Posterunki trzeba było luzować co pół godziny. Każde dotknięcie broni groziło tym, że ręka do niej przymarznie. Liczba odmrożeń nóg, rąk i twarzy zaczęła gwałtownie wzrastać. Ranni, których nie można było przetransportować na ty- 202 ^f dzień i w nocy przelatywały nad nami stare samoloty Ju 52; jedne dostarczały żywność, drugie transportowały na tyty rannych i chorych. Latały w śnieżyce, często bez oSłony, ostrzeliwane przez artylerię przeciwlotniczą i ka- emy. Liczba zestrzelonych maszyn była poważna. Na skraju kotła przeciwnik wzniósł pozorny port lotni- cy. Oglądany z powietrza port ten był łudząco podobny do lotniska w Diemiansku. Niejeden nasz samolot lądował taro, zwłaszcza przy złej pogodzie, i dostawał się w ręce przeciwnika. Duża ilość samolotów stawała się nie do użycia z powodu awarii przy lądowaniu. Wiele naszych maszyn zestrzeliły również bombowce radzieckie. Jak z tego widać, zaopatrywanie nas z powietrza bardzo kulało. Głodowaliśmy przez całą zimę. Prawie wszystkie konie naszych dywizji zawędrowały do kuchen polowych. Obszar wałdajski, ów daleko od frontu znajdujący się „przyczółek mostowy", nigdy nie wytrzymałby w ciągu czternastu miesięcy ataków przeciwnika, nigdy nie uda- łoby się ewakuować kilku dywizji, gdyby generał von Seydlitz od strony miejscowości Stara Russa nie wbił do kotła klinu. Przez tę wąską arterię, stale pozostającą pod obstrzałem, przechodzącą z rąk do rąk, można było prze- wozić do kotła amunicję i żywność. Bardzo niebezpieczne dla naszych dostaw okazały się małe jednoosobowe sa- moloty radzieckie. Pojawiały się w dzień i w nocy, tylko wyjątkowo udawało się je zestrzelić. Ponieważ krążyły przeważnie nad drogami i szosami, nasi żołnierze nazwali je „kurwami powietrznymi". Te samoloty nie tylko obsy- pywały nas bombami, ale zrzucały również ulotki w for- mie przepustek, wzywające do przejścia na drugą stronę. Niewola kładąca kres udrękom wojny z pewnością pociąga- ła niejednego. Ale podsycany przez propagandę hitlerow- ską strach przed strzałem w kark oraz żelazna dyscyplina były w owym czasie jeszcze bardzo mocne. Jestem prze- konany, że owej pierwszej zimy chyba nikt z żołnierzy 205 naszej dywizji meklemburskiej nie zrobił użytku z tych przepustek. Jeżeli ktoś decydował się na taki krok — podobnie jak ci nieliczni, którzy przechodzili do Armii Czerwonej jesz- cze podczas naszego zwycięskiego marszu naprzód — mu- siał być komunistą z przekonania i mieć niemało odwagi. Na ziemi niczyjej między frontami dochodziło do strzela- niny i z przodu, i z tyłu, więc taki skok do radzieckiego ro- wu mogła tragicznie zakończyć kulka wystrzelona z któ- regoś z naszych karabinów. Ataki radzieckie, poprzedzane huraganowym ogniem artylerii, stawały się coraz gwałtowniejsze. Nasi żołnierze tracili nerwy i panowanie nad sobą, kiedy pociski i bomby zmieniały teren w istne piekło. W piekle tym nasz podofi- cer służby sanitarnej, Willy Fischer, z podziwu godną odwagą i ofiarnością udzielał pierwszej pomocy rannym. W piekle tym podoficer Rohwoldt łatał pozrywane prze- wody telefoniczne, przywracał łączność ze sztabem. Kiedy wracał do schronu, mimo straszliwego zimna zlany potem, odpowiadał na nasze pytanie, co tam słychać, ze stoickim spokojem: „Wszystko w porządku". Został później ofice- rem. Ale w piekle tym byli również żołnierze, którzy przestrzeliwali sobie nogi i ręce, aby się dostać do domu. Dokonywali tego niezręcznie, stawiano wtedy ich pod sąd doraźny i rozstrzeliwano. Mimo to liczba tych, którzy pa- kowali sobie kulkę w nogę lub rękę, rosła. Choć na naszych oczach umierali w straszliwych mękach nasi koledzy, pi- saliśmy do ich matek i żon: „Zginął bez cierpień. Za fiihre- ra, naród i ojczyznę". Korespondenci wojenni wznoszący hymny pochwalne na cześć bohaterskiej śmierci kłamali z całą premedyta- cją. Nie była to bohaterska śmierć, lecz zdychanie w straszliwych mękach. Ale nas ta gloryfikacja śmierci za fiihrera, naród i ojczyznę podtrzymywała na duchu. Żałosne pamiątki po zabitych odsyłaliśmy do kraju. Z kraju nadchodziły listy i paczki. Listy pełne były otuchy, 206 niezawodnie w obawie przed cenzurą; inne znowu donosiły oględnie, że rodzina adresata zginęła w czasie nalotu. Zda- rzało się, że żołnierze przychodzili do swoich oficerów zrOzpaczeni, ze łzami w oczach, pokazywali im listy, w któ- rych żona zrywała z mężem nie mogąc wytrzymać sa- motności. Na froncie zaczęła szerzyć się demoralizacja. Pewien feldfebel z Hamburga, kontrolujący pocztę, zaczął z paczek przysyłanych jego kolegom kraść papierosy. Wsadzono go do paki i zdegradowano. Byli jednak i tacy, którzy wszyst- kim, co nadchodziło z kraju, dzielili się ze swoimi żołnie- rzami, byli oficerowie, którzy jednego papierosa wypalali razem z kilkoma swoimi żołnierzami. Byli żołnierze, któ- rzy nie chcieli iść na punkt opatrunkowy, woleli pozostać przy swoim oddziale, był pułkownik von Liitzow, który jeszcze nie wyleczony wrócił do kotła, aby zastąpić gene- rała von Seydlitza, był nasz dowódca von Bruckner, któ- remu, choć mu wycięto kawałek żołądka, przez myśl nie przeszło opuścić jednostkę, którą dowodził. Waleczność i koleżeństwo, godne lepszej sprawy, spra- wiały, że trwaliśmy na beznadziejnie straconym posterun- ku. Poczęły się już budzić pewne wątpliwości dotyczące posunięć taktycznych, ale większość moich kolegów w dal- szym ciągu zachowała niezachwianą wiarę w naszą misję i w ostateczne zwycięstwo. O tych, którzy wybiegali myślą naprzód, nie wiedziałem nic, bo oni nie wypowiadali się. Milczeli. Po upływie kilku tygodni liczba żołnierzy zamkniętych w „twierdzy Diemiansk" zmniejszyła się z dziewięćdziesię- ciu sześciu tysięcy do sześćdziesięciu sześciu tysięcy. Ale rozkaz fiihrera brzmiał: „Trzymać się do ostatniego żołnie- rza!" Nasz sztab generalny nie przejmował się zbytnio stratami w ludziach. Uwagę jego pochłonął natomiast fakt, ze przeciwnik -— bądź drogą powietrzną, bądź przez wy- łomy w linii frontu — przerzucił do kotła sześć tysięcy doskonale wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy. Dowódz- 207 two Armii Czerwonej próbowało przy pomocy owych sześciu tysięcy zawładnąć lotniskiem, aby odciąć nas od dowozu. Zaszła konieczność wycofania pewnych naszych jedno- stek z frontu i przerzucenia ich w głąb kraju. Utrudniały nam ten manewr oddziały radzieckie, wyposażone w narty, które walczyły z zaciekłością i odwagą. Naprzód wspiera- ne przez partyzantów, później dziesiątkowane z dnia na dzień, biły się, nie mając łączności ze swoimi jednostkami wewnątrz naszego kotła dosłownie do ostatniej kropli krwi. Tylko niewielu dostało się do niewoli — olbrzymia większość wyginęła od kul, mrozu i głodu. Przydzielony do taboru starszy feldfebel, którego zada- niem było dbać, abyśmy mimo straszliwych mrozów raz na dzień mieli co włożyć do gęby, padł. Musiałem więc wycofać z frontu swego najlepszego dowódcę plutonu. Pewnego dnia wręczył mi wraz z pocztą papier urzędowy z taką miną, jakby przełknął coś gorzkiego i powiedział: — Będzie pan porucznik musiał złożyć meldunek, a przed tym zrobić coś w rodzaju ankiety. Zaznajomiłem się z treścią zarządzenia. Dowództwa poszczególnych oddziałów winny zameldować, kto z ofice- rów i podoficerów służby czynnej chciałby wejść w posia- danie kawałka ziemi z zabudowaniami na terenie Związku Radzieckiego oraz pozostać w nowo zdobytych garnizo- nach. Czas służby w tych garnizonach liczyłby się podwój- nie. Perspektywa ta miała zachęcić zamkniętych w kot- le do wytrwania. Nasz sztab generalny nie interesował się tym, że radziecka ludność cywilna, ewakuowana z terenu działań wojennych, gnieździ się w nielicznych ocalałych chałupach. Nasz lekarz pułkowy nie otrzymał oczywiście żadnego odznaczenia za to, że raz na tydzień udzielał po- mocy lekarskiej chłopom radzieckim, a nawet raz pomógł przy porodzie kobiecie radzieckiej. Jej wdzięczność była wystarczającym wynagrodzeniem. Naczelne dowództwo miało zrozumienie dla jednego: dla 208 zawieranych na odległość. Świadkami byli kompanii i jeden z żołnierzy; jeżeli w pobliżu znajdował się kapelan wojskowy, mógł związek małżeń- ski pobłogosławić. Artyleria zastępowała bicie dzwonów, feldfebel stawiał dla młodożeńca flachę wódki, po czym przesyłano do kraju zawiadomienie, że małżeństwo zo- stało zawarte. Szczęśliwa oblubienica schodziła do schro- nu, ponieważ lotnicy angielscy właśnie rozpoczęli kanona- dę, szczęśliwy świeżo upieczony małżonek walczył w oko- pach za swego fiihrera. Po jakimś czasie młoda małżonka zostawała czcigodną wdową. O bohaterskiej śmierci męża zawiadamiał ją dowódca kompanii. Wróciwszy pewnego dnia z takiej uroczystości ślubnej, zwaliłem się na moją pryczę. W schronie było duszno, smrodliwie, ponuro. Oprócz mnie znajdowali się w nim trzej łącznicy, feldfebel Kriiger oraz podoficer sanitarny Fischer; ten ostatni opatrzył przed chwilą kilku ciężko rannych i odesłał ich na punkt opatrunkowy. Teraz rzucił hełm stalowy w kąt, strzepnął z munduru śnieg, otarł pot z czoła szarą szmatą, która kiedyś była chyba chustką do nosa. Po chwili milczenia odezwał się: — Oto jego słowa w Reichstagu: „Odtąd będę z moimi żołnierzami. Włożę ten sam szary mundur co oni". Nie ulegało wątpliwości, że Fischer miał na myśli Hitle- ra. Dodał jeszcze: — Czy widział go ktoś kiedyś na fron- cie? Na to jeden z łączników: — Ależ człowieku, co Hitler robiłby na froncie, on ma zupełnie inne zadania do spełnie- nia. Po chwili Fischer odpowiedział: — Ta wojna była nie- potrzebna. Nie przyniesie nam nic. Nie wierzę, żeby się dobrze skończyła. Te twarde słowa pachniały defetyzmem. Ale Fischer miał szczęście: ani feldfebel Kriiger, ani łącznicy nie byli donosicielami. A może nawet myśleli tak samo jak on. Fischer miał również szczęście, że pogrążony we śnie leża- 14 ~ trzech armii 209 łem na swojej pryczy i nie mogłem słów jego słyszeć. G bym miał oczy otwarte, musiałbym złożyć meldunek choćby ze względu na własne bezpieczeństwo. Prze' nie mogłem wiedzieć, czy jeden z łączników nie żaden ej uje Fischera albo mnie. Musiałem więc udawać, że ś; już choćby ze względu na dyscyplinę i autorytet. MiaJ więc oczy zamknięte i nic nie słyszałem. Poza tym wła; wie ciągle jeszcze wierzyłem w Hitlera i w zwycięstwo. Jeżeli chodzi o Fischera, to skierowano go do nas z f n tu i mogłem zrozumieć jego wściekłość. Poza tym był. przekonany, że jest jednak narodowym socjalistą i nast< nego dnia oceni krytycznie swoją. nieopanowaną wyj wiedź. Przez kilka dni odczuwałem dziwny niepokój, jeden ze świadków tego, co zaszło, coś przedsięweźrr. Obawy moje okazały się płonne. Po czternastu miesiącach zaciekłych walk „przyczół mostowy" pod Diemianskiem został wreszcie zlikwidow ny. Po opuszczeniu go przez nas — pozostały puste schro i rowy, porzucone pojazdy zarówno konne, jak i mech niczne, miliony łusek i nabojów oraz groby tych, któr zginęli. Komunikat Wehrmachtu mówił tylko o planowy przebiegu wyprostowywania linii frontu. Każdy żołnie uświadamiał już sobie, że jakie takie zaopatrzenie okrąż nych w kotle było niemożliwe. Szkoda, że marszałek G ring nie poradził się któregoś z tych żołnierzy, zanim ] upływie niedługiego czasu w patetycznych słowach gw rautował, że przeszło trzystutysięczna armia w kotle st lingradzkim będzie regularnie zaopatrywana. Żołnierze, którzy owej zimy znajdowali się na fronc wschodnim, zostali odznaczeni medalami. II Oddziały zapasowe Trzasku i huku prawie nie słyszałem. Ale fontanna oć łamków piasku i kamieni, która mnie zalała, śniła mi si 210 potem jeszcze długo. Obrażenia moje były raczej muśnię- ciami. Natomiast zapalenie zatok sprawiło, że lekarz ode- słał mnie na kurację do lazaretu. Poleciałem z Diemianska samolotem transportowym. Teraz, na wiosnę, przybywające samoloty przywoziły zi- mowy przyodziewek: futra damskie i kaftaniki, pulowery i szale, ogromne czapy i futrzane mufki, powyciągane ze starych skrzyń. Przewidujący fiihrer zwrócił się do ludności z apelem, niestety spóźnionym. Świeciło słońce, w powietrzu ukosiły się radzieckie my- śliwce, polujące na nasze ciężkie junkersy. Mimo to wylą- dowaliśmy w Rydze bez przeszkód. W dalszą drogę do Berlina mogłem ruszyć dopiero na- stępnego dnia. Mając kilka godzin do dyspozycji obejrza- łem sobie Rygę, a wieczorem poszedłem do jednego z klu- bów oficerskich. Moje buty, od miesiąca nie czyszczone, straciły blask. Spodnie były połatane, bluza polowa — wy- blakła od słońca — miała dziurawe łokcie. Nowe były tylko dwie złote gwiazdki stwierdzające, że to mundur ka- pitana. Kilka dni przedtem, 1 maja 1942 roku, znowu awansowałem. Ordynans kasyna oficerskiego zmierzył mnie pogardli- wym spojrzeniem, z jakim zapewne spotkałby się ktoś, kto chciałby wejść do opery w sportowym ubraniu. Nic sobie z tego nie robiąc, wszedłem do sali restauracyjnej. Przy stołach siedzieli oficerowie, niektórzy w damskim towarzystwie. Kiedy usiadłem, zauważyłem, że wszyscy przyglądają mi się i coś sobie na mój temat szepcą do ucha. Zacząłem rozglądać się po sali. Żaden z obecnych nie miał na sobie wysokich butów. Wszyscy byli w długich spodniach, w lśniących od srebra mundurach. Trzymając w ręku kryształowe kielichy, oficerowie wznosili toasty za zdrowie towarzyszących im dam, zamawiali u ordynan- sów różne frykasy, których dostarczało wiejskie zaplecze Rygi. Zagłębiłem się w jadłospisie, na którym obok omletu 21t z konfiturami figurował francuski szampan, i nagle po- czułem tęsknotę za moją kompanią. To towarzystwo — składające się prawie wyłącznie z kwatermistrzów, urzęd- ników oraz starszych oficerów obnoszących swoje ordery, zdobyte w pierwszej wojnie światowej — nie miało nic wspólnego z frontem. Zadaniem tych panów było admini- strowanie zdobytymi obszarami. Zachowywali się buńczu- cznie, arogancko jak typowi „nadludzie". Przeróżne myśli zaczęły mi krążyć po głowie. Z jednej strony zdawało mi się, że moje doświadczenia frontowe dają mi ogromną przewagę nad tymi panami, z drugiej — wstydziłem się trochę swoich nędznych łachmanów. Po jakimś czasie przeszła mi wściekłość na tych urzędasów; pomyślałem sobie, że w pewnym stopniu zdani jesteśmy na froncie na nich. Najchętniej przeprosiłbym siedzących na sali za mój wygląd — nie, najchętniej rzuciłbym każ- demu z nich w twarz, że nie mają prawa bawić się tutaj w eleganckich panów i puszyć się jak pawie, kiedy na froncie żołnierze zdychają od kul i z głodu. Zamówiłem dużą wódkę, wypiłem ją, żeby ordynans nie pomyślał, że czuję się tutaj nieswojo. Potem opuściłem kasyno i udałem się do Domu Żołnierza. Nie było tam ani ordy- nansów, ani białych obrusów. Chcąc zdobyć przy stole jakieś wolne miejsce, trzeba było pchać się naprzód przez stosy tobołów i pakunków. Żołnierze, którzy przybyli z kotła, mieli tylko nędzne paczki, natomiast powracający z innych odcinków frontu byli obładowani jak muły, z nie- jednego plecaka zwisała głowa gęsi. Urlopowicze z tyłów wlekli ze sobą pięknie zasznurowane pa d. W Domu Żołnierza piło się kiepskie piwo i kiepską wód- kę, przegryzało się kiełbasą i klopsem. Panował straszliwy zaduch i zgiełk, żołnierze grali w karty, klęli, śmiali się głośno. Dosiadłem się do stołu, gdzie zauważyłem wolne miejsce. Żołnierze na chwilę podnieśli się z miejsc, ale zaraz usiedli i podziękowali za papierosy, którymi ich poczęsto- 212 wałem. Po chwili nie troszczyli się już o mnie, a ja opar- łem głowę o ścianą i zapadłem w sen. Mimo zgiełku i smro- du spałem doskonale. Dopiero ryki żandarmów, wzywają- ce do zajęcia miejsc w pociągu dla urlopowiczów, obudziły mnie. jechałem w przedziale pierwszej klasy z jakimś starym pułkownikiem, który zanudzał mnie pytaniami dotyczący- mi kotła. W pozostałych wagonach żołnierze tłoczyli się vv przejściach, natomiast każdy z nas miał do dyspozycji całą ławkę i mógł się na niej wyciągnąć. Eskortujący pociąg żandarmi pilnowali, aby nikt nie zakłócił nam spokoju. Po przybyciu na starą granicę Rzeszy musieliśmy pójść do odwszalni. Stary pułkownik wściekał się, że nikt nie. chce uznać pisma, które sam sobie zresztą wystawił, stwierdzającego, że nie ma wszy. Jak ja i wszyscy inni, musiał rozebrać się do naga, powiesić swoje rzeczy na żelaznym wieszaku, wejść pod prysznic i dać się oblać płynem przeciw wszom; po całym tym zabiegu nie mógł się dobrze wytrzeć, ponieważ ręcznik, który mu dano, był za mały; ubrał się jeszcze mokry. Spodnie jego wyglądały teraz żałośnie, kanty znikły, nowa bluza uszyta przez łotewskiego krawca była pomięta. Ale jak wszyscy, pan pułkownik dostał zaświadczenie, że został odwszony. Do- kument ten musieliśmy okazać przy jednym z okienek, gdzie każdy z nas otrzymał „paczkę fuhrera". Zawierała proszek do pieczenia, kawę, czekoladę, papierosy oraz dro- biazgi zrabowane w różnych krajach. Chodziło o to, by nie wracać do kraju z pustymi rękami, a przede wszystkim, by obdarowani mogli powiedzieć: fuhrer myśli o wszystkim. W Berlinie zastałem matkę w agonii. Zmarła w kilka godzin po moim przybyciu. Na pogrzeb przyjechało ro- dzeństwo. Siostra przybyła z Holandii, gdzie jako znająca obce języki pracowała w centrali zakupów, „Kronprinz" przyjechał z Krakowa, gdzie pracował na kolei, w biurze opracowującym projekty dworców przeładunkowych. 213 Drugi mój brat przybył z Oslo, gdzie na polecenie Goeb- belsa miał przekonywać Norwegów, że należą tak jak my do rasy nordyckiej, że bronimy słusznej sprawy. Ojciec mój utrzymał się na posadzie. Chodził do biura, po biurze udawał się do piwnicy, przeklinając Hitlera. Mo- je pojawienie nic pod tym względem nie zmieniło. Kiedy po ogłoszeniu alarmu lotniczego" zeszliśmy do piwnicy i w pobliżu wybuchła bomba, zaczął wymyślać na Hitlera, ale po chwili zmitygował się i zaczął przeklinać Anglików. Mieszkańcy domu mieli z początku przerażone miny; spo- glądali ukradkiem na mnie, jakby w oczekiwaniu, że za- reaguję; dopiero kiedy stary z wekslował na Anglików, uspokoili się. Kilka razy trąciłem ojca w bok, chcąc go ostrzec, ale mruknął tylko: — Daj spokój, oni wszyscy są porządni! Kiedyśmy szli razem do lokalu, nie ukrywał swej dumy, że syn jego jest panem kapitanem. Po pierwszych nalotach na Berlin przyszły dalsze. Rano ulice miały zmieniony wygląd. Na miejscu domów dymiły ruiny, widniały masowe mogiły ofiar. Prawie codziennie ogłaszano alarm. Nie mogłem w piwnicy wytrzymać. Nie mogłem patrzeć dłużej na przerażone kobiety, nie byłem w stanie słuchać płaczu dzieci. W porównaniu z tym ryczącym, ognistym piekłem nawet najzacieklejsze walki na froncie nie wydawały mi się tak okropne. Byłem za- dowolony, że mogłem się wyrwać z tego piekła. Ze szpi- tala berlińskiego skierowano mnie na operację do lazaretu w Kołobrzegu. Po okresie rekonwalescencji zgłosiłem się do odnośnych władz wojskowych z prośbą o dalszy przydział. Liczyłem na to, że ze względu na mój stopień służbowy i lata służby otrzymam stanowisko kierownicze. Dowódcą komendy uzupełniającej był pułkownik rezer- wy. Kompaniami dowodzili również rezerwiści. Pułkownik zadowolony, że nareszcie przydzielono mu oficera służby czynnej, który trochę lepiej znał się na sprawach wojsko- 214 niż wielcy obszarnicy i w dodatku przybywał z fron- tu wschodniego, chciał mnie koniecznie zatrzymać u sie- bie, przynajmniej na przewidziane w regulaminie dzie- więć miesięcy. Liczył się z tym, że jeżeli jego rekruci zo- staną przeze mnie dobrze wyszkoleni, otrzyma awans. Nic więc dziwnego, że prośba moja o wysłanie mnie na front została odrzucona, że polecono mi doprowadzić do wzorowego porządku kompanię znajdującą się wedle słów mego dowódcy w stanie całkowitego rozkładu. Niezależnie od tego dowódca ten podał mego poprzednika, kapitana von Puttkamera, który stan ten spowodował, do awansu; pan von Puttkamer został jako major przeniesiony do szta- bu. To kumoterstwo budziło we mnie odrazę. Zresztą nie tylko to nie odpowiadało mi. Kiedy człowiek wchodził w mundurze oficerskim do knajpy, zapraszano go do pokoju klubowego, w którym siedziało już kilku bon- zów partyjnych w cywilu pod pozorem ważnej narady. W rzeczywistości można tam było bez kartek dostać wszy- stko, co dla siedzących na sali było nie do zdobycia. Nie miałem dosyć energii, a może byłem po prostu za głupi, aby się temu przeciwstawić. Ale gniewało mnie to. Poza tym nie mogłem patrzeć na dostojników partyjnych w bru- natnych mundurach, z kaburami na tłustych tyłkach, wy- reklamowanych ze służby wojskowej. Pewnego dnia spotkałem na ulicy przywódcę Hitlerju- gend, spacerującego pod rękę z przyjaciółką ze Związku Dziewcząt Niemieckich. Podszedł do mnie i zapytał, czy nie wiem, że powinienem złożyć mu ukłon. Odpowiedzia- łem opryskliwie. Zameldował o „incydencie" głównemu zarządowi Hitlerjugend, skąd meldunek po kilku mie- siącach dotarł do mojej dywizji i został wrzucony do ko- sza; mieliśmy pod Leningradem większe kłopoty niż zaj- mowanie się, kto komu ma salutować. Tryb życia w kraju nie odpowiadał mi. Małe „hitlerki" działały mi na nerwy, pocieszałem się, jak wielu innych, że dzieje się tak bez wiedzy fuhrera. 215 W kasynie oficerskim życie toczyło się bez zmian, tyle, że ton nadawali teraz rezerwiści. Piwnica pełna była szampana i koniaku francuskiego, oblewano zarówno „zwycięstwa na froncie", jak i „wyprostowywanie frontu", zatapiano w winie niepokój, wywołany przez przystąpienie do wojny Ameryki. Zdarzało się czasami, że kiedy latoro- śle z Hitlerjugend nad ranem opuszczały pijackie towa- rzystwo, pozwalano sobie na żarciki z „gefrajtra". Dowci- py na temat Hitlera, Goringa i Goebbelsa były wcale nie- złe. Nie podobało mi się tylko, że powtarzali je ci, którzy najbardziej czekali na awans z łaski fuhrera. Podczas inspekcji jesienią 1942 roku doszło do awantury. Była cudowna, ciepła pogoda. Mimo to dowódca wydał rozkaz, żeby w ciągu całego dnia nikt z oficerów i żołnie- rzy nie zdejmował płaszcza. Na próżno usiłowaliśmy prze- konać go, że ćwiczenia wypadną lepiej, jeżeli przy tak pię- knej pogodzie płaszcze pozostaną w szafie. Uparł się. Kor- pus oficerski naszej jednostki składał się z trzech oficerów frontowych i z przeszło dziesięciu rezerwistów. Dla naszej trójki nie było tajemnicą, dlaczego jeden dowódca został podany do awansu przez drugiego. Podczas inspekcji jednostka moja spisała się dobrze, po przeglądzie generał rozmawiał ze mną dłużej niż z innymi dowódcami. Nie mogłem wytrzymać i skierowałem rozmo- wę na płaszcze, oświadczając: — Panie generale, inspe- kcja wypadłaby jeszcze lepiej, gdyby żołnierze byli bez płaszczów. — Dlaczegóż tak się nie stało? — Niestety był rozkaz niezdejmowania płaszczy, panie generale. — Nie rozumiem. — Przypisać to należy chyba temu, że mamy tu ofi- cerów i podoficerów służby czynnej, którzy jeszcze nie by- li na froncie. Kiedy są w płaszczach, nie można zoriento- wać się, że nie mają żadnych odznaczeń. Rzygać się chce, panie generale, kiedy człowiek na to wszystko patrzy. 216 Generał zareagował na mój wybuch z całkowitym spo- koiem, natomiast mój dowódca — czerwony jak rak — orzybrał groźną minę. Generała to nawet ubawiło. Ta jego reakcja zachęciła mnie do zapytania, czy nie mógłby po- móc mi w powrocie na front. Wprawdzie na front znów mnie tak nie ciągnęło, bo wiedziałem, czym to pachnie, ale uważałem, że tam, na froncie, człowiek żyje uczciwiej i przyzwoicie] niż na tyłach. Na tyłach szkolono i ćwiczono rekrutów według starych metod i kanonów, poświęcano moc czasu na takie formal- ności, jak salutowanie. Rekruci nie mieli pojęcia o obcho- dzeniu się z łopatą, żaden z nich nie potrafiłby wykopać rowu. W przeciwieństwie do nas Armia Czerwona ćwiczy- ła swoich rekrutów ubranych w prymitywne bluzy polowe pod gołym niebem, zaprawiała do zadań czysto praktycz- nych, uczyła, jak kopać rowy, budować schrony. Rekruci Wehrmachtu szli na front do tego stopnia nie zdając sobie sprawy, czym jest naprawdę wojna, że nie zdziwilibyśmy się, gdyby ten młody narybek zaczął się w polu domagać ogrzewania centralnego i klozetów spłukiwanych wodą. Ci młodzi chłopcy, przybywszy na front, przede wszyst- kim pozbywali się uciążliwego i zbędnego ich zdaniem ba- lastu, którym obarczano każdego żołnierza. Reasumując można stwierdzić, że przygotowanie do służby frontowej było niewystarczające, trzeba je było uzupełniać w okre- sach względnego spokoju. Decydując się na powrót na front wybrałem, żeby tak powiedzieć, mniejsze zło, podobnie jak to swego czasu uczynili podporucznik Barków, porucznik von Voss oraz wielu innych oficerów. Byli to przeważnie wojskowi, któ- rzy nie mogli znieść donosicielstwa, bredni na temat hero- izmu, zakłamanych przemówień propagandowych oraz filmowych kronik wojennych. Była to, tak wtedy odczuwa- łem, ucieczka do przodu. Łudziłem się, że przy dobrym wyszkoleniu oraz przy lepszej gospodarce na tyłach sy- tuacja nasza na froncie byłaby lepsza. Ani przez chwilę nie 217' zdawałem sobie wtedy sprawy, że ta wojna — potworna, bandycka, nieludzka — już w swoim założeniu musi się skończyć przegraną, że gdyby nawet wszystko u nas lepiej funkcjonowało, trwałaby tylko dłużej i kosztowałaby jesz- cze więcej ofiar. Konfrontacja z moralnymi świństwami, z organizacyjnymi niedociągnięciami, tylko umacniała we mnie wiarę w legendę o nożu w plecy, sprawiała, że wal- czyłem na froncie całą duszą i całym ciałem. Dopiero później zrozumiałem, w czym biorę udział, i zacząłem wątpić w sens całej tej wojny. Generał okazał dla mojej prośby zrozumienie, natomiast mój dowódca, podpułkownik rezerwy, przeciwstawiał się jej jak najbardziej. Za to, że poskarżyłem się generałowi na jego zarządzenie w sprawie płaszczy i pomijając drogę służbową bezpośrednio poprosiłem go o przeniesienie na front, ukarał mnie dwutygodniowym aresztem domowym. Kiedy po odsiedzeniu kary zgłosiłem się do służby, za- stałem pismo mianujące mnie dowódcą oddziału przeciw- pancernego. Siedzibą tego oddziału był Kołobrzeg. Zają- łem zatem pokój obok podpułkownika, który jeszcze dwa tygodnie temu ukarał mnie dwutygodniowym aresztem. On był dowódcą jednostki uzupełniającej, ja miałem się zająć jednostką polową. Mogłem żądać teraz od niego sprzętu i materiału, dobierać sobie rekrutów, upominać go. Doprowadzało go to do białej gorączki. Za tę cenę warto było przesiedzieć dwa tygodnie w pace. W ciągu krótkiego czasu wyszkoliłem i przygotowałem do służby frontowej trzy kompanie. Pewnego dnia prze- niesiono nas do Danii, gdzie skoncentrowane były pozo- stałe jednostki 23 dywizji piechoty. Przed Leningradem W Danii było wszystkiego pod dostatkiem jak przed wojną: mięso, ser, kawa, kakao, torty, bita śmietana. Nasi 218 rekruci, karmieni kiepsko i niesmacznie, rzucili się na te frykasy. W rezultacie zanotowano pierwsze wypadki żół- taczki. Szkolenie trwało prawie dwa miesiące. W tym okresie dowódcy poszczególnych jednostek zostali wezwani na kilkudniową naradę i poinformowani o czekającym ich zadaniu specjalnym. Dwa lata temu myśleliśmy jeszcze o przeprawieniu się przez kanał i pokonaniu Anglii. Na wybrzeżu normandzkim odbywaliśmy więc w łodziach ćwiczenia desantowe. Teraz nie było o tym mowy. Sytua- cja odwróciła się. Penetrowaliśmy wybrzeże duńskie w okolicy Esbjerg z punktu widzenia ewentualnego lądo- wania tam Anglików, wyobrażaliśmy sobie, gdzie i jak mogliby uderzyć, teoretycznie przygotowywaliśmy kontr- ataki. Rezultaty naszej pracy oraz nasze propozycje były odnotowywane na dużej mapie, będącej podstawą do budo- wy umocnień na tym odcinku. Anglicy mogliby teraz bez trudu wylądować w jednej z licznych miejscowości wybrzeża francuskiego, holen- derskiego, duńskiego czy norweskiego, ponieważ więk- szość dywizji niemieckich znajdowała się na wschodzie. Ale ani Anglicy, ani Amerykanie nie pojawili się. Podob- nie jak Związek Radziecki — czekaliśmy na ich wylądo- wanie. Po ukończeniu wyszkolenia dywizja nasza przerzucona została na odcinek Wołchow, na południe od Leningradu. Utkwiliśmy w straszliwych moczarach. Kiedy się jechało kawałek drogi motocyklem, zdawało się, że człowiekowi mózg pęknie. Żołnierze radzieccy przemykali się w nocy w łodziach pneumatycznych między naszymi przyczółkami, zaopatry- wali partyzantów, których tylko w wyjątkowych wypad- kach udawało nam się przepędzić z ich kryjówek, atako- wali nas z flanki i z tyłu. Było to istne piekło. Ale przecież nie przybyliśmy tutaj na urlop. Z niezwykłym wysiłkiem udało nam się podsunąć działa 219 na przewidziane dla nich pozycje, zamaskować je tam. Zakopanie ich było niemożliwe, osłonięte gałęziami stały na okrąglakach. Dookoła kumkały żaby, brzęczały ko- mary. Wśród tej nieznośnej pustki raz po raz pytaliśmy siebie samych: „Po co, w jakim celu?" Odpowiedzią była wódka, będąca jednocześnie środkiem zapobiegającym przed malarią. Właściwie istniały dla nas tylko dwie możliwości: albo zachorować, albo rano i wieczorem czyś- cić zęby wódką. Pozostało dla mnie zagadką, w jaki sposób w tych bło- tach i moczarach przeciwnik potrafił podsunąć swoje cięż- kie działa i nękać nas tak straszliwym ogniem. Ogień ten uniemożliwiał jakikolwiek dowóz. Prawdopodobnie żołnie- rze Armii Czerwonej rozkładali poszczególne działa na części, wlekli poprzez grzęzawiska każdą część, każdy granat, każdy kartacz. Nie mieściło się to człowiekowi w głowie, a jednak było faktem, że ciężka artyleria ostrze- liwała nas raz tu, raz tam. Nic dziwnego, że byliśmy zadowoleni, gdy pewnego dnia przeniesiono nas na odcinek frontu tuż pod Leningradem. Ale wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Nasze nowe pozycje znajdowały się w pobliżu miejsco- wości Mga i Sinjawino. Z kolei żołnierze dywizji, którąśmy zluzowali, zdawali się być zadowoleni, że opuszczają ten odcinek frontu. Manewr zastąpienia jednych drugimi odbył się sprawnie i na ogół spokojnie, ale już następnego dnia niebo zaczęło nas „błogosławić". Z początku myśle- liśmy, że lecą z niego bomby, lecz wkrótce przekonaliśmy się, że to dzieło ciężkiej artylerii. Pociski jej spadały z niezwykłą szybkością. Jeden granat mógł zmieść z po- wierzchni całą chałupę. Pociski żłobiły w szosie głębokie wyrwy, zmuszały nasze pojazdy do zbaczania na pola i stania tam, dopóki saperzy wyrw tych nie załatali. Nasza artyleria odpowiadała pięknym za nadobne. Naj- cięższe działa, umieszczone za naszym frontem, nękały miasto morderczym ogniem. W tych straszliwych walkach 220 myśmy przynajmniej tkwili pod ziemią, okopani, nato- miast mieszkańcy Leningradu w domach, w drodze do pracy i w fabrykach bardziej byli narażeni niż my. pozycje Armii Czerwonej i leningradzkich batalionów robotniczych znajdowały się na peryferiach miasta. Doko- nywano stamtąd licznych wypadów i przełamań naszych pozycji. Wyprostowywanie ich czy też ryglowanie wyma- gało od nas niemało wysiłku. Pewnego dnia uczestniczyłem w obchodzie naszych po- zycji w pobliżu Peterhofu. Z dziwnym uczuciem spoglą- dałem przez lornetę na przedmieścia Leningradu. Naj- wyraźniej zarysowywały się budynki wielkich zakładów zbrojeniowych, pozostających pod stałym ostrzałem naszej artylerii; remontowano tam również uszkodzone przez na- szą artylerię czołgi T 34 i produkowano nowe. Przez szkła lornety wszystko było bliskie i wyraźne: obok narzędzi robotników radzieckich leżały karabiny i pistolety auto- matyczne, miało się wrażenie, że wystarczy tylko sięgnąć po nie ręką. Do obrony swego miasta stanęli wszyscy, walczono o każdy kamień, o każdy węgieł domu. W trakcie inspekcji dotarłem do wysuniętego odcinka frontu, nazy- wanego popularnie przez żołnierzy „szyją butelki". Znaj- dująca się tam piechota walczyła na dwie strony; przeciw- nik usiłował za wszelką cenę odciąć tę pozycję. Kiedy pochylony wszedłem do rowu, wyszedł z bunkra podoficer, którego warta poinformowała o zjawieniu się obcego ofi- cera, i zameldował: — Baza numer 3, jeden podoficer, sześciu szeregowców. Nic godnego uwagi. — Człowieku, Rudi, skąd się ty tutaj wziąłeś? Rudi Balz, jeden z moich kolegów gimnazjalnych, zno- wu wyprężył się, uderzył obcasem o obcas i zameldował powtórnie: — Podoficer Balz, baza numer 3, nic godnego uwagi. Dałem mu kuksańca i roześmiałem się na całe gardło. — Ależ, Rudi, daj że spokój, nie wygłupiaj się! Jakże ci się powodzi? 221 Obrzuciwszy wymownym spojrzeniem pouszkadzane przez artylerię nieprzyjacielską pozycje, odpowiedział: — Dziękuję, dobrze, o ile to tak można nazwać. Między nami mówiąc, jest to punkt nie najlepszy. Masz może papierosa? Wręczyłem mu całą paczkę. I zaczęliśmy ze sobą gadać. Naprzód o wspólnych przyjaciołach i znajomych, potem o przeżyciach wojennych, o sytuacji na naszym odcinku frontu. Eudi zapytał: — Jak myślisz, Bruno, te ananasy skapitulują? — Nie wiem. Ale mam nadzieję, że tak, i to niedługo. — Czy to prawda, że oni tam w mieście zdychają z gło- du? — Podobno. Dziwię się, że tak długo wytrzymują. Bo zapasów nie ma chyba w Leningradzie. — Słyszałem, że żywią się psami i kotami. Chyba zro- zumieją niedługo, że to nie ma sensu. — Jeżeli myśmy mogli żywić się w Diemiansku naszy- mi końmi, to mogę sobie wyobrazić, że Rosjanie, nie ma- jąc niczego innego, karmią się psami. — Jeżeli już do tego doszło, to chyba wkrótce musi się to skończyć. — Tak, ale musimy jeszcze to i owo przetrzymać. Tak czy inaczej dopniemy swego. Wypowiedziawszy te słowa pociechy rozstałem się z by- łym kolegą szkolnym. Nie wiem, czy dożył chwili, w któ- rej wygłodzeni żołnierze Armii Czerwonej i leningradz- kie bataliony robotnicze rozerwały pierścień, przełamały okrążenie i odrzuciły dywizje niemieckie na zachód. Nigdy już więcej go nie widziałem. Z trzech kompanii mojego oddziału dwie znajdowały się pod Leningradem, trzecia stanowiła ruchomą rezerwę. Co trzy tygodnie luzowaliśmy się i kompania rezerwowa mo- gła pogłębić swoje powierzchowne wyszkolenie, zdobyte jeszcze w Danii. Młodzi rekruci musieli lepiej i sprawniej nauczyć się obchodzenia się z bronią, amunicją i niewypa- łami. Dochodziło w związku z tym do licznych nieszczę- 222 śliwych wypadków, których można było uniknąć, gdyby otrzymali gruntowniej sze wyszkolenie. Pewnego słonecznego przedpołudnia w trakcie szko- lenia teoretycznego pocisk artyleryjski położył trupem iednego szeregowca. Nasze zapasy amunicji zaczęły się wyczerpywać. Kompania rezerwowa otrzymała więc roz- kaz natychmiastowego wyładowywania pojazdów z amu- nicją i — dla zapobieżenia większym stratom — układania granatów w oddalonych od siebie stertach. Od jednego z pocisków radzieckich zapaliły się wyschnięte gałęzie, osłaniaj ące j edną z tych stert. Żołnierze na skutek straszliwego huku granatów rzucili się na ziemię, a gdy podnieśli głowy, oczom ich przedstawił się niesamowity widok: dowódca ich pędził w stronę og- nia. Dotarłszy do płonącego stosu, zaczął zrywać z grana- tów płonące gałęzie i odrzucać je za siebie. Po chwili nastąpiła przerażająca eksplozja, poleciały w powietrze grudy błota, kamienie i odłamki. Kiedy powoli rozrzedziła się chmura piasku i pyłu, ze stosu pozostał jedynie dymią- cy rów. Porucznik chciał uratować granaty, a przede wszy- stkim swoją kompanię od niechybnej śmierci. Pogrzebaliś- my go z honorami wojskowymi, należnymi prawdziwemu bohaterowi. Tego samego dnia połączyłem się z dywizją, złożyłem meldunek o śmierci porucznika, zażądałem pięć- dziesięciu granatów przeciwpancernych na miejsce tych, które eksplodowały. Oficer, z którym rozmawiałem, mówił długo o trudnoś- ciach z granatami, wreszcie obiecał dostarczyć je naza- jutrz. Interesowała go jedynie i wyłącznie sprawa amu- nicji. Kilka tygodni później udało się jednemu z silniej- szych oddziałów Armii Czerwonej dokonać głębszego prze- łamania, które jednak zostało przez nas zaryglowane. Nie koniec na tym. Udało nam się zamknąć linię frontu, oto- czyć setkę tych, którzy dokonali przełamania. Znaleźli się w pułapce, w sytuacji bez wyjścia. Choć byli doskonale uzbrojeni i mieli amunicji pod dostatkiem, nie mogli się 223 wyrwać z pierścienia z powodu naszego skoncentrowanego ognia. Ani na chwilę jednak nie myśleli o poddaniu się. Walczyli z zaciekłością. Liczba ich malała gwałtowie, wre- szcie na wzgórku pozostała niewielka grupa rannych, któ- rzy bili się do upadłego. Kiedy wyczerpali swój zapas amunicji, zbliżyli się do nich nasi żołnierze uzbrojeni w broń automatyczną. Między rannymi leżał dowódca jedno- stki, która dokonała przełamania — siwowłosy major. Nasi żołnierze kazali mu wstać i podnieść w górę ręce. Nie uczynił tego. Nie spuszczając z nich oka, wypowiedział coś w języku rosyjskim, czego żaden z nich nie zrozu- miał. Nagle nastąpiła eksplozja, major został wyrzucony w powietrze, potem runął na ziemię. Położył kres swemu życiu ostatnim granatem. Nasi żołnierze wykopali mu grób, nie ukrywając uznania i podziwu dla bohaterskiej postawy. Czyn majora wywo- łał we mnie wątpliwości, czy wdrażane w nas nastawienie antyradzieckie jest w stu procentach słuszne. Ale na głęb- sze refleksje nie zdobyłem się jeszcze wtedy. Pozostając wierny wpojonym wyobrażeniom o wojsku, które powin- no być apolityczne, widziałem w obu, którzy padli, w na- szym poruczniku i w radzieckim majorze, bohaterów. Nie uświadamiałem sobie wówczas, że stawianie ich obu na jednej płaszczyźnie jest niesłuszne, gdyż nie można porównywać tego, który broni swojej ojczyzny, z tym, który cudzą podbija. Miałem wrażenie, że Armia Czerwona walczy teraz bar- dziej uparcie i z większym poczuciem odpowiedzialności niż w pierwszym roku — niezależnie od tego, czy chodzi o drobne akcje zwiadowcze, czy o operacje z udziałem większej ilości dywizji. Jeżeli się gdzieś cofała, to jedynie ze względów taktycznych. W pierwszym roku natrafialiś- my od czasu do czasu na grupy okrążonych żołnierzy ra- dzieckich, którzy po krótkiej walce składali broń. Teraz nikt się nie poddawał, dopóki miał z czego i czym strzelać. Czerwonoarmiści walczyli teraz jeszcze zacieklej niż żoł- 224 'erze nadgraniczni w pierwszych tygodniach wojny. Okres trudności i załamań został przezwyciężony. Nie naczy to, żebyśmy nie brali jeńców. Większość ich spo- wiadała na nas z wściekłością. Niektórzy zapytywali bez ogródek, dlaczego dokonaliśmy najazdu na ich kraj. Byli również tacy, którzy mówili nam prosto w oczy, że wojnę przegramy. Prawdopodobnie ta sama treść zawarta była w ostatnich słowach majora radzieckiego skierowanych tuż przed śmiercią do żołnierzy niemieckich. Wszystko wskazywało, że Armia Czerwona szykuje się do wielkiej ofensywy. Nasz wywiad ustalił koncentrację wojsk. W nocy słychać było z niewielkiej odległości huk motorów i brzęk łańcuchów przy czołgach. Wypady prze- ciwnika stawały się coraz częstsze, celem ich było nie tyl- ko zasięganie języka, ale również chwytanie jeńców. Trze- ba było przygotować się na wszystkie możliwości. Szcze- góły tych przygotowań omawiali w dywizji dowódcy po- szczególnych odcinków. Nastrój stawał się coraz bardziej nerwowy. Nie twierdzę, aby te narady poszczególnych dowódców były prowadzone niedbale lub powierzchow- nie. Ale sposób, w jaki mówiono o spodziewanym ataku przeciwnika, nie odpowiadał mi. Przecież ostatecznie nie chodziło tylko o to, czy nasze pozycje dadzą się utrzymać czy też nie — lecz o życie ludzkie. Tymczasem debatowa- liśmy tak, jakbyśmy byli w kraju, na placu ćwiczeń, i oma- wiali przebieg manewrów, jakby to były narady, po któ- rych „zwycięzcy" i „zwyciężeni" spotkają się przy kie- liszku szampana w kasynie. Ton, który panował w 23 dywizji, mierził mnie. Dywi- zja stacjonowała w Poczdamie, oficerowie jej byli prze- ważnie reprezentantami starej arystokracji pruskiej. Sty- kałem się dotąd z niewieloma oficerami arystokratycznego pochodzenia. Jedni mogli służyć za wzór, drudzy byli na- dęci, aroganccy, w żołnierzach widzieli tylko cyfry i liczby. W 23 dywizji panoszyła się arogancja. Podczas naszych narad pod Leningradem byłem poza jednym puł- — 2ołniexz trzech armii 225 kownikiem jedynym oficerem pochodzenia mieszczań- skiego, jedynym, który zanim został oficerem, był szere- gowcem, podoficerem. Dawano mi to odczuć. Nie miałem żadnych kompleksów, byłem raczej dumny, że stopnia kapitana nie otrzymałem dzięki nazwisku czy pochodze- niu. Jeszcze jako feldfebel poznałem gruntownie głupotę niektórych nosicieli starych nazwisk, którym musiałem wbijać do zakutych głów „tabliczkę mnożenia" służby wojskowej. Mimo to gniewało mnie, że uczestnicy naszych narad patrzyli na mnie jak na oficera drugiej kategorii. Kiedy pewnego razu miałem przystąpić do oceny sytua- cji na moim odcinku, usłyszałem nagle następujące sło- wa wypowiedziane przez pewnego pułkownika: „Ciekaw jestem, co nam o swoich działach powie pan baron Win- zer". Ogarnęła mnie wściekłość, krew uderzyła mi do gło- wy. Nie mogłem znieść, żeby w trakcie poważnej narady ktoś miał czelność dowcipkować. Pomyślałem o osiwia- łym majorze radzieckim, którego kołyska stała może w chłopskiej chałupie. Pomyślałem również o moich li- cznych rocznikach oraz o tym, z jakim trudem zdobyłem epolety. Miałem ochotę przyłożyć rękę do czapki i opuścić naradę. Po chwili uspokoiłem się, opanowałem i powie- działem: — Panie pułkowniku, zaznaczyłem na tej mapie pozycję moich trzydziestu sześciu dział. Proszę o przeana- lizowanie tego. A co się tyczy barona, to pan pułkownik się pomylił. Baronem jest mój ordynans, który codzien- nie czyści mi buty. Przykro mi, że muszę go tym za- trudniać, ale niestety nie nadaje się nawet na podoficera. Wszystko to było oczywiście wyssane z palca, nie mia- łem w swoim oddziale żadnego barona, ale swoje osiąg- nąłem. Od tego czasu traktowano mnie z wyszukaną, lo- dowatą uprzejmością. Epizod ten zrodził we mnie taką niechęć do arysto- kracji, że nieraz przy zetknięciu się z jej reprezentantami nie umiałem być obiektywny. 226 Drugim oficerem, nie wywodzącym się z arystokracji, a biorącym udział w naszych częstych naradach, był puł- kownik Dewitz, dowódca pułku piechoty. Jedna z moich kompanii należała do jego odcinka, więc naradzaliśmy się dosyć często. Na krótko przed oczekiwanym atakiem prze- ciwnika udałem się na jego pozycję i kazałem zameldo- wać się przez adiutanta. Schron pułkownika składał się z dwóch pomieszczeń. W pierwszym czuwał przy telefonie adiutant, w drugim ulokował się pułkownik. Pomieszczenie to składało się z drewnianego łóżka, zrobionego z pni brzozowych, ze sto- łu, na którym rozłożona była mapa, z dwóch skrzyń za- stępujących krzesła oraz z polowego aparatu telefonicz- nego. Na ścianach wisiały płaszcze, teczki, lornety. Długo musiałem czekać na dostanie się do pułkownika. Na sku- tek wzmożonego ognia przeciwnika, z sufitu schronu sy- pał się bez przerwy piasek, cały schron dygotał jak domek z kart. Z kolei zarechotały karabiny maszynowe. Lada chwila mógł nastąpić atak generalny. Ale na razie nastą- piła cisza. Mimo woli usłyszałem, co w sąsiednim pomie- szczeniu dyktuje swemu pisarzowi pułkownik Dewitz. Był to list do jakiegoś adwokata. Pułkownik pochodził z rodu, który się tytułował von Dewitz. Jeden z jego przodków stracił to „von", przepił je, a może sprzedał. Tak czy ina- czej, linia boczna rodu nazywała się już tylko Dewitz, a nie von Dewitz. Nie mogłem pojąć, jak mógł dobry dowódca procesować się o to, by wolno mu było używać tego „von". I to w momencie, kiedy w pobliżu walczą i giną jego żoł- nierze. Ta jego wojna papierowa bardzo mnie do niego rozczarowała. Ukończywszy dyktowanie listu wezwał mnie do siebie, posadził na jednej ze skrzyń, raz jeszcze przeczytał list i wreszcie podjął fachową rozmowę. Trzeba się było spie- szyć. Ofensywa radziecka mogła rozpocząć się w każdej chwili. 227 Między frontem a ojczyzną Z Berlina przybył major Preu, któremu miałem prze- kazać mój oddział, ponieważ zostałem przeniesiony na kurs szkoleniowy dowódców pułku. Przywiózł ze sobą moc waliz. Ubrany był nienagannie, nie jak na front. Z miejs- ca nie podobało mu się, że nie noszę skórzanych rękawi- czek. Adiutantowi memu kazał zapiąć kołnierz, a łączni- ka, który podczas składania meldunku zaczął się drapać, straszliwie zwymyślał. Uświadomiłem panu majorowi, że żołnierze są zawsze- ni. — Co takiego? — zapytał. — Niestety, wszyscy mamy wszy, w bunkrze także ich pełno. — I nic pan przeciwko temu nie robi? Muszę tu przede wszystkim zadbać o czystość i porządek. Przecież to nie- prawdopodobny bałagan. Jeszcze tego samego dnia pan major wydał swój pier- wszy rozkaz. Żołnierze mają codziennie myć się kilkakrot- nie i jak najczęściej zmieniać bieliznę. Dowódca kompanii otrzymał polecenie zameldowania po upływie trzech dni, że jego żołnierze nie mają wszy. Rozkaz został wydany, ale odpowiednie meldunki nigdy nie nadeszły. Na pozycjach nie było wody. Ci, którzy się chcieli golić, musieli zwilżać twarz kawą lub herbatą. A je- żeli chodzi o wszy, nie tak łatwo było je zwalczać. Wy- trzymałe na największe mrozy, niezwykle łatwo rozmna- żające się były straszliwą plagą dla nas wszystkich. Trzeciego dnia zdjąłem wesz z kołnierza pana majora. Adiutant natychmiast zagłębił się w mapie, pisarz wyszedł z bunkra, major zaczerwienił się jak rak. Podobno później stał się o wiele spokojniejszy. Na kursie szkolenia dowódców pułku zebrało się w miej- scowości Wiinsdorf pod Berlinem stu oficerów Wehrmach- tu i SS. Byli wśród nich kapitanowie, majorzy i podpuł- 228 . Po upływie tygodnia mieliśmy udać się do miej- scowości Putlos w Holsztynie, a następnie uzupełnić nasze wiadomości w Paryżu, w „Ecole militaire". W Wiinsdorfie jakiś nadgorliwy gefrajter ustalił, że dawno już nie byłem szczepiony i że najwyższy czas to uczynić. Od czasu do czasu stosowano specjalne kom- binowane zastrzyki przeciw licznym chorobom. Po zastrzy- kach tych zazwyczaj wyskakiwały na całym ciele bąble, dostawało się gorączki, drętwiały ręce. U jednych trwało to krótko, inni męczyli się całe tygodnie. Kiedy stawiłem się w punkcie sanitarnym, jalkiś podofi- cer wyjaśnił: — Pan doktor jest w swoim pokoju na końcu sieni. — Zapukałem do drzwi, do których przytwierdzony był kawałek kartonu z pięknie wykaligrafowanym nazwi- skiem lekarza. Śmiech za drzwiami na chwilę ucichł. Le- karz zapytał ostrym tonem: — Czego tam? — Chciałem prosić o zaszczepienie mnie, panie dokto- rze. — Też pomysł, proszę przyjść jutro rano. — Jutro nie mogę, jutro mam początek kursu. Nazy- wam się Winzer. Kapitan Winzer, panie doktorze. — Stokrotnie przepraszam, już idę. Po dziesięciu minutach z pokoju pana doktora wyszła siostra. Ujrzawszy mnie, odwróciła głowę. Zapukałem raz jeszcze i wszedłem. Lekarz kończył zapi- nanie marynarki, łóżko nie było jeszcze zasłane. Na sto- liku obok stała fotografia ciemnowłosej kobiety w otocze- niu czworga dzieci. Siostra, która przeszła obok mnie przed chwilą, miała włosy jasne. Lekarz udał się ze mną do ambulatorium. Siostra na- tarła mi pierś spirytusem, podała lekarzowi napełnioną strzykawkę. Jego wąska, delikatna ręka pachniała wodą kolońską i drżała. Ręka lekarza mojego oddziału, który na froncie zakładał pierwsze opatrunki, wstrzykiwał ran- nym morfinę, zamykał konającym oczy, nie drżała ni- d — nawet w huraganowym ogniu. 229 Po zaszczepieniu mnie lekarz i siostra wyszli bez słowa. Podoficer, który musiał odnotować moje szczepienie w książeczce żołdu, uśmiechnął się dwuznacznie. — Człowieku, dlaczegoście mnie nie uprzedzili, prze- cież byliście zorientowani, prawda? — Oczywiście, panie kapitanie, ale nauczyłem się trzy- mać język za zębami, bo kiedyś o mało nie poszedłem do paki za rzekome oszczerstwa. — Zdarza się to tak często? — Niestety, panie kapitanie, siostry nie dostrzegają nas, widzą tylko lekarzy i szefa. Cóż mają robić? Jeżeli nie są uległe, wysyła się je do Polski albo na Bałkany. Żadna tego nie chce. W drodze do Putlos wyczytałem w „Vólkischer Beo- bachter" komunikat Wehrmachtu, że od dłuższego już czasu trwają na wschodzie zaciekłe, ale pomyślne dla nas walki obronne. Z kolei wzrok mój padł na rubrykę sądo- wą. Dowiedziałem się z niej, że pewna Niemka, kalając swój honor narodowy, nawiązała stosunek miłosny z pol- skim jeńcem. Sąd uznał to za poważne wykroczenie prze- ciw przyzwoitości, moralności i prawu. Dziewczyna została skazana na kilka lat obozu, Polak — na karę śmierci. Tuż przed przeniesieniem nas do Putlos, pojechałem jeszcze do Berlina, aby w sklepie zaopatrującym oficerów zrobić drobne zakupy. Musiałem przesiąść się na dwor- cu kolei podziemnej Papestrasse. Idąc przez peron, zo- baczyłem stojącą grupkę SS-manów z przewieszonymi przez ramię karabinami, patrolujących robotników pra- cujących przy szynach. Głowy mieli ogolone, z wychudzo- nych piszczeli zwisały pasiaste bluzy i spodnie, na nogach mieli drewniaki. Niezależnie od tego, czy byli to krymi- naliści czy więźniowie obozów koncentracyjnych, komu- niści czy inni „polityczni", godziłem się wówczas całko- wicie z faktem, że ludzie naruszający w jakikolwiek spo- sób nasz „porządek" muszą ciężko pracować, kiedy nry nadstawiamy głowy na froncie. Nie wiedziałem tylko, że 230 ludzie ci ginęli w komorach gazowych, kiedy nie mieli już sił do pracy, że wykańczano ich, ponieważ należało wy- trzebić całą ich rasę. Wprawdzie przebąkiwano coś na ten temat, ale nie wierzyłem. Wiarogodniej brzmiała lanso- wana wówczas formuła: „Umarł z wycieńczenia". W pewnej chwili poczułem na sobie wzrok jednego z tych w pasiakach. Był skierowany na papierosa, którego przed chwilą zapaliłem. Odruchowo uczyniłem coś, czego bym po zastanowieniu na pewno nie zrobił. Rozejrzawszy się, czy nikt mnie nie obserwuje, upuściłem pudełko z pa- pierosami na peron, potem przesunąłem je nogą i lekko trąciłem końcem buta. Spadło obok łopaty człowieka w pa- siaku. Porwał je błyskawicznym ruchem, ukrył, po chwili spojrzał na mnie bez uśmiechu, bez wdzięczności, miał widocznie doświadczenie, czym to mogło grozić. Wdałem się w rozmowę z wartownikiem SS, zapytałem, co ci ludzie w pasiakach przeskrobali. — Nie warto o tym mówić, panie kapitanie — odpo- wiedział. — Każdy ma co innego na sumieniu. To sami przestępcy polityczni, samo robactwo! SS-man miał co najwyżej lat dwadzieścia. Każdy z tych ludzi pracujących na dole mógłby być jego ojcem, nieje- den nawet dziadkiem. Nadjechał pociąg, więc o nic już nie zapytałem. Pracujący na dźwięk sygnału zeszli z torów, radzi, że mogą choć chwilę odpocząć. Dotarłszy do celu, kupiłem nową paczkę papierosów. Kilka dni w -Putlos minęło błyskawicznie. Pewnego pięknego wieczoru, w maju 1943 roku, wsiedliśmy do po- ciągu specjalnego, który miał nas zawieźć do Paryża. Ru- szyliśmy w kierunku Hamburga. Niedaleko Hamburga na niebie pojawiły się łuny. Francuzi i Anglicy dokony- wali jednego ze swoich dywanowych nalotów. Miasto, do niedawna jeszcze kwitnące, stało całe w ogniu. Ogarnęła nas dzika furia, że nasza artyleria lotnicza jest bezradna, że nie może przeszkodzić temu, by ginęła bezbronna lud- 231 ność cywilna. O Rotterdamie nikt z nas nie pamiętał. Ani 0 ludziach ginących od naszych nalotów w Londynie. Pociąg musiał zatrzymywać się wielokrotnie, zbaczać z głównego szlaku. Wieczorem następnego dnia przyby- liśmy do Paryża i zakwaterowaliśmy się w zarezerowa- nym dla nas hotelu. W ciągu dwóch piekielnie upalnych miesięcy letnich byliśmy tak pochłonięci szkoleniem, że właściwie nie mieliśmy pojęcia, jak wygląda i żyje stolica Francji, o któ- rej tak marzyliśmy. Uczyliśmy się na pamięć przepisów, słuchaliśmy wykładów, oglądaliśmy filmy, ślęczeliśmy nad mapami, każdy chciał osiągnąć kwalifikacje na dowódcę pułku, skończyć kurs z jak najlepszym wynikiem: egza- min końcowy przesądzał o dalszej karierze. Nic dziwnego, że uczestnicy kursu nie stosowali w „walkach" konkuren- cyjnych metod szlachetnych, że chwytali się każdego środka, byleby prowadził do celu. Dochodziło niejedno- krotnie do różnicy zdań między oficerami Wehrmachtu 1 SS. Nieliczne wolne chwile wypełnialiśmy ożywionymi dyskusjami w barze hotelowym. Podczas zajęć z taktyki operowaliśmy jednostkami, które w przeciwieństwie do jednostek na froncie były całkowicie skompletowane. Po- sługiwaliśmy się bronią, z którą na froncie' bardzo rzadko mieliśmy do czynienia. Zużywaliśmy olbrzymie ilości min i amunicji, o których dostarczeniu na front wschodni ze względu na działalność partyzantów mowy być nie mogło. W każdej grze wojennej wygrywała partia niebieska. Czerwona zawsze wystawiana była do wiatru. Sami przed sobą odgrywaliśmy komedię. O zbliżonej do rzeczywistości grze nie było mowy. Nie było też do pomyślenia, aby uczestnicy kursu, łącznie ze mną, choćby raz zaprotesto- wali, choćby raz powiedzieli: „Ależ, panie pułkowniku, coś tutaj nie jest w porządku. Mój batalion na froncie miałby jeszcze tylko dwie kompanie, a każda kompania zamiast stu pięćdziesięciu żołnierzy najwyżej jeszcze czterdziestu lub pięćdziesięciu". 232 Dopiero wieczorem w barze, przy szampanie i koniaku, rozwiązywały się języki, dochodziły do głosu wątpliwości jcorpusu oficerskiego, wychodziła na jaw prawda. Wątpli- wościami dzielili się ci sami oficerowie, którzy przed chwilą z entuzjazmem i zachwytem słuchali przez radio przemó- wień Hitlera i Goebbelsa. Jeżeli o mnie chodzi, to mimo licznych zastrzeżeń co do pewnych braków i niedociągnięć wierzyłem w dalszym ciągu, że zwycięstwo będzie nasze. Oficerowie z SS imponowali mi postawą i zachowaniem, ale jednocześnie odpychało nas coś od siebie. Reprezento- wali zupełnie inne pojęcia i dewizy życiowe, nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Nie mogłem na przykład zro- zumieć, dlaczego oficerowie SS opowiadając o jakiejś swo- jej akcji rozwodzili się szeroko nad własnymi stratami, jak gdyby zdobycie jakiegoś wzgórza, jakiejś pozycji dopiero wtedy godne było wzmianki, kiedy pociągało za sobą mo- żliwie największą ilość zabitych i rannych. Rozmawiałem na ten temat z pewnym sturmbannfuhrerem dywizji SS „Wiking", który na nurtujące mnie pytania odpowie- dział: — Podchodzicie do każdej sprawy zanadto po szko- larsku. Dla oficerów Wehrmachtu wojna to urzeczywist- nienie tego, czego się w ciągu długich lat uczyli. Nazy- wają to sztuką wojenną. Dla nas wojna na Wschodzie to krucjata ideologiczna. Górujemy nad Słowianami i z tym poczuciem wyższości idziemy do walki. Ofiary nasze są promiennym przykładem. Jako narodowy socjalista ro- zumie pan, o co mi chodzi? Pomijając podchwytliwe pytanie, odpowiedziałem na- stępująco: — Uważamy za niesprawiedliwe i fałszywe z gruntu faworyzowanie SS w dziedzinie uzbrojenia i zao- patrzenia. W kotle specjalnie nas to raziło. Dywizji SS dostarczano ciepłą bieliznę, zanim myśmy w ogóle mieli odwagę pomyśleć o czymś takim. Himmler postarał się nawet o to, by oddziały SS otrzymały na święta lepsze zaopatrzenie. Myśmy musieli się w dalszym ciągu zado- 233 walać zupą na końskich kościach. Złościło to naszych ofi- cerów, jak i szeregowców. — Nie ma na to rady, jesteśmy elitą. Karmią nas le- piej, bo oczekuje się od nas wyjątkowych wyczynów. Nie zwrócił pan uwagi na to, że ilekroć coś jest nie w po- rządku, dywizja SS musi wyciągać wóz z błota. — Oczywiście, to żadna sztuka. To samo potrafiłaby przeprowadzić dywizja regularnej armii, gdyby wyposażo- no ją dostatecznie w najnowsze czołgi i działa, gdyby do- starczono jej odpowiednią ilość amunicji. — Może ma pan i rację. Ale nasi SS-mani mają jednak zupełnie inny rozmach. Każdy wie, o co chodzi. Tak, nasi chłopcy mają w sobie tego ducha, którego oczekuje od nich fiihrer. — Tkwiliśmy w kotle obok dywizji SS. Musiałem utrzy- mywać styczność z waszymi czołgistami. Rozporządzali takimi samymi działami jak my, obsługiwanymi przez pięciu ludzi. Ale każdy z waszej obsługi był wysoce wy- kwalifikowany, mógłby zostać u mnie podoficerem, a na- wet oficerem. A u was byli zwykłymi szeregowcami, nikt nie myślał o tym, że nam brakuje rezerw w korpusie podoficerskim. — Drogi kolego, wszyscy nasi chłopcy szkolili się i szkolą w Hitlerjugend. Wolą być szeregowymi SS-ma- nami niż podoficerami jakiejś jednostki Wehrmachtu. Po prostu jesteśmy i pozostaniemy elitą narodu. Nie mogłem znaleźć z tym człowiekiem wspólnego języ- ka, nie chciał, a może nie mógł mnie zrozumieć. Musiałem być zresztą bardzo ostrożny, bo ci zacietrzewieni oficero- wie SS potrafili za byle drobiazg zadenuncjować „kole- gę" z Wehrmachtu. Nie warto było ryzykować, tracić czas na bezowocne dyskusje. Paryż — to miasto cudowne, ale w letnich miesiącach paryżanie opuszczają je, wyjeżdżając na prowincję, w gó- ry czy nad morze. Nas tymczasem rano autobusy zabie- rały z naszego hotelu do „Ecole militaire", w porze obia- 234 d dowoziły na posiłek, a potem znowu do szkoły, w której uczyliśmy się i ćwiczyli do siódmej. Po kolacji ślęczało się nad zadaniami domowymi. Spacery nie dawały odpowiedniego wypoczynku, panowały straszliwe upały. W południe zazwyczaj rezygnowałem z autobusu, sze- dłem dziesięć minut pieszo. Po drodze musiałem przejść przez most nad Sekwaną, obok którego mieściło się kąpie- lisko z basenem i kawiarenką. Było stale przepełnione, dostanie kabiny albo choćby szafki na rzeczy wydawało się niemożliwe. Zwróciłem się o pomoc do łaziennego moją łamaną francuszczyzną. Przerwał mi i powiedział: — Pan kapitan może spokojnie mówić po niemiecku. — Okazało się, że jego niemczyzna jest równie doskonała jak moja znajo- mość francuskiego, ale jakoś mogliśmy się dogadać. Po- częstowałem go papierosem. — Potrzebowałbym codziennie na godzinę dwunastą kabiny z kluczem. Tylko na pół godziny. Może mi pan to załatwić? — To nie taka łatwa sprawa przy tym straszliwym tło- ku. Następnego dnia znowu zaszedłem do łaziennego, ale znowu nic nie wskórałem. Pociłem się w moim mundu- rze, złość mnie zaczęła ogarniać. Po długich pertrakta- cjach mój łazienny przyznał si'ę wreszcie, że obawia się swoich kolegów; byliby na niego wściekli, gdyby mi dał kabinę. To samo powtórzyło się trzeciego dnia. Postanowiłem spróbować innej metody. Zacząłem wychwalać Paryż, Francję i Francuzów. Potem powiedziałem między innymi, że wojnę między Niemcami i Francją uważam za wielkie nieszczęście i że jestem zadowolony, iż nie wchodzę w skład wojsk okupacyjnych. — A co pan kapitan robi w Paryżu? — zapytał. — Przybywam spod Leningradu, jestem na kursie 235 szkoleniowym. Za dwa miesiące znowu znajdę się na fron- cie wschodnim. Nagle wszystko się odmieniło. Dostałem kabinę, zna- lazłem ochłodę w nurtach Sekwany. Kiedy wyszedłem z wody, powitali mnie wszyscy czterej łazienni. — Podobno pan kapitan wraca z Rosji. Jakże tam wy- gląda? Posypał się grad pytań, z których wynikało, że stawia- jący je mają cichą nadzieję, iż Związek Radziecki pobije Niemców. Odwiedzałem teraz kąpielisko codziennie, dostawałem kabinę, wypalałem z moim znajomym papierosa, wraca- łem do zajęć służbowych rześki i odświeżony. Wkrótce zaprzyjaźniłem się z moim Pierre'em. Kiedy wchodziłem do kąpieliska, uśmiechał się jowialnie. Pewnego dnia zapytałem go: — Byliście na wojnie? Jako żołnierz? Spojrzał na mnie z przerażeniem i powiedział: — Dla- czego pan kapitan pyta mnie o to? — Bo brałem wtedy udział w kampanii francuskiej. — Jeżeli pan kapitan chce wiedzieć, to wzięli mnie na wojnę jako podoficera. Jako jeniec dostałem się w okolice Kolonii, ale dałem drapaka. — Uciekliście z niewoli? I opowiadacie mi o tym? — Spojrzał na mnie osłupiały. — Jako oficer niemiecki po- winienem zameldować o tym odnośnym władzom i znowu znaleźlibyście się w obozie pod Kolonią. — Pan kapitan nigdy tego nie uczyni. — Skąd ta pewność. — Bo któż by panu kapitanowi rezerwował, kabinę? I co by panu kapitanowi z tego przyszło? Zaprzyjaźniliśmy się jeszcze bardziej. Pewnego dnia za- pytał: — Pan kapitan wychodzi wieczorami? — Rzadko. W mieście takie pustki, a poza tym gorąco, duszno. 236 A wieczorami wolno panu kapitanowi chodzić sa- — Dlaczegóż by nie? Przecież nikt mi nic złego nie zrobi. — Może, ale lepiej nie ryzykować, niech mi pan kapi- tan wierzy. Wyraźniej nie mógł się chyba wypowiedzieć. Co się tyczy wychodzenia wieczorami, to komenda miasta ostrze- gła nas, żebyśmy w mundurze sami nie chodzili po bocz- nych ulicach. Nie braliśmy tego ostrzeżenia serio, mimo to byłem Pierre'owi bardzo za jego radę wdzięczny. Rozma- wialiśmy teraz zupełnie szczerze. — Kapitanie, wojna jest dla Niemiec przegrana. .— Skądże znowu, Pierre? Wygramy ją na pewno. — Pod Stalingradem straciliście całą armię. Wehrmacht cofa się bezustannie. — Mimo to zwyciężymy. Cofamy się, aby skrócić linię frontu. — Dlaczego Hitler skraca ją zawsze dopiero po porażce? — Nie można cofać całych armii w ciągu jednej nocy, zakłóciłoby to transport i zaopatrzenie. — To już zasługa partyzantów. Ale co pan powie o Rommlu? To także skrócenie frontu? Pierre potrafił być nawet ironiczny. 13 maja 1943 roku, jakieś dwa miesiące przed naszą rozmową, korpus afry- kański przestał istnieć. Pierre miał rację, ale nie mogłem mu jej przyznać. — Będziemy walczyć dalej i wojnę tę wygramy. Gdy- byśmy ją przegrali, poszkodowanymi będziemy nie tylko my, ale i Francuzi. Rosjanie nie zatrzymają się nad Re- nem, Francja będzie również komunistyczna. Pierre wzruszył ramionami i powiedział: — Co można na to poradzić? Trzeba odczekać, ale tak czy inaczej — Niemcy wojnę przegrają. Miałem wrażenie, że perspektywa komunistycznej Francji zbytnio go nie przeraża. 237 Uważałem go za człowieka świadomego, ale ulegającego złudzeniom, mającego przesadne wyobrażenie o Francji i jej sile. Mimo to chętnie z nim gawędziłem, już choćby dlatego, żeby nie przebywać ciągle i stale w towarzystwie kolegów oficerów. W pobliżu naszego hotelu zakwaterowany był oddział pomocniczy łączniczek, tak zwanych Błitzmadel. Niektóre z tych dziewczyn na nasze zaproszenia przychodziły do hotelu na wspólne z nami kolacje. I dla nich — jak zre- sztą i dla nas — wieczory te były rozrywką i odpręże- niem, w godzinach wolnych od zajęć nudziły się, nie mia- ły przecież, tak samo jak my, kontaktu z ludnością Pary- ża. Tęskniły za zwyczajną cywilną suknią, za normalnym życiem. Służba, którą pełniły, większości nie podobała się, zostały jednak łączniczkami, aby uniknąć pracy przy- musowej w przemyśle. Większość też opuszczała nas sto- sunkowo wcześnie, a tylko niektóre pozostawały dłużej. Im bardziej przedłużały się rozmowy, tym bardziej wzra- stała liczba opróżnionych butelek, tym głośniejsze, hała- śliwsze stawały się przechwałki na temat ostatecznego zwycięstwa. Ale za tymi przechwałkami ukrywało się trudne do opisania uczucie lęku i niepewności. Nikt z tym się jednak nie zdradzał, a wieczory kończyły się — w myśl popularnego powiedzenia: „Korzystajmy z rozkoszy i ra- dości wojny, pokój będzie straszny!" — jakimś rozwy- drzonym, rozpasanym tańcem. Nad ranem hotel zmieniał się w jeden wielki burdel, z którego dachu zwisała smęt- nie chorągiew Trzeciej Rzeszy. Zbliżał się koniec kursu. Pewnego dnia Pierre zapy- tał: — Pan kapitan znowu musi jechać do Rosji? — Oczywiście. Nie tylko muszę, ale i chcę. — Dlaczego, na Boga? — Bo każdy jest tam potrzebny. — Nie powinien pan iść na front. Jest pan młody, a ży- cie takie piękne. Po co, dla kogo chce pan umierać? Mam tyle lat co pan, kapitanie, może jeszcze kiedyś będę musiał 238 alczyć, ale moi dwaj synowie nie powinni nigdy wyru- yć na wojnę. ._ Gdybym miał synów, myślałbym podobnie jak pan, erre. Ale właśnie po to, żeby nareszcie nastąpił pokój, usze teraz jechać na front. — Po chwili dodałem: — Po- iedział pan przed chwilą, że może będzie pan musiał jesz- :e walczyć. Co miał pan na myśli? Odpowiedział wymijająco: — Niemcy ponieśli niedawno )d Kurskiem wielką klęskę. Amerykanie i Anglicy wy- dowali na Sycylii i opanują Włochy. Hitler przegrał już Rosji. Pierre był dobrze poinformowany. Wprawdzie gazety ancuskie nie przyniosły jeszcze wiadomości ani o Kursku, ii o lądowaniu aliantów, ale zapewne słuchał radia lon- 'ńskiego i stąd jego nadzieje, że dojdzie do nowej roz- awy z Niemcami. Czy należał do ruchu oporu — nie iem; nigdyśmy o tym nie mówili. Odpowiedziałem mu: — Ma pan rację, sytuacja nasza e jest dobra, ale właśnie dlatego muszę wracać na front, ko Francuz postąpiłby pan tak samo? — Jako Francuz tak, jako Niemiec, za Hitlera,-nie. Były to słowa twarde i bezlitosne. Zwłaszcza dla mnie, i którego Hitler ciągle jeszcze był symbolem i wciele- im mojej ojczyzny. Pierre ciągnął dalej: — Pan kapitan padnie w Rosji, oszę, niech pan kapitan nie idzie na front. Roześmiałem się, Pierre potrząsnął głową, miałem wra- lie, że chciał powiedzieć: „Jakimi wy, Niemcy, jesteście rniami". Drzerwałem dalszą rozmowę, wskoczyłem do wody. pewnej chwili natknąłem się głową o coś miękkiego. erzyłem się z jakąś małą Francuzką. 'anim. zdążyłem ją przeprosić, zawołała po niemiecku ncuskim akcentem: — Mógłby pan uważać. >pod białego czepka kąpielowego patrzyła na mnie ewnie para ciemnych oczu, dwoje małych rąk opry- 239 skiwało mnie gwałtownie. Dałem nurka i wypłynąłem obok gniewnej damy. Nie wyglądała teraz tak gniewnie jak przed chwilą. Zapytałem zatem: — Dlaczego zwróci- ła się pani do mnie w moim języku ojczystym? Skąd pani mogła wiedzieć, że jestem Niemcem? — Przecież to poznać po pańskiej śmiesznej fryzurze. I nie tylko po niej. Niech się pan rozejrzy, niech pan spoj- rzy na Francuzów. Śmieją się, dowcipkują, a jak się pan zachowuje? Płynie pan prosto przed siebie, tam i z po- wrotem, tam i z powrotem, jak przystało na wzorowego pływaka. — Ależ proszę pani, przecież Francuzi również trenują. — To prawda, ale od czasu do czasu kąpią się dla przy- jemności. Poza tym kilka razy widziałam pana w mundu- rze. Kiedy raz jeszcze przeprosiłem ją za potrącenie w wo- dzie, powiedziała: — Nic strasznego. Trochę się tylko prze- lękłam. Niestety musiałem opuścić kąpielisko. Następnego dnia szukałem jej na próżno. Wreszcie zapytałem Pierre'a: — Zna pan tę osóbkę, na którą natknąłem się wczoraj w ką- pieli? — Wiele mamy tutaj osóbek, na które można się na- tknąć, panie kapitanie. Przypomniałem sobie, że miała na szyi srebrny łańcu- szek. Pierre uśmiechnął się: — To panna Yvonne, córka paryskiego fabrykanta. Proszę sobie wyobrazić, że w ubie- głym tygodniu wypytywała mnie o pana kapitana. — I teraz dopiero mi pan to mówi. — Przecież pan odjeżdża do Rosji, więc jaki by to miało sens? Pierre miał rację, ale nie mogłem się oderwać od myśli o Yvonne. Nie przychodziła na basen w ciągu kilku na- stępnych dni. Pierre wytłumaczył mi dlaczego: — Mam się panu kłaniać i powiedzieć, że wyjeżdża razem z ojcem w sprawach handlowych. Dodała, żeby się pan kapitan nie 240 gn*> jeżeli w przyszłości będzie przychodziła na pły- walnię w innych godzinach. _- Co to ma znaczyć, Pierre? __Panna Yvonne mówiła, że pokój niestety jeszcze nie nastąpił- Pierre kiwał z ubolewaniem głową, ale na pewno uwa- żał, że Yvonne jako Francuzka inaczej postąpić nie mogła. Pewnej soboty o szóstej rano pociąg nasz miał opuścić Paryż. Zdałem egzamin, zostałem odkomenderowany do 19 dywizji pancernej, stojącej w rejonie Kijowa. W noc przed odjazdem ogłoszono alarm lotniczy, Anglicy obrzucili bombami lotnisko Orły i kilka fabryk na peryfe- riach stolicy. Nasz pociąg opuścił punktualnie halę dwor- cową. Żegnaj, Paryżu. Do widzenia, Pierre. Bądź zdrowa, mała Yvonne. W łuku Dniepru Opuściłem Paryż tuż po nalocie angielskim, przyjecha- łem do Brunszwiku podczas nalotu amerykańskiego. Za- głębie Ruhry stało w ogniu. Widok przygnębiający. Kiedy alarm został odwołany, komendantura przydzie- liła mi kwaterę w pobliżu dworca. W pokoju hotelowym, w którym ulokowano już trzech oficerów, przydzielono mi miejsce na kanapie. Następnego ranka udałem się na przedmieście, gdzie w komendzie uzupełniającej 19 dy- wizji pancernej miałem zmienić mundur. Od tej chwili zamiast bluzy polowej zacząłem nosić krótką kurtkę wojsk pancernych. Zaopatrzony w dokument podróżny ruszyłem do dywi- zji, której miałem szukać pod Kijowem. Pociąg dojechał 0 frakowa. Staliśmy tam kilka godzin, miałem więc syc czasu, aby odszukać w miejscu pracy mego brata 16 ~ 2°lnier2 trzech armii 241 Willego. Połączyłem się z nim telefonicznie i zapytałem: — Możesz przyjść na dworzec? Jadę do Kijowa. — Nie przenocujesz u mnie? — Niestety, to niemożliwe. Przyjdź na dworzec, nie mogę ci tego wytłumaczyć przez telefon. — Dobrze. Zaraz przyjdę. Spotkaliśmy się w poczekalni, przy filiżance okropnej kawy. Willy zawołał: — Człowieku, tyś chyba oszalał. Mam w domu prawdziwą kawę i wódkę, jest coś solidnego do przegryzienia. Wyśpijże się u mnie porządnie i jedź jutro rano. — Przykro mi, ale muszę jak najprędzej dotrzeć do mo- jej dywizji. — Zawracanie głowy. Nawet sobie nie wyobrażasz, co się tutaj dzieje. Codziennie niszczą nam lokomotywy i wa- gony. Może się zdarzyć, że będziesz musiał czekać w szcze- rym polu całą dobę. Nikt ci nie weźmie za złe, jeżeli się trochę spóźnisz. Będą zadowoleni, żeś się w ogóle stawił. Na próżno mnie namawiał. W pewnej chwili powie- dział: — Obaj nie wiemy, jak się to dalej potoczy. Pomyśl o Stalingradzie, rnój drogi. Może widzimy się dziś po raz ostatni. Więc zostań. Nie zostałem. Podróżując dalej stwierdziłem wkrótce, że brat mój nie przesadzał. Pociąg zatrzymywał się w polu na kilka godzin na skutek uszkodzenia torów przez party- zantów. Na bocznicach stały pociągi sanitarne, zapchane rannymi. Personel sanitarny, kolejarze, żandarmeria polo- wa — wszystko to zdenerwowane, niespokojne biegało między pociągami, wymyślało pilnującym torów wartowni- kom węgierskim, klęło, wrzeszczało. Kiedy pociąg, osnuty grubymi kłębami dymu, wreszcie ruszył, miało się wraże- nie, że pełznie jakiś potwór z czasów przedpotopowych. Jechaliśmy przez olbrzymie lasy, w każdej chwili mogli nas zaatakować partyzanci. Po drodze dowiedzieliśmy się, 242 że t znowu został przesunięty. Czy w ogóle dotrę do Kijowa? podczas ostatniej nocy tej straszliwej jazdy nagle coś ciło mnie na przeciwległą ławkę, toboły spadły mi na r^Uw szyba okienna rozprysła się na kawałki. Pociąg g iechał na minę. Wśród ciemności rozległy' się krzyki, n komendy, gwizdki. Po jakimś czasie wzniosła się ku iebu biała kula świetlna, po czym zaczął terkotać karabin maszynowy. Trudno było zorientować się, czy strzelają asi czy też ostrzeliwują nas z niemieckiego karabinu partyzanci. W zgiełku i straszliwym zamieszaniu powyskakiwa- liśmy z przedziałów, potykając się o kupy żwiru na dwor- cu. Ukryliśmy się w pobliskich krzakach. Wybuchła bez- myślna strzelanina. Nikt z nas nie miał odwagi schronić się w pobliskim lesie. Las ten, siedziba partyzantów, z którego raz po raz rozlegały się strzały, wydawał nam się istnym piekłem. Po jakimś czasie nastąpiła cisza. Ale na krótko. Zakłó- ciły ją wrzaski i jęki rannych oraz słowa komendy. Ostro- żnie, powoli podnieśliśmy się, grupkami i w pojedynkę zaczęliśmy wracać do przedziałów. Sześciu zabitych, jedenastu rannych, przeszło cztery godziny postoju — oto bilans tego, co się przed chwilą zda- rzyło. Patrole, które po obu stronach torów przeszukały las, nie natrafiły na żadne ślady. Już Pierre z małej pa- ryskiej pływalni opowiadał mi o partyzantach. Długo obiecywany przez mocarstwa zachodnie „drugi front" został w swoisty sposób urzeczywistniony przez partyzan- tów na terenach Związku Radzieckiego. Wreszcie dotarliśmy do celu. Minąwszy ruiny przed- mieść pociąg wyjechał wolno na podziurawiony przez kule i pociski dworzec. Kijów był pierwszym miastem radzie- im, które poznałem w czasie wojny, nie licząc oczywiście yg1, gdzie zatrzymałem się tylko na kilka godzin, oraz 243 Leningradu, który poznałem tylko poprzez szkło mojej polowej lornety. Skrzypiący, straszliwie kołyszący się tramwaj podwiózł mnie do dowództwa frontu. Przed budynkiem gromadzili się żołnierze wszystkich rodzajów broni; byli to urlopowi- cze, chorzy i lekko ranni. Każdy szukał swojej dywizji, domagał się pieczątki na dokumencie podróży, dostawał j porcję żywności i ulatniał się. Ci, którzy zgubili swój od- dział, musieli czekać albo też przydzielano ich do innych jednostek, gdyż dowództwo nie znało miejsca postoju ich dywizji. Na wschód od Dniepru panowało straszliwe zamieszanie, nikt nie potrafił nakreślić sytuacji. Przypadkowo spotka- 1 łem znajomego majora. Czerwone pasy na spodniach świadczyły, że jest oficerem sztabu generalnego. Dowie- działem się od niego, że niektóre jednostki Grupy Armii Południe wycofują się na linię obronną na zachodnim brzegu Dniepru. Większość dywizji przechodzi przez Kijów. — Jeżeli będzie pań miał szczęście, zastanie pan w mie- ście jeszcze 19 dywizję pancerną. — Uważa pan major, że utrzymamy linię Dniepru? — Mam nadzieję. Niestety pozycje na zachodnim brze- gu, o których nam tyle opowiadano, nie istnieją. Miały tam być nie tylko rowy, ale szańce i bunkry; są tylko nie- liczne rowy. Poza tym Rosjanie w kilku miejscach prze- prawili się podobno przez rzekę i utworzyli przyczółki mostowe. Nie wygląda to zbyt zachęcająco. — A co będzie z Kijowem? Gzy należy liczyć się z tym, że Rosjanie powrócą do miasta? — Po tamtej stronie Dniepru zrównaliśmy wszystko z ziemią. Nasi saperzy dobrze się spisali. Tamtejsze wsie przestały istnieć, ludność i bydło uprowadziliśmy, wszy- stkie szosy, mosty i linie kolejowe zostały doszczętnie zniszczone. Nawet zbiory puściliśmy z dymem. Ruski mogą przyjść za kilka dni albo nawet w każdej chwili. 244 iest zadziwiające, jak te Ruski się spisują. Nie mo- ^ cnhie z nimi poradzić. Nie dają nam ani chwili wy- łow te przeraziły mnie. Nie przeżyłem dotąd odwrotu, woli pytałem siebie samego: „Po co to wszystko? c0 palić, niszczyć i rabować, jeżeli nie można przeciw- ika powstrzymać?" Nie stawiałem sobie naturalnie pyta- ia czy te akcje niszczycielskie są słuszne, czy nie; los własnego wojska interesował mnie stokroć więcej niż cierpienia ludności rosyjskiej. Wszystko było teraz dla mnie czymś nowym. Pod Le- ningradem niewielkie przełamanie na danym odcinku fron- tu było już sensacją. Tu należało stosować inne metody. Tu chcąc się orientować, należało mieć nie jedną mapę, lecz co dzień, co godzinę coraz to nową. Tu siły Wehrmachtu — jak na ruchomej taśmie — zmieniały miejsce stacjonowa- nia. Dowiedziałem się po jakimś czasie, że dywizja moja przeszła przez Kijów przed dwoma dniami i zajęła pozycję na łuku Dniepru, w odległości stu kilometrów od Kijo- wa. Szczegółów nikt nie potrafił mi podać. Z kilkoma żołnierzami, którzy również szukali 19 pan- cernej, wpakowałem się do ciężarówki naładowanej po brzegi przeróżnym sprzętem i materiałem. Ruszyliśmy z Kijowa w kierunku Żytomierza. Musieliśmy wielokrot- nie zbaczać, jechać drogami okrężnymi. Nękani przez lo- tnictwo radzieckie, dotarliśmy do drogowskazu informują- cego o miejscu postoju korpusu. Wysiadłem z ciężarówki i udałem się na poszukiwania siedziby sztabu. Dowiedzia- łem się tam, że dywizja moja ulokowała się na południe od Kijowa, aby przeciwnika, który przeprawił się przez rzekę, odrzucić na drugi brzeg. Chciałem koniecznie ucze- stniczyć w tej akcji. Ale wszędzie dokoła roiło się od par- yzantów i spadochroniarzy, mowy nie było, by bez kon- w°]u ruszyć dalej. Musiałem czekać pół dnia, aż wreszcie Przyłączyłem się do kolumny odwodowej, która posuwała 245 się pod ochroną wyremontowanych czołgów. Po drodze zostaliśmy ostrzelani z broni maszynowej. Zameldowałem się w sztabie dywizji. Moje tak szybkie stawienie się w jednostce wywołało niemałe zdziwienie. Przypomniałem sobie Kraków, brata, wódkę, kawę i schlu- dne łóżko. W głębi duszy byłem bardzo dumny, kie- dy dowódca dywizji powitał mnie słowami: — Cieszę się, że odnalazł nas pan tak szybko; trzy dni temu jeszcześmy nie wiedzieli, gdzie wylądujemy. U dowódcy dywizji zgromadzeni byli dowódcy poszcze- gólnych odcinków. Ubrani w czarne i szare kurtki, w skó- rzane kamizelki, otuleni szalikami, w sznurowanych bu- tach sprawiali wrażenie, jakby byli modelami na grote- skowej rewii mody. Każdy miał na sobie, co chciał lub co jeszcze posiadał. Każdy był inaczej ubrany. Inaczej rów- nież każdy z uczestników narady komentował sytuację na podstawie map. Jeden wyciągnął swoją mapę niedba- łym ruchem z cholewy, drugi z teczki, trzeci przymocował ją pluskiewkami do składanej deski. Przed rozpoczęciem' narady pułkownik kazał napełnić szklanki koniakiem. Nastąpiły meldunki, raporty o stra- tach. Liczebność poszczególnych pułków spadła do liczeb- ności batalionów. Połowa czołgów pozostała na szosach; wymagały gruntownych napraw. Z 19 dywizji pancernej cieszącej się świetną opinią pozostały żałosne resztki. Po- szczególni dowódcy pozakreślali na mapie czerwonym ołówkiem pozycje przeciwnika, który przekroczył Dniepr. Rzeka tworzyła tutaj wystające z naszej linii bojowej na wschód kolano, rodzaj półwyspu, nadającego się na przy- czółek mostowy. Dla wyrzucenia przeciwnika z tych pozy- cji zmobilizowano cztery dywizje. Punkty ataku nakreślo- no niebieskimi strzałkami. Pułkownik wyczuł, że nie po- dzielamy jego zdania. Toteż zapytał: — Co się stało? — Jeżeli się tam wpakujemy, Rosjanie zdziesiątkują nas artylerią z obu stron. — Lotnicy nie złożyli żadnych meldunków o większych 246 ch artyleryjskich. Rosjanie rzucili wszystko na przy- S1 Aje]c mostowy, poza przyczółkiem są jeszcze słabi. Na- pierają przede wszystkim na Kijów. ¦>¦ "__Mimo tego oceniam sytuację pesymistycznie, jeżeli asiadujące z nami oddziały nie będą miały więcej czoł- gów niż my. __ Ue ma pan naprawdę tych czołgów? __Siedem, panie pułkowniku. Cztery mogą jeszcze dzi- siaj przybyć z warsztatu naprawczego. Taki był przebieg rozmowy między dowódcą dywizji, który popijał koniak, oraz dowódcą pułku, który przez cały czas nie wyjmował ręki z kieszeni. „Co za rozprzężenie!" — pomyślałem sobie, porównując zachowanie się tych dwóch yrysokich oficerów z naszym zachowaniem się podczas ćwiczeń taktycznych w Paryżu. W sztabie mojej jednostki oczekiwało mnie dwóch ofi- cerów wraz z lekarzem. Oficerowie nie bardzo oriento- wali się w sytuacji, ich informacje sprzeczne były z tym, co mi powiedział dowódca kompanii. Tylko lekarz — do- ktor Habermann — podał mi dokładnie cyfry zabitych, rannych i chorych. Był to człowiek młody, miał oba Krzyże Żelazne, odznakę za odniesione rany oraz za zniszczenie czołgu. Widać, musiał być też dzielnym żołnierzem. Właś- nie od niego dowiedziałem się wielu szczegółów. Schara- kteryzował mi krótko sytuację, pokazał na mapie, gdzie rozlokowane są trzy kompanie względnie ich niedobitki, wymienił liczbę dział, ilość amunicji oraz zdolnych jeszcze do użytku pojazdów. Byłem zdumiony. Toteż zapyta- łem:— Panie doktorze, mam wrażenie, że jest pan bardziej adiutantem niż lekarzem. Jestem jednym i drugim. Nasz dowódca, który zgi- nął, zabierał mnie ze sobą na wszystkie obchody, a adiu- tanta zostawiał w okopach. Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby pan poszedł za jego przykładem. Ależ, doktorze, przecież ma pan zadania zupełnie mne. 247 — Rannym udziela sią tylko pierwszej pomocy na fron- cie, a resztę niechaj załatwiają punkty opatrunkowe. Na- sza służba sanitarna w kompaniach nie jest już taka, jaka była dawniej. Zgodziłem się na prośbę doktora Habermanna, aby mi stale towarzyszył. Bardzo go lubiłem. Cała niemal dywizja składała się z Saksończyków, których rozmów prowadzo- nych w dialekcie prawie nie rozumiałem, oraz ze starych żołnierzy wojsk pancernych. Wszyscy byli zaciekłymi hi- tlerowcami. Choć i ja należałem do partii narodowoso- cjalistycznej, w porównaniu ze mną byli o wiele bardziej gorliwi. Pewnego rodzaju równowagę utrzymywał dowód- ca dywizji, pułkownik Kallner, rodem z Prus Wschodnich. Był bardziej krytyczny. Kiedy wkrótce po moim przybyciu do dywizji awansował na generała majora i uroczyście ob- chodziliśmy to wydarzenie, chyba nieprzypadkowo zapo- mniał wychylić toast za zdrowie fiihrera i naczelnego wo- dza. Jeżeli chodzi o radziecki przyczółek mostowy, to nie by- liśmy w stanie go zlikwidować. O godzinie szóstej rano otworzyła morderczy ogień artyleria, po czym ruszyły cztery dywizje. Z początku posuwaliśmy się energicznie naprzód. Armia Czerwona cofnęła się nad Dniepr, wyko- rzystując głębokie i strome parowy. Ogień naszej artylerii nie ustawał, salwa następowała za salwą. Ale kanonierzy baterii nie mogli dostrzec celu, widział go tylko podporucz- nik. Tylko on mógł stwierdzić, że pociski baterii kładą przeciwnika pokotem. Kiedy do niego podszedłem, zaczął się śmiać na całe gardło. Nietrudno było mi stwierdzić, że jest pijany. Bełkocąc coś przytknął do ust butelkę napeł- nioną koniakiem. — Człowieku, przecież pan jest pijany jak bela, proszę położyć flaszkę, przecież pan w tym stanie nie może ni- czego dojrzeć. — Mogę, panie kapitanie, mogę. Proszę spojrzeć, jak 248 nie trafiają nasze pociski. Dawno nie widziałem, że- CU Rosianie tak wiali. To myśmy w ostatnich miesiącach ky. ^ jajj zające, dobrze, że teraz wreszcie przeszliśmy H^ataku. Czy to nie powód do chlania. T nodporucznik — dla zadokumentowania swoich słów — łyknął znowu sporą porcją koniaku. Nagle przeciwnik zaczął stawiać gwałtowny opór. Choć byliśmy od Dniepru oddaleni zaledwie o parą kroków, nie mogliśmy już posunąć się dalej. Po jakiejś godzinie zjawił sie generał Kallner. Tymczasem założono kabel telefoni- czny mógł więc porozumieć się z naszego wzgórza ze swo- ią dywizją, z jednostkami znajdującymi się obok oraz z korpusem. Ze strzępów rozmów, które prowadził, zorien- towałem się, że pragnie z dowódcami pozostałych trzech dywizji omówić nową fazę ataku. Propozycje jego skiero- wane zostały do korpusu, czekał na odpowiedź. My rów- nież. Artyleria strzelała w dalszym ciągu, pojazdy mecha- niczne tankowały, piechota rozłożyła się na trawie. Na- reszcie odpowiedź została zakomunikowana: wydzielić na- tychmiast dwie dywizje i wysłać je w kierunku Kijowa. Pozostałe dywizje łącznie z 19 pancerną mają za wszelką cenę oczyścić przyczółek mostowy. Generał śmiertelnie blady wrzasnął do słuchawki: — Żądałem przed chwilą pomocy lotnictwa oraz czołgów. Bez nich nie ruszymy z miejsca. Jakże mamy teraz atako- wać dalej, i to jeszcze bez dwóch dywizji? Korpus odpowiedział:' — Bardzo nam przykro, ale tak brzmi rozkaz z góry. — Przecież to niemożliwe, zupełnie wykluczone. Na to korpus: — Musi być wykonane. — Te dwie dywi- zje są nieodzownie potrzebne, Rosjanie przełamali w pew- nym miejscu front. A zresztą to rozkaz fiihrera. Generał Kallner rzucił z furią słuchawkę. Stojący obok mego, pijany w sztok porucznik artylerii, darł się wniebo- głosy: — Sto mniej! Ognia! 241 Czerwonoarmiści parli wciąż naprzód. Generał wyma- chując laską, bez której trudno mu było się obyć, zawo- łał: — Przecież ten łobuz jest pijany. Rozkaz i posłuszeństwo Po nieudanym ataku okopaliśmy się na czas dłuższy nad jednym z zakrętów Dniepru. Na północ od nas toczyły się zażarte walki, trzymaliśmy jeszcze przyczółek mostowy Kijów, na który przeciwnik napierał coraz większymi si- łami. 6 listopada musieliśmy miasto ewakuować. Armia Czerwona dotarła aż do Żytomierza i Korostenia, ale zo- stała odrzucona na Kijów. Na naszym odcinku przeciwnik atakował tylko pozornie, by przeszkodzić odciąganiu re- zerw. Znajdowałem się właśnie u jednego z moich dowódców plutonu, kiedy artyleria radziecka zasypała nasze pozycje gradem granatów. Ruszyliśmy biegiem do pobliskiego bun- kra, gdzie u wejścia zasypały nas dwa pociski ciężkiego kalibru oraz liczne bomby. Uwięziony między dwiema bel- kami, mając w ustach i w nosie masę piasku, poczjułem w okolicach brzucha uderzenia butem. Zacząłem się dusić, nie mogłem złapać oddechu, ale byłem jeszcze przytomny. Dręczyła mnie świadomość, że jeżeli Rosjanie dokonają wyłomu, nikt nie będzie wiedział, że zostaliśmy tutaj zasypani, a więc nikt nas nie odkopie i po prostu udusimy się. Chciałem krzyczeć, ale mogłem wydobyć ze siebie tyl- ko jęk, po czym wszystko się skończyło. Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem nad sobą niebo oraz twarz pochylającego się nade mną lekarza sztabowego. W ogniu artylerii radzieckiej odgrzebano nas. Teraz arty- leria milczała, bombowce powróciły na swoje pozycje wy- padowe. W odległości kilku metrów ode mnie leżały zwło- ki dowódcy plutonu i jednego z łączników. Nie mogłem się poruszać, spoglądając na pędzące po niebie obłoki nie 250 łem wcale sobie sprawy, czy jestem szczęśliwy, czy • Straszliwy ból rozsadzał mi czaszkę, czułem się okrop- 111 Nagle zjawił się przede mną generał, któremu nadgorli- radiotelegrafista złożył meldunek, że zginąłem. Dy- wnkcje generalskie dokonały istnego cudu. Zerwałem się „a równe nogi, przyłożyłem rękę do głowy, choć nie mia- łem ani hełmu, ani czapki. Ale nie mogłem dokończyć mel- dunku, dostałem straszliwych wymiotów. Położono mnie na trawie. Generał przysłał mi po godzinie butelkę szam- pana dzięki któremu stosunkowo szybko przyszedłem do siebie. Zostałem przy dywizji, doktor Habermann robił wszystko dla przezwyciężenia szoku, którego doznałem. Nadeszła zima, nie tak nagle i gwałtownie jak na półno- cy. Zbliżało się trzecie Boże Narodzenie od czasu wybu- chu wojny ze Związkiem Radzieckim. Nie odczuwaliśmy świątecznego nastroju. Nie mogliśmy zapomnieć naszej naiwności, kiedy to wierzyliśmy, że już na Boże Narodze- nie 1941 roku będziemy w domu. Już dawno opuściliśmy pozycje nasze nad Dnieprem, a w zaciekłych walkach w rejonie Żytomierz—Fastow ponieśliśmy olbrzymie stra- ty. Beznadziejna próba zdobycia z powrotem Kijowa po- chłonęła wiele ofiar i została w końcu zaniechana. Ogarnia- ła mnie rozpacz, że zdziesiątkowanym batalionom narzuco- no zadania, których by nawet całkowicie skompletowana dywizja wykonać nie potrafiła. Wojsko dokonywało wyczynów nadludzkich. Ale w walce o przedzieranie się w tył zwycięstwo odnosili ci, którzy byli silnijsi. Słabeusze ginęli. Nieludzka moralność. A przecież dufnr w swoją wyższość rasową — samiśmy ją latami propagowali. Przy odwrocie ogromną rolę odgrywał strach,-że Rosjanie w od- wet za straszliwe okrucieństwa ze strony niemieckiej zechcą zapłacić pięknym za nadobne. Co do sprzętu — można go było jakoś uzupełniać. Gorzej wyglądała sprawa uzupełniania ludzi. Powrót starego kumpla z lazaretu radował nas bardziej niż przysłanie 251 dziesięciu młodych rekrutów. Dla wzmocnienia naszych pozycji przydzielono do nas batalion marszowy, którego wartości bojowej nie można było ocenić, ponieważ jego żołnierze ledwie się znali. Na Boże Narodzenie gromadziliśmy już od tygodni różne specjały. Poza tym otrzymaliśmy przydział specjalny: pa- pierosy, cygara, wódkę i koniak. Na froncie było względnie spokojnie, wszystko przemawiało za tym, że święta rów- nież nie przyniosą zmiany na gorsze. W przeddzień Wilii przybraliśmy choinki srebrem z pu- dełek od papierosów, oprócz przydziału nadzwyczajnego dostaliśmy paczki z kraju. Tu i ówdzie nucono półgłosem kolędy, grano na harmonijkach, z hukiem pękały korki. I oto nagle rozpętała się ofensywa radziecka. Huraganowy ogień artylerii wypędził z rowów i bunkrów nieprzytom- nych ze strachu grenadierów i żołnierzy wchodzących w skład batalionu marszowego. Potem pociski zaczęły spa- dać poza nami, dziesiątkując uciekającą piechotę, niszcząc pojazdy. Nasze czołgi oraz nieliczne kaemy na próżno usiłowały stawić opór. Czerwonoarmiści zmusili je do mil- czenia i parli naprzód. Z początku pozostawałem z moimi ludźmi w bunkrze, który chwiał się i dygotał od poszcze- gólnych eksplozji. Nie mieliśmy innego wyboru, jak tyl- ko — założywszy na głowy hełmy — czekać. Opuszczenie bunkra byłoby równoznaczne z samobójstwem. Przeciw- nik przerwał swym ogniem połączenia telefoniczne i ra- diowe. Byliśmy bez łączności z kompaniami i dywizją. Kie- dy kierunek ognia zmienił się, wyszliśmy z bunkra i za- częliśmy się posuwać przed siebie, raz po raz padając na ziemię. Przeciwnik zbliżał się na naszych oczach. Ujrzeliś- my wolno posuwające się cztery czołgi, za którymi podą- żała piechota. Tworzyliśmy niewielką grupę, składającą się z łączników i saperów oraz z lekarza i oficera ordy- nansowego. Kiedy czołgi zbliżyły się na odległość kilku metrów, otworzyliśmy wściekły ogień, jedno z naszych dział unieszkodliwiło pierwszą salwą jeden z czołgów ra- 252 • kich. Radzieckie T 34 znikły w dołach i parowach. Po inie przeciwnik znowu się pojawił. Toczyło się teraz ^° m czołgów, którym towarzyszyła piechota, wydająca 0 ^e okrzyki: hura, hura. Nagle za naszymi plecami roz- \ się straszliwy huk. Nad naszymi głowami przeleciało fika tuzinów pocisków dymnych, szturm radziecki został ieszcze powstrzymany. Jedno z naszych dział unieru- homilo dwa czołgi. Wysłałem łącznika do baterii pocisków dymnych, aby zapewnić sobie dalszą pomoc. Od dowódcy baterii dowiedzieliśmy się, że cała dywizja cofnęła się, a on ¦wystrzelał już całą swoją amunicję. Musiał zniszczyć swoje działa i ze swoimi ludźmi wycofać się wraz z dywizją. Piechota nie potrafiłaby obsłużyć dział. Znowu byliśmy zdani tylko na siebie samych. Opór nasz 1 nagły atak pocisków dymnych mógł wywołać u przeciw- nika wrażenie, że rozporządzamy jednak niemałymi siłami. Zanim znowu zaatakował nasze wzgórze, zaczął ostrzeli- wać swoją artylerią teren poza nami. Ale naszych oddzia- łów już tam nie było. Jak długo blokowaliśmy szosę, dy- wizja — cofnąwszy się — mogła się jakoś pozbierać. Po upływie pół godziny znowu zjawiły się dwa radzieckie czołgi. Jeden objechał ostrożnie wzgórze. Dałem rozkaz ostrzelania go i zniszczenia. Drugi ruszył prosto na nasze pozycje. Nie mogliśmy go zatrzymać ogniem karabinów maszynowych, ale nie mo- gliśmy również dopuścić, żeby się przedarł, bo gdyby mu się to udało, zostalibyśmy w płaskich rowach zmasakro- wani. Tkwiłem razem z doktorem w jakimś dole. Czołg zbli- żał się metr za metrem na naszych oczach, od czasu do czasu ostrzeliwując wzgórze granatami. Nagle motor za- czął ryczeć, T 34 ruszył w naszą stronę w szalonym tempie i zatrzymał się przed nami. Wziąłem dwa magnetyczne ła- dunki pancerne i pobiegłem naprzeciw czołgów. Jeden wy- padł mi z ręki, z drugim skoczyłem do czołgu, rzuciłem do wnętrza ładunek i odskoczyłem. Był po temu najwyż- 253 szy czas, gdyż czerwonoarmiści widząc, co się dzieje, za- częli mnie ostrzeliwać z kaemów. Czołg przejechał jeszcze parę metrów, po czym ładunek wybuchnął i maszyna za- częła płonąć tuż przed naszymi pozycjami. Załoga czołgu została wzięta do niewoli. W obliczu skierowanych na nią kaemów i broni automatycznej musiała się poddać. Kiedy zdarzały się pojedyncze ucieczki żołnierzy lub kiedy naszych ludzi ogarniała panika masowa, mówiono zawsze jedynie i wyłącznie o tchórzostwie. Uważałem tę ogólną ocenę za całkowicie fałszywą. Z drugiej strony by- łoby niewłaściwie mówić w takich wypadkach, jak opisa- ny przed chwilą przeze mnie, tylko o dzielności. Później sam nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego zachowałem się właściwie tak czy inaczej. Była w tym reakcja na bez- ustanne ciosy zadawane przez przeciwnika, był również instynkt samozachowawczy podtrzymywany przez niemałe porcje alkoholu. Odkomenderowani na śmierć, biliśmy się, aby przeżyć. Gloryfikacja tego obłędu jako bohaterstwa świadczyła o ignorancji. Podczas gdy czołg radziecki dopalał się, przeciwnik ostrzeliwując nas ciężką artylerią próbował jeszcze dwu- krotnie zdobyć wzgórze szturmem. Bitwa o wzgórze i szo- sę trwała do wczesnego popołudnia, prawie sześć godzin. Powoli sytuacja stawała się więcej niż krytyczna. Mieliśmy jednego zabitego i pięciu rannych, amunicji wystarczało najwyżej na odparcie dwóch ataków. Biorąc te względy pod uwagę, zdecydowałem się nie bronić wzgórza i wraz z kolegami wycofać się do dywizji. Wypełzliśmy z do- łów, dotarliśmy do skraju lasu. Podczas tego czołgania się odwrót nasz osłaniały salwy kaemów. Dotarliśmy do pa- rowu, kierowaliśmy się na zachód. Pod wieczór dotarliśmy do pierwszych czujek naszych dywizji, przekroczyliśmy nową linię frontu, która miała być utrzymana „za wszelką cenę", dobrnęliśmy do punktu dowodzenia sztabu dywizji, którym była zwykła chałupa. Zameldowałem się u genera- ła, podał mi rękę, nie mówiąc ani słowa, i wrócił do roz- 254 iednym z dowódców pułku. Adiutant jego, młody ^^Wułkownik> zażądał ode mnie raportu. Posługując się P° P 0piSałem mu przebieg dnia. Generał podszedł do sto- "^edy skończyłem, adiutant zapytał: — Gdzie dosięgną! rozkaz dywizji? __-^ic me wiedziałem o żadnym rozkazie. podpułkownik ofuknął mnie: — Nie wie pan, o co cho- .? przecież miał pan wycofać się i dołączyć do dywizji w południe. Kiedy pan otrzymał rozkaz? Zacząłem rozumieć. Łącznik, którego wysłano z rozka- zem, nie dotarł do mnie. __Przecież musiał pan otrzymać rozkaz — upierał się adiutant. __ Bardzo mi przykro, panie pułkowniku, ale w ciągu całego dnia nie miałem żadnych wiadomości z dywizji. Wysłałem gońca jako eskortę z jeńcami, żadnego rozkazu nie otrzymałem. Adiutant z głupia frant rzucił mi pytanie: — Jeżeli nie otrzymał pan rozkazu, to dlaczego się pan wycofał? — Z własnej decyzji, panie pułkowniku. Spełniliśmy zadanie, ponieśliśmy straty, mieliśmy mało amunicji, trzy- manie wzgórza byłoby pozbawione sensu i pociągnęłoby sobą niepotrzebne ofiary. W najlepszym razie do- za stalibyśmy się do niewoli. Nagle wtrącił się generał: — Idiota z pana, Winzer. A adiutant dalej jeszcze perorował: — Trzymanie wzgó- rza przez cały dzień wcale nie było pańskim zadaniem. Na- leżało raczej pomyśleć o swojej 2 kompanii, która utraciła prawie wszystkie działa. W innych okolicznościach cała sprawa mogłaby znaleźć się przed sądem wojennym. Ale dajmy temu wszystkiemu pokój, tak czy inaczej postawa pana była bez zarzutu i zasługuje pan na uznanie. Dotknięty do żywego, wybuchnąłem: — Panie pułkowni- ku, żaden z zarzutów nie jest słuszny. Nasz odcinek był tak duży, że nie byłem w stanie dowodzić oddziałem. Nie mie- liśmy żadnej łączności ani telefonicznej, ani radiowej, dzia- 255 ła 2 kompanii zostały poustawiane w odległości pięciu ki- lometrów. Jakże mogłem dowodzić, kiedy dowódca kom- panii nie był tego w stanie uczynić?! Co w ogóle ma robić załoga czołgu, kiedy piechota ucieka i czołgi się cofają? Panie pułkowniku, dywizja zwiała, a co do mnie, to proszę mnie postawić przed sąd wojenny. Potrafię wyjaśnić, dla- czegośmy te działa utracili. Generał położył mi rękę na ramieniu i powiedział: — Niech się pan uspokoi, przecież wszystko jest w porządku. Jak zawsze — wszystko znowu było w porządku! Potem generał poczęstował mnie kielichem koniaku i powiedział: — Prawdziwy „Napoleon". Z przydziału świątecznego. Najlepszy alkohol, jaki w ogóle istnieje. Pańskie zdrowie, mój drogi! — Zdrowie pana generała! Od tej chwili postanowiłem nie czynić niczego bez wy- raźnego rozkazu. Byłem teraz tylko oficerem, tylko orga- nem wykonawczym ciągle jeszcze funkcjonującego apara- tu. Przestałem być żołnierzem ciałem i duszą. Ale co ta decyzja była warta? Czy powziąwszy ją, zmieniłem swoje postępowanie? Oto pytania, które poczęły mnie dręczyć? Gorzkie przeżycia ubiegłych lat — świadomość krwawej rozprawy z radziecką ludnością cywilną i dotychczasowy udział w szaleńczej wojnie — nie potrafiły wstrząsnąć moim światopoglądem. Dopiero zranienie wdrażanego mi poczucia honoru sprawiło, że zachwiała się moja wiara w ideał żołnierski. Nie była to jeszcze postawa zdecy- dowana, nie umiałem jeszcze wyciągnąć odpowiednich wniosków, nie zerwałem jeszcze więzi łączących mnie z wrogami naszego narodu. Choć przykro mi o tym mó- wić, wyznaję szczerze, że pozostałem nadal ich bezwolnym narzędziem. Wkroczyliśmy w rok 1944, pędziliśmy dalej, gnani wciąż przez Armię Czerwoną. Radzieckie kliny pancerne wbi- jały się teraz w nasze dywizje, zamykały nas w mniej- 256 zych luk większych kotłach. W owym czasie zrodziło się d żołnierzy powiedzonko: „Naprzód, koledzy, cofamy Cofaliśmy się, i to niewąsko. jja skutek braku paliwa wysadzaliśmy w powietrze asze czołgi, lotnictwo radzieckie niszczyło tysiące naszych oiazdów, unieszkodliwiało działa, całe baterie stały go- dzinami w miejscu z powodu braku ciągników i koni. Żoł- nierze wyrzucali broń i sprzęt, rannych pozostawiano swemu losowi, nie było mowy o grzebaniu zmarłych. Zdarzało się coraz częściej, że wystarczało kilka salw katiuszy, zwanej u nas „organami Stalina", lub pełna gro- zy, nie sprawdzona wiadomość, że przełamały się czoł- gi radzieckie, by wywołać nieopisaną panikę. Uciekali szeregowcy nie oglądając się na swoich oficerów, a by- wało i tak, że nerwowi dowódcy skłaniali swoje oddziały do bezładnej ucieczki. Niezależnie od ogólnego, panicznego odwrotu saperzy dokonywali jeszcze w niektórych punktach swego „dzie- ła". Wysadzali w powietrze nie tylko działa i sprzęt, nie- mych świadków klęski. Pobita armia pozostawiała inne jeszcze ślady, wołające o pomstę do nieba: zburzone mia- sta i wsie, zniszczone tory kolejowe, mosty i szosy, stra- towane pola, wypalone domy, szkoły, muzea, szpitale i fa- bryki. Zgodnie z rozkazem, pozostawiała za sobą spaloną ziemię. Wojska niemieckie cofały się coraz dalej na zachód, ale komunikaty Wehrmachtu określały to jako zaciekłe walki obronne oraz planowe wyprostowywanie frontu. Słucha- jąc tych komunikatów, miało się czasami ochotę dostać w swoje ręce ich autorów. Wszystko wskazywało na to, ze nasz sztab generalny nie ma już ani czasu, ani możności robienia jakichkolwiek planów. Dyktował je przeciwnik. Pewnego dnia, podczas narady dowódców, podszedł do stołu, na którym rozłożone były mapy, generał i wysłucha- wszy naszych raportów odezwał się: — Panowie, wracam 17 ~ 2<*Uerz trzech armii 257 ła 2 kompanii zostały poustawiane w odległości pięciu ki- lometrów. Jakże mogłem dowodzić, kiedy dowódca kom panii nie był tego w stanie uczynić?! Co w ogóle ma robić załoga czołgu, kiedy piechota ucieka i czołgi się cofają? Panie pułkowniku, dywizja zwiała, a co do mnie, to proszę mnie postawić przed sąd wojenny. Potrafię wyjaśnić, dla- czegośmy te działa utracili. Generał położył mi rękę na ramieniu i powiedział: — Niech się pan uspokoi, przecież wszystko jest w porządku. Jak zawsze — wszystko znowu było w porządku! Potem generał poczęstował mnie kielichem koniaku i powiedział: — Prawdziwy „Napoleon". Z przydziału świątecznego. Najlepszy alkohol, jaki w ogóle istnieje. Pańskie zdrowie, mój drogi! — Zdrowie pana generała! Od tej chwili postanowiłem nie czynić niczego bez wy- raźnego rozkazu. Byłem teraz tylko oficerem, tylko orga- nem wykonawczym ciągle jeszcze funkcjonującego apara- tu. Przestałem być żołnierzem ciałem i duszą. Ale co ta decyzja była warta? Czy powziąwszy ją, zmieniłem swoje postępowanie? Oto pytania, które poczęły mnie dręczyć? Gorzkie przeżycia ubiegłych lat — świadomość krwawej rozprawy z radziecką ludnością cywilną i dotychczasowy udział w szaleńczej wojnie — nie potrafiły wstrząsnąć moim światopoglądem. Dopiero zranienie wdrażanego mi poczucia honoru sprawiło, że zachwiała się moja wiara w ideał żołnierski. Nie była to jeszcze postawa zdecy- dowana, nie umiałem jeszcze wyciągnąć odpowiednich wniosków, nie zerwałem jeszcze więzi łączących mnie z wrogami naszego narodu. Choć przykro mi o tym mó- wić, wyznaję szczerze, że pozostałem nadal ich bezwolnym narzędziem. Wkroczyliśmy w rok 1944, pędziliśmy dalej, gnani wciąż przez Armię Czerwoną. Radzieckie kliny pancerne wbi- jały się teraz w nasze dywizje, zamykały nas w mniej- 256 7ych lub większych kotłach. W owym czasie zrodziło się śród żołnierzy powiedzonko: „Naprzód, koledzy, cofamy Cofaliśmy się, i to mewąsko. jja skutek braku paliwa wysadzaliśmy w powietrze asze czołgi, lotnictwo radzieckie niszczyło tysiące naszych pojazdów, unieszkodliwiało działa, całe baterie stały go- dzinami w miejscu z powodu braku ciągników i koni. Żoł- nierze wyrzucali broń i sprzęt, rannych pozostawiano swemu losowi, nie było mowy o grzebaniu zmarłych. Zdarzało się coraz częściej, że wystarczało kilka salw katiuszy, zwanej u nas „organami Stalina", lub pełna gro- zy nie sprawdzona wiadomość, że przełamały się czoł- gi radzieckie, by wywołać nieopisaną panikę. Uciekali szeregowcy nie oglądając się na swoich oficerów, a by- wało i tak, że nerwowi dowódcy skłaniali swoje oddziały do bezładnej ucieczki. Niezależnie od ogólnego, panicznego odwrotu saperzy dokonywali jeszcze w niektórych punktach swego „dzie- ła". Wysadzali w powietrze nie tylko działa i sprzęt, nie- mych świadków klęski. Pobita armia pozostawiała inne ¦ jeszcze ślady, wołające o pomstę do nieba: zburzone mia- sta i wsie, zniszczone tory kolejowe, mosty i szosy, stra- towane pola, wypalone domy, szkoły, muzea, szpitale i fa- bryki. Zgodnie z rozkazem, pozostawiała za sobą spaloną ziemię. Wojska niemieckie cofały się coraz dalej na zachód, ale komunikaty Wehrmachtu określały to jako zaciekłe walki obronne oraz planowe wyprostowywanie frontu. Słucha- jąc tych komunikatów, miało się czasami ochotę dostać w swoje ręce ich autorów. Wszystko wskazywało na to, ze nasz sztab generalny nie ma już ani czasu, ani możności robienia jakichkolwiek planów. Dyktował je przeciwnik. Pewnego dnia, podczas narady dowódców, podszedł do stołu, na którym rozłożone były mapy, generał i wysłucha- wszy naszych raportów odezwał się: — Panowie, wracam 17 ~ 2<*iierz trzech armii 257 właśnie z narady u feldmarszałka von Mansteina. Za chwilę nakreślę panom obraz sytuacji w zasięgu Grupy Armii Południe. To, cośmy usłyszeli z jego ust, pokrywało się z naszy- mi obawami. Komunikaty Wehrmachtu w tak mglisty sposób charakteryzowały sytuację na froncie wschodnim, że nikt nie mógł się zorientować, jak to wygląda napraw- dę. Ze słów generała wynikało, że na całym ogromnym froncie sytuacja jest podobna do naszego małego odcinka. Aby zapobiec pełnej katastrofie, należy uczynić wszystko celem powstrzymania gwałtownego odwrotu. Nie słyszeliśmy dotąd nigdy tak jednoznacznych słów. W ogóle nigdy nie mówiono o katastrofie. Generał, które- mu krew uderzyła do głowy, ciągnął dalej: — Manstein kilkakrotnie zaproponował fiihrerowi dalsze cofnięcie fron- tu. Zdaniem Mansteina, już dawno należało się najpierw wycofać, a dopiero potem przygotowywać się do nowej ofensywy. Ale fiihrer wydał rozkaz trzymania każdej pię- dzi ziemi za wszelką cenę. Od dnia dzisiejszego nie wolno nam nawet dopuszczać myśli o cofaniu się. Każda próba odwrotu będzie naj surowiej karana. Generał Kallner spojrzał na nas, ale że nikt się nie odezwał, więc kontynuował: — Wbrew swemu własnemu zdaniu, Manstein nie miał nam nic innego do przekazania poza bezwzględnym żądaniem Hitlera: trzymać się za wszelką cenę. Manstein dobrze wie, że nasze dywizje na tym odcinku są przetrzebione i zdziesiątkowane. Zwróciliś- my mu na to uwagę. Nie mogę zrozumieć tego człowieka. Dlaczego nie przeciwstawi się temu facetowi, dlaczego nie walnie w stół swoją marszałkowską buławą? Było jasne, że generał, mówiąc o facecie, miał na myśli Hitlera. Ale nikt z obecnych nie wziął mu tego za złe. Nawet niektórzy zwolennicy Hitlera mówili w owym cza- sie z całą szczerością, że byłoby lepiej, gdyby naczelne do- wództwo znajdowało się w rękach fachowców. Cały kunszt wojenny Hitlera zamykał się w słowach: bronić do upadłe- 258 go. Uważałem wówczas — jak wielu moich kolegów -.- że kierownictwo wojskowe potrafiłoby opanować niejedną krytyczną sytuację, gdyby w stosunku do Hitlera umia- ło zdobyć się na większą stanowczość. Co do tego, czy marszałek von Manstein byłby tym człowiekiem, który potrafiłby przeciwstawiać się fuhrerowi, zdania były po- dzielone. Jedni znali go z wyprawy na Krym jako ryzy- kanta nie cofającego się przed żadnymi ofiarami, zwłasz- cza w ludziach, drudzy widzieli w nim dobrego stratega. Jeżeli o mnie chodzi, to zetknąłem się z nim jeszcze w Reichswehrze jako z dowódcą batalionu i osoba jego kojarzy mi się zawsze z „hełmem stalowym" z papy, któ- rym chciał w nas wywołać wrażenie, że dzieli ze swoim batalionem wszystkie jego kłopoty i niewygody. Zamiast spierać się wówczas o odpowiednie czy nieodpo- wiednie kwalifikacje poszczególnych osób, lepiej chyba- by było, gdybyśmy na podstawie własnych doświadczeń zastanowili się, czy cały ten odwrót jest w ogóle kwestią fachowego względnie niefachowego dowództwa. Czy przy- czyny nie tkwiły o wiele głębiej? Czy po prostu nie przece- niliśmy naszych sił bojowych, czy nie zlekceważyliśmy siły i woli oporu przeciwnika oraz jego morale? Czy bo- haterska postawa owych radzieckich żołnierzy pogranicza walczących na straconych pozycjach — czym zaraz na po- czątku naszego marszu na wschód byliśmy tak zasko- czeni — nie powinna skłonić nas do zastanowienia? O co oni właściwie walczyli? O co my? Dziś te sprawy wydają nam się jasne i proste, ale wte- dy ani ja, ani moi koledzy nie mogliśmy tego zrozumieć. Każdy dzień przynosił nowe walki i nowe klęski. Coraz bardziej zbliżaliśmy się do ojczystego kraju. W trakcie tego wycofywania się otrzymałem rozkaz, abym z moją kompanią po obu stronach szos, po których odbywał się odwrót, utworzył rygle względnie zapory przed prącym naprzód przeciwnikiem. Komunikując mi ten rozkaz, adiutant wskazał zaznaczone na mapie miejsce 17* 259 nad potokiem, które miała zająć kompania, i dokończył: — Będzie pan powstrzymywać Rusków, aby dywizja bez żad- nych zahamowań mogła się wycofać. Odległość od miejsca, w którym się znajdowałem, do nowych pozycji wynosiła piętnaście kilometrów. Spojrza- łem znacząco na adiutanta, który zapytał: — Zrozumiał mnie pan? — Tak jest, panie pułkowniku. — Dlaczego pan mi się tak przygląda? Ma pan jakieś pytania? — I to niejedno, panie pułkowniku. — Słucham, niech pan mówi — rzucił z niechęcią. Mnie się natomiast wydawało, że jako oficer sztabu generalnego powinien był wiedzieć, że rozkaz jego musiał, 0 ile chodzi o jego wykonanie, budzić we mnie zastrzeże- nia. — Kompania moja ma jeszcze do dyspozycji tylko pięć dział przeciwpancernych na łańcuchach i jedno z ciągni- kiem. Wystarczy do zaryglowania najwyżej jednego ki- lometra. Brak mi osłony piechoty. — Niech pan weźmie załogę dział, któreśmy utracili. Musi wystarczyć. Jeszcze coś? — Na dotarcie do nowych pozycji dywizja będzie po- trzebowała co najmniej trzy godziny. Jak długo powinniś- my się trzymać? — Trudno przewidzieć, kiedy dywizja dotrze do linii potoku. Może wcześniej, może później. Wtedy zadanie pańskie będzie skończone. — Będziemy się trzymali, panie pułkowniku. Nie chciałbym jednak dostać się do niewoli. Czy będę mógł się wycofać, jeżeli Rosjanie podejmą próbę okrążenia nas? Na pytanie nie otrzymałem odpowiedzi, ponieważ arty- leria radziecka zaczęła ostrzeliwać szosę i kilka granatów eksplodowało w pobliżu nas. Po jakimś czasie ogień ustał 1 adiutant dokończył: — Otrzyma pan ode mnie rozkaz, 260 kiedy pan będzie mógł wycofać się stąd. — Wsiadł dct swego wozu i skierował sią na zachód. Niewielkimi siłami utworzyliśmy rygiel. Po jakimś cza- sie samoloty radzieckie obrzuciły nas bombami. Trzech żołnierzy zostało rannych. Na szosie pojawił się pojedyn- czy pojazd SS. Zatrzymałem go i zawołałem do schar- fiihrera: — Proszę zabrać rannych. — Przykro mi, nie mam miejsca. Pojazd był wprawdzie obładowany, ale raczej skrzy- niami niż wojskiem; przy odrobinie dobrej woli można było wepchać do niego moich trzech rannych. Próbowałem go przekonać: — Niechże pan zabierze tych trzech ludzi. Przecież pan widzi, że wypełniamy tutaj zadanie bo- jowe. — I ja mam określone zadanie, nie mogę nikogo zabrać. Moi ludzie spoglądali to na pojazd, to na mnie. W oczach jednego z żołnierzy pojawił się porozumiewawczy błysk. Inny, gefrajter w starszym wieku, z całym spokojem sięg- nął po pistolet maszynowy. Pod wpływem tej zachęty krzyknąłem do scharfuhrera: — Rozkazuję zabrać tych rannych! Scharfuhrer spojrzał na mnie wyniośle i mruknął: — Pan nie ma mi nic do rozkazywania, należę do SS. Miałem wrażenie, że się przesłyszałem. Ale scharfuhrer zwrócił się do SS-mana siedzącego przy kierownicy i za- wołał: — Ruszaj że wreszcie! Odwróciłem się, skinąłem moim ludziom głową. Zro- zumieli mnie, czekali na to. Nie było to zwykłe nieporo- zumienie, jakie ma miejsce między żołnierzami różnych rodzajów broni z powodu jakiejś dziewczyny. Tu przemó- wiła nienawiść, spowodowana tym, że SS otrzymywała lepsze zaopatrzenie, była stale wyróżniana w komunika- tach Wehraiachtu, uprzywilejowana, pełna buty i arogan- cji. Nasi żołnierze nie chcieli być bohaterami drugiej kate- 261 gorii. Teraz przyszła chwila porachunku: chłopcy z bronią maszynową u boku ustawili się wokół pojazdu. Miotały mną przeróżne uczucia. Powtórzyłem raz jeszcze mój rozkaz i odetchnąłem z ulgą, kiedy scharfiihrer, ogromne chłopisko, zlazł ze swego pojazdu i polecił swoim ludziom, by zabrali ze sobą „kolegów" z Wehrmachtu. Ruszyli w samą porę. Do skrzyżowania szos zbliżył się bowiem powoli pierwszy czołg T 34 i wyrzucił kilka gra- natów. Nasze działa zmusiły go wkrótce do milczenia. T 34 zaczął płonąć, nastąpiła eksplozja. Wyobraziłem sobie, co się tam w tym radzieckim czołgu musiało dziać, zanim nastąpiła eksplozja. Przecież niemal codziennie przeżywaliśmy takie sytuacje. Kiedy pocisk trafiał w czołg, załoga jego zamknięta w więzieniu ze stali spalała się żywcem. Jeżeli niektórzy z obsługi zdołali wy- skoczyć z czołgu, to nie było mowy, by z jego wnętrza wy- ciągnąć rannych. Kiedyś widziałem na pół obłąkaną twarz młodego żołnierza, który w wypalonym czołgu szukał trupa swego przyjaciela i wreszcie znalazł zmienioną nie do poznania czarną maleńką kukłę. Widok ten oraz smród spalonego ciała sprawiły, że młodziutki chłopak stał się starcem. Siwy, z twarzą pooraną zmarszczkami — powrócił do nas. T 34 milczał. Przez nasze lunety nie zauważyliśmy żad- nych ruchów przeciwnika, prawdopodobnie czołg ten wy- rwał się naprzód w pojedynkę. Po upływie jakiejś pół godziny po obu stronach szosy podsunęła się ku przeciwległemu wzgórzu większa ilość T34. Gdyby nie poruszenia gałęzi i zarośli, uszedłby na- szej uwagi ten manewr. Strzał jednego z naszych żołnie- rzy, któremu nerwy odmówiły posłuszeństwa, sprawił, że czołgi znikły za wzgórzem, aby po upływie niedługiego czasu pojawić się na naszej prawej flance. Po chwili rozpętało się na szosie istne piekło. Przeciw- nik korzystając z półgodzinnej przerwy podsunął lekką artylerię, „organy Stalina" oraz zapewnił sobie pomoc lot- 262 nictwa. Leżeliśmy w pyle i błocie, nikt nie miał odwagi podnieść głowy, pociski, bomby i granaty spadały na zie- mię, która trzęsła się w posadach. Ten sabat czarownic trwał godzinę. Na szosie tkwiły dwa unieszkodliwione przez nas czołgi radzieckie, nasza artyleria zmusiła do mil- czenia jeszcze dwa czołgi na prawym skrzydle. Trzykrotnie zmieniliśmy owego dnia nasze pozycje, trzykrotnie zakładaliśmy rygle, trzykrotnie przydzielona do nas grupa saperów minowała szosę. Wreszcie otrzyma- liśmy wiadomość, że dywizja dotarła do wyznaczonej po- zycji. Nasze zadanie zostało spełnione, ale nie udało nam się wycofać bez walki. Z czterdziestoma ludźmi i dwoma działami dotarłem wreszcie do dywizji. — Nie dawałem panu rozkazu opuszczenia pozycji. — Tymi słowami przywitał mnie adiutant. — Musieliśmy opuścić nasze pozycje, w innym razie nie byłoby nas tutaj; dostalibyśmy się do niewoli. Poza tym miałem wyraźny rozkaz trzymać pozycje, dopóki dywi... — Niech pan się tyle nie rozwodzi, dałem panu wyraź- nie do zrozumienia, że ma pan czekać na rozkaz odwrotu. Ostatni rozkaz to rzecz święta, chyba wiadomo to panu? Milczałem. Adiutant zaczął powtarzać to samo. Nie odezwałem się słowem, nawet nie zdobyłem się na stereotypowe: „Tak jest!" Wreszcie generał położył temu kres, oświadczając: — Dajmy temu spokój, czołgiści wy- konali swoje zadanie, i to nawet bardzo dobrze. Następnie zwrócił się do mnie: — Po dzisiejszych prze- życiach należy się panu trochę spokoju. Niech pan weźmie trzech oficerów i zajmie się wyszukaniem nowych pozycji dla dywizji na wypadek, gdybyśmy znowu dostali lanie i musieli się cofać. Wskazał na mapie punkt odległy od miejsca, w którym się znajdowaliśmy, o jakieś dwadzieścia kilometrów na zachód. Miałem więc spenetrować okolice i wystąpić z wnioskami. Wprawdzie rozkaz f uhrera zabraniał tego, ale dla mnie nienaruszalną świętością był rozkaz ostatni. Asy- 263 stujący przy tym adiutant sprawiał wrażenie, jakby kij połknął. Spojrzałem mu w oczy z rzadką satysfakcją. Na odchodnym zwróciłem się do niego ze słowami: — Panie pułkowniku, dowódca mojej kompanii, porucznik Due, dzielnie się spisywał. Dawno już zasłużył na Krzyż Ry- cerski. Mam nadzieję, że pan pułkownik zgodzi się, abym go podał do awansu. — Pomówimy o tym po pańskim powrocie. Wściekły odwrócił się na pięcie. Jak to było z Seydlitzem? Sytuacja ustabilizowała się nieco, o tyle, że już od kilku dni pozostawaliśmy na tym samym miejscu i mogliśmy, czekając na uzupełnienie, dokonywać pewnych napraw. Najbardziej potrzebne nam były nowe działa, a przede wszystkim odczuwaliśmy brak dobrych radiotelegrafistów i kierowców. Brałem właśnie natrysk, kiedy łącznik wręczył mi iskrowkę wzywającą do zjawienia się w sztabie dywizji. Natrysk. Brzmi to pięknie, ale w moim wypadku była to beczka po benzynie, na wysokości dwóch metrów przymo- cowana do drzew. W spodzie beczki porobiliśmy otwory, przez które sączyła się woda, wlewana wiadrami, na sto- jącego na ziemi. Po tygodniach nierozbierania się i nie- zdejmowania odzieży była to istna rozkosz. Pojechałem do dywizji. Generał przyjął mnie w chłop- skiej izbie, którą żołnierze odpowiednio przystosowali. Brzozowe pnie, jak się przekonałem na własne oczy, na- dawały się nie tylko na krzyże cmentarne, ale można z nich było zrobić nie najgorsze meble. — Pan służył kiedyś w 12 dywizji piechoty. Zna pan generała von Seydlitz-Kurzbacha? — Tak jest, panie generale, nawet bardzo dobrze. — Jak dobrze? 264 __ Generał von Seydlitz był przez nas bardzo szano- wany i lubiany. Każdego oficera znał z nazwiska. Kiedy przybywał na front, zawsze mnie odwiedzał. Wiedząc, że ¦jestem namiętnym palaczem, za każdym razem obdaro- wywał mnie pudełkiem papierosów. __ Czy Seydlitz wypowiadał się kiedykolwiek na temat wojny czy dowództwa? — Nie, generał von Seydlitz był zawsze bardzo po- wściągliwy w słowach, zawsze zachowywał się poprawnie i bez zarzutu. — Niech pan to przeczyta. Rzekomo podpisał to generał von Seydlitz. Jestem najgłębiej przekonany, że nie on był autorem tekstu. Generał Kallner wręczył mi ulotkę. Był to apel Komi- tetu Narodowego „Wolne Niemcy". Wzywał żołnierzy niemieckich do porzucenia broni. Nazywał Hitlera zdrajcą narodu niemieckiego, przestępcą. Pod apelem widniało sze- reg nazwisk, między innymi generała Seydlitza. — Panie generale, mam w swojej walizce pismo o przy- znaniu mi Krzyża Żelaznego pierwszej klasy. Podpisał je generał von Seydlitz. Można by te podpisy porównać. Goniec dostarczył pismo, ustaliliśmy, że oba podpisy są autentyczne. Generał długo obracał papier w ręku, patrzył na mnie, wreszcie powiedział: — Podpis można sfałszować. Prze- cież to zupełnie wykluczone, żeby von Seydlitz przyjął poglądy bolszewików i stanął po ich stronie. Jak pan uważa? — Ja również nie mogę sobie tego wyobrazić. — To właśnie chciałem od pana usłyszeć, mój drogi Wimzer. Pan zna Seydlitza. Uważa pan, że można go było zmusić do tego podpisu? — Nie, panie generale. Nasz dowódca dywizji nie jest człowiekiem, którego można do czegoś zmusić. 265 Mimo woli powiedziałem nasz dowódca, tak bardzo czułem się jeszcze związany z 12 dywizją ze Schwerina. Generał Kallner jakby tego nie dosłyszał i ciągnął dalej: — Słyszał pan kiedyś o tym Komitecie Narodowym? — Niewiele, panie generale. Niedawno żołnierze przy- nieśli mi ulotki podpisane przez jakiegoś podporucznika von Kiigelgena. Było to sprytnie zredagowane orędzie z okazji świąt Bożego Narodzenia. Ponieważ dotarło daw- no po świętach, nie zrobiło większego wrażenia. Doszły mnie poza tym słuchy o utworzeniu takiego komitetu, w skład którego weszli oprócz pewnej liczby oficerów spod Stalingradu dwaj byli posłowie komunistyczni Pieck i Ulbricht, poza tym znaleźli się podobno w komitecie pewni pisarze, których nazwisk nie pamiętam. Oto wszy- stko, panie generale. — Pokrywa się to z tym, co i nam wiadomo. Rozmawia- łem z jednym z moich dowódców pułku, który na jakimś kursie poznał pułkownika Steidle. Podobno jakiś major Lewerenz i komunista Ulbricht przemawiali z okopów rosyjskich przez głośniki do naszej piechoty. — Nie wierzę, żeby generał von Seydlitz dał się' w to wciągnąć. Uważam to za wykluczone. — Nic nie jest wykluczone, nic. Pan nie był pod Sta- lingradem, mój drogi. Mogę sobie bez trudu wyobrazić, w jakim nastroju znajdują się dowódcy, którzy tkwili w kotle, a teraz są w niewoli. To, że 6 armia nie została wycofana, było wielkim błędem. Była szansa, żeby ją jeszcze odbić, ale kiedy podjęto próbę, było już na to za późno. — Panie generale, przecież 6 armia miała wiązać siły rosyjskie, aby tymczasem mógł się ustabilizować front wschodni. Tkwiliśmy wówczas przed Leningradem i podzi- wialiśmy stalingradczyków. Uważaliśmy, że gdybyśmy się znaleźli w podobnej sytuacji, przetrzymalibyśmy również. — Dziś myśli pan tak samo? __Tak jest, panie generale. Oczywiście, gdyby ofiara miała sens. __ No, widzi pan. Tylko niech pan przestanie posługi- wać się straszliwym językiem komunikatów Wehrmachtu. To prawda, że 6 armia wiązała znaczne siły rosyjskie, ale w rezultacie diabli ją wzięli. A teraz nam jej brakuje. I to jest decydujące. Miałaby ważne zadania tutaj, jej obecność miałaby sens. Po chwili generał, rzuciwszy raz jeszcze okiem na apel, ciągnął dalej: — Ale panowie wchodzący w skład tego ko- mitetu również popełniają błąd. Rozumiem ich do pewne- go stopnia, jeżeli buntują przeciwko naszemu dowództwu, ale wzywanie do przechodzenia na drugą stronę — to zu- pełnie inna sprawa. Wojnę należy skończyć — zgoda. Tylko nie tutaj, lecz na zachodzie. Musimy pokonać bolszewi- ków, inaczej, mój drogi, możemy pakować manatki. — Jak to mam rozumieć, panie generale? — - Musimy porozumieć się z Zachodem, w przeciwnym razie nie wytrzymamy tutaj długo. Kiedy dostajemy czoł- gi, brak nam ludzi. Kiedy mamy nowych ludzi, musimy wysadzać w powietrze pojazdy, bo brak paliwa. Kiedy jest paliwo, nie ma amunicji. A siły rosyjskie wzrastają z dnia na dzień. Diabli wiedzą, jak oni to robią. Przepłukawszy gardło kieliszkiem koniaku generał mó- wił dalej: — Jaki jest nastrój wśród pańskich żołnierzy? Uwa- ża pan, że takie ulotki oddziaływają na nich? — Nie każdemu oczywiście wpadają w ręce, panie gene- rale. Na ogół więcej się słyszy narzekań i biadolenia niż dawniej. Ale o buntach nie ma mowy. Nie wierzę rów- nież, aby któryś z moich żołnierzy poważnie myślał o przejściu na stronę przeciwnika. — Z powodu grożącego strzału w potylicę? — Oczywiście, chłopaki chcieliby przeżyć. — Otóż to. Kiedy tylko Rosjanie rozpoczynają swoją kanonadę, nasi chcą wiać. I utrzymanie ich na linii wyma- 267 ga niemało wysiłku. A co będzie, jeżeli pod wpływem ulo- tek i propagandy szerzonej przez głośniki przyjdzie im kie- dyś do głowy uciekać naprzód? Co będzie, kiedy dojdzie do ich uszu, że przeciwnik nie zabija swoich jeńców? — Mogę mówić szczerze, panie generale? — Ależ oczywiście. Przecież właśnie po to prosiłem tu pana. — Żołnierze nasi są zmęczeni. Przede wszystkim ci sta- rzy, którzy walczą od pierwszego dnia wojny. Mimo to można na nich polegać. Bez nich zapanowałby w niejed- nej kompanii straszliwy bałagan. Młody narybek nie ma już tego entuzjazmu i prężności co dawniej. Dyscyplina rozluźniła się, ale wszyscy spełniają swoje obowiązki, tyl- ko bez entuzjazmu. Widzę to po sobie samym. Wprawdzie i dziś jeszcze wierzę, że zwyciężymy, ale nie wiem, w jaki sposób, i nie mam ochoty zastanawiać się nad tym. Jestem po prostu zmęczony. — Myli się pan, pana sprawa przedstawia się nieco ina- czej. Służył pan w piechocie i nie zagrzał pan u nas miej- sca, nie znalazł pan wspólnego języka z adiutantem. Niech się pan nie załamuje, mój drogi. Pańskie zdrowie! — Zdrowie pana generała! — Rozmowa ta pozostaje oczywiście między nami, jas- ne? Generał Kallner znowu zagłębił się w ulotkach, od czasu do czasu potrząsając głową. Nagle zapytał: — Jak się spisuje dowódca pańskiej 1 kompanii, porucznik Due? — Bardzo dobrze, panie generale. — Czy mógłby przejąć pański oddział? — Owszem. Dowodził nim przed moim przybyciem. — Prawda, zupełnie o tym zapomniałem. A jak tam pańskie zatoki? Doktor Habermann mówił mi niedawno, że nienajlepiej. — Byłem już raz operowany. Ale doktor Habermann przypuszcza, że mam również stan zapalny dziąseł. — Niech pan uważa na siebie, mój drogi. Pojutrze jadę 268 na urlop, który należy mi się od dawna. Wygląda na to, że na razie Rosjanie zostawią nas w spokoju. Dywizją będzie dowodził adiutant. Ogarnia mnie przerażenie, gdy pomy- ślę, co będzie, kiedy zostaniecie tu we dwójkę, beze mnie. Co wy właściwie macie przeciw sobie? ._ Nie wiem, panie generale. Mogę tylko przypuszczać, że może adiutant wie z moich papierów, iż zostałem kiedyś ukarany. Może dopatruje się we mnie buntownika. -— Trzeba przyznać, że zuchwalstwa panu nie brak. Jest pan berlińczykiem, ja pochodzę z Prus Wschodnich, a ludzie nasi to Saksończycy, niełatwi w obejściu. Ale to bez znaczenia, niech się pan nie przejmuje. Dostał pan wprawdzie kilka dni aresztu domowego, ale mniejsza o to; za to w Paryżu otrzymał pan opinię pozytywną. Mam dla pana propozycję: niech pan pojedzie razem ze mną i wy- leczy się całkowicie. Zgoda? Nie zastanawiałem się długo. Z największą rozkoszą i zadowoleniem przyjąłem propozycję, wywołując uśmiech na twarzy generała. Kuracja była naprawdę potrzebna, a poza tym mogłem zejść z drogi adiutantowi. A zresztą brak mi było już dawnego entuzjazmu, rozmowa.z genera- łem jeszcze bardziej na to wpłynęła. Sprawa Seydlitza i Komitetu Narodowego nie wycho- dziła mi z głowy. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że autorzy ulotek mieli rację pytając, dlaczego i o co jeszcze walczymy. Z drugiej strony nie wyobrażałem sobie ta- kiego zakończenia. Nie mogłem uwierzyć w nowe, nie- mieckie państwo demokratyczne, o którym była mowa w ulotkach. Republika Weimarska przyniosła tylko roz- czarowanie, nic więc dziwnego, że nie tęskniłem za czymś do niej podobnym. Opowiedziałem się za narodowym socjalizmem, łudzi- łem się, że nowy porządek uszczęśliwi kraj. Wprawdzie w latach wojny budziła we mnie sprzeciw postawa partii, jej mieszanie się do wszystkich dziedzin życia, ale Hitlera ciągle jeszcze podziwiałem i nie ważyłem się krytykować. 269 Niezawodnie przyczyniał się do tego fakt, że jako naczel- ny wódz Wehrmachtu był moim przełożonym, któremu bez względu na to, co się dzieje i stanie, winien jestem posłuszeństwo i wierność. Choć nie odpowiadały mi kłamliwe komunikaty Wehr- machtu, choć nieraz bezmyślne rozkazy pochodzące z kwa- tery fuhrera doprowadzały mnie do złości, treść ulotek wzbudzała u mnie wewnętrzny protest. Hitler miałby być przestępcą, wojna — hańbą dla Niemiec? Nie, niemożliwe. Wprawdzie nie wierzyłem już tak niezłomnie w nasze ostateczne zwycięstwo, ale byłem przekonany, że znajdzie się jakieś wyjście. Na miłość boską, tylko nie klęska. Jeżeli mamy przegrać, niech to przynajmniej będzie re- mis. Wypełniałem zatem w dalszym ciągu rozkazy, choć już nie — tak jak dawniej — całą duszą, całym sercem. Nic więc dziwnego, że propozycję dowódcy mojej dywizji przyjąłem z taką ochotą. Zabrałem ze sobą do kraju mego ordynansa, który nie miał urlopu od półtora roku. Po trzech dniach złapaliśmy wreszcie w Debreczynie pociąg specjalny dla udających się na urlop, którym ruszyliśmy przez Budapeszt do Wie- dnia. Tu drogi nasze rozeszły się. Mój ordynans pojechał do Hanoweru, ja skierowałem się do lazaretu w Koło- brzegu. Po przeprowadzeniu badań zostałem operowany. Bóle były niczym w porównaniu z niebiańskim uczuciem, że człowiek znowu leży w białym, czystym łóżku, może spać, ile zechce. Zamach W jasnym pokoju szpitalnym przebywało sześciu ofice- rów: czterech z wojsk lądowych, jeden z marynarki wo- jennej, szósty był lekarzem sztabowym przy oddziale spadochroniarzy. 270 Kapitan marynarki przybył do lazaretu z Francji, na której wybrzeżu 6 czerwca 1943 roku wylądowali Amery- kanie i Anglicy, lekarz doktor Klaass przysłany został do Kołobrzegu z głównego punktu opatrunkowego na fran- cuskim wybrzeżu atlantyckim. Kapitan został ranny pier- wszego dnia inwazji, doktor Klaass — szóstego. Wedle ich relacji, w Normandii rozpętało się istne piekło, ponieważ przeciwnik niepodzielnie panował w powietrzu. Obu trze- ba było transportować drogami okrężnymi. Oficer mary- narki utrzymywał, że uda się zepchnąć i Anglików, i Ame- rykanów do morza. Natomiast doktor Klaass nie krył się ze zdaniem, że alianci wkrótce dotrą do Renu. Jeżeli o mnie chodzi, to bardziej interesowały mnie wydarzenia na wschodzie. Aby odciążyć biorących udział w inwazji, Armia Czerwona rozpoczęła zakrojoną na sze- roką skalę ofensywę, odbiła Mińsk, Wilno, Grodno oraz wielkie obszary na południu. Czterej oficerowie wojsk lądowych nie podzielali ani zdania kapitana, ani pesymi- zmu doktora Klaassa. Uważali — podobnie jak ja — że najlepiej byłoby zawrzeć pokój na zachodzie, przerzucić wojska z frontu zachodniego na wschodni i powstrzymać za wszelką cenę posuwanie się Armii Czerwonej. Lekarz naczelny lazaretu, doktor Petri, mały, niepozor- ny, uprzejmy, był znanym chirurgiem. W lazarecie pano- wała wzorowa czystość, mimo że personelu szpitalnego było niewiele. Kiedy mu czas pozwalał, zaglądał do nasze- go pokoju, żeby wysłuchać naszego zdania na temat sytua- cji albo rzucić okiem na rozgrywaną przez doktora Klaassa i przeze mnie partię szachów. Nie można było wydusić od niego, co myśli o wydarzeniach na froncie. Natomiast chęt- nie opowiadał o swoim życiu przed wojną, o rodzinie, muzyce, dobrych książkach; marzył — zdawało się — tylko o tym, aby móc sobie spokojnie pójść do teatru. Kiedyśmy go przypierali do muru, wykręcał się i mówił: — Wystarczy dokonywać operacji, patrzeć na zniekształcone, 271 okaleczone ciała ludzkie, żeby wiedzieć, czym jest ta straszliwa wojna. Pewnego dnia, był to dzień 21 lipca 1944 roku, znalazł się w naszym pokoju o wyjątkowej porze. Zamknąwszy drzwi stanął między łóżkami i powiedział, jak mi się zda- wało, z cieniem tryumfującego uśmiechu na twarzy: — Na Hitlera dokonano zamachu. Wczoraj została rzu- cona bomba w jego „Wilczej Jamie". — Co takiego? — zawołaliśmy chórem. Potem zapadło milczenie. Spoglądaliśmy na naszego do- ktora, czekaliśmy na bliższe informacje. Czy Hitler... i kto jeszcze... kto był sprawcą zamachu... Wydarzenie, o którym poinformował nas przed chwilą doktor, było czymś tak potwornym, a poza tym nieufność i strach przed donosem były tak mocne, że nikt z sześciu pacjentów nie odważył się na wypowiedzenie jednego choćby słowa, które by odzwierciedliło, co myśli i czuje. Może się myliłem, ale wydawało mi się, że uśmiech znikł z twarzy doktora, kiedy ciągnął dalej: — Fiihrer wyszedł cało. Został tylko ranny. Był to spisek oficerów. Sprawcy zostali ujęci w Berlinie i z miejsca rozstrzelani. A więc Hitler żył i nic się nie zmieniło. Nie uszło mojej uwagi, że doktor Petri mówił naprzód o Hitlerze, a potem o fiihrerze, była to subtelna różnica, charakterystyczna też dla nastrojów naszego pokoju. Mogliśmy najbardziej gorączkowo ze sobą dyskutować, ale teraz woleliśmy, w obawie przed zdemaskowaniem się przedwczesnym komentarzem, przyjąć wygodną postawę milczenia. Tylko lekarz przydzielony do spadochroniarzy, doktor Klaass, miał odwagę mówić o tej sprawie. Rekonstruując wydarzenia z wielką zręcznością, doszedł wreszcie do wniosku, że fiihrer miał właściwie niepojęte szczęście. Słuchając jego wywodów, mogłoby się mieć wrażenie, że ma żal do sprawców zamachu, iż nie posłużyli się bombą większych rozmiarów lub bronią palną. Na widok zdu- 272 spojrzeń doktor Klaass zakończył: — Opatrz- ność ocaliła nam fiihrera. Zaprzyjaźniłem się z doktorem Klaassem. Leżeliśmy obok siebie, graliśmy w szachy, spacerowaliśmy po szpital- nym ogrodzie razem z pewną Szwedką, która go codzien- nie odwiedzała, włóczyliśmy się w cywilu po ulicach i po promenadzie nadmorskiej, spędzaliśmy wieczory w re- stauracji ratuszowej przy szklance wina, które nam ze sWej alkoholowej rezerwy przynosił właściciel. Wśród innych oficerów, z którymi czasem rozmawia- łem na temat zamachu, był pewien kapitan rezerwy z mojej 12 dywizji. Zapytałem go mimochodem: — Jak pan sądzi, co byłoby dzisiaj, gdyby fiihrer padł ofiarą za- machu? ¦— Nie padł, więc szkoda się nad tym zastanawiać. Powiedziawszy to uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. Oczywiście miał rację, ale nie chciałem jeszcze kończyć rozmowy albo przejść na inny temat. On również chciał podtrzymać rozmowę. -•Ty.'ile przecież zdarzyć się mogło. Jak pan sądzi, kto wtcly zostałby następcą? — Trudno przewidzieć. Doszłoby zapewne do walki między większą ilością kandydatów, bo przecież wyzna- czony kiedyś następca, Rudolf Hess, uciekł do Anglii. Nie jestem może stuprocentowym zwolennikiem narodowego socjalizmu, ale jako prawnik zasadniczo odrzucam każdy spisek, a poza tym uważam, że zasadnicza zmiana rządu, i to podczas wojny, może spotkać się z aprobatą tylko wtedy, jeżeli to, co było, zastąpione zostanie czymś lep- szym. Ale cóż to był za spisek, w którym jedną z głównych ról grał nikomu nie znany major Remer. I cóż można po- wiedzieć o Goerdelerze, który wziąwszy nogi za pas, dał się uwięzić przez policjanta i łączniczkę, która za schwy- tanie go dostała milion. Suma stanowczo za wysoka, jak za ujęcie tego człowieka. — A co pan sądzi, jak będzie dalej? 18 — Żołnierz trzech armij 273 — Liczę bardzo na Vi i V2, poza tym dużo się r o nowej broni, która podobno już przeszła przez pomj próby. Mówią także o jakichś promieniach zadają śmierć. Wierzę, że fiihrer użyje tej broni w ostatniej ch zanim Rosjanie albo Amerykanie przekroczą nasze nice. Tak kończyły się wówczas liczne rozmowy. Wierzyli w cud, nie mogliśmy sobie wyobrazić, że wszystkie dot czasowe wysiłki i ofiary były daremne. Słowa klęska notował nasz słownik. Z drugiej strony interesowałen również apelami i proklamacjami Komitetu Narodo\ „Wolne Niemcy", wypowiadali się w nich również ofic wie. Po jakimś czasie zgłosiłem się znowu na front. Przed końcem j . ' i" Po powrocie do zdrowia doktor Klaass objął jeden z działów szpitala. Poszedłem więc do niego i powiedz/ $1 — Jestem zdrów i chciałbym znowu znaleźć się na te cie. Postaraj się, żeby mnie stąd zwolniono. — Bzdura, zdrów jeszcze nie jesteś. Czego tam szul na froncie? Zwycięstwa? — Drogi doktorze! Wiesz dobrze, że jestem zdr Wypisz zatem zwolnienie, bardzo cię o to proszę. — Zrozumże wreszcie, że to nie ma już sensu, b zadowolony, że mogę cię tutaj trzymać. Chcesz jesi w ostatnich dniach coś oberwać? Po co, w jakim celu? — Nie mogę tu dłużej wytrzymać. Na każdym kr> biadolenia, narzekania. Wszyscy pytają, czy wierzę jesz w zwycięstwo. W jakie zwycięstwo? Rosjanie stoją pr wrotami, musimy ich zatrzymać na granicy, podobnie Amerykanów. Nie rozumiesz tego? — Nie. Czy wierzysz, że się to skończy na grani Chcesz pomagać w odwlekaniu nieuchronnej klęski? i 274 ,__a jeżeli tajemnicza, cudowna broń nadejdzie jednak na czas? .__ Sam jesteś tą cudowną bronią, mój chłopcze. Nale- żysz do tych, którzy nie nauczyli się myśleć, którzy uwa- żają, że muszą tylko spełniać swój obowiązek. Następną cudowną bronią są ci smarkacze z Hitlerjugend, marzący o bohaterskich czynach i Krzyżach Żelaznych oraz stare wapniaki z pierwszej wojny światowej. Nie wolno też zapominać o tych wszystkich, którzy jęczą i biadolą, ale posłusznie spędzają noce w piwnicy, a dnie przy pracy. My sami jesteśmy taką bronią cudowną. — Może masz rację, mój drogi, ale chcę się stąd wydo- stać. Przyznaj szczerze, że stan mego zdrowia jest zadowa- lający, pamiętaj, że zdarzały się wypadki, kiedy oficero- wie wracali na front bez jednej ręki lub nogi. Wypiszże mi to zwolnienie. Zrozum, że to przecież mój obowiązek. — Nic nie mogę poradzić. Więc dobrze, idź na front, ale uprzedzam cię, że dostaniesz żółtaczki, widzę to po twoich oczach. A może byś zaczekał jeszcze tydzień, co? — Nie. — Jak chcesz. Wszystkiego dobrego, mój drogi. Po krótkiej rozmowie telefonicznej z biurem personal- nym w Berlinie uzyskałem przydział. Po tygodniu zamel- dowałem się w Tylży, w 551 dywizji grenadierów. Po kilku dniach zauważyłem pierwsze oznaki żółtaczki, któ- re jednak wkrótce minęły. Moja nowa służba zaczęła się od wielkiego rozczarowania. Wbrew temu, co opowiadano, dywizje grenadierów nie były wyposażone w najnowszą broń; oddział mój składał się tylko z dwóch kompanii: jedna dysponowała dwunastoma działami przeciwpancer- nymi, druga — jednym działem przeciwlotniczym. Trzecią dopiero formowano w oczekiwaniu na artylerię. Gotowa do działania bojowego była tylko obronna kompania lotnicza. Kompania niszczycieli czołgów miała na każde trzy działa jeden ciągnik. Przy zmianie pozycji oznaczało to ruch wahadłowy. Sztab oddziału rozporządzał kilkoma mo- 18* 275 tocyklami i samochodami osobowymi, ale nie miał do- statecznej ilości wyszkolonych kierowców. Poza tym bra- kowało benzyny, samochody osobowe używały jako paliwa gazu drzewnego. Okoliczne meble wykorzystywaliśmy ja- ko suche drzewo, potrzebne do wyprodukowania tego gazu. Zdecydowałem się wykorzystać moją znajomość z pew- nym oficerem w ministerstwie wojny, któremu podlegało zaopatrzenie, aby zdobyć pojazdy i działa. Żeby się łat- wiej do niego dostać, zabrałem ze sobą skrzynię z żywnoś- cią, wódką i papierosami. Odniosło to skutek. W Berlinie obiecano mi, że w ciągu tygodnia będę mógł przejąć w Brandenburgu pewną ilość pojazdów. Z Berlina pojechałem do Kołobrzegu i zażądałem w batalionie zapa- sowym kierowców i radiotelegrafistów. Przydzielono mi ich; byli to ochotnicy. Przyrzeczonych mi natomiast po- jazdów z Brandenburga nigdy nie otrzymałem. Wraz z grupą żołnierzy dotarłem jeszcze do Prus Wschodnich, zanim Armia Czerwona zamknęła kleszcze. Hitler wydał rozkaz bronienia Prus Wschodnich do upadłego. Wykonawcą tego rozkazu miał być gauleiter Koch. Kom- petencje Wehrmachtu i partii krzyżowały się ze sobą, wprowadzały całkowity bezład. Do tej pory rozkazy otrzy- mywaliśmy wyłącznie od dowództwa armii względnie kor- pusu; teraz instrukcje utrzymane w formie rozkazów na- pływały ź zabezpieczonego przed bombami bunkra gaulei- tera Prus Wschodnich. Na murach poczęły się pojawiać różne odezwy; niektóre kryły w sobie groźby. Zaczęły też krążyć pogłoski, że na tyłach żołnierze i oficerowie sądzeni są i wieszani przez żandarmerię polową lub SS. W końcu listopada 1944 roku dowódca naszego korpusu wezwał poszczególnych dowódców na naradę w sprawie obrony Prus Wschodnich. Mieli na nią również przybyć gauleiter Koch, standartenfiihrerzy SA oraz dowódcy ba- talionów utworzonego przed kilkoma tygodniami Volks- sturmu. Każdy, kto się jako tako trzymał na nogach, miał przy- 276 wdziać mundur i otrzymać broń. Ale mundurów było brak, a broń Volkssturmu składała się z różnych typów i rodza- jów, jakie od czasu wynalezienia prochu istniały. Panzer- faust w rękach niedorostków i starców z Volkssturmu miał powstrzymać pancerne dywizje Armii Czerwonej w ich zwycięskim pochodzie. Volkssturmowcy zjawili się na naradę punktualnie, tak samo jak i inni dowódcy. Następnie przybył dokładnie w oznaczonym czasie dowodzący generał. Narada mogła się rozpocząć, gdyby nie było brak gauleitera Kocha i jego otoczenia. Czekaliśmy pełną godzinę. Potem rozpoczęliśmy naradę. Po upływie jakichś dziesięciu minut usłyszeliśmy nadjeż- dżającą kolumnę wozów, oczywiście nie poruszających się za pomocą gazu drzewnego. Po chwili wtoczył się gau- leiter, a za mim kilku brzuchaczy w 'brunatnych mundu- rach. Podobnie jak w roku 1933, kiedy odwiedziłem w Ber- linie sztab SA, pomyślałem sobie, że to prawdziwa ope- retka. Gauleiter i jego eskorta sprężyście, po wojskowemu, wyrzucili przed siebie ramiona, tylko szkoda, że nie o go- dzinę wcześniej. Generał zgiął nieco prawe ramię, co można by od biedy poczytać za odpowiedź na sprężyste powitanie. Potem panowie z partii rozsiedli się na przy- gotowanych dla nich krzesłach. Gauleiter wyobrażał sobie zapewne, że dowódcy po- szczególnych jednostek bojowych przywitają go pełni sza- cunku, jako pełnomocnika ftihrera na terenie Prus Wscho- dnich, biciem w bębny i okrzykami: „Sieg Heil!" Tymcza- sem podnieśliśmy tylko głowy i przyglądaliśmy się panu Kochowi z zaciekawieniem, ponieważ przez całe długie la- ta wojny nie dostąpiliśmy zaszczytu patrzenia na gaulei- tera. Po chwili znowu pochyliliśmy się nad naszymi mapa- mi. Zawsze uważaliśmy, że sprawy frontu należą do kom- petencji Wehrmachtu; partia powinna zajmować się dziećmi i kobietami oraz wszystkim tym, co ma związek 277 z wojną totalną. Czekaliśmy na pomoc i odciążenie nas, na cudowną broń, a nie na gauleitera czy na standarten- fiihrerów. Ich obecność tutaj odczuwaliśmy jako dysonans. Nie czuliśmy szacunku dla nich, oni nie mieli go dla nas. W pewnej chwili spojrzałem w stronę Kocha. Jego gąb- czasta pijacka gęba zrobiła się czerwona jak piwonia, mia- ło się wrażenie, że pan gauleiter zacznie za chwilę wrzesz- czeć na całe gardło. Tymczasem nagle odwrócił się i razem ze swoją eskortą opuścił pomieszczenie bez pożegnania. Tak jak gdyby nic się nie wydarzyło, generał zapy- tał: — Na czym to stanęliśmy, panowie? — Słowa te, jakże trafne, wywołały wybuch śmiechu; po chwili po- chyliliśmy się nad mapami, kontynuując przerwaną pracę. Wróciwszy na punkt dowodzenia zabraliśmy się do reali- zacji zleconych nam posunięć. Właśnie przygotowywałem polecenia dla kompanii, kie- dy zaskrzeczał telefon polowy. Feldfebel May, spokojny hamburczyk, na którego można było liczyć, choć nie zdra- dzał entuzjazmu, podał mi słuchawkę. — Panie kapitanie, kwatermistrz chciałby mówić z pa- nem kapitanem. Wyczułem, że mój rozmówca jest wyraźnie wzburzony. — Panie kapitanie, jest tu jakiś pan z partii, aby zba- dać, dlaczego porucznik Reinert kazał zabić dla swojej kompanii krowę, choć jest to wyraźnie zabronione. Wiedziałem doskonale, że gauleiter Koch po zapadnięciu decyzji, iż Prusy Wschodnie mają być utrzymane za wszelką cenę, wstrzymał ewakuację ludności i wydał roz- kaz zabraniający pod karą zaopatrywania naszych wojsk produktami z okupowanych terenów. Wobec faktu, że o dowozie nie mogło być mowy, uważałem ten rozkaz za pozbawiony sensu. Zapytałem więc przez telefon: — Dlaczegóż więc zostało zabronione? Nastąpiła chwila ciszy. Kwatermistrz musiał z pewnoś- cią zasięgnąć opinii „bażanta" — tak nazywaliśmy dostoj- ników partyjnych w mundurach. Po chwili odpowie- 278 dział: — Ze względu na zaopatrzenie państwa po wojnie oraz biorąc pod uwagę rozwój hodowli, stan pogłowia zwie- rzęcego musi być utrzymany. Ten pan z partii ma zlece- nie sporządzenia protokołu. — Niech mu pan powie, że porucznik Reinert działał z mojego rozkazu. Żołnierze, którzy mają walczyć, nie mogą mieć pustych brzuchów. — Znowu zapanowało mil- czenie. Potem kwatermistrz odezwał się drżącym gło- sem: — Ten pan mówi, że w takim razie będzie musiał spo- rządzić protokół z panem kapitanem. Krew uderzyła mi do głowy. — Ten pan może mnie... Jeżeli tak mu jest potrzebny protokół, niech zechce łaskawie pofatygować się do mnie... Gorliwy partyjnik, jak można się było spodziewać, nie pojawił się. Bezpośrednio po tej rozmowie zadzwonił dowódca 1 kompanii: — Panie kapitanie, melduję, że dowódca 2 plu- tonu natknął się przy obchodzie na wartownika, który spał obok swego działa. Zamelduję o tym szczegółowo. Sprawa jest bardzo poważna. Sprawa była bardzo poważna. W czasach pokojowych spanie na warcie było surowo karane, na wojnie, zwłaszcza w sytuacji, w jakiej się znajdowaliśmy, groziła kara śmier- ci. Meldunek kompanii musiał być wysiany do dywizji, a stamtąd przekazany sądowi wojennemu. Trudno było liczyć na ułaskawienie. — Zjawię się dziś po południu w kompanii. Proszę za- czekać z raportem, zanim nie rozmówię się z winnym. Dowódca kompanii nie bez pewnej niechęci próbował mnie przekonać, że rozmowa taka nie przyniesie nic no- wego, że szkoda sprawę odkładać. Niech to będzie przy- kładem i postrachem dla innych, tylko w ten sposób można skończyć z bałaganem. Słowo bałagan w ustach porucznika, z którego poglądami na sprawy służbowe nie zawsze się zgadzałem, umocniło mnie tylko w postanowieniu skorzy- stania z okazji i powiedzenia kilku słów prawdy. 279 Po przybyciu do kompanii wysłuchałem naprzód biado- leń i narzekań; byłem niestety wobec nich bezradny. Z kolei przyjąłem meldunki dowódcy kompanii oraz dowó-- dcy plutonu. Opinia ich o żołnierzu, który zasnął na war- cie, była dobra, ale obaj nalegali, żeby go surowo ukarać. Podeszliśmy do działa, podoficer złożył meldunek. Ledwie skończył, granaty zmusiły nas do szukania schronienia. Widocznie zanadto zbliżyliśmy się do pozycji i nieprzyja- ciel nas dojrzał. Wreszcie przesłuchałem wartownika, którego również jego działonowy scharakteryzował jako do tej pory obo- wiązkowego żołnierza. Był to człowiek starszy, należał do kompanii dopiero od kilku miesięcy. Poprzednio pracował w przemyśle wojennym, następnie został zmobilizowany i byle jak wyszkolony. Sprawa była dla mnie jasna. Nie przyzwyczajony do warunków na froncie, będąc w ciągłym ruchu, gorzej zno- sił udręki życia frontowego niż niejeflen młody żołnierz albo stary wojak. Rzecz jasna, że nie były to czynniki usprawiedliwiające jego wykroczenie. Nagle przypomnia- łem sobie pewien wypadek jeszcze w Reichswehrze. Jeden z moich kolegów, kandydat na oficera, zasnął pewnej nocy, pełniąc wartę przy składzie amunicji. Dostał dwa tygodnie zaostrzonego aresztu. Ale kariera jego skoń- czyła się. Nie mógł już marzyć o tym, by zostać oficerem. Przejął się tym do tego stopnia, że powiesił się w celi więziennej. Odczuliśmy to wówczas bardzo boleśnie, ale byliśmy skłonni uważać, że to samobójstwo było wyrazem postawy zasługującej na uznanie. Potem, kiedyśmy pod- czas pogrzebu zobaczyli zrozpaczonych rodziców, nagle w każdym z nas powstało poczucie winy. I żaden z nas nie mógł sobie wytłumaczyć, skąd się ono wzięło. Myślałem o tym, kiedy ów żołnierz blady jak trup stał przede mną i odpowiadał na moje pytania. Ostatnie z nich brzmiało: — Jesteście żonaci, ile macie dzieci? 280 __ Troje, panie kapitanie. Ogarnęła mnie dzika furia. Na człowieka, który tak lekkomyślnie postawił życie na kartę. Na innych żołnie- rzy z obsługi działa, że nie można było z ich twarzy wy- wnioskować, co sobie myślą. Na dowódcę plutonu, że nie załatwił sprawy we własnym zakresie. Na dowódcę kom- panii, że domagał się raportu, chcąc zasłużyć na opi- nię sprężystego przełożonego. Na siebie samego, że znając przepisy, musiałem trzymać się ich ściśle, choć wszystko się we mnie przeciw temu burzyło. W tym ataku wściekłości zacząłem wrzeszczeć na delik- wenta, jakbym go chciał zakrzyczeć na śmierć, obrzuci- łem go stekiem obelg, kląłem i szalałem. Szukając gwał- townie alibi dla zachowania życia tego człowieka, chciałem znaleźć alibi dla siebie samego. W oczach stojącego przede mną żołnierza pojawił się błysk nadziei. Umocniło mnie to w chęci podjęcia ryzyka. Dałem rozkaz dowódcy plutonu: — Ten człowiek winien przez dwa tygodnie dokonywać zadań specjalnych oraz codziennie przynosić pożywienie dla obsługi działa. Należy- traktować go surowo. — Dowódcy kompanii przekazałem następującą decyzję: — Czternaście dni zaostrzonego aresztu do odsiedzenia po wojnie. Żadnego raportu, po- trzebny nam jest każdy żołnierz. Spojrzałem na otaczających mnie żołnierzy. Po wyrazie ich oczu mogłem bez trudu stwierdzić, że spodziewali się takiego rozwiązania sprawy. Byliśmy zmęczeni wojną, pragnęliśmy, żeby się jak najprędzej skończyła. Pytanie: dlaczego? — od dawna już zastąpione zostało pytaniem: jak długo jeszcze? W dalszej walce widzieliśmy coraz mniej sensu. Ale aby zaprzestać walki — wbrew przysiędze i rozkazowi — trzeba było mieć lepsze rozpoznanie, dokonać wewnętrznej rozprawy z samym sobą oraz powziąć niezłomną wolę przeprowadze- nia ryzykownej decyzji. Nie dojrzałem jeszcze do takiego kroku. Podobnie jak liczni moi koledzy wierzyłem w cud, 281 w nową broń, która zatrzyma spadającą jak lawina Armię Czeiwoną, unicestwi ją, żebyśmy nareszcie mieli spokój. Nie dopuszczałem nawet myśli, że zwycięstwo może stać sią udziałem Armii Czerwonej oraz że Niemcy mogą być okupowane. W takim nastroju dokonywaliśmy coraz to nowych ope- racji wojennych, choć każdy krok pociągał za sobą ofiary. Niemałą rolę odgrywał przy tym instynkt zachowawczy. Podniecali go jeszcze fanatycy, którzy wskazując na trupy zaścielające szosę oraz na gałęzie, na których wisieli żoł- nierze i oficerowie, komentowali, że taka „sprawiedliwa kara" czeka każdego, kto by zechciał szukać ratunku w ucieczce lub poddaniu się wrogowi. Zdarzały się również wyjątki. Na przykład nasz adiu- tant, podpułkownik von Loeffelholz, który podczas narady z dowódcami poszczególnych odcinków oświadczył nie- dwuznacznie: — Czyńcie swoją powinność, moi panowie, ale pamiętajcie o tym, żeby możliwie wielka ilość waszych żołnierzy mogła cało i zdrowo wrócić do ojczyzny. Wypowiedzenie takich słów wymagało już pewnej od- wagi. Srożyła się straszliwa zima, szalały lodowate wichury. Wieczorami, kiedy robiło się nieco spokojniej, żołnierze po- kotem walili się w śnieg, ale żeby było trochę cieplej, przy- wierali do siebie. Pewnego dnia wezwany zostałem do podpułkownika von Loeffelholza, który mi powiedział: — Generał chce się zorientować w nastrojach swoich podkomendnych. Niech mu pan powie całą prawdę bez osłonek. Niecłv pan będzie szczery. Wysłuchawszy mego raportu, generał Verhein opadł bezsilnie na krzesło jak worek kartofli i wlepił we mnie oczy. Może uświadomił sobie, że prędzej czy później stra- ci swe rozległe dobra oraz swoje stanowisko. Zresztą powiedziałem mu tylko to, o czym moi oficero- wie dosyć szczerze dyskutowali. Zwoływałem ich w miarę 282 możliwości raz na tydzień na naradę i informowałem o sy- tuacji na całym froncie. Na mapie Europy zaznaczałem codziennie linię frontów, zarówno na podstawie komunika- tów Wehrmachtu jak i londyńskiej BBC. Słuchanie wro- gich stacji było surowo zabronione. Jeszcze surowsze kary groziły za rozprzestrzenianie ich wiadomości. Nie przej- mowaliśmy się tym. Uśmiechaliśmy się tylko ironicznie, kiedy nasze radio zapewniało, że od tej chwili nie zostanie wrogowi oddana ani piędź ziemi. Śmialiśmy się jeszcze głośniej, kiedy następnego dnia komunikat mówił o pla- nowym wycofywaniu się. Był to śmiech przepojony go- ryczą. Jednych wprawiały te komunikaty w sarkazm, inni wpadali w rozpacz. Mój adiutant, młodziutki podporucznik, niegdyś przy- wódca Hitlerjugend, wierzył jeszcze w Hitlera. Podporucznik Berthold, z zawodu artysta malarz, kil- kakrotnie ciężko ranny, uznany jedynie za zdolnego do pracy, wrócił dobrowolnie na front. Dowódca kompanii sztabowej, podporucznik Haase, również wielokrotnie ranny i uznany jedynie za zdolnego do służby w garnizonie na terenie kraju, nabrał takiego wstrętu do stosunków garnizonowych, że podobnie jak ja wolał dywizję grenadierów. Dowódca kompanii pancernej, porucznik von Loeben- stein, był wprawdzie ćwierć-Żydem, ale na podstawie decyzji kancelarii fuhrera pozwolono mu zatrzymać rangę oficera rezerwy. Dowódca kompanii obrony przeciwlotniczej, porucznik Reinert, przez lata zaciekły narodowy socjalista, przestał wierzyć w swego fuhrera. Jeżeli o mnie chodzi, to mimo stale wzmagającej się do niego antypatii ciągle jeszcze uważałem Hitlera za jedyną osobę, która byłaby w stanie zmienić sytuację lub przynaj- mniej ją opanować. Od dawna nie przejmowałem się już ani „ideą", ani Hitlerem. Teraz rozstrzygały się losy mo- jej ojczyzny. Ku własnemu przerażeniu zacząłem roz- 283 myślać o przyszłości Niemiec po wojnie i fakt, że tego wszystkiego można było uniknąć, doprowadzał mnie do furii; poza tym coraz boleśniej zaczęło dręczyć mnie pyta- nie: „Dlaczego, jakim prawem napadliśmy na tyle kra- jów?" W naradach uczestniczyli prawie zawsze dowódcy plu- tonów, oficerowie inżynierowie przydzieleni do warszta- tów, lekarz i dowódca podległej mi kompanii dział przeciw- pancernych, poza tym starszy feldfebel May, któregośmy uważali za kandydata na oficera. Pewnego dnia znalazł się w naszym kręgu nowy oficer. Na jego piersi widniał Krzyż Zasługi, którym niedawno został odznaczony. — Panie kapitanie, zostałem przydzielony do pańskiego oddziału na cztery tygodnie w charakterze oficera poli- tycznego z ramienia partii narodowosocjalistycznej. Powiedziawszy to, przywitał się uprzejmie, ale zdawko- wo z poszczególnymi uczestnikami narady. Zapomniałem jego nazwiska, ale dobrze pamiętam, co po chwili zaszło. Zapytałem go: — Jakie właściwie zadania ma oficer polityczny? — Panie kapitanie, trudno to określić w kilku słowach. W zasadzie chodzi o to, aby oddziały przekonać o ostatecz- nym zwycięstwie niemieckiego oręża. Dzięki naszej broni... — Jaką broń ma pan na myśli? Te okaleczone działa, dla których zawsze brak nam amunicji i ciągników? — Mówiąc o broni nie rozumiałem tego dosłownie. Mia- łem na myśli zwycięstwo niemieckiej sprawy. A co się tyczy ciągników, to nie będą nam potrzebne. Od tej chwili kończymy z przesuwaniem pozycji. Będziemy trwali na miejscu i walczyli do upadłego. Przekonam żołnierzy, że to konieczne. — Jak sobie pan to wyobraża? 284 __ Będę przemawiał do żołnierzy poszczególnych kom- panii. __ Nic z tego, mój drogi. Przemawianie do żołnierzy to sprawa dowódcy kompanii. Czy w ogóle jest pan prze- ciwpancerniakiem? __ Nie, panie kapitanie. — W takim razie nie mogę skorzystać z pańskich usług nawet w charakterze dowódcy plutonu. Ale mam dla pana lepsze zadanie. Nasz kwatermistrz jest do niczego, mógłby pan pomagać mu w zdobywaniu jakiej takiej żywności, papierosów i przyodziewku. Nie wątpię, że ma pan duże znajomości. Odszedł wściekły. Jako doświadczony żołnierz frontowy, miałem nad nim całkowitą przewagę. A jednak obaj — ja na froncie, a on na odcinku zakłamanej propagandy — walczyliśmy o niesłuszną, złą sprawę, skazaną na zagładę. I obaj, każdy na swój sposób, nie rozumieliśmy tego wtedy. Podpułkownik von Loeffelholz otrzymał po kilku dniach meldunek o moim „bezwstydnym zachowaniu". Wrzucił go wprawdzie do kosza, ale wypalił mi reprymendę. Ofi- cer polityczny już się nie pokazał. Nie przejęliśmy się tym zbytnio i nie myśleliśmy już o nim, gdyż 13 stycznia 1945 roku rozpoczęła się wielka ofensywa Armii Czerwonej, która wyparła nas z zajmowanych pozycji. Ostatnie dni wojny Każdy atak przeciwnika przyczyniał się do coraz moc- niejszego otaczania kotła na terenie Prus Wschodnich. Codziennie mieliśmy wielkie straty. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dostaniemy się do niewoli, jeżeli marynarka w ostatniej chwili nie wyrwie nas z kotła. Jeszcze raz zerwaliśmy się do kontrataku. Sięgnięto po ostatnie zapasy amunicji i paliwa. Udało nam się przeła- 2S5 mać pod Królewcem duszący nas pierścień. Większość ludności została ewakuowana. Przeciwnik odpowiedział gwałtownymi kontratakami, wspieranymi przez zmasowaną artylerię, która dziesiątko- wała kompanię. Pewnego dnia przysłano nam rezerwistów. Z początku byłem wniebowzięty, ale radosny nastrój minął, kiedy zobaczyłem, że ta rezerwa składa się z około trzydziestu chłopaków w wieku lat czternastu do szesnastu oraz z gru- py weteranów, z których każdy nosił na sobie ślady pier- wszej wojny światowej. Chłopcy przebywali dotąd w obo- zie Hitlerjugend; rekrutowali się z całych Niemiec. Starych weteranów zatrudniłem przy taborach, z mło- dzieżą było trudniej. Chłopcy chcieli walczyć w obronie „ukochanego fiihrera", zwyciężać, a jeśli potrzeba — umierać. Zatrudniłem ich na razie jako wartowników pil- nujących taborów. Po kilku dniach zorientowali się, że służba, którą muszą pełnić, daleko odbiega od ich marzeń i wyobrażeń. Zaczęli sarkać, domagali się, żeby ich posła- no na linię frontu. Z pewnością marzyły im się Krzyże Rycerskie i nieśmiertelna sława. Nie pozostało mi nic innego, jak ulec ich naleganiom lub pozbyć się młodzików. Nie chciałem przerzucać ich na inny odcinek frontu, uważałem, że należy odesłać ich do domu. Można to było bez trudu przeprowadzić, mimo że żan- darmeria polowa zaryglowała teren w okolicy Piławy i nikt bez wyraźnego rozkazu służbowego nie był wpusz- czany do miasta — z wyjątkiem kobiet, dzieci i rannych, którzy mieli zostać przewiezieni drogą morską. Trudniej było przekonać chłopców, że przeznaczeni są do zadań specjalnych. Wszystko inne było sprawą czysto formalną. Nie będąc zupełnie do tego upoważniony, podzieliłem moich młodocianych żołnierzy na kilka grup, do których włączyłem ludzi z Volkssturmu i ich rodziny i wypisałem im dokumenty podróży. Wszyscy zaopatrzeni w owe „do- kumenty" dostali się na pokład statku i odjechali w kie- 286 runku Świnoujścia. Nie ulega wątpliwości, że chłopaki, zorientowawszy się już na morzu, gdzie ich wiozą, obsypali mnie obelgami, że nie pozwoliłem im zostać „bohaterami", którzy by weszli do historii. Dwóch z nich spotkałem po wojnie w Kilonii, w Hanowerze zaś natknąłem się na volkssturmowca, który poruszał się przy pomocy protezy. Chłopcy zrozumieli tymczasem to, co dla starszych było już w ostatnich tygodniach wojny jasne i niewątpliwe. Kiedy po kilku dniach pewien generał nagle zaintere- sował się zachowaniem i postawą przydzielonych mi wyrostków i zapytał, czy nie należałoby któregoś z nich odznaczyć, musiałem puścić farbę. Sprawę znowu zatu- szował podpułkownik von Loeffelholz. Nie ukrywał, że nie pochwala wysyłania wyrostków na front. Niestety wkrótce przeniesiono podpułkownika von Loeffelholza na inny odcinek. Następcą jego został niejaki major Fróhlich, który jeszcze w ostatniej chwili chciał się wsławić. Zachorowałem właśnie na silną żółtaczkę. Lekarz dywi- zji nalegał, żeby odtransportowano mnie do kraju, ale pod, wpływem moich próśb, żeby mnie pozostawił w moim od- dziale, zmienił swoje stanowisko, zaznaczając jednak, że zrzuca z siebie odpowiedzialność. Leków ani kuchni dietetycznej oczywiście nie było, przydzielono natomiast pervitin dowódcom jednostek. Pervitin — to środek, po zażyciu którego człowiek przez kilka dni trzyma się na nogach, po czym zapada w długi sen mający cechy letargu. Chory na żółtaczkę, leżałem w opuszczonej chałupie pruskiej, w której adiutant zainstalował punkt dowodze- nia. Przez okno mogłem obserwować linię frontu przebie- gającą w odległości jakichś trzystu metrów od domu. Na- gle nastąpił atak czołgów radzieckich i piechoty. Po krót- kim, ale gwałtownym ogniu artylerii przeciwnika cofnęła się nasza piechota. Powoli zaczęło się podsuwać kilka czołgów radzieckich. Nie mając broni ciężkiego kalibru, 287 mały mój sztab nie mógł utrzymać pozycji. Nie mogliśmy podprowadzić dział, ponieważ mieliśmy do dyspozycji je- den tylko ciągnik. Nakręciłem korbkę telefonu polowego, kazałem się po- łączyć z zastępcą adiutanta dywizji. — Panie majorze, Rosjanie atakują. Przed naszym punktem dowodzenia stoi około tuzina T 34. W odległości jakichś trzystu me- trów. Nasza piechota wieje. Sam nic tu nie poradzę, więc proszę o zgodę na zmianę pozycji. — Pozostanie pan na miejscu. Piechota musi trzymać pozycję do upadłego. Kipiałem z furii. Ten pan na tyłach pochylony nad mapą uważa, że lepiej orientuje się w sytuacji niż ja, który pole walki oglądam gołym okiem. Ryknąłem do telefonu: — Panie majorze, informuję jedynie o tym, co widzę. Piecho- ta zwiała, czołgi zbliżyły się na odległość stu pięćdziesię- ciu metrów. Dokonam zmiany pozycji. — Zostanie pan na miejscu. — Jeżeli pan mi nie wierzy, proszę pofatygować się tutaj osobiście. Ani myślę dać się wziąć do niewoli. Oto co adiutant ode mnie usłyszał. A może dotarł do jego uszu straszliwy huk, w tym momencie bowiem gra- nat uderzył w ścianę izby, wyżłobił w niej olbrzymią dziu- rę, zasypał izbę wapnem. Mój adiutant, starszy feldfebel May i łącznik wyglądali jak worki z mąką. O łączności nie było mowy; granat zerwał kabel, podczas eksplozji wyle- ciał przez okno aparat telefoniczny. Do uszu naszych do- szedł brzęk gąsienic nadjeżdżających czołgów, których posuwaniu się towarzyszyły okrzyki: „hura!" Za chałupą stały dwa pojazdy z włączonymi silnikami. Dopadliśmy do nich wśród gradu pocisków. Ruszyliśmy na przełaj w kierunku punktu dowodzenia dywizji. Nagle kierowca zahamował, wskazując na pobli- ską szosę. Pędził po niej zamknięty samochód osobowy w kierunku, z którego wyjechaliśmy. Nasze ostrzegawcze znaki ręką nie zostały dostrzeżone. Kierowca mój mruk- 288 nął: — Upadli na głowę, chyba nie chcą się dostać do nie- woli. W owych dniach zdarzało się coraz częściej, że poszcze- gólni żołnierze oraz niewielkie grupy przechodziły na stronę przeciwnika, ale nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś tak ostentacyjnie dokonywał wyboru. Czekaliśmy w na- pięciu, co będzie dalej. Pędzący w samochodzie będą teraz musieli wyciągnąć białą chorągiew, ponieważ za zakrętem stoją radzieckie czołgi. Stało się inaczej: wóz wpadł w po- ślizg, uderzył o drzewo i stanął w płomieniach. Po chwili granat zerwał dach wozu. Nikt nie ocalał, wszyscy spło- nęli. Ruszyliśmy w dalszą drogę. W sztabie dywizji dowiedziałem się, że major Fróhlich wysłał dwóch oficerów dla ustalenia, czy mój meldunek o sytuacji odpowiada istotnemu stanowi rzeczy. Mogłem mu to teraz zreferować — nie przez telefon. W dalszym ciągu nie chciał mi wierzyć, w sposób arogancki plótł du- by smalone o panice i słabych nerwach, nie ukrywał zamiaru odesłania mnie z powrotem na pozycję, którą opuściłem. Nagle miejscowość, w której mieścił' się sztab, została zasypana pociskami przeciwnika. Czołgi, które nam następowały na pięty, zaatakowały wieś. W straszliwej panice odbywała się zmiana miejsca poby- tu sztabu dywizji. Stado gęsi nie podniosłoby większego wrzasku i harmidru niż ta zgraja fachowców, rzeczoznaw- ców i ordynansów, którym przełożeni wydawali sprzeczne ze sobą rozkazy. Pisarze chcieli ratować akta, ordynansi — wódkę, radiotelegrafiści — sprzęt. Wszystkim, łącznie ze sztabowcami, chodziło o uratowanie życia. Zadufany w sobie major nie miał nagle czasu, żeby w dalszym ciągu kwestionować mój meldunek. Jego twarz istratega wykrzywiła się; popędził ku drzwiom i w kil- ku susach znalazł się w pojeździe, który go wywiózł ze wsi. Cieszyliśmy się, kiedy wkrótce podpułkownik von Loeffelholz objął znowu stanowisko pierwszego adiutanta. Jedynym oficerem, który podczas bezładnej ucieczki 19 — Żołnierz trzech armii 289 sztabu dywizji zachował spokój i równowagę, był kapitan Stelter, adiutant generała. Podszedł do mnie, podał mi rękę i powiedział z uśmiechem: — Jak pan widzi, spieszno nam. Niech pan spróbuje przynajmniej utrzymać się tu- taj. Ale... prawda, podaliśmy pana do awansu. Myślę, że wkrótce zostanie pan majorem. W pierwszej chwili ucieszyłem się, rozpierała mnie du- ma. Nie mogłem sobie tylko wyobrazić, w jaki sposób wniosek o mianowanie mnie majorem dotrze do Berlina, jaką drogą zostanę zawiadomiony, że awans ten otrzy- małem. Podczas gdy tutaj w kotle walczyliśmy o każdą piędź ziemi, Armia Czerwona zbliżała się do Berlina, alianci za- chodni przekroczyli Ren. Codziennie traciliśmy wielkie połacie ziemi, codziennie na nowych, prowizorycznych pozycjach padali żołnierze. Na razie panował spokój. Czołgi radzieckie cofnęły się, żeby się zaopatrzyć w paliwo i amunicję. Pojechałem na miejsce obsadzone przez kompanię porucznika Reinerta. Lawety z działami ukryte były pod drzewami, kompania wraz ze swoim dowódcą tkwiła w rowie przydrożnym wokół odbiornika radiowego. Kiedy podszedłem bliżej, do uszu moich dotarł głos ministra propagandy wzywający do bronienia się za wszelką cenę. W pewnym momencie Reinert, doprowadzony do furii, podbiegł do odbiornika i ryknął: — Stul wreszcie pysk, przyjedź na front, wtedy zobaczysz, co się naprawdę dzieje! Na twarzach żołnierzy pojawiły się porozumiewawcze uśmiechy. Teraz stało się coś nie do wiary: porucznik Reinert wydał rozkaz, żołnierze jego popędzili do pojaz- dów i dział, kompania ustawiła się na szosie do marszu na wyznaczone jej pozycje, aby powstrzymać przednie straże napierającego przeciwnika. Kocioł pruski zawężał się coraz bardziej. W licznych punktach całe kompanie rzucały broń i przechodziły do 290 przeciwnika. Niedobitki dywizji nękane ogniem bombow- ców radzieckich cofały się bezładnie. 1 maja zostałem wezwany do dywizji, gdzie nakreśliłem naszą sytuację. Resztki naszych jednostek jak najszybciej miały zostać wyciągnięte z kotła i przewiezione na kilku promach. Z Berlina nadeszła iskrówka, aby dywizję prze- rzucić do Danii. Uznałem, że nadeszła odpowiednia chwila, aby wyrwać się z tego piekła. Nie zastanawiałem się, czy to przerzuce- nie nas do Danii ma sens, jak długo potrwa jeszcze wojna, czy potrafimy uzupełnić straty dywizji. Dania oznaczała dla mnie spokój, złapanie oddechu. Obrzucani bombami radzieckimi, czekaliśmy na promy. Wieczorem trzeciego dnia podporucznik Haase został we- zwany do dywizji. Generał, który zapewne dowiedział się o nieporozumieniach między nim a dowódcą kompanii, przeniósł go bez podania powodu do innej dywizji. Następnego dnia wieczorem promy były wreszcie goto- we do drogi; nie wyglądały zbyt zachęcająco. Wypełnio- no je po brzegi resztkami dywizji, miało się wrażenie, że nie wytrzymają ciężaru i pójdą pod wodę. Holowane przez poławiacza min, ruszyły wreszcie o zmroku w kie- runku Danii. Z tyłu na horyzoncie widniały krwawe łuny pożarów. Przez chwilę jeszcze dochodziły do naszych uszu eksplozje, później słyszeliśmy tylko plusk fal i huk motorów. Jeszcze na promie rozeszła się pogłoska, że fuhrer padł na froncie w Berlinie. Podobno radio przyniosło wiado- mość o utworzeniu nowego rządu niemieckiego z admira- łem Dónitzem na czele. Kto z nas uwielbiał jeszcze wówczas Hitlera? Kto jeszcze wierzył w niego? Jeżeli o mnie chodzi, to nie odczuwałem do niego nienawiści, choć nieubłaganie żądał największych ofiar, żeby tylko odwlec ostateczną klęskę. Byłem od lat wewnętrznie z Hitlerem związany. Teraz nagle przestał istnieć — oto wszystko. 19* 291 W skrytości ducha może ten i ów szalał z radości, było również wielu takich, którzy uważali, że nastanie teraz nowa era. Ale nikt nie puszczał pary z ust. Nawet ci, którzy kilka dni temu złorzeczyli Hitlerowi, teraz milczeli. Wierzyłem święcie, że jak głosił komunikat, padł w wal- ce o Berlin, że bił się razem ze swoimi żołnierzami. Nie wyobrażałem sobie, żeby mogło być inaczej. Kiedy jednak później dowiedziałem się o jego ślubie z Ewą Braun w piwnicy Reichskanzlei i o jego samobójstwie, zacząłem go nienawidzić i pogardzać nim. Prysnął mit f iihrera. Totalna klęska naszych wojsk pozbawiła nas wiary w na- ród i w siebie samych. Nie byliśmy już zdolni do niczego. Nawet do radosnego okrzyku, że piekło się skończyło. Otoczyła nas nagła, zatrważająca cisza, której już nie wy- pełniały żadne rozkazy. Staliśmy się ludźmi osamotnio- nymi. Pięć minut po dwunastej Podczas przeprawy do Danii nie widzieliśmy ani jedne- go samolotu radzieckiego. Posterunki naszej obrony prze- ciwlotniczej mogły błogo drzemać. Nikt nie orientował się, co właściwie zaszło. Wiadomości radiowe, nadawane przez głośnik umieszczony na poławiaczu min, były mętne i mgliste. Wynikało z nich, że nasze wojska w Prusach Wschodnich skapitulowały, ale wewnątrz kraju toczą się dalej walki, że Bawaria i prowincja Szlezwik-Holsztyn stawiają skuteczny opór. Potem nadeszła wiadomość, że wałki na zachodzie ustały, a dywizje walczące dotąd na froncie zachodnim przerzucone zostaną na front wschodni. Niektórzy oficerowie zastanawiali się poważnie, w jaki sposób wskrzesić naszą dywizję, inni — wraz ze mną — uważali, że wojna została zakończona. Zaczęliśmy rozmy- ślać, do jakich zawodów moglibyśmy się nadać. Jakiś zwariowany podporucznik artylerii zaproponował uczcić 292 chwilą milczenia śmierć fuhrera, ale znalazł tylko "bardzo niewielu zwolenników proponowanej przez siebie uro- czystości żałobnej. Wyglądaliśmy jak banda umundurowanych zbójów. Prawie żaden z nas nie miał ani mydła, ani ręcznika. Pra- wie wszyscy byli straszliwie zarośnięci. W tej sytuacji ucieszyliśmy się ogromnie, kiedy nas po- wiadomiono, że ląd, którego kontury zarysowują się na horyzoncie, to duńska wyspa Bornholm. Okazało się, że zbliżamy się do portu Ronne. Bulwary nadbrzeżne były wyludnione. Na molo stał samotnie jakiś człowiek i kiwał w naszą stronę. Podpuł- kownik von Loeffelholz dojrzał go przez lornetkę i zawo- łał do mnie: — Ten człowiek jest łudząco podobny do porucznika Haase. Niech pan spojrzy. Przyłożyłem do oczu lornetkę, choć właściwie byłem pewny, że podpułkownik się nie myli. Przyglądałem mu się długo, wreszcie zniecierpliwiony Loeffelholz zawołał: — No, jakże tam? Haase czy nie Haase? — Tak, panie pułkowniku, to on. — Skąd ten człowiek wziął się tutaj? Myślałem, że go pan gdzieś przeniósł? — I ja tego nie rozumiem, panie pułkowniku. Zapewne przybył tu przed nami inną łodzią. — Pan dobrze wie, jak on to zrobił. Mogą z tego być grube nieprzyjemności, mój drogi. — Sprawa, panie pułkowniku, wygląda tak: Haase po- szedł ze mną na front na ochotnika, chociaż uznano, że jest do służby liniowej niezdolny. Chciał być razem ze mną. Je- żeli teraz znajdzie sią jakaś robota, chciałbym go mieć obok siebie. Nie mogłem go zostawić, pan pułkownik mnie chyba rozumie. — Mimo to będą kłopoty. Rozkaz pozostaje rozkazem, a w tym wypadku nie został wykonany. Powiedziawszy to Loeffelholz się oddalił. Było mi przy- 293 kro ze względu na niego, ale z drugiej strony byłem za- dowolony, że nie wykonałem rozkazu generała. Tuż przed naszym przybiciem do nadbrzeża znów za- gadnął mnie podpułkownik Loeffelholz: — Człowieku, jak pan to zrobił? — To tajemnica czołgistów, panie pułkowniku. — Doskonale, mój drogi, nie chcę już o tym słyszeć. Ale przykrości będą. Przykrości nie było, ale za to dużo radości, kiedy Haase zjawił się na promie i powitał nas. Przybył tutaj dzień przed nami ścigaczem. Po chwili zapytał półgłosem: — A gdzie generał? — Nic już nam złego zrobić nie może, mój Ottonie. Zo- stał w Prusach Wschodnich. Jako dowódca 28 dywizji strzelców. Haase wygrzebał z chlebaka butelkę wódki. Nie zmar- nował dnia, zaopatrzył się w to i owo na czarnym rynku. — Ile kosztuje taka butelka? Haase uderzył ręką w pusty futerał pistoletu. Spojrza- łem na niego z przerażeniem. — Zwariowałeś. Chyba nie użyłeś pistoletu do handlu zamiennego? — A dlaczego nie? Przecież nie będzie mi już potrzebny. Mylił się. Opuściliśmy promy, a wieczorem zapakowano nas na większy statek udający się do Kopenhagi. Ze względu na miny długo krążyliśmy w pobliżu stolicy duńskiej. Kiedy wreszcie okręt wpłynął do portu, zawyły syreny. Z okien i dachów powiewały chorągwie duńskie i brytyjskie. Podczas cumowania naszego statku wszczę- liśmy rozmowę z żołnierzami stojącymi na bulwarze nad- brzeżnym. — Pokój wreszcie. — Od dzisiaj jesteśmy wszyscy internowani w porcie. — Skąd przybywacie? — Hitler zastrzelił się. 294 _- Jedziemy do Kanady jako jeńcy. Was także tam zabiorą. __. podobno Hitler uciekł samolotem albo do Argentyny, albo do Hiszpanii. .__ podobno mamy pomaszerować razem z Amerykana- mi przeciw Rosjanom. Obsypywaliśmy się różnymi wieściami i żonglowaliśmy nimi niczym kolorowymi piłeczkami. Wreszcie padł rozkaz: zejść na ląd, ustawić sią na bul- warze. Po kilku minutach dywizja, a raczej jej żałosne resztki w ilości ośmiuset żołnierzy, stanęła w szyku bojo- wym. Dwaj wyelegantowani oficerowie angielscy prze- szli wolnym krokiem przed frontem, za nimi postępowało kilku żołnierzy z koszami w ręku. Pozabierali wszystkim podoficerom kompasy i lornety. Ogarnęła mnie nieopisana furia. Jeszcze kilka dni temu walczyliśmy przeciw Armii Czerwonej i zostaliśmy zwy- ciężeni, to nie ulega wątpliwości. Ale ci tutaj? Nie uważa- łem, że odnieśli nade mną zwycięstwo. Nie zastanawiając się długo, zrobiłem kilka kroków naprzód, zerwałem ze siebie lornetę i wrzuciłem ją do portowego kanału, po czym wróciłem na swoje miejsce. Demonstracja moja nie uszła uwagi Anglików. Podeszli do mnie. Jeden z oficerów miał tylko jedną rękę, na piersi — liczne odznaczenia. Niezawodnie uczestniczył w kampaniach w Afryce i we Francji. Spojrzał na mnie lo- dowato i przenikliwie, nie mówiąc słowa oddalił się. Wy- dawało mi się, że zrozumiał moją reakcję. I nagle odczułem dla niego sympatię, choć złościło mnie, że nie okazał żadnego gniewu. Nie mogłem przeczuć, że będziemy je- szcze potrzebni. Staliśmy w porcie kopenhaskim. Zakwaterowano nas w wielkich halach targowych, w których magazynowano banany i inne owoce. Czekaliśmy. Aż pewnego dnia zaczę- ło sią. Z jednostek internowanych w porcie stworzono kompanie i bataliony. W przepisowym, wolnym tempie 295 ruszyliśmy w kierunku południowym. Byliśmy wyposa- żeni w ręczną broń palną. Wprawdzie dowodzili nami oficerowie niemieccy, ale kierowali nami i zaopatrywali nas Anglicy. Brytyjscy oficerowie, jadący w swoich jee- pach, kontrolowali ruchy poszczególnych jednostek. Kie- dyśmy po zrobieniu dziesięciu do dwudziestu kilometrów biwakowali, pilnowały nas angielskie warty. Przeciąga- jąc przez miasta, wybijaliśmy krok, maszerowaliśmy dziarsko i sprężyście na oczach antyfaszystów duńskich, którzy inaczej wyobrażali sobie stosunki po totalnej klęsce hitlerowskich Niemiec. Prom duński przeprawił nas przez Wielki Bełt. Kiedy wreszcie po dalszych marszach przekroczyliśmy granicę niemiecko-duńską pod Flensburgiem, czekało na nas kilku oficerów brytyjskich. Z oficerami niemieckimi przywitali się prawie po koleżeńsku. W owych dniach wierzyliśmy w pogłoski, że podjęte zostaną działania wojenne przeciwko Armii Czerwonej. Szeptano sobie na ucho, że pobite dywizje Wehrmachtu mają zostać zreorganizowane, aby walczyć ramię w ramię z zachodnimi aliantami. Wydawało się nam, że wojna mię- dzy mocarstwami zachodnimi a Związkiem Radzieckim jest prawdopodobna, ale większość uważała, że Niemcy nie powinni brać udziału w ewentualnej nowej wojnie. Byli jednak i tacy, którzy marzyli o tym, aby po krótkim odpoczynku znowu pomaszerować przeciw Rosjanom. Nie należałem do nich, tęskniłem za czystym łóżkiem i życiem prywatnym. Miałem już tej przeklętej wojny po dziurki w nosie, mniej interesowała mnie polityczna strona ewen- tualnej krucjaty przeciw Rosji. Była ciemna noc, kiedy po przeszło pięciu latach wojny znowu znalazłem się na niemieckiej ziemi. Spojrzałem na zegarek, który niegdyś, w roku 1939, dostałem od Wehr- machtu. Wskazywał pięć minut po dwunastej. Zegarek ten towarzyszył mi w ciągu całej wojny. Po najeździe na Polskę płynęły na nim godziny, w ciągu 296 których czekałem na wysłanie na front. Kiedy nas posłano do Francji, trzeba było przestawić zegarki. Na zegarek ten spoglądałem z niecierpliwością, zanim wreszcie kompania moja otrzymała rozkaz przekroczenia granicy radzieckiej, przed każdym szturmem chwile napięcia i strachu upły- wały błyskawicznie. Przy każdym bombardowaniu wlokły się beznadziejnie. Przy każdym odwrocie spoglądaliśmy nerwowo na wskazówki, kiedy to wreszcie będziemy mogli opuścić pozycje nie do utrzymania. Zegarek towarzyszył wszystkim naszym krokom, również ucieczce i okrzykowi: „Ratuj się, kto może!" Teraz zegarek wskazywał pięć minut po dwunastej. Czas nie stał w miejscu, wskazówki poruszały się dalej. Ojczyzna? Wedle pogłosek, miano nas umieścić w obozie. Nie wie- dzieliśmy zupełnie, czy będzie to punkt zbiorczy, czy też obóz szkoleniowy, czy dostaniemy się do obozu jeńców, czy też może osadzą nas w obozie koncentracyjnym. Bra- liśmy pod uwagę fakt, że pozostawiono nam broń..A chyba z bronią w ręku nie idzie się do „zakładu wychowawczego". Na jednym z miejsc postoju podjechały do nas trzy samochody osobowe, z których wysiedli dwaj generałowie niemieccy w otoczeniu adiutantów i zaczęli się naradzać, trzymając w ręku mapy. Tkwiliśmy w rowie przydrożnym, rozkoszowaliśmy się wschodem słońca, wciągaliśmy w. płuca orzeźwiające po- wietrze czerwcowego ranka, przyglądaliśmy się ptakom bujającym w przestworzach. Dookoła panowała błoga ci- sza, budząca jednak niepokój. Ciągle jeszcze nie miałem pewności, czy na horyzoncie nie pojawi się samolot, nie zacznie prażyć z kaemu, nękać nas bombami. W głowie mi się nie mieściło, że mogę spokojnie leżeć na ziemi, że 297 pociski i granaty za chwilę nie wypędzą mnie z rowu. Z rozkoszą przyglądałem się kłębom dymu unoszącym się nad papierosem, z błogim uczuciem oddawałem się odpo- czynkowi. Myślami wracałem raz po raz do przyjaciół i kolegów, którzy tego pięknego czerwcowego dnia nie dożyli. Za co? Dlaczego musieli umrzeć? O co walczyli? I wów- czas jeszcze nie potrafiłem znaleźć zadowalającej odpowie- dzi. Wracałem ciągle myślą do tego, że setki tysięcy mogły pozostać przy życiu, gdyby wojna wcześniej została zakoń- czona, kiedy już nie ulegało wątpliwości, że nie jest do wy- grania. A ile milionów ofiar zostałoby zaoszczędzonych, gdyby w ogóle nie wybuchła. Rozkoszowałem się myślą, że odtąd nie będę musiał żyć w ustawicznym strachu. Drażnili mnie tylko owi dwaj generałowie naradzający się ze swoimi sztabowcami. Adiutanci stali wyprostowani, przykładali palce do daszków, kiedy zagadał do nich któryś z generałów. Bardzo mi się to nie podobało. W towarzystwie dwóch kolegów zbliżyłem się do gene- ralskiej grupy. Ukryliśmy się za żywopłotem, aby nas pa- nowie generałowie nie zauważyli. Z kilku słów, które udało się nam dosłyszeć, domyśliliśmy się, czego narada tyczy. Była mowa o dwóch sztabach korpusu, które miały zostać zakwaterowane w prowincji Szlezwik-Holsztyn. Była rów- nież mowa o rozkazach, które adiutanci mają opracować i przedłożyć, komu należy. To mi wystarczyło. Nie chcia- łem mieć do czynienia z jakimikolwiek rozkazami. Zdecy- dowałem się więc na coś, co mi jako staremu żołnierzowi nie przyszło łatwo: na dezercję. Postanowiłem nie dać się wpakować do obozu, ukryć się w pobliskim Flensburgu, gdzie żona moja ze synem, szwagierką i swoimi rodzicami znalazła za pośrednictwem znajomego oficera trzy pokoje, do których przewiozła z Kołobrzegu resztki mebli. Ostatni list, który otrzymałem pocztą polową, podawał jej dokład- ny adres. 298 Dwa lata przed wojną ożeniłem się w Kołobrzegu. Żona moja pochodziła z dobrej rodziny, władze wojskowe bez trudu i kłopotu wyraziły zgodę na moje małżeństwo, przedstawiła świadectwo lekarskie, że może wyjść za mąż, oraz dowód swego pochodzenia aryjskiego. Władze moje otrzymały dokładny wykaz wszystkiego, co wnosiła jako posag. Ale na tym nie koniec. Przedstawiła również za- świadczenie Związku Dziewcząt Niemieckich, że jest jego członkiem. Teraz już mogliśmy zawrzeć narodowosocjali- styczny związek małżeński, mający na celu ofiarowanie fiihrerowi zdrowych potomków. Przy stole udekorowanym chorągiewkami ze swastyką zamieniliśmy ze sobą ślubne pierścionki. Urzędnik stanu cywilnego w napuszonych słowach mówił o „germańskiej rodzinie narodów", o wiel- kiej „wspólnocie ludowej". Na wieczną rzeczy pamiątkę wręczył nowożeńcom po egzemplarzu książki Hitlera „Mein Kampf". Dzieło to umieściłem w mojej bibliotece na honorowym miejscu. Zdejmowaliśmy je stamtąd tylko podczas ścierania kurzu. Pierwsze dwa lata małżeństwa spędziłem przeważnie na placach ćwiczeń i na manewrach, następne na różnych polach bitew Europy. Przez jakiś czas przebywałem bądź w lazarecie, bądź na urlopie. Prześliznąwszy się przez kordony brytyjskie dotarłem do Flensburga i stanąłem przed żoną nie jako żołnierz- -bohater, nie jako oficer bądź co bądź nie najniższej rangi, lecz jako zbiegły jeniec wojenny. Mieszkanie, posag, książ- ka Hitlera padły w Kołobrzegu ofiarą pożaru. Młody żoł- nierz, który w mundurze czy po cywilnemu bawił się beztrosko, śpiewał i tańczył, stał się dojrzałym mężczyzną, który w rezultacie sam nie wiedział, co wyznawał i czego poszukiwał. Małżeństwo nasze rozpadło się wkrótce jak tysiące podobnych. Jedyną moją własnością był postrzępiony, połatany mundur. Nikt mnie nie zatrzymywał, nie pytał, skąd przychodzę i dokąd idę, snułem się po ulicach Flensburga 299 samotny, opuszczony. Na murach i płotach widniały plaka- ty wzywające do oddawania broni, grożące za jej" posiada- nie karą śmierci. Inne mówiły o godzinie policyjnej po za- padnięciu zmroku, groziły również karami, ale nie tak su- rowymi jak za posiadanie broni. Było jasne, że nie będę mógł dłużej chodzić w mun- durze. Udałem się więc do magazynu Wehrmachtu, aby otrzymać jakiś materiał na ubranie cywilne. Magazyn podlegał kwatermistrzowi, typowemu Prusakowi, który próbował mnie przekonać, że wszystko, co było w maga- zynie, przekazał Anglikom. Zwymyślałem go od ostatnich idiotów i matołów, kiedy mi zaczął tłumaczyć, że gdyby nawet miał coś na składzie, nie mógłby mi ni stąd, ni zo-;. wąd odciąć parę metrów materiału. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko w dalszym ciągu chodzić w mundu- rze. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że u owego kwa-- termistrza można było dostać niejedno za papierosy albo za wygórowaną cenę, ale że Anglicy, którzy tymczasem ; zasekwestrowali skład, wsadzili go do paki, ponieważ nie umiał im wytłumaczyć, skąd się pod jego łóżkiem znalazły takie ilości banknotów. Sytuacja moja nie była do pozazdroszczenia. Zawisłem, żeby tak powiedzieć, w powietrzu. A bez zwolnienia z woj- ska nie mogłem dostać pracy, pomóc żonie i synowi, który przyszedł na świat w ostatnim roku wojny. Ostatecznie mógłbym pójść do obozu, ale nie chciałem tego. Za żadną cenę. Nikt nie umiał mi powiedzieć, co się tam dzieje. Dowiedziałem się tylko, że istotnie utworzone zostały dwa korpusy. Często spotykałem oficerów niemiec- kich w mundurach, rozpartych w samochodach służbo- wych. Kierowcy otwierali im drzwiczki, salutowali żarli- wiej i bardziej sprężyście, niż to czynili żołnierze w ostat- nich miesiącach wojny. Wszystko wskazywało na to, że Wehrmacht zaczyna przychodzić do siebie. Nie chciałem mieć z nim do czynienia, pragnąłem być nareszcie wolny, kierować własnym losem. Kiedy pewnego dnia włóczyłem się bez celu po ulicach, nagle zatrzymał się przede mną brytyjski jeep. Wyskoczył z niego oficer w otoczeniu dwóch sierżantów, zatarasowali mi drogę, chwycili za ręce i jakbym był workiem, rzucili na tylne siedzenie wozu, po czym ruszyli. Wszystko od- było się w tempie błyskawicznym. Kiedy ochłonąłem z przerażenia, zapytałem, co to ma znaczyć. Odpowiedziano poprawną niemczyzną: — Jest pan aresztowany. Do tego wniosku doszedłbym również sam. Dalsze moje pytania pominięto milczeniem. Pędziliśmy jak szaleni przez wąskie ulice Flensburga. W jeepie pachniało słodkawym tytoniem. Zrobiło mi się prawie niedobrze. Może i dlatego, że dawno już nie miałem niczego w ustach, poza tym ogarnął mnie dziwny lęk. Nagle wóz zahamował tak gwałtownie, że omal nie spa- dłem ze swego siedzenia. Zatrzymaliśmy się przed wy- sokim, murowanym budynkiem. Pistolet Cela więzienia w Flensburgu nie była bardziej kom- fortowa od tej, w której jako podoficer odsiedziałem trzy dni „zaostrzonego aresztu". Urządzenie składało się z drewnianej pryczy, stołka i miski blaszanej do mycia. Niewielkie zakratowane okien- ko, umieszczone w górze, przepuszczało nieco światła, wartownik sprawdzał co kwadrans przez wziernik umiesz- czony w drzwiach, czy aresztant nie pękł jeszcze z furii. Kiedy mnie ujęto, miałem na sobie mundur wojsk pan- cernych, koszulę, krawat, pas oraz wysokie, sznurowane buty. Pas wraz z pistoletem, sznurowadła, krawat oraz skromną zawartość kieszeni zabrano przed osadzeniem mnie w celi. Siedząc na pryczy, zastanawiałem się, dlaczego umiesz- 301 czono mnie w pojedynce, a nie w obozie. W pewnej chwili klucz zazgrzytał w zamku; stanął przede mną sierżant. — Tutaj siedzieć. Wskazał na stołek. Zrozumiałem. Prycza była do spania, stołek służył do siedzenia. Tak mówił regulamin więzien- ny. Było mi obojętne, na jakim meblu siedzę w pace. Właściwie (powinienem się cieszyć, że w ogóle mogę sie- dzieć. Odczułem potrzebę ruchu, kilkakrotnie przemierzyłem celę, potem znowu usiadłem na pryczy. Znowu wszedł sierżant. — Tutaj siedzieć. Usiadłem potulnie na stołku. Potem na nowo zacząłem wędrować po celi, znowu wszedł sierżant, znowu kazał mi /usiąść na stołku. Uważał mnie zapewne za wyjątkowego zuchwalca, a tymczasem byłem tylko bardzo zdenerwo- wany. Aby pójść do toalety, trzeba było dzwonić. Postanowi- łem wykorzystać tę sposobność. Po drodze mogłem się pobieżnie zorientować, kogo tutaj trzymają. Więźniami byli sami oficerowie. Dzwoniłem dosyć często, co doprowa- dzało sierżanta do wściekłości. Po upływie trzech dni rozpoczęły się przesłuchania — w dzień i w nocy. Wartownik spoglądał przez wziernik, kiedy z reguły spałem, otwierał z trzaskiem drzwi, budził mnie uderzeniem pięścią w bok i wołał brutalnie: „Come on!" I prowadził mnie na przesłuchanie. W niezbyt wielkim pokoju siedziało przy każdym prze- słuchaniu w półmroku, przy długim stole trzech wypoczę- tych oficerów wywiadu brytyjskiego. Poddawali mnie krzyżowym pytaniom, musiałem odpowiadać na nie w świetle jaskrawych lamp. Zabawa ze stołkiem bawiła mnie. Zabawa z budzeniem bawiła zapewne Anglików. Dla mnie ciągłe wyrywanie ze snu, obowiązek ciągłego odpowiadania na te same pyta- nia były męką. Jeden z oficerów, w tym samym wieku 302 0 ja, mówił biegle po niemiecku. Dowiedziałem się póź- iej, że chodził do szkoły w Berlinie. Jego pytania świad- Zyły o doskonałej znajomości miasta i miały na celu prawdzenie, czy naprawdę byłem berlińczykiem. Kolega ego wyuczył się znowu na pamięć nazw jednostek woj- kowych, w których pełniłem służbę. Chodziło o zidentyfi- ;owanie mnie. Trwało to trzy dni i ciągle jeszcze nie wiedziałem, czego ni właściwie ode mnie chcą. Czwartego dnia odczytano mi listę nazwisk, których .igdy w życiu nie słyszałem. — Zna pan majora Schella? — Nie. — Zna pan majora Ohnesorge? — Nie. I tak w kółko: cela, sen, uderzenie w żebra, ryki, reflek- ory. A potem: — Wiemy doskonale, że zna pan majora ichella. — Nie znam go. — Wiemy, że zna pan kapitana Ohnesorge. — Nie znam go. — Pan kłamie, major Schell zeznał, że zna pana. — Może, ale ja go nie znam. — Kapitan Ohnesorge również zeznał, że zna pana i że an musi go znać. Pan łże. — Powtarzam, że nie znam żadnego kapitana Ohne- orge. Znowu cela. Znowu czekanie na uderzenie w żebra, na yki, na reflektory. Przewracałem się na mojej pryczy boku na bok, wreszcie zasnąłem. W tym momencie zno- 01 zaczynało się piekielne przesłuchanie. — Pan kłamie, pan kłamie. Znowu cela. Ilekroć zasypiałem, zabierali mnie na prze- pchanie. Więc postanowiłem nie zasypiać. Ale jak długo lożna było tak wytrzymać? Z czasem zacząłem się za- ćanawiać, czy któregoś z tych nazwisk kiedyś nie sły- 303 szałem. Może lepiej będzie zamiast: nie — powiedzieć raz: tak, żeby się nareszcie te męki skończyły. I oto nagle tamci zmienili się. Sierżant „zapomniał" w mojej celi paczki papierosów. Podczas przesłuchania podsunięto mi krzesło, położono obok mnie papierosy i popielniczkę, po czym nastąpiło stereotypowe pytanie: — Pan zna majora Schella, prawda? — Nie, nie znam. — Ale pan zna kapitana Ohnesorge? — I jego nie znam. Wpadli w furię, że ani krzesło, ani papierosy nie pomo- gły. Znowu cela, bicie, ryki, reflektory. Znowu przesłucha- nia bez krzesła i bez papierosów. — Pan kłamie. — Mówię prawdę. — Pan należy do Werwolfu. Niech się pan przyzna. — Co takiego? — Wiedziałem wprawdzie, że tu i ówdzie utworzyły się drobne grupy dopuszczające się aktów sabo- tażu, ale nie miałem pojęcia, czym jest ten Werwolf. Za- pewne Anglicy szukali szeroko rozgałęzionej, tajnej orga- nizacji. — Niech pan przyzna, że należy pan do Werwolfu. — Nie. Byłem na wojnie, do żadnych tajnych organi- zacji nie należałem i nie należę. — Dlaczego więc miał pan przy sobie pistolet? — Za zgodą i z wiedzą Anglików przeszedłem z nim przez całą Danię. Nikt mi go nie zabrał. — Wiadomo panu, że za posiadanie broni grozi kara śmierci? — Owszem, wiadomo. Ale ten pistolet został zareje- strowany, uważałem, że powinienem go zwrócić mojej dywizji. Anglicy zasięgnęli informacji w obozie; zeznania moje zostały potwierdzone. To, że opuściłem moją dywizję, ma- ło ich interesowało. Przesłuchanie zostało zakończone py- 304 taniem: — A więc wiadomo panu, że za posiadanie broni grozi kara śmierci? — Tak jest. Znowu to przeklęte „tak jest", będące potwierdzeniem, Le się człowiek podporządkowuje. Nareszcie Anglicy po- zwolili mi się wyspać. Zapewne doszli do przekonania, że do Werwolfu nie należałem. Przesłuchano również w tej sprawie moją żonę i jej rodziców. Po dwóch dniach zostałem zwolniony. O pistolecie nie było już mowy, Anglicy odwieźli mnie jeepem do lazaretu, gdzie miałem odpocząć i wrócić do sił. Wręczyłem niemiec- kiemu lekarzowi sztabowemu moją książeczkę żołdu, po- łożyli mnie do czystego, białego łóżka, znowu zostałem za- rejestrowany. Dostałem żołd, utrzymanie, papierosy. Po niedługim czasie wróciłem do równowagi, ale sprawa mojej przyszłości była w dalszym ciągu otwarta. W pro- wincji Szlezwik-Holsztyn były skoncentrowane liczne jednostki Wehrmachtu, poza tym pełno było uciekinierów z Prus Wschodnich i Pomorza. Ludzie gnieździli się po do- mach i chałupach w niewiarygodnej ciasnocie. Ludność głodowała bardziej niż podczas wojny. Moja sytuacja nie była taka prosta, jakby się to wyda- wało. Mogłem zdecydować się na obóz albo też ze względu na zły stan zdrowia prosić o zwolnienie z wojska. Moją sprawę załatwiła „Opatrzność", tym razem angielska. W pobliżu Flensburga znajdowały się wielkie torfowiska, kilka kompanii niemieckich wydobywało torf na opał dla miasta; powierzono mi dowództwo nad nimi i znowu zostałem „dowódcą". Mój „punkt dowodzenia" znajdował się w chłopskiej chałupie, miałem również do pomocy feldfebla. Od czasu do czasu zjawiał się na inspekcję jakiś Anglik. Regularnie otrzymywaliśmy żołd, wyżywienie i dodatek za pracę. Praca oczywiście nie mogła dawać zadowolenia, ale przy- najmniej nie potrzebowałem walczyć o chleb. Poza tym miałem satysfakcję, że mam zajęcie pożyteczne, bo przy- 20 — żołnierz trzech armii 305 najmniej mieszkańcy Flensburga nie będą musieli tnie marznąć. Skończyło się to po jakimś czasie. Zostałem odkc derowany do Eutin, gdzie postawiono mnie na czele j< stki policji wojskowej, składającej się z żołnierzy "V machtu. Mój niewielki sztab mieścił się nad morzem r. leko miejscowości Timmendorf i Scharbeutz. W jedr znajdowali się byli spadochroniarze, żołnierze wojsk wych oraz marynarze. Mieliśmy do dyspozycji samoc ciężarowe oraz motocykle. Uzbrojenie nasze składał z broni automatycznej i karabinów. Od Anglików o małem pistolet. Po kilku próbach stwierdziłem, że lepszy od tego, który mi zabrali we Flensburgu. Pod liśmy angielskiemu rozpoznawczemu batalionowi pai memu Royal dragoons, stacjonującemu wraz ze sztt w Eutin. Raz na tydzień zjawiał się na inspekcję brytyjski major. Odznaczenia, które nosił, świadczył; nie spędził wojny za biurkiem. Zadaniem naszej jednostki była ochrona wsi i os przed rabunkiem i plądrowaniem. Nikogo nie raziłc żołnierze Wehrmachtu umundurowani, uzbrojeni, p szali się z zupełną swobodą. Chwilami miało się wraź że nie było żadnej kapitulacji. Prowincja Szlezwik-H tyn była jakby oazą dla Wehrmachtu. Nikt nie zwrac; nas specjalnej uwagi, tylko wtedy kiedyśmy przyjeż naszymi ciężarówkami do Hamburga, budziliśmy pew rodzaju sensację. Nocami często słychać było strzelaninę. „Przeciwr mi" naszymi byli przeważnie cudzoziemcy, którzy je; niedawno pozostawali w służbie faszystowskich Niei a teraz uciekli przed Armią Czerwoną. Ci cudzoziei żołdacy stworzyli regularne bandy napadające na ma, i folwarki, sprzedawali swoje łupy, przeważnie wieprz nę, na czarnych rynkach Lubeki i Hamburga. Mieli z nimi niemało kłopotu. Od czasu do czasu przycho nam z pomocą Anglicy. Współpraca z nimi układała 306 I dobrze. Niektórzy z nas, zwłaszcza panowie w sztabach korpusu, uważali się za rezerwę niemiecką na wypadek wojny między dotychczasowymi aliantami. Inni wierzyli w odrodzenie Wehrmachtu, byli przekonani, że stanie się podobnie, jak to było po pierwszej wojnie światowej z resztkami Reichswehry. Jeżeli o mnie chodzi, to służbę moją uważałem za tymczasową i przejściową. Moja długo- letnia wiara w doskonałość systemu załamała się. Na ra- zie nie chciałem o tym myśleć. Więcej interesowały mnie drobne kłopoty i troski moich podwładnych niż wydarze- nia polityczne. Powoli poznawałem bliżej ludzi wchodzących w skład mojej jednostki. Młodzi oficerowie marynarki byli nie- doświadczeni, bardzo słabo wyszkoleni. Zastanawiałem się nieraz nad ich awansem i okazało się, że ich ostatni do- wódca jeszcze po kapitulacji awansował ich wszystkich na oficerów, choć nie miał do tego żadnych uprawnień. Mimo woli pomyślałem o mojej ostatniej dywizji. Byli i tacy, którzy w czasie naszego przemarszu przez Danię tak pomanewrowali, że wypisywano im w książeczkach żołdu wyższą rangę, niż mieli. Zwrócono się i do mnie, żebym to uczynił; podczas przebywania w Prusach Wschodnich podano mnie przecież do awansu na majora. Nie zgodzi- łem się. Nie mogłem wtedy przewidzieć, że wszystkie te bez- prawne awanse zostaną kiedyś uznane za ważne. Do lata 1946 roku nie nastąpiły, jeśli chodzi o mnie, jakieś zmiany. Choć miałem dobrze płatną pracę, ciągle budziło się we mnie pragnienie rozej rżenia się za jakimś zawodem cywil- nym. Pewnego dnia pojechałem do Lubeki i zgłosiłem się do biura pośrednictwa pracy. Fakt, że zjawiłem się tam w mundurze, wywołał wielkie poruszenie. Zaczęto mnie namawiać, abym pozostał w woj- sku, tłumaczono, że jako oficer zawodowy, bez wykształ- cenia zawodowego, nie znajdę tak łatwo pracy. Sytuacja wydawała się beznadziejna, ale miałem szczęście. Spotka- 20» 307 łem na ulicy doktora Klaassa, który swego czasu chciał mnie zatrzymać w szpitalu w Kołobrzegu, twierdząc, że nie wyleczyłem się jeszcze z żółtaczki. Nie był już leka- rzem wojskowym, miał prywatną praktykę. Żona jego była Szwedką, toteż udało mu się nawiązać kontakt ze szwedzkim Czerwonym Krzyżem oraz z amerykańską YMCA (Young Men Christian Association — Chrześcijań- ski Związek Młodych Mężczyzn). Chciał mi pomóc. W czasie rozmowy zgadaliśmy się, że szuka kierowcy, i pytał mnie, czy mógłbym mu przydzielić kogoś ze swojej, jednostki. Oczywiście znałem takiego. Swego czasu ukoń-*i; czyłem kurs samochodowy i dostałem prawo jazdy. Pole- 5 ciłem więc jako najlepszego kandydata siebie samego. W taki sposób zostałem kierowcą u mego przyjaciela do- ktora Klaassa. Przedtem trzeba było jednak załatwić dwie sprawy: zapewnić sobie w biurze pośrednictwa pracy miejsce u do- ktora Klaassa oraz otrzymać prawo pobytu w Lubece. Biu- ro pośrednictwa pracy odrzuciło moją prośbę, motywując, że w mieście jest dużo bezrobotnych kierowców. Powtó- rzyli raz jeszcze, że najlepiej będzie, jeżeli pozostanę w wojsku. Poszedłem do kierownika. — Czego pan sobie życzy? — Chciałem pracować u doktora Klaassa jako kierowca, proszę o danie mi skierowania. — Wykluczone. Mamy innych petentów. — Ale doktor Klaass chciałby mnie zatrudnić. — Niech pan zostanie w policji wojskowej. Będzie tam panu dobrze. Tej pracy, o którą się pan ubiega, nie do- stanie pan. Uparł się. Ja także. Nie ruszałem sią z pokoju. Spojrzał na mnie gniewnie. — Jeszcze coś, panie kapitanie? Wpadła mi do głowy genialna myśl: — Zrezygnuję tylko w tym wypadku, jeżeli pan przydzieli doktorowi Klaasso- 308 wi kierowcę, który mówi po szwedzku. Pan doktor Klaass przywiązuje do tego wielką wagę, ponieważ ma sporo pa- cjentów wśród kolonii szwedzkiej. Na szczęście kierownik nie zapytał, czy władam języ- kiem szwedzkim. Podniósł słuchawkę i dał polecenie, żeby mi wystawić skierowanie oraz wniosek o prawo zamel- dowania w Lubece. Teraz z kolei musiałem wszcząć starania, żeby mnie zwolniono z policji wojskowej. Trwało to długo, ale uwień- czone zostało pomyślnym skutkiem. Jako podziękowanie wręczyłem Anglikom mój pistolet. Dzień 26 lipca 1946 roku był moją spóźnioną kapitulacją. BUNDESWEHRA Cywilne intermezzo Mundur nosiłem przez piętnaście lat, trzy miesiące i dwa tygodnie. Ale jeszcze nie mogłem zdjąć go z siebie, bo był jedynym moim przyodziewkiem. Musiałem poży- czyć cywilne ubranie, przefarbować mundur. W tym stro- ju chodziłem jeszcze kilka miesięcy. Przejście do cywila połączone było z innymi jeszcze trudnościami. Choć pracowałem w Lubece i byłem w niej zameldowany, nie mogłem w żaden sposób dostać pokoju. Ludzie bronili się przed sublokatorami rękami i nogami, powodowani strachem, że nigdy się tych sublokatorów nie pozbędą. Mogłem zapłacić podwójne czy potrójne komor- ne, ale w owych czasach, kiedy funt masła kosztował trzy- sta marek, nie było to frapujące. Wobec takiej sytuacji musiałem na razie zamieszkać w pokoju przyjęć doktora Klaassa. Stół operacyjny był legowiskiem wąskim i twar- dym, rano obudziłem się z zapachem karbolu w nozdrzach. Mimo to spałem jak zabity, bo służbę miałem ciężką. Brak było lekarzy, za to chorych — bez liku. Znalazłem wreszcie jakąś klitkę u starszego małżeństwa. Rano wolno mi było siadać z nimi do śniadania, gospodyni nalewała kawę. Atmosfera była kojąca, przyjemna. Po jakimś cza- sie dowiedziałem się, że gospodarze moi to komuniści. On wstąpił w okresie weimarskim do niemieckiej partii ko- I munistycznej i po roku 1933 został osadzony przez hitle- J rowców w więzieniu. Był dumny z tego, że partia jego jzawsze ostrzegała przed Hitlerem, i rozumiałem te jego 313 powody. Ale bardziej niż jego argumenty polityczne impo- nowała mi jego czysto ludzka postawa. A zwłaszcza fakt, że w okresie straszliwego głodu mieszkaniowego pomógł mi znaleźć dach nad głową, choć wiedział, że zamieszka u nie- go były oficer służby czynnej. Jaiko kierowca doktora Klaassa, poznałem członków YMCA, którzy popierali działalność Szwedzkiego Czerwo- nego Krzyża. Opiekowali się dziećmi i starcami, uciekinie- rami uprowadzonymi do przymusowej pracy, zbiegami, żołnierzami Wehrmachtu. Od czasu do czasu wzywano mnie jako eksperta obeznanego z terenem. Nieraz zabierał mnie na objazdy pastor duński Eric Sólling; gawędził ze mną chętnie, uzupełniając swoją nie najlepszą znajo- mość języka niemieckiego. Pewnego dnia udaliśmy się do obozu, w którym za dru- tami kolczastymi siedzieli byli oficerowie sztabu general- nego. Pastor wygłosił pogadankę o działalności YMCA. Siedziałem w ostatnim rzędzie ławek i nie zwracałem uwa- gi na mego sąsiada, który w pewnej chwili dał mi kuksańca w bok. Był to podpułkownik von Loeffelholz.'Zdumiony zapytał: — Człowieku, w jaki sposób dostał się pan tutaj? Trudno się było dziwić temu zapytaniu, ponieważ obóz był ściśle izolowany od świata i bardzo strzeżony. — Jestem kierowcą pastora. To mój zawód teraz. Loeffelholz roześmiał się. ' — A ja jestem nikim. I nie wiem, co będzie dalej. — A nie powiedziano internowanym, kiedy zostaną zwolnieni? — Ani słowa. Żyjemy nie najgorzej i ciągle nam powta- rzają, że jesteśmy lepiej odżywiani niż ludność cywilna, ale jesteśmy odłączeni od naszych rodzin. Zresztą każdy list czyta cenzura, więc nie wiem, co się naprawdę dzieje z moją żoną i dziećmi. — Dowiem się, proszę o adres. Niech mi pan jeszcze po- wie, co pan tutaj robi całymi dniami? 314 — Pracujemy. ¦ —.' Nie zauważyłem tego. Przecież nie ma tutaj żadnego warsztatu. — Spisujemy nasze przeżycia wojenne, nasze porażki i klęski w Rosji. Amerykanie i Anglicy chcą wiedzieć do- kładnie, dlaczego przegraliśmy wojnę. Nie mogłem wówczas również przewidzieć, że ta praca „fachowców" posłuży kiedyś do opracowania zasad szko- lenia nowej armii niemieckiej. U doktora Klaassa byłem zatrudniony prawie rok, do połowy 1947 roku. Nie chciałem zostać kierowcą zawodo- wym, próbowałem swoich sił jako agent handlowy, ze zmiennym szczęściem sprzedawałem stoczniom hamburs- kim aparaty do spawania. Poza tym trudniłem się handlem zamiennym: zamieniałem benzynę na papierosy, papierosy na nici, nici na żelazka, żelazka na smalec i jajka. W czerwcu 1948 roku wprowadzono nowe pieniądze. Wszyscy otrzymali po 60 marek. Nazwaliśmy te pieniądze „pogłownem". Zapełniły się puste witryny sklepowe, towary wybrako- wane znikły z codziennego obiegu. Zaczęła działać pomoc w ramach planu Marshalla. Narodził się cud gospodarczy. W tym czasie udało mi się sprzedać za prowizją związ- kowi YMCA dużą ilość przyrządów sportowych, początko- wo przeznaczonych dla obozów jenieckich. W ten sposób zarobiłem kilka tysięcy marek, co znacznie poprawiło znój nastrój. Moją przyszłość widziałem jednak w budownictwie, to- też mając kontakty ze Szwedzkim Czerwonym Krzyżem, zwróciłem się do Zarządu Wojskowego z prośbą o zezwole- nie na wyjazd i wiosną 1949 roku udałem się do Szwecji celem zaznajomienia się z budową domów z prefabryka- tów. Po powrocie wynająłem w Hamburgu lokal na biuro. W tym okresie musiałem poddać się denacyfikacji. Świa- topogląd mój został uformowany przez ideologię Trzeciej 315 Rzeszy, której celom służyłem jako oficer faszystowskiego Wehrmachtu, ale komisja denacyfikacyjna uznała mnie za nie obciążonego, ponieważ oficerowie służby czynnej nie mogli być jednocześnie członkami partii narodowosocjali- stycznej. Wprawdzie zaświadczenie wystawione 26 sier- pnia 1949 roku nie zarzucało mi w najmniejszym stopniu działalności na rzecz narodowego socjalizmu, mimo to by- łem oburzony, że mnie w ogóle wezwano. Całe dochodze- nie wydało mi się farsą. Niech sobie badają, przesłuchu- ją i zamykają ludzi, którzy wojnę planowali, rozpoczęli i na niej zarobili; mnie, któremu oprócz dziurawego mun- duru nie pozostało dosłownie nic, niech zostawią łaskawie w spokoju. Mnie i miliony tych, którzy potulnie dali się prowadzić na pasku hitleryzmu. A nie pomyślałem wtedy, że na tych właśnie milionach oparł się Hitler, by realizo- wać swoje zamierzenia. Wszystko, co miało związek z przeszłością, było mi wstrętne. Teraz musiałem stworzyć sobie nowe życie. Pod koniec roku pojechałem raz jeszcze do Szwecji, po czym w Hamburgu zająłem się sprzedażą domów z ma- teriałów prefabrykowanych, pracując na prowizji w pew- nej tamtejszej firmie budowlanej. Interes szedł tak dobrze, że wkrótce zacząłem marzyć o zbudowaniu własnego do- mu. Majątek mój wzrastał błyskawicznie. Cząść mojej prowizji pozostawiałem w firmie jako lokatę. Jeszcze większe perspektywy otworzyły się przede mną, kiedy właściciel mojej firmy, Otto Delfs, otrzymał trzymiliono- wy kredyt na budowę w Australii osiedla dla uchodźców niemieckich. Delfs wyjechał z zainkasowanymi milionami do Melbourne, skąd już nie powrócił. Wobec tego firma jego została wystawiona na licytację. Osiągniętą cenę zainkasował rząd prowincji Szlezwik-Holsztyn, który udzielił kredytu. Straciłem w ten sposób wszystko, co mia- łem i co było zdeponowane u Delfsa. Znowu trzeba było zacząć od nowa, od niczego. Zaczą- łem sprzedawać domy jako przedstawiciel pewnej firmy 316 w Travemiinde. Ponadto pisałem artykuły reklamowe dla przemysłu budowlanego i od czasu do czasu felietoniki dla czasopism i gazet. Zapisałem się również na wieczorowe kursy dziennikarskie. Pewnego dnia spotkałem na ulicy byłego generała, któ- ry mnie zaczepił. Po zadaniu stereotypowych pytań, jak mi się powodzi, co robię, zapytał: — Drogi panie Winzer, czy jest pan już zorientowany politycznie? Drogi Winzer nie był jeszcze zorientowany, chciał tyl- ko zarabiać, ale generał upierał się przy swoim: — Jest pan katolikiem? Odpowiedziałem, że nie. — W takim razie musi pan wstąpić do CDU. — Bardzo pana generała przepraszam, ale o ile mi wia- domo, to CDU jest partią katolicką. — Tak, tak, ale tu, w Hamburgu, musimy robić wszy- stko, aby katolicy nie dominowali. Krótko mówiąc, potrze- bni są w partii protestanci. Zrobi pan dobrze wstępując do CDU. — Nie interesuję się polityką, a poza tym nic mnie to nie obchodzi. — Niesłusznie. Dla starych oficerów otwierają się na tym polu wielkie perspektywy. Jako były dowódca, ma pan chyba tyle poczucia odpowiedzialności, żeby nie stać na uboczu i być tylko obserwatorem. Przyrzekłem mu, że przy sprzyjających okolicznościach wybiorę się na zebranie CDU. W następnych latach byłem na kilku takich zebraniach. Wszystko brzmiało pięknie, ale miałem wrażenie, że było pozbawione rozmachu i szerokiego gestu. To samo odczu- łem na zebraniu, które odbyło się przed Bożym Narodze- niem 1953 roku. Podzieliłem się tym swoim wrażeniem ż sąsiadem. I on tak uważał. Zdaniem jego — każda partia jest taka, jacy są jej członkowie. Wdaliśmy się w rozmowę. 317 Przed rozstaniem przedstawił mi się. Nazywał się Schmidt-Wittmack. Kiedy po kilku miesiącach spotkaliśmy się znowu na podobnym zebraniu, porozmawialiśmy już o wiele dłużej. Schmidt-Wittmack, jako były oficer, został delegowany przez CDU do komisji wojskowej Bundestagu i to było głównym tematem naszej rozmowy. Zapytał: — Dlaczego nie został pan w policji? Jako ka- pitan, miałby pan tam widoki1 ma szybki awans. Odpowiedź moja, że dosyć mam już munduru, wyraźnie go nie zadowoliła. Toteż zapytał: — Chce pan zaczekać, aż będzie mógł pan znowu wrócić do wojska? Odparłem z uśmiechem: — Nie wierzę, byśmy znowu mieli armię. — To grubo się pan myli, panie Winzer. Już wkrótce będziemy mieli nową armię. Przecież sam pan opowiadał, że do roku 1946 nosił pan mundur i broń. W tym okresie zorganizowano zbrojne oddziały policji. W marcu 1946 ro- ku w sektorze angielskim było pod bronią sto czterdzieści tysięcy ludzi. W maju 1946 roku Amerykanie stworzyli tak zwaną policję przemysłową. Formacje te zostały w czerwcu 1948 roku znacznie zwiększone. W grudniu 1948 roku stworzona została NATO. Nie mieliśmy z nią nic wspólnego, bo nie było jeszcze Republiki Federalnej, ale już w rok później, po wybuchu wojny w Korei, oddziały niemieckie zostały ujęte w surowsze karby. — Chce pan przez to powiedzieć, że mamy już nową armię? — Nie ma znaczenia, jak to nazwiemy. Decydujące są przygotowania. Urząd Blanka pracuje od roku 1950 pełną parą. Myśli pan, że od tego czasu nic nie zaszło? Mogę panu powiedzieć jedno: Będziemy mieli nową i wcale nie taką małą armię. Blank zatrudnił sporą ilość oficerów, znalazłoby się miejsce i dla pana. Nie ma pan ochoty? — A dlaczego pan nie poszedł do Blanka i co pan o tym wszystkim myśli? 318 — Jako polityk mam inne zadania, poza tym byłem ofi- cerem rezerwy. A na pańskie pytanie, co o tym wszystkim myślę, powiem tylko, że moim zdaniem państwo suweren- ne musi mieć armię. .— Cóż by mi pan radził? .— Jeżeli nie chce pan wstąpić znowu do wojska, to niech pan przynajmniej wstąpi do CDU. Niezawodnie po- trafiłby pan wprowadzić tam trochę życia i rozmachu. Nie należy stać na uboczu. posłuchałem rady, wstąpiłem do CDU, zacząłem wy- suwać problemy, żądać wyjaśnień, zdobyłem uznanie, po krótkim czasie zostałem wybrany do komunalnej ko- misji budowlanej w dzielnicy Hamburg-Północ, a następ- nie do hamburskiej komisji wojskowej CDU. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarła na mnie wiadomość podana przez radio z końcem sierpnia 1954 roku, że poseł Bundestagu, Schmidt-Wittmack, prze- szedł do wschodniego sektora. Zaprzyjaźniony ze mną architekt, z którym dzieliłem lokal biurowy, zadał mi następnego dnia pytanie: — Możesz mi powiedzieć, jakie funkcje pełnił Schmidt-Wittmack? Przypomniałem sobie, że na moim biurku leży zeszyt, w którym wypisane są nazwiska wszystkich posłów Bun- destagu. Przeczytałem mu damę personalne Schmidt-Witt- macka. Brzmiały następująco: od iroiku 1946 funkcjona- riusz partyjny CDU w Hamburgu. Do roku 1948 prze- wodniczący Młodej Unii w Hamburgu i jej przedstawiciel we władzach naczelnych. Od roku 1949 przewodniczący CDU na okręg Północ. Od roku 1949 do roku 1953 członek i sekretarz Stowarzyszenia Mieszczan Hamburskich. Od września 1953 poseł Bundestagu, poza tym członek komisji do spraw bezpieczeństwa Europy oraz komisji do spraw ogólnoniemieckich. Przyjaciel mój uśmiechnął się. — Mam ci powiedzieć, czym on był naprawdę? Zerem, kompletnym zerem. t ), 319 — Co takiego? — Tak, czytałem w gazecie, że Schmidt-Wittmack to polityczne zero. W ten sposób frakcja CDU usiłowała publicznie dyskry- minować odszczepieńca. Spojrzałem na mego rozmówcę, uśmiechał się w dalszym ciągu. — Z czego ty się śmiejesz? — Z tego, że jeżeli człowiek, który pełnił tyle funkcji, jest politycznym zerem, to ile zer siedzi jeszcze w Bundes- tagu? Prasa podawała dużo szczegółów i szczególików zwią- zanych ze sprawą, nie wspominała tylko ani słowem 0 istotnych przyczynach, które skłoniły Schmidt-Wittma- cka do jego decyzji. Dopiero kiedy jako oficer sztabowy otrzymałem wgląd w sprawy Bundeswehry, kiedy zorien- towałem się w rozmiarach zbrojeń planowanych przez ko- misję wojskową Bundestagu, zrozumiałem krok Schmidt- -Wittmacka. Kierował się poczuciem odpowiedzialności 1 to poczucie przesądziło, że przeszedł na stronę drugiego państwa niemieckiego. Chciał, aby jego przejście na tamtą stronę było ostrzeżeniem, a zarazem próbą poszukiwania dróg porozumienia. Wszystko to zrozumiałem znacznie później, kiedy sam zetknąłem sią z podobnymi problemami. Teraz pod wpły- wem kampanii prasowej przeciw Schmidt-Wittmackowi — byłem ogromnie rozczarowany. Nowa armia? Bardzo się ucieszyłem, kiedy pewnego dnia podpuł- kownik von Loeffelholz przyszedł do mego biura. Do- wiedziałem się od niego, że Urząd Blanka zlecił mu nowe zadania, co mnie zaskoczyło. Niestety nie było czasu na obszerniejszą rozmowę, na odchodnym prosił, żebym go przy okazji odwiedził w Bonn. 320 Wkrótce to uczyniłem. Nie tylko z ciekawości, ale dla- tego, ponieważ chciałem się upewnić, czy to, co o nowej armii mówił Schmidt-Wittmack, odpowiada prawdzie. Po długim krążeniu po labiryncie jednokierunkowych uliczek tak niegdyś cichego i spokojnego Bonn dotarłem wreszcie do koszar. Warta przed bramą nie miała ani bro- ni, ani stalowych hełmów, sprawiała wrażenie ochrony cy- wilnej, prawdopodobnie dla zadokumentowania „łagodne- go" charakteru Urzędu Blanka. Ale kontrola mego dowodu była znacznie dokładniejsza niż dawniej, kiedy sprawowali ją żołnierze uzbrojeni w karabiny. Wydawało się, że ci półcywile pilnują skarbu Nibelungów. W poszukiwaniu pokoju, w którym oczekiwał mnie za-- wiadomiony telefonicznie przez wartowników Loeffel- holz, musiałem minąć długi korytarz oraz ogromną ilość drzwi, na których widniały wizytówki z nazwiskami szla- chty z Prus Wschodnich, Pomorza, Śląska i Brandenbur- gii. Znałem je zarówno z kursów oficerów rezerwy, jak z czasów nad Wołchowem i przed Leningradem. Na włas- nej skórze doznałem niejednokrotnie arogancji tych wyso- ko urodzonych. Gdyby nie Loeffelholz, zrobiłbym w tył zwrot już na korytarzu. Ale chciałem go zobaczyć, cieszy- łem się na to spotkanie. Loeffelholz dzielił pokój z pułkownikiem Mahringiem, który dosłużył się stopnia oficerskiego od podoficera. Ani Loeffelholz, ani Mahring nie wyglądali na zawodowych wojskowych. Ubrani po cywilnemu, pochyleni nad swoi- mi biurkami sprawiali wrażenie buchalterów albo rzeczo- znawców. Nic nie zdradzało charakteru ich pracy. Loeffelholz powitał mnie serdecznie, Mahring podniósł się powoli, na chwilę wyciągnął z ust fajkę, by powiedzieć mi dzień dobry. Z miejsca zapanował nastrój przyjazny i przyjemny. ¦— Jakże się panu powodziło po wyjściu z obozu? — Dziękuję, jakoś się urządziłem. Powodzi mi się do- brze. A panu? — Żołnierz trzech armii 321 Loeffelholz opowiedział, że zaczął od bibliotekarza w Monachium, po czym wylądował u Blanka. Mówiliśmy jeszcze o różnych sprawach, wreszcie padło z jego ust py- tanie, którego oczekiwałem: — Nie chciałby pan u nas pracować? Szukam współpracownika, uważam, że dosko- nale nadaje się pan do tej roboty. — I cóż miałbym robić? — Stworzymy nowoczesną, demokratyczną armię. Nie będzie nowym wydaniem Wehrmachtu, który opierał się na pruskim drylu i paradach. Widziałem pana postawę w Prusach Wschodnich, uważam, że byłby pan dla nas właściwym człowiekiem. Niech się pan nad tym dobrze zastanowi, nie wolno panu stać na uboczu. Usłyszałem to już po raz trzeci. Zapytałem: — Co pa- nowie tutalj robią, a jakie ja miałbym ewentualnie za- danie? — Zajmujemy się rozbudową motoryzacji nowej armii. Mógłby mi pan być przy tym bardzo pomocny. — Drogi panie von Loeffelholz, czy to nie są wielkie słowa? Widzę tutaj tylko parę akt i kilku panów w cywilu, a pan mówi o motoryzacji całej armii. Przed koszarami stało zaledwie parę wozów. Żeby to zmienić, trzeba by było długo czekać. — Przeciwnie. Zrealizuje się to bardzo szybko. Proszę sobie przypomnieć nasze ostatnie spotkanie, kiedy to pan przyjechał do nas z tym duńskim pastorem. Wówczas już zaczęliśmy, nie dopiero dzisiaj. Trochę akt znajduje się w każdym pokoju tego wielkiego gmachu. Dokumentacja już gotowa, czekamy tylko na ludzi. Przemysł przeprowa- dza już próbne doświadczenia z pojazdami. — A jeżeli ludzie się nie znajdą? — Znajdą, mój drogi, znajdą. Jestem przekonany, że i pan do nas przyjdzie. Tak, na pewno, tylko wolałbym, żeby pan zdecydował się już dziś. Więc jakże, zgadza się pan? — Jakie daje mi pan gwarancje? 322 — Będzie pan rzeczoznawcą. Stopni służbowych nie' ma u nas jeszcze, ale zostanie pan zaszeregowany wedle do- tychczasowej rangi. Będzie pan kontraktowym pracowni- kiem cywilnym. Nie było to zbyt pociągające. Nie służąc w wojsku, by- łem samodzielny i dobrze zarabiałem. — Nie, panie Loeffelholz, nie sądzę, żebym się zdecy- dował. Zastanowię się jeszcze, ale ta „firma" wydaje mi się za nowa, za świeża. Mam wrażenie, że wszystko to jest raczej eksperymentem, niemal zabawą. Odbudowuje się armię na papierze, trudno mi uwierzyć, żeby powstało prawdziwe, regularne wojsko. Loeffelholz i Mahring roześmiali się. I słusznie, ponie- waż wiedzieli więcej ode mnie. Było im wiadome, że otrzymują pensję z funduszu, który właściwie wcale nie istniał i za którym nigdy nie głosował w Bundestagu ża- den poseł. Powoli zaczęły się rozwiewać moje wątpliwości, chociaż jszybka i gruntowna remilitaryzacja wydawała mi się w dalszym ciągu wręcz nieprawdopodobna. Wprawdzie czytałem w prasie o dyskusjach na temat remilitaryzacji, słyszałem to i owo w komisji wojskowej hamburskiej CDU, ale wszystko to razem wydawało mi się sporem o brodę cesarza. Poza tym przywiązywałem dużą wagę do licznych protestów ludności oraz negatywnego stanowiska partii socjaldemokratycznej. To prawda, że protesty nie- wiele były warte, rozpryskiwały się jak mydlane bańki, ale w sprawie remilitaryzacji większość ludności była zdecy- dowanie przeciw. Raczej mogłem sobie wyobrazić powsta- nie oddziałów o charakterze porządkowym, ale ciągle jesz- cze nie mogłem uwierzyć, że powstanie nowy Wehrmacht. Dlatego też zadałem jeszcze jedno pytanie: kto będzie stał na czele nowej armii? Odpowiedź rozczarowała mnie: — Generał Heusinger. Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Ze zdumieniem po- i i a» 323 patrzyłem na Loeffelholza i zapytałem: —¦ Heusinger? Nie znam go. Co to za człowiek? — Trudno to powiedzieć. Trzeba go znać bliżej. Jest giętki i gładki jak węgorz. Dawniej powiedzielibyśmy, że nie ma kręgosłupa. Mnie osobiście złości najbardziej, że akceptuje wszystko, co proponują Amerykanie. Ale to właściwy człowiek na właściwym miejscu; nie ma lepsze- go od niego fachowca. — Jakiż to fach? — Planowanie, mój drogi. Heusinger był w głównej kwaterze fiihrera. Zaczynamy tutaj od niczego, czasami musimy nawet porządnie się nabiedzić, aby planować bez przygotowania i pokrycia, więc człowiek o jego kwalifi- kacjach jest nam potrzebny — umiejący przewidywać dobrze i szybko, również na długą metę. — Przecież nazwisko Heusinger nie ma żadnej siły przyciągającej. — Mówi przez pana typowy oficer zawodowy. Dowódcy flywizji i armii muszą mieć nazwisko, które zna każdy żołnierz. Sztabowcy pracują anonimowo. Jeżeli chodzi o generała Heusingera, to wystarczy, że ludzie odpowie- dzialni oraz fachowcy należycie oceniają jego doświadcze- nia. Może pan być zupełnie spokojny, że Heusinger zna się na planowaniu. Wcale mnie to nie uspokoiło. Niektórzy generałowie wyciskali z nas ostatnie soki, zwłaszcza podczas odwrotu. Z niektórymi byliśmy mniej lub bardziej związani, ponie- waż znaliśmy ich, widywali i nie powodziło się im lepiej niż nam. I jeszcze jedno: zyskali naszą sympatię, bo tak jak my nieraz wymyślali na anonimowego rozkazodawcę. Von Loeffelholz podpisał moją przepustkę, znowu prze- szedłem obok nieskończonej ilości drzwi zaopatrzonych w wizytówki. Rozmowa nie wpłynęła na zmianę mojej \ decyzji, pozostałem w cywilu. Wróciłem do Hamburga. Dopiero po latach dowiedziałem się, jaką rolę odgrywał generał Heusinger przy przygotowaniach do wojny i pod- 324 czas działań. To on współpracował iprzy opracowywaniu planów najazdu na Danię, Norwegię, Belgię, Holandię, Luksemburg i Francję, planu lądowania w Anglii, planu zajęcia Gibraltaru, planu wmaszerowanła do Grecji i Fin- landii oraz planu napadu na Związek Radziecki. Nie sądzę, aby podpułkownik von Loeffelholz podczas naszej rozmowy był całkowicie zorientowany we wszyst- kich „zasługach" Heusingera. Nie jestem pewien, czy to planowanie generała powstrzymałoby mnie od mojej póź- niejszej decyzji wstąpienia do Bundeswehry, gdybym był wtedy poinformowany o działalności Heusingera. Chyba nie. W owym czasie wierzyłem, że winien jest tylko i wyłącznie Hitler, nie przypuszczałem nawet, że niektórzy generałowie odegrali tak dużą rolę. Jedno jest pewne. Gdyby już wtedy potrafił mi ktoś dowieść, że generał Heusinger zeznawał jako świadek koronny przeciw swoim „kolegom", którzy brali udział w spisku 20 lipca 1944 roku, i tylko dzięki nikczemnej denuncjacji — wiedział bowiem o planowanym zamachu, choć nie znał dokładnego terminu — uniknął krwawej łaźni, że wystosował do Hitlera memorandum, które ura- towało mu życie — nigdy nie włożyłbym munduru, dopóki nosił go ten człowiek. Wielu oficerów postąpiłoby tak sa- mo. Ale w Republice Federalnej nie opublikowano niczego ani wtedy, ani później na ten temat. Pozostałem więc na razie cywilem. Nie wierzyłem w prawdziwą odbudowę armii, uważałem całą tę gadaninę i pisaninę na ten temat za pobożne życzenia bezrobotnych oficerów. Okazało się jednak, że Loeffelholz miał rację. Nowa armia stała się rzeczywistością. Zgłosili się do niej ludzie, na których czekał Urząd Blanka. Republika Fede- ralna otrzymała swoją Bundeswehrę. Urząd przekształco- ny został w ministerstwo obrony NRF. Pierwszym mini- strem został Theodor Blank. Rzut oka na prasę CDU wystarczył, aby odnieść wraże- nie, że nie ma sprawy ważniejszej i pilniejszej od Bundes- 325 wehry. Mimo to dałem odpowiedź odmowną, chociaż nieja- ki pan Roland, wchodzący razem ze mną w skład komisji wojskowej CDU, również zaczął mnie namawiać, abym jako oficer wstąpił do nowej armii. Zdaniem jego należy liczyć się z tym, że dalsze przyjmowanie do wojska zo- stanie wstrzymane. Na zakończenie powiedział: — Lewi- ca próbuje wpakować jak najwięcej swoich ludzi, nato- miast my chcielibyśmy, żeby przewagę w nowym wojsku mieli członkowie naszej partii. W każdej chwili może pan' wypełnić formularz, skieruję go do naszego łącznika w Bonn. I wszystko zostanie załatwione. — Nie, dziękuję. Rozmowa ta wpłynęła jednak na to, że zacząłem się inte- resować szczegółami dotyczącymi spraw materialnych. Wa- runki nie były złe. Byłym oficerom zaliczano lata służby m Reichswehrze, Wehrmachcie i na wojnie, poza tym otrzymywali dodatek mieszkaniowy i na dzieci. Było to nawet pociągające. Po jakimś czasie zobaczyłem pierwszych żołnierzy Bundeswehry. Choć mundur nie bar- dzo mi si^ podobał, świadczył jednak, że będzie to inna, no- wa armia. Byłem żołnierzem z krwi i kości, ciągnęło mnie do wojska. Przez rok z górą dręczyły mnie wątpliwości, próbowałem oprzeć się pokusie. W owym okresie poznałem dwóch ludzi, którzy część życia spędzili w pobliżu Hitlera: kamerdynera Hitlera Heinza Lingego i jego przyjaciela Heinza Giinschego, oso- bistego adiutanta Hitlera. Obaj należeli do SS w randze majora. Kiedy opowiadali o ostatnich godzinach swego fiihrera, o jego ślubie z Ewą Braun i o jego samobójstwie, stawali się sentymentalni, jakby chcieli prosić Hitlera o przeba- czenie za oblanie jego trupa benzyną i podpalenie. Linge był majętny, Giinsche — inteligentny. Linge był wysoki, jasnowłosy, niebieskooki; to wystar- czyło, że został kamerdynerem w randze majora SS, z czego był szalenie dumny. W czasach „tysiącletniej Rze- 326 szy" czyścił Hitlerowi buty i wietrzył nocne koszule Ewy Braun. Za te usługi miał mieszkanie służbowe w Berlinie, mieszkanie na Obersalzberg oraz pobory gauleitera. Jadł i pił na koszt państwa, więc po jakimś czasie mógł sobie otworzyć poważne konto bankowe. Wojny pan kamer- dyner nie oglądał. Podobnie zresztą jak i jego pan i wład- ca, fetory nawet nie chciał oglądać zbombardowanych miast. W roku 1945 Linge został przewieziony na przesłucha- nie do Związku Radzieckiego. Kiedy stamtąd wrócił, otrzymał od władz zachodnioniemieckich kilka tysięcy marek tytułem odszkodowania za czas spędzony w ZSRR. Capstrzyku mu nie urządzono, było jeszcze na to za wcześnie. Magazyny ilustrowane zaczęły dobijać się o jego pamiętniki. Pan eks-kamerdyner zarobił na tym trzysta tysięcy marek. Zarobkom tym położyli kres byli SS-mani, wściekli na niego za to, że odsłonił szczegóły intymnego życia ich fiihrera i nie chciał dać ani grosza na potrzebują- cych wsparcia i pomocy członków SS. Linge postanowił budować sobie dom. To sprawiło, że trafił do mnie. Były adiutant Hitlera Giinsche wśliznął się do pewnej hamburskiej linii okrętowej, której właściciel należał swego czasu do wyższych funkcjonariuszy SS. Na razie firma miała zaledwie kilka frachtowców i mało pieniędzy. Hamburg takim ludziom jak jej właściciel nie udzielał kredytów na rozbudowę przedsiębiorstwa. Ale pomoc przyszła skądinąd. W prowincji Szlezwik-Holsztyn rządy sprawował ówczesny prezes rady ministrów Kai-Uwe von Hassel. Z funduszów publicznych, które miały być prze- znaczone na rozbudowę przemysłu prowincji Szlezwik- -Holsztyn, uszczknął kilka milionów i po jakimś czasie zaczęły dymić kominy statków firmy, w której pracował pan adiutant Giinsche. Kiedy dowiedziałem się o tej manipulacji od Lingego i Giinschego, nie oburzyłem się specjalnie. W dalszym ciągu istniały wszędzie stare firmy i przedsiębiorstwa, 327 wykorzystujące dawne powiązania polityczne i handlowe. Krew zalała mnie dopiero wtedy, kiedy dowiedziałem się od tych panów, że byli członkowie SS mają zamiar wstą- pić do Bundeswehry, że prawdopodobnie zostaną przyjęci. Uważałem, że dla SS nie powinno być miejsca w nowej armii. Podobnie jak podpułkownik von Loeffelholz, który w ostatnich miesiącach wojny bronił się zaciekle przed uzupełnieniem szeregów przez SS-manów. Mimo gorzkich doświadczeń, ciągle jeszcze wierzyłem w mit żołnierza apo- litycznego. W roku 1957 powziąłem decyzję i wypełniłem kwestio- nariusz. Powołałem się w nim między innymi na Renatusa Webera, senatora CDU w Hamburgu. CDU skierowała moje podanie o przyjęcie do odpowiednich władz wojsko- wych. Odpowiedź przyszła prędzej, niż się spodziewałem. Miałem zgłosić się w dowództwie garnizonu w Hamburgu. Spotkałem tam około dziesięciu byłych oficerów Wehr- machtu, ubiegających się o przyjęcie do wojska. Oględziny lekarskie trwały krótko, a następnie musieliśmy przejść przez próbę testów, odpowiadając na różne pytania. Sta- wiało je trzech panów w cywilu, dotyczyły zarówno spraw wojskowych, jak i prywatnych. Po jakimś czasie znaleź- liśmy wspólny język. Najwięcej mówiło się o froncie wschodnim, o braku ciepłych rzeczy, o złych drogach, o broni nieodpornej na mrozy. Rozmawialiśmy również o 20 lipca 1944 roku. — Co pan o tym myśli? — Szkoda, że nie wcześniej przedsięwzięto próby za- machu, ale dopiero podczas wojny. — Okoliczności nie pozwoliły na to. Nastąpiły dalsze pytania: — Czy żołnierz nie jest zobo- wiązany do bezwzględnego posłuszeństwa? Czy Staufen- berg nie składał przysięgi? Czy nie toczyła się walka na śmierć i życie? Wreszcie doszliśmy do zgodnego wniosku, że powinno się stworzyć nową armię. 328 —¦ Uważa pan to za konieczne? — Tak jest. Na korytarzu czekali dalsi kandydaci. Wszystkich pyta- no, co myślą o 20 lipca. Odpowiedzi były różne. Jedni uważali, że zamach był dla niemieckiego korpusu hańbą i przyczynił się do spara- liżowania siły oporu armii. Udowadniali, że wypadki lipco- we poważnie przyczyniły się do klęski wojennej. Inni, do których i ja należałem, uważali, że zamach był źle zapla- nowany i za mało precyzyjnie wykonany. Po upływie miesiąca spotkaliśmy się wszyscy na krótko- terminowym kursie wstępnym. Różnorodne poglądy na zamach lipcowy nie odegrały widać żadnej roli. Znowu wojsko 1 maja 1957 roku pięćdziesięciu oficerów otrzymało w koszarach hamburskich mundury. Wśród tych oficerów było sześciu, a może siedmiu majorów, trzech poruczników, resztę stanowili kapitanowie. Wszyscy byli na froncie wschodnim, z wyjątkiem dwóch poruczników i jednego majora. Przydzielono nas do lotnictwa, choć tylko niewielu mia- ło kiedyś z lotnictwem do czynienia. Już w pierwszych dniach utworzyły się dwie grupy; jedną stanowili tak zwani oficerowie „elitarni" wywodzą- cy się z wyższych sfer społecznych, do drugiej należeli ci, którzy przeszli przez wszystkie stopnie wojskowe, poczy- nając od szeregowca. Złościło mnie to, że wszystko pozo- stało po staremu, że w dalszym ciągu uznaje się te różnice. Różne też były motywy, które skłoniły nas do wstąpienia do Bundeswehry. Część obijała się tylko w cywilu w ocze- kiwaniu na nową armię. Inni porównywali swoje dochody z poborami, które mieli otrzymywać jako oficerowie. Byli i tacy, którzy jako cywile zarabiali więcej, ale uważali, że 329 I oficer ma lepszą pozycję towarzyską. I chcieli znowu być kimś. Oficerowie zawodowi w starszym wieku liczyli na nie najgorsze emerytury. Dwaj spośród oficerów twier- dzili, że „wkrótce znowu się zacznie", a więc lepiej tkwić w tym od początku niż czekać na powołanie. Jeżeli chodzi o moje własne motywy, to były one proste. Powrót do mego dawnego zawodu dawał korzyści, dobrą pensję i emeryturę. Chyba nikt nie może mi tego wziąć za złe. Tylko że dawny mój entuzjazm zastąpiło chłodne przeświadczenie o konieczności nowej armii. Nie tylko ze względu na rzekome niebezpieczeństwo grożące od Wscho- du, o którym coraz więcej się mówiło, lecz także ze względu na to, że państwo suwerenne musi mieć wojsko; tak przy- najmniej uważałem. Sądziłem, że każdy obywatel ma obo- wiązek służenia w wojsku, a co dopiero oficer zawodo- wy. Brzmi to paradoksalnie, ale ataki przeciw Bundes- wehrze zarówno ze strony prawicy, jak i lewicy zadecydo- wały o tym, że zostałem znowu żołnierzem. Identyfikowa- nie Reichswehry i Wehrmachtu z pojęciem faszyzmu odrzucałem zdecydowanie. Wierzyłem w postępującą demokratyzację Republiki Federalnej oraz w to, że Bundeswehra stanie się armią całego narodu. Wiedzia- łem, że dalecy jeszcze jesteśmy od tego ideału. Krytyka wydawała mi się nonsensem, zwłaszcza kiedy uprawiali ją ludzie nie mający o sprawie pojęcia. Uważałem, że jeżeli się chce coś zmienić, naprawić, to trzeba współpra- cować, pomagać. Było niemało oficerów, którzy szczerze chcieli reform, ale reform nie było. Były za to debaty, eksperymenty i nie- wypały. Zmienił się tylko wygląd zewnętrzny. Naprawdę nowa armia mogłaby powstać tylko wtedy, jeśli zmieniłby się układ sił społecznych. Bez demokratycznych zasad nie ma i nie może być mowy o demokratycznej armii. Dowo- dem, czym jest państwo w państwie, była Reichswehra. Bundeswehra przejęła to dziedzictwo. Dzisiejsza NPD posługuje się tą samą receptą. 330 Te zasadnicze refleksje były mi wówczas jeszcze obce. Zbyt byłem przyzwyczajony kierować się bezpośrednimi wrażeniami oraz oceniać sprawy i wydarzenia powierz- chownie. Na ulicy rzadko można było zobaczyć żołnierza, gdyż Bundeswehra od pierwszego dnia swego istnienia pozwa- lała wojskowym wszystkich stopni — poczynając od gene- rała, a kończąc na szeregowcu — chodzić po cywilnemu, z czego wojsko korzystało w bardzo szerokiej skali. Zda- rzało się bowiem, że kiedy na ulicach pojawiał się człowiek w mundurze wojskowym, gapiono się na niego jak na dzi- woląga, obsypywano go pytaniami, nie ukrywano, że go się uważa za wariata. Gazety wypisywały o trybie życia w nowej armii istne brednie, zachwycając się „miękką falą". Z poszczególnych opisów i sprawozdań można sobie było wytworzyć taki mniej więcej obraz: rekruci sypiają w najbardziej nowo- czesnych łóżkach, na mięciutkich materacach, pod pucho- wymi kołdrami, rano podoficerowie proszą ich uprzejmie, żeby się raczyli podnieść, aby spożyć podane przez szefa kompanii śniadanie. Komendy wypowiadane są półgłosem. Takie wyobrażenie wojska nie odpowiadało nam zupeł- nie. Uważaliśmy, że w każdym wojsku obowiązywać musi żelazna dyscyplina. Inna sprawa, że niektórzy z nas, łącz- nie ze mną, akceptowali całkowicie zniesienie niepotrzeb- nych udręk i szykan z dawnych czasów oraz zrezygnowa- nie z obsypywania podwładnych najplugawszymi wyra- zami. Kiedy grupa nasza, składająca się z pięćdziesięciu by- łych oficerów Wehrmachtu, rozpoczęła służbę, ministrem obrony był już od pewnego czasu Franz Josef Strauss. Mó- wiono wówczas, że zrobi porządek z „miękką falą". Wie- dzieliśmy z gazet, że był porucznikiem, po wojnie Amery- kanie osadzili go gdzieś w Bawarii na jakimś urzędzie, po czym Bawarczycy wybrali go do Bundestagu. Ogląda- łem go kiedyś w telewizji, uzasadniał konieczność wzmo- 331 żonego zbrojenia się. Zarówno twarz tego człowieka, jak i jego sposób bycia nie podobały mi się. Dawniej potrafi- łem entuzjazmować się teatralnymi gestami i mimiką przemawiających. Kiedy po raz pierwszy po wojnie oglą- dałem film o Hitlerze, nie mogłem pojąć, że kiedyś mogły mnie porywać te ryki i gestykulacje. U Straussa raziła mnie i odpychała forma jego wystąpienia, natomiast zga- dzałem się z pewnymi głoszonymi przez niego tezami. Niektóre argumenty wydawały mi się przekonywające, zwłaszcza te, które mówiły o „czerwonym niebezpieczeńst- wie", któremu trzeba się przeciwstawić. Nie wiedziałem wówczas, że Związek Radziecki jest niebezpieczny tylko dla tych, którzy mu zagrażają lub na niego uderzają. Ciągle jeszcze miałem w pamięci nieustanne klęski i ucieczki przed Armią Czerwoną; wspomnienie tego wszystkiego powodowało, że całym sercem chciałem służyć nowej armii niemieckiej, która w moim przekonaniu mo- gła być tylko antyfaszystowska. Jednocześnie, uwikłany w sprzeczności, czułem i myślałem antykomunistycznie. Jak już wspomniałem, 1 maja 1957 roku otrzymałem w koszarach hamburskich mundur Bundeswehry: długie spodnie zamiast bryczesów, dwurzędówkę zamiast bluzy polowej, w której wyglądałem na portiera hotelowego, zamiast wysokich butów — półbuty. W wysokich, sztyw- nych czapkach bez srebrnego otoka mogliśmy uchodzić za kolejarzy, leśników, pocztowców, konduktorów. Nie wy- glądaliśmy tylko na wojskowych. Ubrany w taki strój, udałem się wraz z kolegami na obiad do kasyna; nie było tam ordynansów, podawały i sprzątały ze stołu kobiety, co się nam bardzo podobało. Jeden z nas głośno wypowiedział swoje zdanie: — To jest właśnie nowe. Trzeba będzie przestawić się. W Bundes- wehrze panuje atmosfera bardziej cywilna i można powie- dzieć przytulna. Siedzący obok mnie porucznik był wręcz zachwycony. Podczas wojny musiał znieść niejedną obelgę i zniewagę 332 jako najmłodszy oficer. Obiecywał sobie bardzo wiele po „miękkiej fali", co mu nie przeszkadzało stosować wobec podwładnych dobrze znane z przeszłości metody. Kiedy mu na to zwróciłem uwagę, roześmiał się i powiedział: — Żelazna dyscyplina i bezwzględny posłuch muszą obowiązywać w dalszym ciągu. Jakże inaczej można by zrobić z gamoniów dobrych żołnierzy? — Moim zdaniem tylko przez dobre, fachowe wyszkole- nie i przekonanie, że się służy dobrej sprawie. — Takie przekonanie może mieć tylko znaczenie, jeśli chodzi o starych żołnierzy. Rekruci tak samo jak dawniej muszą być dobrze kopani w tyłek. Po obiedzie wyszliśmy razem z lokalu. Na zakręcie się- gnął do kieszeni, by wyciągnąć z niej chusteczkę.W tejże chwili wyrósł przed nami, jakby spod ziemi, oficer w star- szym wieku; stopnia służbowego nie mogliśmy rozpoznać, ponieważ dotychczas nie widywaliśmy żadnego generała Bundeswehry w mundurze. Zasalutowałem, podczas gdy porucznik ciągle jeszcze był zajęty szukaniem swej chu- steczki. Generał zatrzymał go i wrzasnął pod jego adresem: — Dlaczego nie pozdrowił pan przepisowo? Dlaczego, mając na sobie mundur, włóczy się pan tutaj z rękami w kieszeni. Mógłby pan zachowywać się, jak przystało na oficera. Porucznik wyprężył się, stanął na baczność, ale odpo- wiedział jak cywil: — Wcale nie włóczyłem się z ręką w kieszeni, chciałem tylko wyciągnąć... Generał nie dał mu dokończyć zdania. Zrobił się purpu- rowy jak rak, zwymyślał porucznika i oddalił się. Porucznik poczuł się obrażony i chyba słusznie dotknię- ty zachowaniem generała. Omawialiśmy ten incydent z kilkoma oficerami. Porucz- nik, nie posiadający się ze wściekłości, perorował: — Daw- niej nikt nigdy tak na mnie nie wrzeszczał. Wniosę zaża- lenie. 333 Zwróciliśmy się o radę do podpułkownika prowadzącego nasz kurs. Po ożywionej dyskusji zaznajomił nas z nowymi przepisami odnoszącymi się do prawa wnoszenia zażaleń. Starał się nas przekonać: — Moi panowie, generał jest w Bundeswehrze dopiero od trzech dni. Można oczywiście wnieść zażalenie, ale co to da? Pouczono by generała, podobnie jak ja teraz was pouczam. Ale może się zdarzyć, że zostanie dowódcą waszej formującej się jednostki. Ra- dzę więc przejść nad tym do porządku. Wszyscy musimy znowu przyzwyczaić się do pewnych rzeczy. Wieczorem pojechaliśmy do miasta. Żaden z nas nie miał na sobie munduru. Z Monachium do Karlsruhe Kurs wstępny trwał zaledwie tydzień. Parę godzin po- święconych było sportowi, tylko godzinę zajęły informacje o zasadniczych ustawach Republiki Federalnej, o których nie mieliśmy zielonego pojęcia. Z takim przygotowaniem pojechaliśmy do Monachium, do szkoły saperskiej, żeby skończyć kurs infrastruktury. Żaden z nas nie wiedział, co ta tajemnicza nazwa oznacza, ale wkrótce zorientowaliśmy się, o co chodzi. Chodziło o budowę lotnisk, magazynów paliwa i amunicji oraz o bu- dowę koszar. Poza tym dowiedzieliśmy się również coś niecoś o rurociągach, o bombach i rakietach, a także o strategii i taktyce NATO. Zadanie kursu polegało na wyszkoleniu specjalistów w planowaniu budowli służących potrzebom lotnictwa. Wzorem były tu doświadczenia i osiągnięcia amerykań- skiej Air Force. Jak lawina spadła na nas cała masa termi- nów technicznych, w dodatku przeważnie angielskich. Żałowałem, że w gimnazjum nie interesowałem się języ- kami obcymi. Raz na tydzień głowiliśmy się nad testami, otrzymywaliśmy stopnie, jakbyśmy byli uczniakami. Rów- 334 nież na wzór amerykański dostawaliśmy kwestionariusze, w których z trzech wypisanych na maszynie odpowiedzi należało wybrać dobrą i zakreślić ją krzyżykiem. Z kolei przedkładano nam kwestionariusze, w których musieliśmy odpowiadać na zawarte w nich pytania. Musieliśmy pisać również całe rozprawy. W niedziele zwiedzaliśmy Monachium i jego okolice, oczywiście w cywilnych ubraniach. Nie trzeba nas było przestrzegać, żebyśmy w mundurze nie pokazywali się w Schwabingu, artystycznej dzielnicy Monachium, bo tam nas wygwiżdżą albo pt> prostu wyrzucą. Nowe mundury Bundeswehry nigdzie nie były zbyt mile widziane. A co dopiero w Schwabingu. Kiedyś poszedłem do piwnicy „Biirgerbrau", w której niegdyś Hitler zaczął swoją karierę. Siedziało się tam nad kuflem piwa, zajadało białą kiełbasę, wieczorami docho- dziło do bójek, choć nikt nie był w mundurze. Bawarczy- cy — uchodzący za jowialnych — w braku jakiegoś Prusaka lub cudzoziemca brali się między sobą za łby. W każdą sobotę odwiedzał nas zakonnik, który wypijał w kasynie kufel piwa i prowadził z nami bogobojne rozmowy. Należał do tych nielicznych, którzy nic nie mieli przeciw naszym mundurom, którzy stawali w naszej obro- nie. Należało to do jego obowiązków duszpasterskich. Inną formą „opieki" były wykłady z zakresu wiedzy d życiu. Prowadził je również duchowny, pastor protestan- cki Od swego katolickiego kolegi różnił się tym, że nosił kołnierzyk i krawat. Jeśli chodzi o stosunek do odbudowy armii oraz o strach przed „czerwonym niebezpieczeń- stwem", to obaj duchowni w niczym się od siebie nie różnili. Dwóch uczestników kursu zdało swoje mundury do ma- gazynu, spakowało walizy i powróciło do cywila. Bun- ieswehra wydała się im za mało „dziarska". Jak się wkrót- se okazało, niepotrzebnie stracili cierpliwość. 335 Pozostali w dalszym ciągu kuli, rozwiązywali testy, otrzymywali stopnie. Zanim rozeszliśmy się, dowódca kursu podpułkownik Daumiller, jeden z pierwszych oficerów Bundeswehry, który był na przeszkoleniu w Stanach Zjednoczonych, urządził uroczystość pożegnalną. Ceniłem jego wiedzę fa- chową oraz to, że był człowiekiem przystępnym i wszystko szło u niego sprawnie, chociaż nigdy nie podnosił głosu. Niestety, zetknąłem się zaledwie z kilkoma Daumillerami. Dziś zdaję sobie sprawę, że gdyby Daumillerów było na- wet o wiele więcej, niczego by to nie zmieniło. Ci „oficerowie z sercem" nie należeli w okresie wojny do fanatycznych zwolenników narodowego socjalizmu. Za- chowywali się wzorowo w stosunku do podwładnych, byli koleżeńscy. Podświadomie stawali się dzięki swemu bez- krytycznemu żołnierskiemu idealizmowi podporą systemu faszystowskiego, czego nie udało się osiągnąć nawet u naj- bardziej fanatycznych zwolenników Hitlera. Pod tym względem nic się w Bundeswehrze nie zmieniło. W owym czasie, kiedy ja i większość moich kolegów uwielbialiśmy podpułkownika Daumillera, nie zastanawiałem się nad tym. Wciąż jeszcze wierzyłem, że przy pomocy i poparciu takich oficerów będzie można stworzyć prawdziwie de- mokratyczną Bundeswehrę. Przeniesiono mnie do Karlsruhe. Przełożonym moim był podpułkownik Schallmeier, nerwowy krzykacz o cham- skim sposobie bycia. W grupie jego panowała niemiła atmosfera. Zachowywał się arogancko, na każdym kroku podkreślał, że lotnicy mają prawo i podstawę uważać się za elitę. Zakwaterowano nas w małym hoteliku, sztab natomiast mieścił się w hotelu „Reichshof", naprzeciwko dworca głównego. Narady i konferencje naszej grupy odbywały się w kasynie oficerskim przy czarnej kawie. Zapamiętałem dobrze jedną dyskusję. Podpułkownik Schallmeier domagał się. od nas przedstawienia projektów 336 w sprawie zmiany umundurowania. Tęsknił za srebrnymi pasami, epoletami, sznurami, pistoletami względnie bag- netami, marzył o mundurze galowym na podobieństwo tych, które dla swego lotnictwa wprowadził swego czasu Góring. Byłem szczęśliwy, kiedy na własne życzenie zostałem przeniesiony do sztabu w hotelu „Reichshof", gdzie mi powierzono funkcje oficera prasowego. Mój debiut w roli oficera prasowego 5 października 1957 roku nie mówiło sią w kasynie o ni- czym innym, tylko o tym, że pierwszy sputnik radziecki okrążył ziemię. Gazety pełne były informacji związanych z tym epokowym wydarzeniem, dziennikarze snuli różne domysły i przypuszczenia, między wierszami można było wyczytać nie tylko zdumienie, ale i przerażenie. Jeżeli o nas chodzi, to szczegóły mało nas interesowały. Uważaliśmy, że teraz kolej na Amerykanów. Ale po upły- wie miesiąca Związek Radziecki wysłał w podróż kosmicz- ną drugiego satelitą. Kiedy po kilku nieudanych startach udało się Stanom Zjednoczonym wreszcie 1 lutego 1958 roku wystrzelić Explorera 1, odetchnęli z ulgą nie tylko Amerykanie, ale również i my; mogliśmy się teraz zająć swoimi troskami. Jedną z tych trosk między innymi było przeniesienie szefa biura personalnego Bundeswehry, ge- nerała brygady Miiller-Hillebrandta. Miał on zatarg ze Straussem. W gruncie rzeczy przyświecały im te same cele strategiczne, ale każdy chciał je osiągnąć innymi drogami. Generał popierał i awansował starych oficerów. Strauss nie przywiązywał wagi do wieku, kładł główny nacisk na wykształcenie fachowe i akademickie. Uważał, że tworze- nie nowej, współczesnej armii odbywa się w tempie zbyt powolnym. l — 2ołnierz trzech armii 337 Wytworzyła się taka sama sytuacja, jak dawniej. Roz- ważniejsi generałowie, którzy nie chcieli ryzykować, próbowali wówczas ignorować gefrajtra Hitlera. Obecnie generał przeciwstawiał się cywilowi Straussowi i w rezul- tacie musiał odejść. Zwycięstwo ministra uznane zostało za porażkę całego korpusu oficerskiego. Kiedy była mowa o Straussie, wojskowi typu Miiller-Hillebrandt nie nazy- wali go panem ministrem, lecz byłym porucznikiem re- zerwy. Wielu odczuwało jako afrorat fakt, że na czele mi- nisterstwa, któremu podlega Bundeswehra, stoi były re- zerwista. Większość twierdziła, że stanowisko to powinien zajmować stary, doświadczony generał. Z czasem Strauss pozyskał w różnych kołach coraz więcej sympatii — właś- nie dlatego, że w sprawach Bundeswehry występował energicznie w Bundestagu jako cywil, nie budzący niemi- łych wspomnień. Na czele sztabu Bundeswehry stał jako inspektor gene- ralny generał Heusinger. Podlegali mu inspektorzy wojsk lądowych z generałem Rottigerem na czele, inspektorzy lotnictwa pozostający pod komendą generała Kammhube- ra oraz inspektorzy marynarki z wiceadmirałem Ruge na czele. Uważaliśmy ich za naszych prawdziwych przełożo- nych, minister w naszym pojęciu reprezentował tylko Bundeswehrę w parlamencie. Najwięcej kłopotów przysparzał nam fakt, że nie mieli- śmy dostatecznej ilości ochotników. Najbardziej odczuwa- ło to lotnictwo, gdzie jak wiadomo, szkolenie musi trwać dłużej niż w innych rodzajach broni. Kiedy jako oficer prasowy zgłosiłem się w sztabie, puł- kownik Henning, szef sztabu, powitał mnie słowami: — Ma pan ważne zadanie, jako cywil pracował pan w Ham- burgu w dziennikarstwie i miał pan sposobność przyjrzeć się bliżej różnym gryzipiórkom. Prasa powinna pisać 0 Bundeswehrze przyzwoicie. Rzeczowe sprawozdania 1 uwagi mają większe znaczenie niż te przeklęte apele 338 i plakaty wylepiane na słupach ogłoszeniowych. Potrzebu- iemy ochotników. A więc do dzieła, mój drogi. Zaprosiłem na pierwszą konferencję dziennikarzy z ga- zet i agencji. Konferencja odbyła się w kasynie oficerskim. Na stolikach leżały papierosy i cygara, była kawa i koniak. Lto chciał, mógł się napić piwa albo wina. Koszta przyję- cia pokryte zostały z pozycji 309. Panowie dziennikarze, z których każdy znał każdego, gawędzili ze sobą. Choć reprezentowali różne poglądy albo, ściślej mówiąc, poglą- dy różnych partii i pism, sprawiali wrażenie, że są ze sobą zaprzyjaźnieni. Tylko wtedy, kiedy zdarzała się jakaś sensacja, szły w ruch łokcie, a czasami nawet pięści. Skan- dale, morderstwa, wypadki, nieszczęścia, wielkie pożary, wojny — podawane do wiadomości w sensacyjnej for- mie — przynosiły grube honoraria. Stąd powiedzonko po- pularne wśród dziennikarzy: kto dostarcza towar pierw- szy, ten dostarcza podwójnie. Znałem to z mojej praktyki hamburskiej. Ta pierwsza konferencja nie przyniosła żadnych sensa- cji, miała charakter czysto informacyjny. Traktowałem dziennikarzy po' prostu jako kolegów, ale ja dla nich byłem tylko oficerem Bundeswehry. Moich wywodów na temat odbudowy i zadań nowej armii wysłuchali życzliwie. In- formację swoją zakończyłem następująco: — Dwóch za- gadnień w żadnym wypadku nie należy ze sobą mieszać: zagadnienia obrony terytorialnej kraju oraz zagadnienia sił zbrojnych, obejmujących marynarkę, wojska lądowe i lotnictwo. Szczegółowe dane znajdą panowie w zesta- wieniu, które otrzymał każdy z panów. Możecie panowie być przekonani, że wszyscy żołnierze Bundeswehry goto- wi są bronić — oczywiście w ramach NATO — terytorium Republiki Federalnej przed każdym atakiem z zewnątrz. Skończyłem, bardzo panom dziękuję za przybycie. Przyszła kolej na pytania. Padło pierwsze: — Wspomi- nał pan o obronie terytorialnej kraju, czy ma to oznaczać, że obok sił zbrojnych zostanie stworzona nowa armia? 22* 339 — Oczywiście nie, wbrew pozorom nie może być o tym mowy. Żołnierze obrony terytorialnej kraju wchodzą tak samo w skład Bundeswehry, jak i żołnierze sił zbrojnych. Różnica polega na tym, że siły zbrojne podlegają NATO, obrona terytorialna kraju ma zaś do spełnienia wyłącznie zadania narodowe. Oto dyslokacja sił obrony terytorialnej kraju: okręg wojskowy I — Szlezwik-Holsztyn i Hamburg; okręg wojskowy II — Saksonia Dolna i Brema; okręg wojskowy III — NadreniaPółnocna — Westfalia; okręg wojskowy IV — Hesja, Nadrenia—Palatynat i Zagłębie Saary; okręg wojskowy V — Badenia i Wittemberga; okręg wojskowy VI — Bawaria. Wszystkie okręgi podlegają Urzędowi do Spraw Obrony Terytorialnej Kraju, zależnemu bezpośrednio od inspekto- ra generalnego Bundeswehry. Dalsze pytania: — W których okręgach zostaną miano- wani oficerowie prasowi, jaki jest pański zakres pracy? — Oficerów mamy zarówno w okręgach większych, jak i mniejszych. Na niższym szczeblu posługujemy się oficerami łącznikowymi, a na wyższym — specjalnymi oficerami prasowymi. Jeśli o mnie chodzi, pracuję razem z pułkownikiem Miinchenhagenem, przydzielonym do sztabu w Miinster. — Od kogo otrzymuje pan zlecenia i instrukcje? — Bezpośrednio od ministerstwa, od pułkownika Schmu- cklego, referenta prasowego ministra. Po chwili ciszy przy jednym ze stolików wywiązała się dyskusja, po czym padło pytanie: — Czy wiadomo panu, że ojciec pułkownika Schmucklego był w Stuttgarcie re- ferentem do spraw kultury przy NSDAP? Nie miałem o tym pojęcia, ale jako oficer prasowy poczuwałem się do obowiązku oświadczyć: — Nic mi o tym nie wiadomo. Poza tym interesuje mnie tylko pułkownik, ' a nie jego ojciec. 340 Dziennikarze wybuchnęli głośnym śmiechem, jeden z nich zapytał: — Czyż można zatem w pana przypadku przypuścić, by syn nie pozostawał pod ideologicznym wpływem ojca? Odpowiedziałem ostro: — Ojciec mój nie był nigdy nazistą, a jednak — podobnie jak większość młodego po- kolenia — pozostawałem pod wpływem ideologii narodo- Wosocjalistycznej. Po moich powtórnych zapewnieniach, że zadaniem Bun- deswehry musi być tylko i wyłącznie obrona Republiki Federalnej, posypały się dalsze pytania. — Czy do Bundeswehry przyjmowani są byli oficerowie SS? — Owszem. Zgłosiło się do służby przeszło cztery tysią- ce. Ilu zostanie przyjętych, tego nie mogę panom powie- dzieć. — Czy to prawda, że Bundeswehra zaopatruje się w broń i amunicję w Izraelu? — Owszem, kupujemy tam amunicję. — W takim razie Izrael pośrednio zaopatruje w amu- nicję byłych oficerów SS. — Musi pan o to zapytać ministra. On zakupuje broń w Izraelu, nie ja. Nastąpił wybuch śmiechu, po czym ktoś zawołał: — Strauss jako hitlerowski oficer polityczny służył w bawar- skiej obronie przeciwlotniczej. — Nieprawda, był tylko instruktorem. Znowu wybuchy śmiechu, znowu hałas i gwar. Chwila wypoczynku dla mnie. Niestety trwała krótko, znowu po- sypały się pytania. — Jak się panu podoba nowy mundur? — Co będzie z nową falą? — Co to znaczy „obywatel w mundurze"? — Jaki jest stosunek oficerów Bundeswehry do tra- dycji? — Czy to konieczne, żeby noszono znowu dawne ordery? 341 — Podobno znowu ma wrócić dawny dryl? — Dlaczego wstąpił pan do Bundeswehry? 3 — Dlaczego wprowadzono znowu obowiązek służby wojskowej? Czy armia zawodowa nie byłaby lepsza? Pytania bez końca. . Na zakończenie konferencji wysunięto życzenie pozna- nia przy najbliższej sposobności szefa sztabu, pułkownika Henninga, oraz dowódcy służb naziemnych lotnictwa okręgu Południe, generała Hutha. Odpowiedziałem, że obaj są bardzo zajęci, ale przyrzekłem, że kiedy tylko na- darzy się sposobność, dziennikarze będą ich mogli poznać. Nie mogłem im oczywiście powiedzieć, że zarówno pułkow- nik, jak i generał nie mają najmniejszej ochoty na rozmo- wę z reprezentantami prasy. Szczególnie bronił się przed rozmowami z dziennikarzami generał Huth, twierdząc, że interesują ich tylko mało istotne szczegóły. Powtarzał mi nieraz: — Pańskim zadaniem jest chronienie nas przed prasą. Gazeciarze tylko węszą, żeby wykryć coś sensacyj- nego. Pan, jako oficer prasowy, musi się z nimi stykać, ale mnie proszę zostawić w spokoju. I niech pan sobie jedno zapamięta: Mówić z nimi jak najmniej, najlepiej powta- rzać: „U nas wszystko w porządku". Jasne? — Tak jest, panie generale. Było dla mnie jasne, że od tych dwóch nie mogę spo- dziewać się ani pomocy, ani poparcia. Teraz jednak — podczas pierwszej konferencji prasowej — postanowiłem doprowadzić do spotkania generała z dziennikarzami. Niechże sam przekaże im swoje poglądy. Konferencja skończyła się, ale niektórzy dziennikarze jeszcze się zatrzymali. Podszedłem do nich, chciałem po- znać ich osobiście, zyskać sobie przyjaciół. Jeden z krytyków odciągnął mnie na bok i wręczył wycinek z „Siiddeutsche Zeitung". Przeczytałem: „Biorąc pod uwagę mentalność narodu niemieckiego, nie możemy powierzyć stanowiska naczelnego wodza oficerowi, który nie posiada żadnych doświadczeń frontowych". 342 i Przypomniałem sobie moją rozmowę z Loeffelholzem i dodałem: __ Tak, generał Heusinger nigdy nie był na froncie. Ale •jest fachowcem w dziedzinie planowania, a my takich fa- chowców potrzebujemy. Wystarczy to panu? — Niech pan sobie wyobrazi, że tak. Ale proszę prze- czytać jeszcze i to. Wręczył mi wycinek z hamburskiej „Die Welt" z na- stępującą informacją: „Prezydent Republiki Federalnej Heuss nadał tytuł prezydenta byłemu generałowi Gehle- nowi, który dziś kieruje Służbą Informacyjną Republiki Federalnej". Dziennikarz zapytał mnie z uśmiechem: — Pan chyba wie, kim jest Gehlen? — Oczywiście, Gehlen kierował dawniej wydziałem „Fremde Heere Ost". — Tak, był szefem wywiadu niemieckiego na wschodzie, jest więc również fachowcem, a takich, jak pan sam mówił, Bundeswehra potrzebuje. Jeżeli pan czyta, że Gehlen otrzymuje rocznie 5 milionów marek na akcję szpiegowską, to może pan być pewien, że w rzeczywistości suma ta jest kilkakrotnie wyższa. Na zbrojenia wyrzuca się za okno kolosalne sumy, tłumacząc to tym, że Rosjanie przodują w dziedzinie badań kosmicznych i jak nas przekonała osta- tnia parada w Moskwie, rozporządzają pierwszorzędnymi rakietami. — Niech pan nie zapomina, że nie jesteśmy sami. Do NATO należy bądź co bądź 15 państw. — Zgoda, ale do czego to prowadzi? Rosjanom nie moż- na brać za złe, że chcą być silni. Ostatecznie od 1917 roku cały świat próbował obalić ich ustrój. Potem przyszliśmy my. To prawda, że złamaliśmy pakt o nieagresji i zaata- kowaliśmy Rosjan. Osobiście nie mam nic przeciwko temu, że utrzymujemy wojsko, ale mam poważne zastrzeżenia co do tych fachowców. 343 — Nie podzielam pańskich obaw. I my musimy być silni, żeby nie stać się przedmiotem napaści. Skąd pewriość. że Rosjanie stacjonujący nad Łabą pewnego dnia nie po- maszerują dalej? — Drogi panie kapitanie, gdybym teraz odpowiedział panu, że moim zdaniem nie można brać pod uwagę takiej ewentualności, byłbym w pana przekonaniu komunistą. — Skądże znowu. Przecież można być innego zdania, nie podzielając stanowiska strony przeciwnej. Ale dlacze- go nie wypowiedział pan swoich zastrzeżeń w związku z Heusingerem i Gehlenem w trakcie dyskusji? — Drogi panie Winzer! Jest pan oficerem prasowym od niedawna, więc nie dziwi mnie to pańskie pytanie. Prze- cież drodzy koledzy rozszarpaliby mnie na kawałki, gdy- bym wystąpił z czymś podobnym. Krytykują, narzekają, ale kiedy ktoś występuje z rzeczową argumentacją, na- tychmiast staje się w ich oczach komunistą. Nie jestem komunistą, a na męczennika się nie nadaję. Cała ta sfora rzuciłaby się na mnie. — Nie sądzę. Przecież to ostatecznie koledzy. — Nie ma u nas kolegów. Jest tylko walka o zarobki i sensacyjne wiadomości. Nie zauważył pan, jak chcieli pana przyprzeć do muru? — Może, ale przecież sam ich skłoniłem do stawiania pytań. — Można stawiać pytania, by się informować, można to także czynić po to, żeby prowokować. Gdybym zapytał pa- na podczas dyskusji o Heusingera i Gehlena, uznano by to za prowokację. — No, idę już. Pięknie dziękuję za zapro- szenie. Chciałem pomówić jeszcze z kilkoma dziennikarzami, którzy siedzieli przy jednym ze stołów i gawędzili. Kiedy do nich podszedłem, usłyszałem słowa: „Kijów, Leningrad, ofensywa, step, zima". Nie chciałem im przeszkadzać. Odczułem potrzebę wypicia kielicha koniaku. 344 Różnice zdań Kilka słów o sprawach nic nie mających wspólnego ze służbą. Nie miałem mieszkania, znalezienie go nie było takie proste. Z początku mieszkałem w Karlsruhe w hote- lu. Potem sprowadziłem się do dwóch oficerów, którzy od- najmowali umeblowane pokoje. Były bardzo drogie. W miastach uniwersyteckich studenci musieli płacić za skromny pokój bez śniadania od osiemdziesięciu do stu pięćdziesięciu marek. Mieszkałoby się nam jak najlepiej, gdyby nasza gospo- dyni nie wlokła nas co niedzielę ze sobą do kościoła. Na próżno tłumaczyliśmy, że mamy w wojsku dostateczną ilość kapelanów. Przestała dopiero nalegać, kiedy dowie- działa się, że moi obaj koledzy są protestantami, a ja nie należę do żadnej gminy wyznaniowej. Była oburzona. Odtąd kawa na śniadanie stała się wodnistą lurą. Po pewnym czasie cała nasza trójka przeprowadziła się do nowych bloków mieszkalnych na peryferii Karls- ruhe, przeznaczonych dla Bundeswehry. Należy jeszcze wspomnieć, że przed moim wstąpieniem do Bundeswehry ożeniłem się powtórnie w Hamburgu i po otrzymaniu mieszkania mogłem sprowadzić żonę do Karlsruhe. Czynsz za nasze czteropokojowe mieszkanie wynosił trzysta sześćdziesiąt marek miesięcznie. Płaci- liśmy tylko połowę, drugą pokrywała Bundeswehra. Poza tym otrzymywaliśmy jeszcze dodatek mieszkaniowy, tak że w rezultacie mieszkaliśmy prawie za darmo. Mieszkanie było miłe, przytulne. Kiedy czasami miałem dosyć ludzi, zamykałem się w nim i z dala od zgiełku i hałasu, u bo- ku żony, marzyłem o innym, lepszym świecie. Z biegiem czasu poczęły budzić się we mnie różne wątpliwości odnośnie do Bundeswehry. Zamknięty w ścia- nach mego przytulnego mieszkania, starałem się nie wpa- dać w pesymizm. Przecież ostatecznie powodziło mi się nieźle. Mogłem sobie na niejedno pozwolić. 345 To poczucie dobrobytu wytworzyło wygodny sposób myślenia, który w kampanii wyborczej wykorzystał Ade- nauer dla sloganu: „Żadnych eksperymentów!" Miał rację, syci ludzie mogą być sarkastyczni, ale na barykady nie wyrywają się nawet w najzuchwalszych myślach. W zwią- zku z tym nie mogę oczywiście mówić o jakimś moim doj- rzewaniu politycznym. Pewnego dnia Niemiecki Czerwony Krzyż ogłosił apel. Chodziło o dobrowolnych dawców krwi. Akcja znalazła zrozumienie u społeczeństwa, uchyliło się tylko niewielu. Wzięli w niej udział wszyscy żołnierze kompanii sztabo- wej. Dowódca zwrócił się do mnie z takimi słowami: — To dobra sprawa. Zdarza się raz po raz, że ludzie, którzy ulegli wypadkowi samochodowemu, umierają tyl- ko dlatego, że brak zapasów krwi. Szkoda, że nie mieliśmy takich zapasów na wojnie. — Robiło się transfuzję krwi, sam kiedyś wyratowałem od śmierci pewnego podoficera. — Gdyby znowu miała wybuchnąć wojna, środki te mogłyby uratować życie ogromnej ilości ludzi. Ale chyba do żadnej wojny już nie dojdzie, przynajmniej w najbliż- szej przyszłości. — Mam nadzieję. A jeżeli nie będzie wojny, to maga- zynowanie krwi straci sens. Nie uważa pan? — Zapewne. Ale dla mnie interesujący jest fakt, że środki ratowania życia ludzkiego i środki zagłady są tra- ktowane jednakowo. — Może i tak, tylko że środki zagłady stają się coraz straszliwsze. — Ma pan na myśli bombę atomową. Niech pan po- myśli o Hirosimie. Wiadomo panu chyba, co mówią Ame- rykanie na swoje usprawiedliwienie. Twierdzą, że bomba musiała być rzucona, żeby zmusić Japończyków do kapi- tulacji, że przedłużanie wojny pociągnęłoby o wiele więcej ofiar, zwłaszcza ze strony Amerykanów. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że Japonia i przed 346 zrównaniem z ziemią Hirosimy i Nagasaki znajdowała się «r przededniu klęski, toteż odpowiedziałem oględnie: — Ą.le ofiarami bomby padli wyłącznie cywile. .__Takiego zdania był również pilot, ale zakazano mu rozgłaszać takie poglądy, uznano go za obłąkanego i za- mknięto w zakładzie. __Wyobrażam sobie, że człowiek ów ma dzisiaj strasz- liwe wyrzuty sumienia. __Panie Winzer, trzeba wiedzieć, w imię czego się coś robi. Pozwoli pan, że zadam w związku z tym jedno py- tanie, na które mi pan jako oficer prasowy z pewnością odpowie. Co mam powiedzieć moim żołnierzom? O co mają walczyć i za co? Oniemiałem, przecież ten człowiek był już od dłuższego czasu dowódcą kompanii sztabowej; odparłem: — Oczy- wiście o wolność. — A co przez wolność należy rozumieć? — Wolność to prawo do wypowiadania swoich myśli, to wyswobodzenie się od strachu, to wreszcie niezależność kraju. — Dobrze, dobrze, ale co mam powiedzieć swoim żoł- nierzom? — Niech im pan powie, że powinni walczyć, jeżeli ktoś na nich napadnie. Będą wtedy walczyli o to, co dziś posia- dają. — A co posiadają? — Mają przed sobą całe życie. Ukształtować je rozsąd- nie — to już coś. — No, dobrze, ale nam brak konkretnego celu. A chodzi przecież o tych tam we wschodniej strefie. Czy oswobodze- nie ludzi zza kordonu nie mogłoby być naszym zadaniem? —Jak sobie pan to wyobraża? ¦— Bardzo prosto. Oczywiście nie można sprawy zała- twić bombą atomową, bo wtedy nie zostałby kamień na ka- niieniu. Ale na szczęście istnieje broń konwencjonalna. — Dla mnie jest rzeczą najważniejszą, żeby ludzie 347 mogli żyć spokojnie. Przypuszczam, że ludność stref3' wschodniej pragnie tego samego. Bronimy tego, co mamy. Oto nasze zadanie. — Proszę się nie gniewać, ale poglądy pańskie wydają mi się nieco śmieszne. Jakże możemy żyć w spokoju, kiedy nasi bracia i siostry żyją w ucisku. Jak długo można to to- lerować? — W obecnej sytuacji nie można niczego zmienić, w każdym razie nie przez nową wojnę. Byłoby za dużo gruzów i ruin. Rozmówca mój podał mi rękę. Na pożegnanie powiedział z uśmiechem: — Praca w wydziale prasowym zdemoralizowała pana całkowicie. Co do jednego tylko jesteśmy zgodni: mnie również bomba atomowa nie odpowiada. Wystąpił przed kompanią. Na jego rozkaz ruszyła. Pomyślałem sobie: „Ten człowiek jest całkowicie odoso- bniony w swych poglądach, należałoby go przekonać". Po chwili rozległy się dźwięki piosenki śpiewanej przez żołnierzy o śląskiej ojczyźnie. Po mojej pierwszej konferencji prasowej ukazało się w pismach codziennych kilka artykułów poświęconych lotnictwu Bundeswehry. O innych sprawach nie było ani słowa. Cel konferencji został osiągnięty. Wydatki na przy- jęcie opłaciły się. Przychylne artykuły działały na opinię o wiele mocniej niż ogłoszenia. Z artykułów wynikało również, że Bundeswehrą ma w Karlsruhe oficera do spraw prasowych. Odtąd drzwi mego biura nie zamykały się. Przychodzili przedstawiciele wszystkich związków żoł- nierskich, pragnący nawiązać kontakt z Bundeswehrą. Przychodzili byli żołnierze Wehrmachtu, którzy wyra- żali chęć wstąpienia do Bundeswehry. Przychodzili kupcy i handlowcy w sprawie dostaw dla Bundeswehry. 348 Przychodzili gruppenfuhrerzy, przywódcy organizacji młodzieży w wieku przedpoborowym. przychodzili redaktorzy, którzy umieszczali w gazetach szkolnych artykuły wzywające do wstępowania do Bun- jeswehry. przychodzili maturzyści pragnący się dowiedzieć, jakie perspektywy są w Bundeswehrze. Byłem zawalony pracą, nieraz nie miałem czasu na przejrzenie gazet i zrobienie wycinków. A miałem obo- wiązek przesyłania artykułów „negatywnych" do Bonn. Oficerowie prasowi bardzo interesowali się autorami tych artykułów. Odwiedzali redakcje, próbowali przeko- nać swoich rozmówców, że nie mają racji. Kiedy to nie pomagało, ignorowano ich, stosowano wobec nich metodę „zamrażania". Kiedy biuro prasowe miało do zakomuni- kowania jakąś interesującą wiadomość, przekazywano ją redakcjom; informacje „negatywne" z reguły pomijano przez zapomnienie. Z biegiem czasu redaktorzy sami na- uczyli się ustawiać odpowiednio reportaże o Bundes- wehrze. Innym środkiem pozyskującym opornych były zaprosze- nia na imprezy i przyjęcia o charakterze specjalnym. Zawsze było dosyć chętnych dziennikarzy, którzy na koszt Bundeswehry, mając zapewnione wysokie diety dzienne, udawali się do Paryża. Nie tylko żeby znaleźć się w głów- nej kwaterze NATO, ale żeby w stolicy Francji nieco się rozerwać. Ten środek na „negatywnych" był chyba naj- skuteczniejszy. Niejednokrotnie zarzucano Bundeswehrze, że na jej utrzymanie płyną olbrzymie sumy. Pewnego razu jeden z dziennikarzy wystawił mnie na następującą próbę: — Niech pan zapyta kilku swoich żołnierzy, ile milionów składa się na miliard? Będzie pan zdumiony. ,,Ankieta" zaskoczyła mnie, prawie żaden z żołnierzy nie odpowiedział właściwie. Przy tej okazji złapałem się na pomyłce następującej: byłem dotąd przekonany, że budżet 349 Bundeswehry za rok 1958 wynosi dziesięć tysięcy milio- nów, a tymczasem wynosił on dziesięć tysięcy miliardów. Przypomniałem sobie nieskończenie długie debaty ko- misji budowlanej Hamburga, kiedy chodziło o wyasygno- wanie śmiesznych kilku tysięcy marek na ustępy w jakiejś szkole albo na remont szpitala. Po kilku dniach spotkałem owego dziennikarza, z któ- rym rozmawiałem poprzednio. Próbowałem mu wyjaśnić, dlaczego wydatki na zbrojenia muszą być tak ogromne. Nie przekonałem go, bo odpowiedział: — Uważam, że są za wysokie w porównaniu z wydatkami na inne, potrzeb- niejsze rzeczy. Na przykład wyszkolenie pilota odrzutow- ca kosztuje milion marek. W porównaniu ze studiami medycznymi — to bardzo wiele. Jeden uczy się latać, drugi leczyć chorych. Tylko że przyszły lekarz sam musi finansować swoje studia. — Tamci w strefie mają także armię. Czy mamy się te- mu przypatrywać z założonymi rękami? — Należałoby przede wszystkim ustalić, kto uczynił pierwszy krok. Kiedy my mieliśmy już Urząd Blanka z niejakim panem von Mansteinem jako doradcą, tamci rozporządzali tylko policją. Ale niech isię o to spierają i pra- wują inni. Tylko proszę nie uważać mnie za zamaskowa- nego komunistę. Ale nie mogę opędzić się myśli, że za te bajońskie sumy moglibyśmy zbudować ogromną ilość do- mów. Zamiast tego produkujemy rakiety i bomby, aby to, co jeszcze ocalało albo zostało odbudowane, znowu obró- cić w perzynę. — Skądże znowu. Wprost przeciwnie, robimy wszystko, aby nic nie zostało obrócone w perzynę. — To stara, oklepana piosenka. Czy nie byłby pan ła- skaw powiedzieć mi, dlaczego w waszej Bundeswehrze jest tyle etatów oficerskich? Na 1 900 szeregowców przypada 1 generał, na 47 podwładnych 1 oficer sztabowy. Budżet na rok 1957 przewiduje etaty dla przeszło 26 000 ofice- 350 rów. Oznacza to, że na 9 żołnierzy przypada 1 oficer. Czy to nie czyste szaleństwo? __ To niemożliwe. __Możliwe, panie kapitanie, jak najbardziej możliwe. ¦Wynotowałem to sobie z „Bonner Korrespondenz" z 4 stycznia 1957 roku. Nie opowiadam żadnych bajek. __ Muszę to sprawdzić. .— Jako oficer prasowy, powinien pan więcej czytać. Pan, zdaje się, był w Reichswehrze, prawda? .— Byłem, ale co ma jedno z drugim wspólnego? —¦ Przez długie lata szkolono tam pana na podoficera i oficera, prawda? — Owszem. — No, to widzi pan, mamy teraz porównania. Wtedy przygotowywano i szkolono sto tysięcy ludzi jako przy- szłych dowódców dla mającej powstać armii ogólnonie- mieckiej. Dzisiaj Bundeswehra nie potrzebuje dopiero szkolić, w szeregach dawnego Wehrmachtu znajdzie kadrę kierowniczą. Następnie przyjdzie kolej na szeregowców. Choć uważałem tego dziennikarza za notorycznego mal- kontenta, nie mogłem mu w niektórych punktach nie przy- znać racji. Nie był nielogiczny, tylko wprawiał człowieka w zakłopotanie, kiedy nie wiadomo było, co odpowiedzieć. Spróbowałem z zupełnie innej beczki: — Atmosfera w naszej Bundeswehrze zasadniczo różni się od tej, która panowała w dawnych armiach. Nie może pan porównywać Bundeswehry z Reichswehrą czy też z Wehrmachtem. — Drogi kapitanie Winzer, sam byłem żołnierzem i wy- znaję się w tym jako tako. W porównaniu z Reichswehrą i Wehrmachtem panuje w Bundeswehrze, jeżeli chodzi o organizację, bałagan. Tu porównania pańskie nie są bez- podstawne. Zapewniam jednak pana, że w Bundeswehrze ożyje na pewno dawny duch, jeżeli wszyscy nie będziemy bacznie patrzeć jej na palce. — Niech pana o to głowa nie boli. Spojrzał na mnie wściekłym wzrokiem i zawołał: — Je- 351 szcze tylko jeden przykład, panie kapitanie. Czy wiadomo panu, że w ubiegłym roku utonęło w rzece Iller piętnastu rekrutów? — Niestety tak. Tragiczny wypadek. — Nie, to nie był wypadek, lecz wielkie świństwo. Pro- szę posłuchać, opowiem panu coś. Staliśmy wówczas w po- bliżu Smoleńska i mieliśmy zdobyć wzgórze obsadzone przez Rosjan. Nasz podporucznik chciał za wszelką cenę ozdobić swą pierś Krzyżem Rycerskim. Dowódca pułku wydał mu rozkaz, żeby zaatakował wzgórze po ostrzale artyleryjskim z dwóch stron. Podporucznik zdecydował wziąć je szturmem. Oczywiście nie udało się, natomiast ja straciłem lewą rękę. — To prawda, że zdarzały się takie rzeczy, ale przeważ- nie sprawcami byli młodzi i niedoświadczeni oficerowie. Jaki to ma jednak związek z utonięciem rekrutów w rzece Iller? — Nie skończyłem jeszcze. A więc straciłem lewą rękę i w zamian za to otrzymałem Krzyż Żelazny; podporucznik nie potrzebował już Krzyża Rycerskiego, ponieważ stracił życie. Pytam pana: Co by się ze mną stało, gdybym wbrew rozkazowi nie chciał atakować ¦wzgórza? — Niewątpliwie stanąłby pan przed sądem wojennym. — Tak. Za niewykonanie rozkazu. A co by było z pod- porucznikiem, gdyby w brawurowym ataku zdobył wzgórze? — Na pewno otrzymałby awans. — Racja, panie kapitanie, zostałby odznaczony, jakkol- wiek działał wbrew rozkazowi. — Ciągle jeszcze nie rozumiem, do czego pan zmierza. — Zaraz pan zrozumie. Rozkaz komendanta miasta Kempten oraz dowódcy batalionu zabraniał przekraczać wartko płynącą rzekę Iller. Mimo to dowódca plutonu kazał swoim żołnierzom wejść do wody. W pełnym ryn- sztunku. Co stałoby się z nimi, gdyby nie wykonali pole- cenia? 352 __ Prawdopodobnie zostaliby pociągnięci do odpowie- dzialności za nieposłuszeństwo, chociaż może wzięto by pod uwagę, że rozkaz plutonowego był sprzeczny z innym rozkazem. — No właśnie, to chciałem od pana usłyszeć. Plutono- wy był nieposłuszny rozkazowi, jak swego czasu mój pod- porucznik. Rekruci wykonali ten idiotyczny rozkaz, po- nieważ nie mieli odwagi sprzeciwić się. Piętnastu młodych chłopców musiało zapłacić życiem, ponieważ jakiś plu- tonowy chciał się wykazać jako twardy człowiek. Czy zno- wu będzie pan chciał mnie przekonywać, że w nowej Bundeswehrze nie panuje stary duch bezwzględnej dyscy- pliny, jak niegdyś w Reichswehrze, że wszystko się zmie- niło? — To są oczywiście odosobnione wypadki, godne po- żałowania. Na ogół dzieje się u nas lepiej niż dawniej. — Święta racja, panie Winzer. Mój podporucznik wziął wówczas przynajmniej udział w szturmie na wzgórze i przypłacił to życiem. Dowódca plutonu w Kempten za- pędził swoich ludzi do wody, ale sam do niej nie wszedł. I to ma być dowodem, że w Bundeswehrze panuje inna atmosfera? A gdyby przypadkiem tej piętnastce, która utonęła, nic się nie stało? Czy i wtedy potępiono by dowód- cę plutonu? Czy i wtedy to, co zrobił, nazwano by odosob- nionym wypadkiem, godnym pożałowania? Cóż miałem odpowiedzieć? Wypadki i wykroczenia były u nas na porządku dziennym. Czy upoważniało to jednak do twierdzenia, że nic się nie zmieniło na lepsze? Po chwili milczenia powiedziałem: — Pan patrzy zbyt pesy- mistycznie. Nie przeczę, że odbudowa Bundeswehry odby- wa się w tempie zbyt szybkim, wręcz szaleńczym. Stąd luki i braki w wyszkoleniu. Nie ma czasu na szkolenie po- lityczne, na informowanie o istocie naszej demokracji, o jej podstawach i prawach. Pierwszeństwo musi mieć oczywiście wyszkolenie bojowe. Gdzie byśmy zaszli, gdyby było inaczej? Nasi kandydaci na oficerów są tak prze- 23 — Żołnierz trzeołi armii 353 ciążeni pracą, że nie ma mowy, aby mogli pójść do teatru, przeczytać jakąś książkę. Błędy, potknięcia i niedopatrze- nia płyną z niedoświadczenia 'młodych oficerów. Nie moż- na i nie należy wyolbrzymiać godnych pożałowania, ale odosobnionych incydentów. — Proszę mi wybaczyć, panie kapitanie, ale słowa pańskie nie trafiają mi do przekonania. I proszę się nie gniewać, ale kiedy nasi politycy zaczynają mówić o ko- nieczności wyzwolenia strefy, kiedy patrzę na genera- łów Bundeswehry, którzy niemałą rolę odgrywali na woj- nie, kiedy myślę o metodach, które doprowadziły do zato- nięcia w rzece IUer piętnastu rekrutów, o tych metodach, które świadczą o tępym drylu i szykanowaniu — nie mogę tego wszystkiego zaliczyć do przypadkowych i sporadycz- nych niedociągnięć w szkoleniu młodego narybku oficer- skiego. Przeciwnie, obawiam się coraz bardziej, że piękne słówka o „obywatelach w mundurze", o nowym duchu Bundeswehry — to tylko coś w rodzaju demokratycznego płaszczyka. Płaszczyk ten prześwieca, a przez dziury można zobaczyć niejedno. Długo jeszcze myślałem o tej rozmowie. Chociaż więk- szość argumentów dziennikarza była niewątpliwie nie po- zbawiona słuszności, wnioski, jakie wyciągał, mimo najlepszej woli nie potrafiły mnie przekonać. Nie uświada- miałem sobie jeszcze, że między „objawami negatywnymi" a istotą Bundeswehry istniał ścisły związek. Próbowałem wpływać na młodych oficerów i podofice- rów. Starałem się przekonywać ich bez nacisku i tonu pouczania. Usiłowałem nie dopuszczać do niesprawiedli- wości i bezmyślnych szykan. W święta troszczyłem się o rozrywkę dla tych, którzy musieli pozostać w koszarach. Ale wszystko summa summarum nie mogło wywrzeć więk- szego wpływu na młodych oficerów. Wpływ na nich mieli inni. I tak na przykład inspektor szkoły oficerskiej na jednym z wykładów, zamiast zająć się odpowiedinim te- matem teoretycznym, poruszał sprawy, które dla przy- 354 szłych oficerów powinny być oczywiste. Pouczał ich, jak się mają czesać, golić, zachowywać w lokalach publicznych, autobusach, wagonach kolejowych, mówił o tym, że po- winni zawsze dbać o czystość rąk. O obowiązkach oficera wobec żołnierza nie wspomniał ani słowem, przemilczał również kwestię odpowiedzialności za wychowywanie młodych kadr. Gdyby tego nie uczynił, na pewno nie wpły- wałoby do mnie tyle zażaleń z powodu obrzucania pod- władnych stekiem obelg i szykanowania. Staraliśmy się — tzn. oficerowie prasowi — w miarą możności te zażalenia bagatelizować. Znałem młodych oficerów, którzy stosowali przeróżne szykany, aby wykazać swoją przewagę nad zwykłymi żoł- nierzami. Niestety, starzy oficerowie tolerowali z całym spokojem wybryki młodych w stosunku do podwładnych. Kiedyś zapytałem jednego z nich: — Niech mi pan powie, dlaczego otrzymuję od jedno- stki, którą pan dowodzi, tyle zażaleń? — Nie rozumiem. Służba u nas nie jest ciężka, ale żołnierze są leniwi, wygodni, nic im się nie chce. Są wśród nich i tacy, którzy potrafią trzy godziny bez prze- rwy wykonywać różne łamańce na parkiecie tanecznym, a kiedy trzeba zrobić pieszo dziesięć kilometrów, padają z nóg. Nic dziwnego, że należy ich trochę wziąć do galopu. — Może tańce ich bawią, a maszerowanie nie. Dowódcy powinni postępować tak, żeby maszerowanie sprawiało radość. Spojrzał na mnie spode łba i mówił dalej: — Zawracanie głowy. Żołnierz musi być przede wszyst- kim posłuszny. Czy dowódca ma prosić każdego szeregow- ca, aby był łaskaw maszerować? Pytano w Reichswehrze ludzi, czy mają ochotę maszerować? Czy ktoś tłumaczył panu, po co został pan żołnierzem? — Po pierwsze, zgłosiłem się na ochotnika, po drugie, służenie w wojsku sprawiało mi przyjemność. Z tymi, 23* 355 którzy teraz wstępują do Bundeswehry, sprawa wygląda inaczej. Powinien pan im wyjaśnić, po co służą w wojsku. — Nie wygłaszam żadnych kazań, szkolę, poza tym nic. Nam także dawano dobrą wciera. Może nie? — Tak, to prawda, nigdy nie pozwalano nam na my- ślenie. I w Reichswehrze, i w Wehrmachcie byliśmy je- dynie trybami maszyny i w rezultacie zginęły miliony tyl- ko dlatego, że bez szemrania i sprzeciwu wypełniały roz- kazy. Ale dzisiaj jest przecież inaczej. — Nie, wprost przeciwnie. Na wypadek wojny ato- mowej kierowano by ludźmi tylko zdalnie, a to wymaga bezwarunkowego posłuszeństwa. Posłuszeństwo z kolei można osiągnąć tylko drylem, tylko żelazną, dyscypliną. Trudno było dyskutować z tym człowiekiem. Nie chciał mnie zrozumieć. Spróbowałem jeszcze raz: — Jestem rów- nież zwolennikiem twardych metod w szkoleniu. Ale nie wolno przy tym obrażać ludzkiej godności. A pańscy dowódcy plutonów mieszają ludzi z błotem. Czy tego przynajmniej nie mógłby pan zmienić? Wyprowadziłem go z równowagi, zaczął krzyczeć: — Ja również nie znoszę tego wymyślania, tych plugawych słów. Ale co mam robić? Sztab zasypuje mnie papierkami i pismami, ginę w ich powodzi i nie mam czasu kontrolo- wać dowódców plutonów. Poza tym ledwie którego po- znam nieco lepiej, już go przenoszą gdzie indziej. To istny gołębnik. Nie ma chwili spokoju, jakże w tej atmosferze szkolić dowódców plutonów. U pana to inaczej. Jest pan oficerem prasowym, może więc pan sobie pozwolić na wydanie czegoś w rodzaju encyklopedii, zawierającej wy- kaz plugawych wyrazów, którymi nie wolno obsypywać podwładnych. Co się tyczyło wojny papierkowej, miał mój rozmówca całkowitą słuszność. Miała ona istotnie miejsce w Bun- deswehrze. Każdy drobiazg załatwiało się drogą korespon- dencyjną, pisemnymi meldunkami. O byle bzdurze nale- 356 żalo składać meldunek, w dodatku w trzech, czterech ko- piach. Kompanie dowodzone były z Bonn, nikt nie miał odwagi brania na siebie odpowiedzialności, każdy czekał na decyzję z góry. Ta wojna papierkowa paraliżowała wszystko oraz wywoływała uczucie niepewności. Do tego dochodziły jeszcze ciągłe przeniesienia oraz najrozmaitsze kursy. Trudno uwierzyć, ale często zdarzało się, że na najważniejsze kursy odkomenderowywano ofi- cerów wcale nie najlepszych. Jeżeli chodzi o przeniesienia, to znałem oficerów, którzy wraz z rodzinami na przestrze- ni trzech lat trzykrotnie musieli zmieniać miejsca pobytu. Koszty przeprowadzki opłacało państwo. Nie to było de- nerwujące. Ale w Republice Federalnej każda prowincja miała inny system szkolny; stwarzało to niemałe kłopoty dla dzieci przeniesionych. W związku z tym kursowało takie powiedzonko: „Ojców przenoszą, a dzieci siedzą w oślich ławkach". Jeżeli o mnie chodzi, to znajdowałem się w lepszej sytuacji. Nikt nie ubiegał się o stanowisko oficera praso- wego, nikt nie próbował kopać pode mną dołków, nie by- łem przedmiotem intryg, choć zajmowałem stanowisko, z którym związane były dobre pobory. Siedziałem zatem w Karlsruhe, w sztabie lotnictwa; częste podróże służbowe do Bonn i innych okręgów wojskowych pozwalały mi dostrzec wiącej, niż mieli możność inni oficerowie. Spośród stu oficerów sztabowych dziesięciu służyło dawniej w Reichswehrze. Nie uważaliśmy za wskazane rozwodzić się nad naszą przeszłością. Za to panowie, którzy należeli niegdyś do eskadr pozostających pod bezpośrednim do- wództwem Gbringa, pławili się we wspomnieniach. Aż uszy więdły od słuchania tych wiecznych opowiadań o wspaniałych, zawsze zwycięskich walkach powietrznych. Pewnego dnia doszło w kasynie do gwałtownej sprzecz- ki. Wywołały ją słowa jednego z instruktorów. Pewien dziennikarz zapytał go, co myśli o dodatku specjalnym dla lotników, i otrzymał następującą odpowiedź: 357 — O co panu chodzi? Młodzi ludzie muszą od czasu do czasu pozwolić sobie na butelkę szampana, żeby dać wyraz zadowoleniu ze swojej kariery. Słowa te zacytowało kilka pism, co wywołało ożywioną dyskusję. Rzecz jasna, że spotkały się z uznaniem ofice- rów-lotników. W całej naszej dziesiątce nie było nikogo, kto by pożałował młodemu oficerowi butelki szampana. Pewien podpułkownik oświadczył z całą powagą: — Lotni- cy różnią się tym od oficerów innych rodzajów broni, że więcej dają z siebie, więcej ryzykują. Dlatego ich wyma- gania są większe od innych. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie odpowiedzieć: — Każdy ma prawo mieć wymagania. Mam jednak wątpli- wości co do dodatku lotniczego, który tylko drażni wojsko- wych nie będących lotnikami. Podpułkownik odpowiedział tonem protekcjonalnym: — Po pierwsze, lotnicy dają z siebie naprawdę więcej niż, powiedzmy, piechota, po drugie, broń ich jest skuteczniej- sza niż karabiny piechoty. Oto dlaczego tylu naszych lotni- ków otrzymało na wojnie wysokie odznaczenia. — Pana wypowiedź potwierdza tylko to, co dawno już było dla mnie jasne. Nasi lotnicy otrzymywali wysokie odznaczenia nie tyle za osobistą waleczność, ile za wyrzą- dzone spustoszenia. — Myli się pan, panie Winzer! Trzeba wiele odwagi, aby podejmować walkę powietrzną. — Nigdy w to nie wątpiłem, panie pułkowniku. Skoro jednak wspomniał pan o wysokich odznaczeniach, to chciałbym zauważyć, że każdy żołnierz piechoty, który lata całe tkwił w okopach oko w oko z nieprzyjacielem, w równym stopniu, jak lotnicy, zasługuje na Krzyż Rycer- ski. Trzeba było do tego również niemało odwagi, a poza tym piechota nie mogła, dokonawszy swego zadania, tak jak lotnicy wrócić, napić się szampana, położyć się do pięknie zasłanego łóżka. Piechota musiała dalej tkwić 358 w brudzie i błocie, w przeciwieństwie do lotnika głodować i co najwyżej marzyć o butelce piwa. — Taka już jest natura rzeczy, poza tym wiadomo panu chyba, że nie wszystkie eskadry wracały ze swych wy- praw. Lotnictwo ponosiło również straty. Podpułkownik był wyraźnie dotknięty moimi słowami. Na wojnie nieraz byliśmy lotnikom wdzięczni, że przy- chodzili nam z pomocą, ale nigdy nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego to samo odznaczenie, które otrzymywał żołnierz piechoty za osobistą odwagę i waleczność, dostaje pilot tyl- ko dlatego, że obchodzi dwudziesty piąty czy też pięć- dziesiąty jubileusz swoich nalotów na miasta, tory kole- jowe i mosty. I teraz nie mogłem pojąć podpułkownika, który chciał straty w lotnictwie wygrać jako atut. — Panie pułkowniku, czy miał pan przyjaciela albo kolegę, który nie wrócił z wyprawy na wroga? — Oczywiście. I to niejednego. — Widział pan choć raz zniekształcone, spalone czy rozszarpane zwłoki? Uczestniczył pan w pogrzebie choćby jednego z nich? — Raz tylko, po nalocie bombowców rosyjskich mieliś- my kilku zabitych. W zasadzie lotnicy nasi spadali na teren zajmowany przez przeciwnika, jakże więc mogłem brać udział w ich pogrzebie? — Widzi pan, panie pułkowniku, a myśmy dzień w dzień patrzyli na konanie przyjaciół i bliskich. Umierali w potwornych mękach, bez pomocy lekarskiej, grzeba- liśmy ich w dołach, wykopanych łopatą, pytając siebie Sa- mych, kiedy na nas przyjdzie kolej. Dowiedzieć się, że maszyna nie powróciła z wyprawy, a być naocznym świad- kiem agonii kolegów — to jednak nie to samo. Spojrzał na mnie z oburzeniem: — Dziwne ma pan poglądy; przecież tam, gdzie drzewo rąbią, lecą drzazgi. Podniosłem się ze swego miejsca i dorzuciłem na od- chodnym: — Kiedy się hebluje, będzie przyzwoita deska. 359 I Drzazgi to śmiecie, ale chyba nie chce pan, panie pułkow- niku, porównywać tych, którzy padli na wojnie, z drzaz- gami. Albo nie zrozumiał, albo zrozumieć nie chciał. Kilka dni później siedziałem w kasynie nad kieliszkiem wina z kilko- ma oficerami francuskimi. W pewnej chwili zjawił się na sali. Podszedł do mnie i zapytał: — Widzi pan ten dym? — Nie. A gdzie to dymi? — Tam, gdzie siedzą koledzy należący do innych jedno- stek. °. Zauważyłem w kącie tylko trzech Francuzów rozma- wiających przy stole z jednym z naszych oficerów. — Niech się pan im dokładnie przyjrzy, a zobaczy pan, że tlą się jeszcze ich skarpety. To z czasu, kiedy pędziliśmy ich do niewoli. Zachwycony swoim dowcipem, roześmiał się na całe gardło. Poza nawiasem Zanim swego czasu 12 dywizja piechoty wmaszerowała do Francji, sztab jej mieścił się w miejscowości Siegburg w pobliżu Bonn. Garnizonem macierzystym był Schwe- rin. Ponieważ miasto to znajdowało się obecnie w tak zwanej strefie wschodniej, doroczne „spotkanie koleżeń- skie" nie mogło się odbywać w Schwerinie; zjechaliśmy się zatem w Siegburgu. Z początku spotkania te nie cieszyły się wielką frekwencją, ale z czasem Bundeswehra zaczęła zachęcać, by wojskowi utrzymywali ze sobą kontakty. Pojechałem do Siegburga w mundurze. Kiedy wszedłem do lokalu, w którym zebrali się starzy przeciwpancerniacy, rozległy się okrzyki: — Człowieku, jeszcze nie masz tego dosyć? Prawie wszyscy mieli negatywny stosunek do Bundes- 360 wehry, ale nie pozwalali powiedzieć choćby jednego złego słowa o swoim związku. Dłuższa dyskusja, w której pró- bowałbym wyjaśnić, dlaczego wstąpiłem do Bundeswehry, mogłaby zepsuć tylko nastrój, więc zrezygnowałem z niej i postanowiłem zająć się pochłanianiem alkoholu. Następnego dnia odbyła się narada byłych dowódców. Stosunek ich do Bundeswehry był zupełnie inny niż starych żołnierzy. Prawie wszyscy byli zwolennikami od- budowy armii. Pierwsze różnice zdań pojawiły się, kiedy na porządku dziennym stanęła sprawa, czy należy przyjąć do związku zwolnionych z niewoli rosyjskiej byłego dowódcę dywizji, generała von Seydlitza, oraz byłego dowódcę 89 pułku, von Liitzowa. Seydlitz był w dywizji bardzo lubiany, Liitzow — przez swoich żołnierzy wręcz ubóstwiany. Jed- nak większość dowódców żądała, żeby nie przyjąć ani jednego, ani drugiego, ponieważ zarówno w Komitecie Na- rodowym „Wolne Niemcy", jak i w Związku Oficerów Nie- mieckich współpracowali z komunistami niemieckimi. Pa- dły nazwiska: Wilhelm Pieck, Walter Ulbricht, Erich Wei- nert i Willi Bredel. Seydlitzowi brano przede wszystkim za złe, że swoimi apelami skłonił licznych żołnierzy do poddania się. Pewien major — inwalida, którego nazwiska niestety zapomniałem, próbował kruszyć za niego kopię, oświad- czając: — Musimy uwzględnić ówczesną sytuację, wszyscy w mniejszym lub większym stopniu byliśmy wściekli na naszego „wspaniałego" wodza naczelnego, Adolfa Hitlera. Cóż uczynił Seydlitz? Stanął w szeregu przeciwników Hitlera — oto wszystko. Odezwały się okrzyki: — Seydlitz i Liitzow złamali przysięgę, paktowali z komunistami. — Ależ moi panowie, to przecież bzdura. Hitler dawno złamał przysięgę daną narodowi. To jemu i feldmarszał- kowi von Mansteinowi należy przypisać, że 6 armia została wydana na zagładę, że generałowi Paulusowi przyrzeczo- 361 no pomoc, choć nikt nie był w stanie jej udzielić. Jestem za tym, żeby przyjąć do naszego związku Seydlitza i Lii- tzowa. Major został przegłosowany. Wypiłem piwo i udałem się do lokalu moich przeciwpan- cerniaków. Większość tych, którzy należeli niegdyś do 12 dywizji, przestała brać udział w tych spotkaniach. Nie podzielała bowiem decyz^ w sprawie swoich ulubieńców, Seydlitza i Lutzowa. Z Siegburga pojechałem na jeszcze jeden kurs, tym razem do Koblencji. Szkoła, w której odbywał się kurs, mieściła się za miastem na lesistym wzgórzu, w idyllicznej okolicy. Na zewnątrz nic nie wskazywało na to, że służy celom wojskowym. Pokoi, któreśmy zajmowali, nie po- wstydziłby się żaden pierwszorzędny hotel, mieliśmy do dyspozycji kasyno, wyposażone w ładne meble, czytelnię, telewizję oraz niewielki bar. Wszystko miało charakter jak najbardziej cywilny, a to dlatego, że jak się później dowiedziałem, odbywały się tutaj spotkania z dziennika- rzami oraz przedstawicielami związków zawodowych. Przyjazna, niemal przytulna atmosfera miała budzić zau- fanie do „nowej" Bundeswehry. Ale kierownik kursu, wprowadzając nas w istotę rzeczy, nie omieszkał posłużyć się znanymi utartymi sloganami i hasłami, jak „zmobilizowanie wszystkich «pozytywnych» sił narodu", „zrozumienie niebezpieczeństwa bolszewickie- go", „wierność tradycjom" i tak dalej. Bardziej interesujące były wykłady z zagadnień specja- listycznych. Pouczano nas, jak należy współpracować z prasą. Dowiedzieliśmy się, jakie środki finansowe stoją do naszej dyspozycji. Powtarzano do znudzenia, że mamy poruszyć niebo i ziemię, aby tak urobić opinię publiczną, żeby opowiedziała się za ponownym uzbrojeniem. Na drugi dzień po rozpoczęciu kursu pojechałem znowu do Siegburga, gdzie miałem się spotkać z kolegą z frontu. Zjedliśmy razem kolację, po czym usiłowałem nawet skło- 362 nić go do wstąpienia ponownie do wojska. Nie chciał 0 tym słyszeć. Z kolei ja upierałem się przy swoim: — Co ty masz przeciwko nam? Znajdziesz tu starych kamratów, zaliczą ci lata służby, będziesz miał dobre pobory i przy- zwoitą emeryturę. Niezależnie od korzyści materialnych, przyznasz chyba, że armia jest nam potrzebna. A armia czeka na ciebie. Rozważ to jeszcze, zastanów się. — Mówisz, jakbyś mnie chciał zwerbować do Legii Cudzoziemskiej. Czy dostajecie oprócz poborów kieszonko- we? Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. Szkoda twego wysiłku. Mam inny pogląd na tę sprawę niż ty. Chciałem pozyskać go dla Bundeswehry, ponieważ na wojnie był nie tylko dobrym żołnierzem, ale również do- brym zwierzchnikiem, jak to mówią — miał serce. Uważałem, że nie wolno nam rezygnować z takich ofice- rów, jeżeli Bundeswehra ma być naprawdę armią nową 1 demokratyczną. Spróbowałem więc jeszcze raz, na co mi odpowiedział: — Mój Brunonie, jedynie nowa będzie w Bundesweh- rze broń. Podczas pierwszej wojny światowej ludność cy- wilna głodowała i marzła tylko częściowo. Druga wojna światowa pochłonęła miliony ofiar — prześladowanych ze względów politycznych lub wyniszczonych ze względów rasowych. Ale nie chodzi tylko o te zbrodnie. Wojna w po- wietrzu również pociągnęła za sobą olbrzymie ofiary wśród ludności cywilnej. Jeżeli wybuchnie nowa wojna, wszy- stko ulegnie zagładzie. Nie będę więcej żołnierzem, ale słowami będę zwalczał do upadłego twoją Bundeswehrę, uzbrajanie na nowo, będę występować przeciwko bombie atomowej. My, byli żołnierze frontowi pierwszej i drugiej wojny światowej, mamy tylko jedno szlachetne zadanie: oszczędzić przyszłym pokoleniom nowej wojny. Wpadł w istny szał. Nigdy go nie widziałem w takim stanie. Całkowicie zaskoczony zapytałem go: — Słuchaj no, czyś ty się przypadkiem nie stał komunistą? Stuknął się palcem w czoło i zawołał: — Oszalałeś? Czy 363 dlatego, że wypowiadam się za pokojem, muszę być komu- nistą? — Wierzaj mi, że my również nie chcemy niczego inne- go. Nikt z nas nie chce nowej wojny. Roześmiał się. — Ty jej nie chcesz, nie chce jej kapitan Meier, nie chce porucznik Schulze, nie chce feldfebel Lehmann. Ale kiedy wam każą, pomaszerujecie. Przyjrzyj się tylko werbunko- wym plakatom Bundeswehry: rozpromienieni młodzieńcy, wzrok skierowany w górę, niebieskie oczy, jasne, gęste czupryny. Tak samo wyglądały plakaty Hitlerjugend. Jak się to zaczęło? Z początku Amerykanie traktowali nas z pogardą, teraz amerykańscy instruktorzy szkolą naszych oficerów i podoficerów. Z twego lotnictwa wysłano do Ka- nady sporą ilość młodzików, żeby ich wyszkolić w obcho- dzeniu się z odrzutowcami. Niedaleko stąd umieszczone są w różnych małych miejscowościach rakiety typu „Mata- dor". Zasięg ich przekracza dziewięćset kilometrów. Ade- nauer domaga się broni atomowej i Bundeswehra otrzy- mała rakiety. Chcecie dostosować swoje dywizje do wy- magań wojny atomowej. W południowych Niemczech po- ważna ilość gmin zaprotestowała przeciwko umieszczonym na ich terenie wyrzutniom rakietowym. Mógłbym przy- kłady takie przytaczać bez końca. — Skoro uważasz, że chcemy znowu rozpętać wojnę, po- winieneś właściwie wstąpić do Bundeswehry, aby poma- gać w niedopuszczeniu do tego. — Nie, nie. W armii nie da się nic wskórać. — Jestem również przeciwnikiem wprowadzenia broni atomowej, która służyć by miała celom wojennym. Wra- cam jednak do tego, co mówiłeś przed chwilą. Wspomitia- łeś o Adenauerze. Czy przy następnych wyborach będziesz głosował przeciw niemu? — Głosuję na CDU, ponieważ moim zdaniem ma ona najlepszy program gospodarczy, co dla mnie, jako han- dlowca, jest najważniejsze. 364 __ W takim razie głosujesz za bronią atomową. Czy nie widzisz w tym sprzeczności? — Nie. Głosuję na Adenauera, ale protestuję przeciw jego polityce atomowej. To jest prawdziwa demokracja. — Byłeś kiedyś po tamtej stronie? — Oczywiście, dlaczegóż by nie. Byłem w Lipsku, można z tymi ludźmi robić dobre interesy. Bez pomocy tłuma- cza — wszyscy mówią tam jeszcze po niemiecku. Ale tobie, jako oficerowi Bundeswehry, nie wolno tam pojechać; nawet szeregowcom zabroniliście brania udziału w im- prezach sportowych, jakby świat musiał się zawalić, gdyby przeciętny szeregowiec zagrał tam w piłkę nożną. Kiedy odszedł, poczułem się nieswojo. Dręczyło mnie pytanie, czy broniąc Bundeswehry i wykazując sprzecznoś- ci jego rozumowania, miałem rację. Po raz pierwszy zro- dziły się we mnie wątpliwości, czy między tym, co robił hitlerowski Wehrmacht, a zadaniami Bundeswehry nie ma pewnego podobieństwa. Na pierwszym wykładzie kolejnego kursu przypomniano mi tę rozmowę prowadzoną w Siegburgu. Uczynił to ma- jor Buhl, który mówiąc o nastrojach panujących w różnych związkach żołnierskich oświadczył: — Są ugrupowania, ze Zrzeszeniem Żołnierzy Niemieckich na czele, które mają do Bundeswehry stosunek absolutnie pozytywny i szukają z nią kontaktu. Jednocześnie wiadomo, że w różnych pomniejszych związkach ciągle jeszcze przeważa stano- wisko: zgadzam się, ale niech się to dzieje beze mnie. Są także związki wypowiadające tak skrajne poglądy, że ze względów politycznych winniśmy zachowywać się wobec nich z największą rezerwą. Myślimy o połączeniu wszyst- kich związków i korporacji koleżeńskich; pozwoliłoby to na większą kontrolę oraz na kierowanie nimi. Coraz większą aktywność przejawia ostatnio związek byłych oficerów ze strefy wschodniej, którzy naszym oficerom w Republice Federalnej przesyłają liczne ulotki i publikacje. Nie jest to 365 na razie groźne, ale poszczególne artykuły są u nas dysku- towane i nie można powiedzieć, żeby ta propaganda nie odnosiła skutku. Otrzymaliśmy kilka takich publikacji i broszur. Oprócz tak znanych nazwisk jak von Kiigelgen i Steidle podpisane one były przez byłych generałów i oficerów, o których nic dotąd nie słyszano. Referent ciągnął dalej po krótkiej pauzie: — Oficerowie ci podjudzali podczas wojny przeciw najwyższym czynni- kom rządowym — za pomocą ulotek i głośników. Nie- którzy z was zetknąli się z tą wrogą propagandą na froncie. Teraz ci panowie kontynuują ją z Berlina. Należy przeciw- działać temu w sposób najbardziej zdecydowany. Należy bezzwłocznie składać meldunki o każdej próbie nawiązania kontaktu przez tych panów. Jeżeli ktoś otrzyma stamtąd list, winien go natychmiast doręczyć swoim władzom. Nic nas z tymi panami nie wiąże. , Miał wprawdzie polecenie mówić w ten sposób, ale na pewno robił to z przekonania. Jeżeli o mnie chodzi, to nie mogłem sobie wyobrazić, żeby byli oficerowie z tej i z tamtej strony nie mieli ze sobą nic wspólnego. Referent skończył następująco: — Gdyby ktoś z ich związku śmiał się pojawić u nas, należy go osadzić tam, gdzie jego miejsce. Przy tej okazji przypominam sprawę byłego pułkownika Petershagena. Kto to taki? Nigdy o nim nic nie słyszałem. Zapytałem mego sąsiada, nie wiedział również. Wreszcie podczas przerwy dowiedziałem się od jednego z uczestników kursu, że ów Petershagen oddał bez walki w ręce przeciwnika miasto Greifswald. Skazany został za to na śmierć, ale uszedł cało. Kiedy po wojnie zjawił się w Republice Fede- ralnej, zamknęli go Amerykanie. • — Dlaczegóż to? — Nie wiem. Zapewne chciał uprawiać propagandę, a może i dlatego, ponieważ oddał Greifswald Rosjanom. 366 __. A 'komuż miałby go oddać? Przecież Amerykanów nie było pod Greifswaldem. .— Człowieku, nie wygłupiaj się. Petershagen był defe- tystą. Miał obowiązek bronić się do upadłego. — Kiedy to było? ¦— Z końcem kwietnia. Tuż przed zakończeniem wojny. — Kto wtedy nie był defetystą? Przypomniało mi się teraz, że w Hamburgu gauleiter Kaufmann, wbrew rozka- zowi, nie wysadził w powietrze mostów na Łabie. Chwalo- no go nawet, stawiano za wzór rozsądku i odwagi. W Ham- burgu chodziło tylko o mosty, w wypadku Petershagena gra toczyła się o całe miasto. — Petershagen pozostał po tamtej stronie, choć był hamburczykiem. Z pewnością się skomunizował, i pomy- śleć, że to były pułkownik, w dodatku odznaczony Krzy- żem Rycerskim. Wstyd! Rozmowa ta wzbudziła we mnie zainteresowanie dla stre- fy. Postanowiłem od czasu do czasu posłuchać ich audycji. Po obiedzie poszedłem do czytelni i wziąłem atlas, żeby ustalić, gdzie leży Greifswald. Mapa Niemiec podawała dawne granice sprzed wojny. Na mapie dodatkowej zazna- czona została Niemiecka Republika Demokratyczna jako „strefa radziecka", ziemie położone na wschód od Odry i Nysy, a stanowiące kiedyś część Niemiec, określone były jako obszary pozostające pod polską względnie rosyjską administracją. O „prawie" Republiki Federalnej do tych niegdyś pruskich ziem czytało się codziennie w prasie, słyszało w przemówieniach niektórych iministrów. W tych dniach uświadomiłem sobie nagle, że nigdy nie traktowałem tych roszczeń poważnie. Przypomniałem sobie teraz szefa kompanii sztabowej, który żądał oswobodzenia strefy i obszarów wschodnich. Teraz dopiero zrozumiałem, że poglądy jego pokrywały się z przemówieniami i wystąpieniami pewnych mini- strów. Nabrałem wątpliwości, czy istotnie Bundeswehra ma charakter czysto obronny. I jeszcze jedno. Dyskrymi- 367 nowanie takich ludzi, jak pułkownik Petershagen, odniosło u mnie skutek wręcz przeciwny od zamierzonego. Pod- czas zjazdów koleżeńskich broniłem Seydlitza i Liitzowa ze względów emocjonalnych, teraz zacząłem się zastana- wiać, jakie motywy skłoniły ich oraz licznych ich kolegów do takich właśnie decyzji. Petershagen został skazany na śmierć, ponieważ oddał Greifswald bez walki. Resztki dywizji, do której należa- łem, zostały drogą morską przetransportowane z Prus Wschodnich do Danii, aby je uczynić zdolnymi do dalszej walki. Ci, którzy wydali ten rozkaz, nie mieli odwagi przy- znać się do klęski; niektórzy liczyli się może nawet z tym, że będziemy się bić u boku państw zachodnich ze Związ- kiem Radzieckim. Co skłoniło Petershagena i innych ofice- rów do pozostania po tamtej stronie? Zapytałem o to jednego ze starszych kapitanów, który przed wstąpieniem do Bundeswehry był funkcjonariuszem CDU i lubił roz- prawiać o polityce. — Jak tłumaczy pan sobie współpracę byłych oficerów z komunistami? Czy są to konsekwencje hitleryzmu i woj- ny? Czy też zdaniem pańskim tendencje takie istniały już dawniej ? — Wielką rolę odegrało tutaj rozczarowanie i zawód. Nie można zaprzeczyć, że to właśnie komuniści przestrze- gali przed Hitlerem i przed wojną. Nieszczęście polega na tym, żeśmy w dodatku wojnę tę przegrali. Ale powracając do pytania pana, czy już dawniej istniały takie tendencje, to na przykład jeszcze w Reichswehrze służył jako podpo- rucznik niejaki Scheringer, który był z początku zacie- kłym nazistą, a później został komunistą. Warto również wspomnieć o pisarzu Bodo Uhse, który był synem oficera z czasów wilhelmowskich; w roku 1931 przyłączył się do komunistów, w Brygadach Międzynarodowych brał udział w wojnie domowej w Hiszpanii. Napisał on kilka książek, za ostatnią pod tytułem „Patrioci" otrzymał w strefie nagrodę państwową. 368 __Czy mamy tę książką w bibliotece, a może pan ją ? chętnie bym ją przeczytał. Należy wiedzieć jak naj- więcej o przeciwniku. __Ma pan racją. Ale chyba nie znajdzie pan tej książki bibliotece. Natomiast mógłbym panu służyć książką Lud- wika Renna. Chyba zna pan ją. _- Owszem, czytałem jego „Wojnę" i „Po wojnie". Ale ¦już dawno temu. Jiinger i Schauwecker bardziej mi odpo- wiadali. __ Kiedy Renn pisał swoje książki, był już komunistą. Pożyczę panu kiedyś jego „Zmierzch szlachty". Renn rów- nież do niej należy. W latach pierwszej wojny światowej był oficerem; kiedy Hitler objął władzę, zamknięto go do więzienia. Po zwolnieniu odwrócił się od nazistowskich Niemiec i razem z Bodo Uhse walczył w Hiszpanii. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Vieth von Gołssenau. Zre- zygnował z arystokratycznego nazwiska, przybrał nazwi- sko Renn. Teraz Uhse i Renn wchodzą w skład Komitetu Narodowego w Berlinie. Podziękowałem za informację, wróciłem do swego poko- ju. Zacząłem wątpić, czy tacy ludzie, jak Renn, Uhse, Scheringer, von Seydlitz, von Liitzow, von Kugelgen, Steidle, Petershagen oraz inni byli oficerowie, jak doktor Korfes, von Lenski, Lattmann, Bamler, Homann, Lewe- renz, doktor Hummeltenberg — wszyscy byli odszcze- pieńcami. Za mało chlorowanego wapna Na ostatnie dni kursu plan przewidywał dwa tematy: NATO oraz wojna atomowa, biologiczna i chemiczna. O NATO miałem już pewne pojęcie i uważałem, że w Bundeswehrze są te sprawy znane. Stwierdziłem jednak w mojej późniejszej pracy, że nawet podoficerowie oraz młodzi oficerowie bardzo niewiele wiedzą o NATO. — Żołnierz trzech armii 369 Jeden z uczestników kursu w czasie przerwy na papiero- sa przedstawił własny punkt widzenia: — Jak właściwie wygląda sprawa z NATO? Pomyślmy tylko: Belgia to kraj niewielki, Dania ma minimalną armię, Francja rozporzą- dza większą ilością żołnierzy, ale ma kłopoty z koloniami. Jeżeli chodzi o Wielką Brytanię, to w gruncie rzeczy odbywa się wyprzedaż tej wyspy. Grecja jest biedna, Islandia nie ma wojska. Nasze doświadczenia z Włochami nie są najlepsze. Kanada dostarcza dzielnych żołnierzy, natomiast Luksemburg — to liliput rozporządzający kilko- ma oddziałami wartowniczymi. Holandia ma wspaniale umundurowane wojsko, ale to żadni żołnierze. Norwegia kapitulowała swego czasu przed kilkoma dywizjami nie- mieckimi. Portugalia ma kłopoty z Angolą. Turcja rozpo- rządza dobrym żołnierzem, ale jest bez grosza. Kto wobec tego pozostaje na placu? Stany Zjednoczone i my. My zabezpieczamy od przodu, Amerykanie uderzają od tyłu. Oczywiście byłoby lepiej, żebyśmy i my mogli uderzyć. Niezależnie od tego, że takie spojrzenie na NATO zdradzało stare pyszałkowate przekonania, które cechowa- ły narodowych socjalistów, ocena ta wydawała mi się fał- szywa. Uważałem, że liczne bazy, umieszczone w krajach wchodzących w skład NATO, wyrzutnie rakietowe oraz ło- dzie podwodne, jakkolwiek nie zamknęły jeszcze pierście- nia dokoła Związku Radzieckiego, mają o wiele większe znaczenie militarne niż nieliczne dywizje, którymi dane kraje dysponują. Rozumiałem więc, że koncentracja sił NATO musi niepokoić Związek Radziecki. Z drugiej jed- nak strony przyzwyczaiłem się uważać radzieckie ostrzeże- nia i protesty za posunięcia odwracające jedynie uwagę od radzieckich tendencji zaborczych, którym na prze- szkodzie stał świat zachodni. W związku z tym, że Bundes- wehra nie podkreślała już tak gwałtownie, iż służy jedynie celom obronnym, poglądy moje na te sprawy uległy pew- nej zmianie. Ku memu zdumieniu, coraz częściej uświa- damiałem sobie, że ustawiczne oficjalne oświadczenia ra- 370 dzieckie na temat zagrożenia przez NATO wcale nie są takie nieuzasadnione. Słysząc entuzjastyczne komentarze uczestników kursu odnośnie do tych spraw, nie łudziłem się, że znajdę w tym kręgu zrozumienie dla moich wątpliwości. Postanowiłem zatem milczeć. Kiedyś przysłuchiwałem się poglądom pewnego starszego majora, który przekonywał w nastę- pujący sposób: — Dla naszej koncepcji strategicznej po- trzebne jest europejskie zaplecze. Jakkolwiek byśmy na sprawę patrzyli, doszliśmy dzisiaj o wiele dalej niż Hitler. On musiał w krajach okupowanych na Zachodzie utrzy- mywać dywizje, których nam oczywiście tym samym bra- kowało na froncie wschodnim. Dziś te państwa zachodnie, a przede wszystkim Stany Zjednoczone, należą do naszych sprzymierzeńców, nasi oficerowie wchodzą w skład szta- bów NATO. Dowódcą sił lądowych Europy wchodzących w skład NATO jest od lutego zeszłego roku generał nie- miecki Speidel. Sytuacja, dzięki Bogu, zmieniła się na naszą korzyść. W myśl postanowienia nie odezwałem się i teraz ani słowem. Przyszła kolej na omówienie wojny atomowej, biologicznej i chemicznej. Major Buhl zgromadził ogromny materiał. Dowiedzieliśmy się wielu szczegółów o gazach trujących, o bakteriach niszczących zbiory lub wywołują- cych zarazy, o sile niszczycielskiej bomby atomowej, o radioaktywnym zatruciu trwającym tygodnie, miesiące, lata. Mówiono nam o potwornym działaniu bomby rzuco- nej na Hirosimę, byśmy wiedzieli, jakie środki ochronne należy stosować, aby Niemcy zachodnie i Bundeswehrę przygotować do wojny atomowej. Sama myśl, że w dziesięć lat po rzuceniu bomby atomo-« wej rodziły się jeszcze kalekie dzieci, ponieważ ich rodzice znaleźli się w zasięgu jej promieni, powinna była na- pełnić nawet najbardziej zagorzałych słuchaczy przera- żeniem i odrazą. Niestety, na twarzach uczestników kursu zauważyłem jedynie zainteresowanie tematem. 24* 371 Była jeszcze mowa o tak zwanych dozymetrach, które każdy żołnierz Bundeswehry musiał nosić na łańcuszku zawieszonym na szyi oraz o planie polskiego ministra spraw zagranicznych, Rapackiego, w sprawie utworzenia w Europie środkowej strefy bezatomowej. O dozymetrze, wykazującym stopień napromieniowania, major Buhl mó- wił prawie kwadrans; plan Rapackiego zbył jednym zda- niem, jako nie nadający się do dyskusji. Podczas przerwy nie smakował mi papieros. Ciągle wi- działem przed sobą popalone twarze Japończyków oraz wydęte brzuchy, które pamiętam z filmów. Uważałem, że filmy takie, będące przestrogą i bijące na alarm, winny być jak najczęściej pokazywane całemu społeczeństwu. Tymczasem magazyny ilustrowane prześcigały się w re- portażach na temat broni atomowej, rozpisywały o po- tomku domu Hohenzollernów, o nocnej koszuli Sorayi, 0 wybrykach dzieci wielkich przemysłowców, o seksual- nym zwyrodnieniu wysoko postawionych osób, o morder- cach i ich ofiarach. Po pauzie major Buhl porozdzielał między nas materia- ły potrzebne do rozegrania taktycznej wojny atomowej. Zakłada następującą sytuację: Republika Federalna zo- stała zaatakowana na wschodzie, na Zagłębie Ruhry padło już kilka bomb atomowych. Jednostki Bundeswehry, któ- rych garnizony macierzyste znajdują się w Nadrenii, stoją wzdłuż granicy strefy, gotowe do obrony. Rozpoczęły się działania wojenne przeciw wrogowi, który już wdarł się do kraju. Uciekające na zachód tłumy uchodźców utrudniają w znacznym stopniu ruchy wojsk. Potem wyznaczono nam zadania. Komu na przykład przypadła rola dowódcy kompanii, musiał wyjaśnić, do ja- kich ucieknie się środków na wypadek, gdyby żołnierze niespokojni o los rodzin, które pozostały w Zagłębiu Ruhry 1 nad Renem, nie chcieli maszerować na wschód. Przećwi- czyliśmy również, w jaki sposób należy w szeregach demaskować „buntowników" i jak ich izolować, jak wpły- 372 ać na żołnierzy i ludność cywilną za pomocą głośników • ulotek. Oczywiście potrzeby wojska są zawsze ważniej- ze niż ludności cywilnej. Należało żołnierzom wbijać głowę, że nie powinni wyrywać się myślami do swoich rodzin nękanych nalotami w Zagłębiu Ruhry, gdyż ich miejsce jest w jednostce. Te ćwiczenia na mapie, tę „grę" w bombę atomową, za- kończył kontratak Amerykanów. Następnie przystąpiliśmy do omówienia szczegółów technicznych. Nikt nie pisnął ani słowa o okropnościach wojny atomowej. Nikt nie wypowiedział choćby słówka krytyki na temat nierealnej koncepcji gry. Z kolei poin- formowano nas o innej grze, w której wzięli udział wysocy oficerowie sztabowi oraz przedstawiciele poszczególnych ministerstw. W grze tej wzięto pod uwagę trzy miliony zabitych w okręgu przemysłowym oraz trzy miliony u- chodźców, porażonych promieniami radioaktywnymi, któ- rzy uciekali w kierunku Holandii, Belgii i Francji. Przed- stawiciel ministerstwa spraw zagranicznych zapytał repre- zentantów tych krajów w Bonn, jaka byłaby ich reakcja. Odpowiedzieli, że kraje, które reprezentują, nie są w stanie przyjąć takich ilości uchodźców ze względu na brak żyw- ności, pomieszczeń i urządzeń sanitarnych. Ale wojskowi żądali usunięcia uchodźców, ponieważ wpływali destru- ktywnie na żołnierzy. Gra wykazywała zupełne fiasko produkcji na terenie za- grożonym. Miliony sił roboczych bądź zginęły, bądź ucie- kły. Nawet fabryk, które nie ucierpiały od bomb, nie moż- na było uruchomić ze względu na brak ludzi. Na zakończenie omawiano zagadnienie, co zrobić z za- bitymi. Pomoc techniczna straży pożarnej, Czerwonego Krzyża i innych instytucji charytatywnych nie wystar- czyła do pogrzebania milionów. Trupy zaczęły gnić, poja- wiły się wokół nich nieprzebrane masy szczurów i wszel- kiego robactwa. Groziło to potworną epidemią, która przerzucić się z okręgu przemysłowego na całą 373 Republikę Federalną. Jeden z uczestników gry wystąpił z propozycją, żeby trupy zasypać chlorkiem. Przedstawi- ciel ministerstwa spraw zagranicznych wyjaśnił jednakże: — Nie mamy w Republice Federalnej dostatecznej iloś- ci wapna, by zasypać nim miliony trupów. Wieczorem, przy piwie, opowiadaliśmy sobie żołnierskie kawały, co stanowiło nieodzowny element tego rodzaju spotkań. Zapytałem wówczas dowcipnisia: — Sądzi pan, że po trzeciej wojnie światowej będą się jeszcze mogły po tym wszystkim, cośmy tu słyszeli, odbywać spotkania żołnierskie? — Nie bądź karawaniarzem, nie zawracaj nam głowy! Przyznaję, że moje pytanie było nie na miejscu. ' Chcieliśmy przecież oderwać się od czarnych myśli, pośmiać się i zabawić. Ale jakoś nie mogłem się przesta- wić. Po chwili ktoś z naszego grona wypowiedział grom- kim głosem: * :— Moi panowie, znacie najnowsze zarządzenie? W przy- szłości nie będzie już „żelaznych porcji". Zamiast tego każdy będzie musiał mieć przy sobie paczuszkę wapna. I co pan na to, Winzer? Nie odezwałem się ani słowem. Nie miałoby to sensu. A zresztą właśnie w tej chwili wbiegł do baru zadyszany kapitan i zawołał: — Brazylia zdobyła mistrzostwo świata w piłce nożnej. To był mecz, moi panowie. Sto tysięcy wi- dzów w Sztokholmie po prostu szalało. Pod wpływem tej wiadomości rozmowa przybrała inny obrót, mogłem więc niepostrzeżenie opuścić salę. Długo nie mogłem zasnąć. Potem nawiedził mnie taki sen: Byłem na stadionie w Sztokholmie. Rozentuzjazmowani widzowie nie zwracali uwagi na to, że jestem w mundurze Bundeswehry. Po murawie biegały drużyny Szwecji i Brazylii, padały bramki. Nagle gracze rozpierzchli się we wszystkich kierunkach. Na boisku zamiast piłki po- jawiła się bomba atomowa tej samej wielkości co piłka. 374 i. Mog w każdej chwili zamienić stadion w masową mogiłą. Ktoś z tłumu zawołał w moim kierunku: „Jest pan prze- cież oficerem, niechże więc pan to zabierze". Zbiegłem więc z trybun, chwyciłem bombą i ostrożnie niosłem ją do wyjścia. Biegłem teraz coraz prędzej, była ciężka, mogła w każdej chwili wybuchnąć. Zgubiłem czapkę, ale bie- głem dalej jak szalony, aż dotarłem do morza. Całkowi- cie wyczerpany, chciałem rzucić bombę do wody i oto nagle znowu zmieniła się w piłkę. Wypadła mi z ręki, poto- czyła się ku morzu,- zaczęła kołysać się na jego falach. Kiedy się odwróciłem, na plaży zobaczyłem widzów, graczy oraz sędziego. Sędzia wyglądał jak kierownik naszego kur- su, major Buhl. Wściekły ryknął do mnie: — Żałobniku, zepsuł nam pan piękną zabawę. Przecież chodziło o mi- strzostwo świata. Zbudziłem się zlany potem. Zaczął się ostatni dzień kursu. Nauczyłem się na nim więcej niż na wszystkich kursach, na jakie w ciągu lat uczęszczałem. Kto odtrąbi? Pewnego wieczora zjawił się przed drzwiami mego mieszkania młody człowiek oświadczając, że chciałby ze mną pomówić w ważnej sprawie. Wyglądał na sprzedaw- cę, a ponieważ potrzebowałem odkurzacza, wpuściłem go do mieszkania. Znalazłszy się w moim pokoju, wyciągnął swoje papiery. Wynikało z nich, że jest porucznikiem, na- leży do służby wywiadowczej Bundeswehry, przybywa ze Stuttgartu. — Piękne ma pan mieszkanie, panie Winzer — powie- dział. — Podoba się panu? — Mnie się podoba. Ale żona moja nie jest z niego za- dowolona. — Dlaczego? 375 — Bo ogrzewane jest piecami. — Chyba mógł pan dostać mieszkanie z centralnym ogrzewaniem? — Owszem, ale z balkonem wychodzącym na północ. Wolałem słoneczne. — Zadomowił się pan już tutaj? „Czego ten porucznik właściwie chce ode mnie?" — za- stanawiałem się. Przecież nie przyjechał ze Stuttgartu, że- by się dowiedzieć, jak się czuję w nowym mieszkaniu. Po chwili zapytałem, czym mogę mu służyć. No i wyszło szydło z worka. — Zna pan swego sąsiada? — Ma pan na myśli pana Gerichera? — Tak. — Znamy się, kłaniamy się sobie — oto wszystko. Ale skąd to pytanie? > « — Chcemy pana prosić o pomoc. Otóż ten Gericher przybył ze strefy wschodniej. Z Turyngii. Pragnęlibyśmy wiedzieć, czy często otrzymuje z tamtej strony listy, czy go ktoś stamtąd odwiedza. Może pan zechciałby zwrócić uwagę, kto do niego przychodzi. Miałem ochotę wyrzucić go za drzwi. Po raz pierwszy, odkąd wstąpiłem do wojska, ktoś zaproponował mi szpiclo- wanie. Wyczuł widocznie, co myślę, gdyż zmienił ton i po- wiedział: — Powinniśmy być czujni. Komuniści są naszy- mi przeciwnikami, jest więc bardzo możliwe, że przemyca- ją do Bundeswehry swoich ludzi. Musimy bronić swojej wolności. Zwracamy się do pana tylko z prośbą, żeby pan miał oczy otwarte. — Jak pan to sobie wyobraża? Chyba łatwiej jest kon- trolować pocztę mojego sąsiada wam niż mnie. To wasz obowiązek. A może mam podsłuchiwać pod drzwiami, kiedy usłyszę dzwonek do sąsiada? Albo po nędznym ubra- niu orientować się, że przyszedł do niego z wizytą ktoś ze strefy? Poza tym nie rozumiem, w jaki sposób komuniści mogliby przemycać swoich ludzi do Bundeswehry. 376 Nie znalazł odpowiedzi, uśmiechnął się tylko z zakłopo- taniem. W dalszym ciągu zdecydowany nie ulec naleganiom' tego człowieka, ciągnąłem dalej: — Skoro się ludziom stamtąd tak nie dowierza, to dlaczego przyjmuje się ich do Bundeswehry? __Sam pan przecie wie, jak to wygląda. Potrzebujemy ludzi, a więc bierzemy także wysłużonych żołnierzy, którzy przybywają ze strefy. — Tak, bierzemy ich, ale skąd przypuszczenie, że są stamtąd przemycani? Zgadzam się, że powinniśmy być czujni, ale tego rodzaju metody nie przekonują mnie. Badajcie tych ludzi przed ich przyjęciem do Bundeswehry, inwigilujcie ich, jeżeli wydaje się to wam potrzebne. Ale w jaki sposób mogę wam pomóc? Mam swoje zadania, wy swoje. Bardzo mi przykro. Powiedziawszy to, podniosłem się z krzesła. Porucznik zrozumiał i pożegnał się. Po jego odejściu sięgnąłem po stary atlas szkolny. Zaw- sze chętnie odbywałem podróże na mapie. Przeniosłem się więc do ciemnych lasów sosnowych marchii branden- burskiej, nad małe, ukryte jeziora, w których kiedyś ką- paliśmy się. Zawędrowałem do klasztoru Chorin. Idąc przez las, wciągałem w płuca zapach żywicy, potem ruszy- łem nad Bałtyk, stanąłem na piaszczystych wydmach, rozebrałem się i wskoczyłem do wody. Odszukałem na mapie miasto, w którym urodził się mój ojciec, oraz miejscowość, do której przyjeżdżałem jako uczniak w od- wiedziny do krewnych, objadałem się plackami kartofla- nymi i sernikiem. Wszystko to było moją ojczyzną, a teraz żądano ode mnie, bym na te ziemie patrzył jak na kraj obcy i wrogi. Radio nadawało do znudzenia piosenkę „Mam jeszcze jedną walizkę w Berlinie". Berlin był moim miastem rodzinnym, mam na myśli oczywiście Berlin zachodni. Ale miałem wrażenie, że walizka otworzyła się, a zawartość 377 jej rozsypała się po całym tamtejszym kraju, od Bałtyku aż po Las Turyngski. Przerzucając karty atlasu, zatrzymałem się na mapie Europy. Gdybym teraz musiał coś powiedzieć, sformuło- wałbym następującą wypowiedź: „Moi panowie, sprawa jest zupełnie prosta, my mamy NATO, oni związani są Paktem Warszawskim. Ciągle mówimy o obronie, twier- dzimy, że tamci chcą nas zaatakować, utrzymujemy, że pragniemy jedynie pokoju. Dlaczegoż nie możemy dojść z nimi do porozumienia, dlaczego nie traktujemy poważ- nie propozycji rozbrojeniowych, wysuniętych przez Zwią- zek Radziecki i polskiego ministra spraw zagranicznych? Dlaczego nie korzystamy z okazji? Chyba istnieje możli- wość wzajemnej rozmowy dla uniknięcia nowej wojny". W drzwiach stanęła moja żona i zapytała: — Z kim ty rozmawiasz? — Z nikim. * — Od kiedy to mówisz sam do siebie? — Przed chwilą wysunąłem pewną propozycję, ale chy- ba nie jest realna. Dokąd byśmy zaszli, gdyby Wschód i Za- chód zaczęły ze sobą paktować. Trzeba by wówczas po- myśleć o rozbrojeniu, a to właśnie utopia. — Polityka mnie nie interesuje. Chcę żyć w pokoju i spokoju. W mieście jest wiele miłych ludzi, zaproszę kiedyś na południową kawę kilka pań. Trzeba będzie pomyśleć o stworzeniu małego kręgu przyjaciół. Roześmiałem się; zdziwiona zapytała: — Masz coś prze- ciwko temu? — Skądże znowu. Tylko nie zapraszaj pani Gericher. — Dlaczego? Przecież to bardzo sympatyczna pani. — Przybyła stamtąd. Popołudniowa kawa odbyła się w dniu moich urodzin. Bez mego udziału, ponieważ 15 października 1958 roku musiałem wyjechać na naradę oficerów prasowych do Monachium. Od czasu do czasu wzywał nas na takie narady pułkow- 378 ni Schmiickle, referent prasowy ministra. Zaznajamia- liśmy się na nich z przeróżnymi problemami Bundeswehry, otrzymywaliśmy wysokie diety, toteż nie musieliśmy się liczyć z groszem. Narady takie odbywały się w różnych miastach i zazwyczaj trwały trzy dni, potem wracaliśmy do swoich siedzib i informowaliśmy oficerów łączniko- wych o ich przebiegu. Podczas narad mieliśmy do dyspozycji bezpośrednie te- lefony i dalekopisy — celem porozumiewania się z mi- nisterstwem. Minister przekazywał tą drogą swoje in- strukcje i rozkazy. Generał dowodzący moją grupą lotni- czą nie miał wglądu w to, co było mi przekazywane przez dalekopisy. Wydano wyraźną instrukcję, żeby przełożo- nych nie informować o treści przekazywanej przez dale- kopisy. Pułkownik Schmiickle oświadczył kiedyś, co na- stępuje: — W pracy naszej mamy do czynienia z szere- giem spraw, na których generałowie po prostu się nie zna- ją. W zagadnieniach politycznych obowiązuje nas tylko opinia ministra. Oficerowie prasowi stanowili odrębny aparat, zadanie ich polegało na szybkim i bezpośrednim kształtowaniu opinii publicznej. Nazywano nas „imperium Schmiicklego". Tym razem wezwano nas do Monachium. Bundeswehra wynajęła na trzy dni halę sportową i zabezpieczyła ją odpowiednio. Byliśmy całkowicie między sobą. Po wypowiedzeniu kilku uprzejmych słów pułkownik wręczył mi teczkę z akwarelami Monachium, wyrażając ubolewanie, że musiał wyznaczyć naradę na dzień moich urodzin. Podziękowałem mu pięknie, największą radość sprawiła mi dedykacja na obwolucie teczki. Pierwszy dzień narady zakończył się miłym spotkaniem z przedstawicielami krajowego rządu bawarskiego i repre- zentantami prasy. Przy moim stole zasiedli między innymi oficer prasowy marynarki, z którym byłem zaprzyjaźnio- ny, oraz były wicepremier Bawarii Miiller. Był to znany polityk, przez lata odgrywał wielką rolę w CDU, podobno 379 miał coś wspólnego z zamachem z 20 lipca jako łącznik zamachowców z Watykanem. W pewnej chwili zaprzyjaźniony ze mną oficer mary- narki szepnął mi na ucho: — Za chwilę zacznie ględzić o zamachu. — Mów ciszej, gotów jeszcze usłyszeć. — Byłoby dobrze spoić go porządnie, ale oczywiście nie piwem. Postaw parę butelek wina, ja postawię kolejkę koniaku, zobaczysz, jaką będziemy mieli zabawę. Po upływie niedługiego czasu Muller walnął pięścią w stół, że aż podskoczyły kufle, i ryknął: — Moi panowie, wieje teraz inny wiatr. Wszyscy ma- cie niezwykłe możliwości, ale politykę zostawcie nam. Wychyliwszy kielich wina spróbował jodłować, ale jakoś nie bardzo mu to poszło. Piliśmy na umór wino i koniak, wreszcie cała kompania wypiła ze sobą bruderszaft. Następnego dnia siedziałem przy śniadaniu. Kawa nie smakowała mi, najchętniej byłbym zjadł śledzia, ale go nie było. Po chwili zjawił się ze zmiętą czapką pod pachą mój przyjaciel, oficer prasowy marynarki; ujrzawszy mnie podszedł do mojego stołu i zapytał: — Powiedz mi, w jaki sposób dostaliśmy się wczoraj do domu? — Ktoś zamówił taksówki, które nas tutaj przywiozły. — A co się stało z Miillerem? — Nie wiem. — Jesteś pewien, że siedziałem z wami w taksówce? — Jak najbardziej. A dlaczego pytasz? — Wiesz, śniło mi się, że spacerowałem z Miillerem nad Izarą i w pewnej chwili wrzuciłem go do wody. — To niemożliwe. Jechałeś razem z nami. — Skoro tak mówisz... Poplątało mi się w głowie. — Śniło ci się po prostu. Ale czy przynajmniej pan wicepremier umiał pływać? — To nie ma znaczenia. Oni zawsze pływają. Po śniadaniu pojechaliśmy do hali sportowej, w której 380 wznowiono obrady. Około południa miał przybyć minister Strauss, żeby wygłosić ściśle tajny i poufny referat. Przed gmachem stali wartownicy. Specjalna eskorta oczekiwała ministra na lotnisku. Policja penetrowała wszystkie kąty hali, zaglądała pod krzesła, stoły i stołki. Może poszukiwała bomby, może mikrofonów. Minister zjawił się na sali o wyznaczonej godzinie. Pułkownik Schmiickle złożył meldunek, że oficerowie prasowi zebrani Są w komplecie. Strauss przystąpił od razu do rzeczy, oświadczając na wstępie: — Odwaliliśmy połowę pracy. Sąsiad mój, z którym nieraz dyskutowałem, szepnął: — W takim razie zabawa ta powinna się za kilka lat skończyć. Kto to odtrąbi? Minister spojrzał z niechęcią w naszym kierunku, za- pewne zauważył naszą rozmowę. W dalszych swoich wy- wodach przeszedł do spraw związanych z lotnictwem. Wywody jego brzmiały mniej więcej tak: — Zdecydowali- śmy się na maszyny starfighter, produkowane przez za- kłady Lockheeda. Maszyny F 104 zostaną dla naszych ce- lów przerobione i będziemy mieli wtedy odpowiadające na- szym potrzebom samoloty. Jednostki lotnicze NATO mu- szą być tak przygotowane, aby każdej chwili mogły do- konać uderzenia atomowego. Maszyna F 104 będzie nam służyła nie tylko jako myśliwiec przechwytujący, lecz rów- nież jako myśliwiec przystosowany do wszelkich warun- ków atmosferycznych oraz jako bombowiec i samolot roz- poznawczy. Odrzuciliśmy ofertę Francuzów dotyczącą zakupu samolotów mirage. Lecę jutro do Paryża. Francja otrzyma od nas na razie trzysta milionów marek jako wkład nasz za udział w badaniach atomowych. Chętnie damy Francuzom pieniądze, których potrzebują na prze- prowadzenie badań. Wkrótce będą mieli własną bombę atomową. Korzystniejszą jest dla nas.sprzymierzona Fran- cja nawet z bombą atomową niż komunistyczna. Zakup maszyn starfighter ma dla nas jeszcze większe znaczenie 381 polityczne. Nie muszę tego chyba tłumaczyć temu audy- torium. Referat Straussa przeciągnął się do dwóch godzin. Rzecz jasna, że mnie jako oficera prasowego lotnictwa najbar- dziej interesowały wywody ministra dotyczące zakupu starfighterów. Strauss poinformował nas bardzo dokła- dnie, niepotrzebne były dalsze wyjaśnienia. Jeżeli teraz zdecydował się na zakup stosunkowo drogich starfighte- rów, to w nadziei, że pewnego dnia Amerykanie dostarczą mu również bombę atomową. I to przesądziło sprawę. Minister sprawiał wrażenie człowieka bardzo inteligen- tnego. Wywody jego były logiczne, niełatwo było nie ulec jego przekonywającym argumentom. Zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które kryło się w jego sło- wach. Podobnie jak wtedy w telewizji, jego władczy, nie znoszący sprzeciwu głos przypomniał mi znowu Hitlera. Nie była to tylko sprawa dialektu; głos ten brzmiał mi jeszcze długo w uszach po odejściu ministra. Nie miał on ochoty zapoznawać się z opiniami sali, zresztą i tak nie li- czyłby się z nimi. Mimo to słowa jego uspokoiły mnie. We- dle oficjalnej wersji — starfighter F 104 jako myśliwiec przechwytujący miał służyć obronie kraju. Może Strauss rzeczywiście dążył do otrzymania broni atomowej, ale ja uwierzyłem jego oficjalnemu oświadczeniu. Fakt, że tacy ludzie jak generał Steinhoff, który w ostatnim roku wojny latał na Me 262, wypróbował jako pilot maszynę F 104, wydawał mi się gwarancją, że wybór i decyzja były słuszne. Tuż przed zakończeniem wojny Steinhoff doznał podczas katastrofy swego samolotu ciężkich oparzeń. Wy- dawało mi się, że po takich przeżyciach nie można być zwolennikiem wojny atomowej. Byłem przekonany, że ge- nerał Steinhoff traktuje F 104 jedynie jako myśliwca prze- chwytującego. Dziś, kiedy spisuję swoje wspomnienia, myślę z przera- żeniem, jak łatwo i często uspokajały mnie oszukańcze wyjaśnienia i interpretacje. Dziś wiadome jest powszech- 382 nie, że eskadry samolotów myśliwsko-bombowych Bundes- wehry przewidziane są na wypadek zagrożenia atomowe- go; dziś czytamy coraz częściej o katastrofach starfighte- rów. Przyczyn wypadków należy doszukiwać się nie tyle w samych maszynach, ile w bezwzględnym, z niczym nie liczącym się szkoleniu pilotów. Dziś generał Steinhoff, który nie zabrał głosu w tej sprawie, jest inspektorem sił lotniczych Bundeswehry, a Strauss, jako minister finan- sów, z całą bezwzględnością realizuje swoje agresywne plany. Uważam za wskazane poinformować czytelnika o su- mach przeznaczonych na zbrojenie. Według urządowego dziennika Bundestagu V/583, ogło- szonego w 1966 roku, wydatki na zbrojenia Bundeswehry przedstawiały się następująco: 1956 — 7,3 miliarda marek 1957 — 7,8 1958 — 10,0 miliardów marek 1959 — 9,0 1960 — 10,0 1961 — 11,2 miliarda marek Na rok 1967 preliminarz przewiduje znowu 18,3 mi- liarda marek, na rok 1968 suma ta będzie raczej wyższa niż niższa. Sumy te nie obejmują wydatków na obronę kraju, na obce siły zbrojne Oraz na obronę cywilną. Obli- czywszy skrupulatnie wszystkie sumy, które „reprezentan- ci ludu" uchwalili na wydatki zbrojeniowe, będziemy mogli powiedzieć, że przyznali oni łącznie na zbrojenie 200 mi- liardów marek. Do rozpoczęcia wojny w 1939 roku Hitlerowi wystarcza- ła suma mniejsza niż połowa tej kwoty. Goście Któregoś dnia w okresie Bożego Narodzenia siedzieliś- my w moim domu, przy butelce wina. reńskiego: dwóch 1962 — 15,0 miliardów marek 1963 — 18,3 miliarda marek 1964 — 19,2 „ 1965 — 18,3 1966 — 17,5 383 polityczne. Nie muszę tego chyba tłumaczyć temu audy- torium. Referat Straussa przeciągnął się do dwóch godzin. Rzecz jasna, że mnie jako oficera prasowego lotnictwa najbar- dziej interesowały wywody ministra dotyczące zakupu starfighterów. Strauss poinformował nas bardzo dokła- dnie, niepotrzebne były dalsze wyjaśnienia. Jeżeli teraz zdecydował się na zakup stosunkowo drogich starfighte- rów, to w nadziei, że pewnego dnia Amerykanie dostarczą mu również bombę atomową. I to przesądziło sprawę. Minister sprawiał wrażenie człowieka bardzo inteligen- tnego. Wywody jego były logiczne, niełatwo było nie ulec jego przekonywającym argumentom. Zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które kryło się w jego sło- wach. Podobnie jak wtedy w telewizji, jego władczy, nie znoszący sprzeciwu głos przypomniał mi znowu Hitlera. Nie była to tylko sprawa dialektu; głos ten brzmiał mi jeszcze długo w uszach po odejściu ministra. Nie miał on ochoty zapoznawać się z opiniami sali, zresztą i tak nie li- czyłby się z nimi. Mimo to słowa jego uspokoiły mnie. We- dle oficjalnej wersji — starfighter F 104 jako myśliwiec przechwytujący miał służyć obronie kraju. Może Strauss rzeczywiście dążył do otrzymania broni atomowej, ale ja uwierzyłem jego oficjalnemu oświadczeniu. Fakt, że tacy ludzie jak generał Steinhoff, który w ostatnim roku wojny latał na Me 262, wypróbował jako pilot maszynę F 104, wydawał mi się gwarancją, że wybór i decyzja były słuszne. Tuż przed zakończeniem wojny Steinhoff doznał podczas katastrofy swego samolotu ciężkich oparzeń. Wy- dawało mi się, że po takich przeżyciach nie można być zwolennikiem wojny atomowej. Byłem przekonany, że ge- nerał Steinhoff traktuje F 104 jedynie jako myśliwca prze- chwytującego. Dziś, kiedy spisuję swoje wspomnienia, myślę z przera- żeniem, jak łatwo i często uspokajały mnie oszukańcze wyjaśnienia i interpretacje. Dziś wiadome jest powszech- 382 . że eskadry samolotów myśliwsko-bombowych Bundes- wehry przewidziane są na wypadek zagrożenia atomowe- go- dziś czytamy coraz częściej o katastrofach starfighte- ów Przyczyn wypadków należy doszukiwać się nie tyle samych maszynach, ile w bezwzględnym, z niczym nie liczącym się szkoleniu pilotów. Dziś generał Steinhoff, który nie zabrał głosu w tej sprawie, jest inspektorem sił lotniczych Bundeswehry, a Strauss, jako minister finan- sów, z całą bezwzględnością realizuje swoje agresywne plany. Uważam za wskazane poinformować czytelnika o su- mach przeznaczonych na zbrojenie. Według urządowego dziennika Bundestagu V/583, ogło- szonego w 1966 roku, wydatki na zbrojenia Bundeswehry przedstawiały się następująco: 1956 — 7,3 miliarda marek 1957 — 7,8 1958 — 10,0 miliardów marek 1959 — 9,0 1960 — 10,0 1961 — 11,2 miliarda marek Na rok 1967 preliminarz przewiduje znowu 18,3 mi- liarda marek, na rok 1968 suma ta będzie raczej wyższa niż niższa. Sumy te nie obejmują wydatków na obronę kraju, na obce siły zbrojne t>raz na obronę cywilną. Obli- czywszy skrupulatnie wszystkie sumy, które „reprezentan- ci ludu" uchwalili na wydatki zbrojeniowe, będziemy mogli powiedzieć, że przyznali oni łącznie na zbrojenie 200 mi- liardów marek. Do rozpoczęcia wojny w 1939 roku Hitlerowi wystarcza- ła suma mniejsza niż połowa tej kwoty. Goście Któregoś dnia w okresie Bożego Narodzenia siedzieliś- my w moim domu, przy butelce wina, reńskiego: dwóch 1962 — 15,0 miliardów marek 1963 — 18,3 miliarda marek 1964 — 19,2 1965 — 18,3 1966 — 17,5 383 majorów, dwóch kapitanów, jeden porucznik i oczywiście ja. Wszyscy byliśmy po cywilnemu i — jak zawsze — mówiło się o służbie, awansach, przełożonych i nastrojach. Panie siedziały w pokoju obok, gawędziły o modzie, o nowych filmach, o nieobecnych. Może także i o nas. Major Nieswandt, pełniący w naszym sztabie funkcję oficera do spraw personalnych, był przysadzisty, korpu- lentny; wyglądał na gospodarza kantyny albo na handla- rza nierogacizną. Z natury dobroduszny, potrafił, kiedy mu się ktoś sprzeciwiał, reagować szorstko i nieprzyje- mnie. Miał niezbyt lojalny zwyczaj przysłuchiwania się projektom wysuwanym przez innych, odrzucania ich, a później, przy odpowiedniej okazji, wysuwania jako wła- snych. Dzięki tej metodzie uchodził za mądrą głowę. Z uwagą przysłuchiwaliśmy się jego wywodom, które sprowadzały się do następującej konkluzji: — Należy uznać za posunięcie dobre, że na wzór szwedzki delegowa- ny przez Bundestag poseł, pełnomocnik wojskowy, będzie utrzymywał stały kontakt z Bundeswehrą. Oczywiście, jeżeli nie będzie tego swojego stanowiska nadużywał, je- żeli jego współpraca z Bundeswehrą nie nabierze chara- kteru nie kontrolowanego szpiclostwa. Żaden z nas nigdy dotąd nie słyszał, że w Szwecji parlament przez swego przedstawiciela ma wgląd w spra- wy wojska. Wiedzieliśmy tylko, że ma być u nas wprowa- dzony teraz rodzaj kontroli parlamentarnej nad Bundes- wehrą. Ktoś z siedzących przy stole wtrącił: — To podkopie autorytet przełożonego. Inny z gości dorzucił: — Przyczyni się do* całkowitego bałaganu, umożliwi wieszanie psów na Bundeswehrze. — Ależ nie, moi panowie — zareplikował major — tyl- ko tą drogą możemy zorientować się w nastrojach wojska i zapobiec niedomaganiom. Chciałbym czasami wiedzieć, co myślą nasi żołnierze. Do rozmowy wmieszał się porucznik: — Wypytuję 384 moich ludzi o ich zdanie, zachęcam ich, by mówili szczerze i bez lęku. Kiedy się głośno roześmiałem, spojrzał na mnie skon- sternowany i zapytał: — Nie wierzy mi pan? —¦ Oczywiście wierzę, tylko że wyniki pana zabiegów są żałosne. — Jak to? .— Wyobraźmy sobie, że stanęła do apelu kompania. Sto pięćdziesiąt par oczu spogląda na pana. Wszyscy wo- łają radośnie i głośno: „Dzień dobry, panie poruczniku!" Wszyscy odpowiadają na pytania pańskie dokładnie, tak jakby pan tego pragnął. Ale zawsze znajdzie się wśród tych stu pięćdziesięciu kilkunastu, którzy w skrytości ducha myślą o popularnym powiedzeniu Gótza z Berlich- ingen: „Nigdy nie dojdzie pan prawdy". — Wszystko zależy od tego, jak się swoich podkomen- dnych traktuje — wtrącił jeden z kapitanów. — Bzdura! Jeżeli ktoś nie chce być żołnierzem, nie pomoże najlepsze traktowanie; taki typ będzie uważał czas spędzony w Bundeswehrze za stracony. Ktoś inny dodał: — Oczywiście, że wśród stu pięćdziesię- ciu żołnierzy znajdzie się zawsze kilku malkontentów i pieniaczy, niezadowolonych, że są w wojsku. Można ich z łatwością rozpoznać po wyrazie twarzy. Nie wszystkie oczy błyszczą tak samo. W niektórych spojrzeniach moż- na bez trudu wyczuć sprzeciw i niechęć. Znowu się roześmiałem i opowiedziałem kolegom o pewnym własnym przeżyciu: — Tuż przed wojną ob- jąłem w zastępstwie jednego z feldfebli nowy pluton. Nie znałem tych ludzi, ale powiedziano mi, że nie ma z nimi kłopotów. Uderzyła mnie ponura twarz jednego z nich. Kiedy zapytałem, dlaczego jest taki skwaszony, zapewnił mnie, że naprawdę chętnie służy w wojsku. Ale wyraz jego twarzy pozostał niezmieniony. Wkrótce sprawa się wy- 25 — Żołnierz trzech armii 385 jaśniła, dokuczały mu straszliwie odciski. Od tego czasu ostrożnie wydaję sądy na podstawie wyrazu oczu. Znowu zabrał głos major Nieswandt: — Nastawienie do naszej służby — to kwestia wychowania i poglądów. Należy do tych spraw podchodzić emocjonalnie. Mówiąc szczerze, nie inaczej jest w środowisku oficerskim. Spełni- liśmy swój obowiązek, ale po wojnie obrzucono nas obel- gami i znieważono. Trybunał norymberski wydał wyroki na generałów niemieckich. Była to nie tylko hańba, ale jak się teraz okazało — omyłka. Potem zaczęto znowu o nas zabiegać, ale ciągle jeszcze część ludności Republiki Federalnej odnosi się do nas negatywnie. Gdzie mamy szu- kać oparcia? Prasa również, drogi Brunonie, piętnuje nas. Musimy bronić własnej skóry. Niech pan sobie przy- pomni niedawne spotkanie byłych załóg łodzi podwodnych, które odbyło się w Hamburgu. Admirał Donitz wygłosił przemówienie, gorąco przez niektórych oklaskiwane. Do- stało się za te oklaski całej marynarce. Jakże w takich wa- runkach można dojść do porozumienia? Odpowiedziałem: — Panie majorze, chyba wszyscy je- steśmy zgodni co do tego, że wojna była obłędem. Ale jak, gdzie wytyczyć granice odpowiedzialności? Oczywiście każdy żołnierz może zarzucić swemu podoficerowi, że powinien był lepiej od niego wiedzieć, co się właściwie dzieje. A każdy podoficer mógłby zapytać swego dowódcę kompanii, dlaczego wcześniej nie zrezygnował z dowódz- twa. Ale to nie doprowadziłoby do niczego. Istnieje jednak granica i widziałbym ją tam, gdzie stoją na niej ludzie podobni do Dónitza, którzy z racji swego stanowiska po- winni byli i musieli orientować się lepiej i dokładniej w całokształcie spraw i problemów. Na owej naradzie w Hamburgu pan Donitz winien był okazać powściągli- wość. A jeżeli oficerowie Bundeswehry jeszcze go oklaski- wali, to znaczy, że aprobują to, co działo się na wojnie. Chyba przy tworzeniu nowej armii nikt nie wyobrażał sobie, że do tego dojdzie. Mam rację? 386 Słuchacze potraktowali moje pytanie jako retoryczne i nie odpowiedzieli na nie. Nie przeczuwali, że mam poważ- ne zastrzeżenia odnośnie do kierownictwa Bundeswehry, a nawet rządu. Gdybym mógł powiedzieć o wszystkim, co mnie porusza- ło i niepokoiło, musiałbym stwierdzić nie tylko, że wojna była obłędem, ale nazwać ją zbrodnią. Żadne względy wojskowe nie usprawiedliwiały bombardowania takich miast otwartych, jak Belgrad, Warszawa, Rotterdam, Ki- jów, Londyn, Drezno. Pod gruzami znaleźli śmierć cywil- ni mężczyźni, kobiety oraz dzieci, rzadko żołnierze. Spalono niezliczoną ilość zagród, wsi i miejscowości. Miliony ludzi zostały pozbawione dachu nad głową. Samoloty i artyleria obrzucały bombami i pociskami uciekających uchodźców. Okrążony Leningrad był stale bombardowany i nękany ogniem najcięższej artylerii. Celem oblężenia nie była kapitulacja. Plan militarny przewidywał wygłodzenie całej ludności milionowego miasta, aby po zdobyciu go nie mieć kłopotów aprowizacyjnych. Lidice, Oradour i inne miejsco- wości, w których dokonano egzekucji masowych, stały się hańbą nie znaną dotąd w dziejach ludzkości. Przynależ- ność do rasy, wyznania albo kierunku politycznego, objawy najmniejszej opozycji — wystarczyły, by dostać się do wię- zienia albo do komór gazowych. Całe narodowości i rasy były prześladowane, wypędzane ze swoich siedzib, dzie- siątkowane, wytępiane. Ludobójstwo obejmowało również Niemców, którzy nie godzili się z dyktaturą zbrodni, hańby i występku. We wszystkim tym uczestniczyli żołnierze Wehrmachtu pośrednio lub bezpośrednio. Gdzież więc po- winno się wyznaczyć dolną granicę współodpowiedzial-. ności? Czy należało, jak to chętnie czynili pewni ludzie, dopiero wtedy mówić o obłędzie i zbrodni, kiedy w ostat- nich tygodniach i miesiącach wojny absurdalność stawia- nia oporu na ziemi niemieckiej stała się oczywista? Rozmyślania moje i refleksje przerwał major, który oświadczył: — Admirał Donitz został w Norymberdze ska- "1 25* 387 zany i odsiedział w Spandau swoją karę. Jest teraz wolnym człowiekiem, ma prawo wypowiadać swoje poglądy. — Oczywiście, ale chyba jest różnica, kto te poglądy wypowiada. Szaraczek Meier czy też wysoki dygnitarz Trzeciej Rzeszy. Apel, który Dónitz wystosował do starych eskadr łodzi podwodnych, był jednocześnie zaadresowany do Bundeswehry. Jeżeli prasa wyraża swe niezadowolenie, to ma zupełną rację. Nie możemy przecież kontynuować tego, co zostało przerwane. — Chciałby pan odbudowywać Bundeswehrę bez odwo- ływania się do tradycji. Byłaby to armia bez kręgosłupa. — Czym jest tutaj tradycja? Nie uważam, aby admirał Dónitz był uprawniony do powoływania się na naszych zabitych. Pamiętamy o nich, wspominamy ich, ale zawsze trzeba pamiętać, że należy zrobić wszystko, aby nie do- puścić do nowej wojny. Dónitz należy do epoki, z której — jak mi Bóg miły — nie możemy być dumni. Właśnie ze względu na pamięć o naszych zmarłych musimy zrobić wszystko, abyśmy myśleli inaczej niż dawniej. — Ma pan rację, ale nie wolno nam zaprzepaszczać wzorów prawdziwego bohaterstwa. W tym tkwi sens wychowania obywatelskiego. Stworzenie kontroli parla- mentarnej nad Bundeswehrą może być nawet dobre, ale • tylko wtedy, jeżeli nie odrzucimy tradycji. Chcąc zakończyć dyskusję, wychyliliśmy kielichy za zdrowie pełnomocnika wojskowego Bundestagu. Po jakimś czasie rozmowa znowu toczyła się wokół Bundeswehry. Byliśmy zgodni co do tego, że musi być przynajmniej tak silna, by mogła obronić Republikę Fede- ralną przed ewentualną napaścią. Po ironicznych uwagach na temat wartości bojowej wojsk stacjonowanych na tere- nie Republiki Federalnej, odezwał się kapitan Keser, adiu- tant generała: — Rosjanie nigdy nie mogliby poszczycić się takimi sukcesami, gdyby nie przyszli im z pomocą Amery- kanie. Dziś sytuacja wygląda inaczej. Niestety, Rosjanie mają bombę atomową. Ale na wypadek zbiorowego ude- 388 rżenia będą mimo swojej bomby bezsilni. Trzeba to wbijać im do głowy. Tylko w ten sposób możemy bez większego wysiłku odzyskać utracone obszary, może nawet bez wy- strzału. Keser nie był inteligentny i miał do tego bzika na pun- kcie utraconych obszarów. Jako lotnik z jednostki zaopa- trzeniowej, znał Armię Czerwoną jednie z lotu ptaka i do dziś nie mógł zrozumieć, dlaczego nasze wojska tak gwał- townie się cofały. Cechował go prymitywny sposób rozu- mowania, bezmyślność, nie chciał po prostu pojąć, że przegraliśmy wojnę, ponieważ prowadziliśmy ją metoda- mi zbrodniczymi. Podobnie naiwnie i śmiesznie rozumo- wali liczni starsi oficerowie z Towarzystwa Wiedzy Woj- skowej. Wygłaszali odczyty, w których zastanawiali się z całą powagą, jakby ta wojna się skończyła, gdyby Wehrmacht sforsował kanał La Manche i zajął Anglię, gdyby Hitler zdobył Gibraltar, Rommel zaś — Suez, gdyby obsadzone zostały Malta i Cypr, gdyby Związek Radziecki został napadnięty o dwa miesiące wcześniej albo gdyby Armia Czerwona jeszcze przed nadejściem pierwszej wojennej zimy wycofała się nad Dniepr, gdy- by Japończycy zadali Rosjanom cios w plecy, gdyby udało nam się wyprowadzić 6 armię ze Stalingradu, gdyby po inwazji zawarto pokój na Zachodzie i można było prze- rzucić stamtąd nasze wojska na Wschód. Gdyby ciocia miała wąsy... Przypominanie Keserowi, że feldmarszałek Keitel w ro- ku 1945 podpisał w Berlinie bezwarunkową kapitulację, nie miało sensu. Zanim kapitan Keser skończył swoje wy- wody, sięgnąłem na biurko po numer specjalny wy- chodzącej w Diisseldorfie gazety „Deutsche Volkszeitung" z dnia 18 października 1958 roku. Był w nim wydrukowa- ny długi sensacyjny artykuł profesora doktora Hageman- na, wypowiadającego się przeciw zbrojeniom atomowym; autor artykułu przytaczał wywiad z Walterem Ulbrich- tem, z którym rozmawiał w Berlinie. Przeczytałem pytania 389 Hagemanna i odpowiedzi Ulbrichta i uznałem, że ta wy- miana zdań powinna być przedyskutowana. W wywiadzie tym wskazana została droga do porozumienia oraz do póź- niejszego zjednoczenia obu państw niemieckich; inna spra- wa, że pewne propozycje i sugestie wydawały mi się nieco utopijne. I tak na przykład nie umiałem sobie zupełnie wyobrazić Adenauera i Ulbrichta przy jednym stole. Chciałem przekonać się, jak na artykuł ten zareagują moi goście. Podałem im gazetę z małym wyjaśnieniem. Ich reakcja nie zaskoczyła mnie zupełnie. — Ten Hagemann ma fantastyczne iluzje. — To zdrajca i łajdak. — To zupełny idiota, przecież z tymi ludźmi nie można rozmawiać. — Nie może być zupełnie mowy o pertraktacjach. — Ci profesorowie to zupełni ignoranci. Rozprawiają o sprawach, o których nie mają pojęcia. — Ulbricht nie jest dla nas partnerem. Kto go zna, kto * o nim słyszał? M Kiedy ustąpiło wzburzenie, wziąłem z biurka jeszcze jedną gazetę i zacząłem czytać: „Pewien reporter zapytał pewnego oficera: — Czy pań- scy żołnierze, kiedy zostają powołani, wiedzą, kto jest prezydentem Niemieckiej Republiki Federalnej? — Oficer odpowiedział: — Wie o tym chyba niewielu. Dla jednych prezydentem jest Adenauer, dla innych — Ollenhauer czy Strauss. O Heussie nigdy nie słyszeli. — Pewien szef kom- panii zapytał swoich żołnierzy: — Jakie partie reprezento- wane są w Bundestagu? Jeden z rekrutów odpowiedział: — Na przykład SED. Szef kompanii pytał dalej: — A kto jest kanclerzem re- publiki? Na to inny rekrut: — Ulbricht. Miało to miejsce w 42 batalionie grenadierów w 1958 roku". Obecni spoglądali na mnie ze zdziwieniem. Jeden po- 390 wiedział: — To niemożliwe. Cóż to za piśmidło, takie bzdu- ry mogli tylko wymyślić ci ze strefy. Wręczyłem im gazetę, żeby się przekonali na własne oczy. Był to reportaż z pisma „Miinchner Illustrierte" z datą 20 grudnia 1958 roku. Szef prasowy dywizji, w któ- rej się to wydarzyło, a mój kolega kapitan Boulanger słu- sznie skonstatował: — Obraz „obywatela w mundurze" będzie dopóty fałszywy, dopóki do Bundeswehry nie za- czną wstępować „obywatele w cywilu". A tych po prostu nie chwycimy na wędkę. Jeden z kapitanów, który dotychczas milczał, chrząknął i powiedział z ważną miną: — Wszystko zależy od politycz- nego wychowania, które rozpoczyna się w domu rodziciel- skim i winno być. kontynuowane w szkole. Młodzieży bra- kuje demokratycznego nastawienia, trzeba kształtować przyszłego obywatela państwa od kolebki. Rozejrzał się dokoła, jakby czekając na aplauz. Pokiwa- liśmy z aprobatą głowami. Spojrzawszy na oficera do spraw personalnych, kapitan ciągnął dalej: — Nasz kan- clerz mówił już nieraz, a ja powtarzam za nim: Zachód znajduje się w niebezpieczeństwie. Nasza kultura, nasza cywilizacja ginie na naszych oczach. A młodzież nie ma żadnych zainteresowań, jest powierzchowna, nie wierzy w żadne ideały. Musimy sobie wszyscy zdać sprawę, że chodzi o naszą egzystencję. Adenauer odpowiedział na py- tanie, w jaki sposób i jaką drogą możemy ją zachować. Wygłosiwszy te Salomonowe prawdy, major wychylił kielicha i rozparł się zadowolony. Po chwili zabrałem głos w imieniu „młodych", oświadczając: — Panowie, kto z nas nie miał konfliktu ze starszym pokoleniem? Ale dotyczyło to spraw mało istotnych, na przykład rzekomo nieprzy- zwoitych tańców, które dzisiaj wszyscy uważają za staro- modne. Nie trzeba tych spraw przeceniać. Odezwały się głosy protestu. — Młodzież dzisiejsza jest złajdaczona. 391 — Młodzież myśli i czuje materialistycznie. Nawet ochotnicy pytają przede wszystkim o wysokość poborów. Młodzi nie mają ideałów. Ich bożyszczami są popularni piosenkarze albo gwiazdy filmowe. — Młodzież nasza jest zniewieściała. Wyrostki włóczą się całymi dniami po ulicach, zaszywają się w zaroślach z dziewczynami albo w mieszkaniach swoich rodziców urządzają potańcówki z winem i szampanem. — Należałoby wskazać młodym cele i zadania. Częścio- wo zależy to oczywiście od nauczycieli, którzy mają podob- ną sytuację jak my. Czym ma się dziś kierować nauczyciel? Wszystko jest kwestią nastawienia i wychowania. Te ostatnie słowa wypowiedział major Nieswandt, za- bierając się do wyjścia. Przeszliśmy do sąsiedniego pokoju, w którym z ożywieniem rozmawiały panie. Choć przyjęły nas radosnymi okrzykami, rade, żeśmy wreszcie do nich zajrzeli, miałem wrażenie, że pochłonięte rozmową wcale nie zauważyły naszej nieobecności. Kiedy goście wyszli, otworzyłem drzwi mego pokoju prowadzące na balkon. Była mglista noc, blask lampy z po- koju padał na śnieg. Jako chłopiec zawsze cieszyłem się nadchodzącą zimą, z radością myślałem o łyżwach i nar- tach. Od wojny nie znosiłem widoku śniegu. Po chwili wszedłem na palcach do sypialni i zapytałem żonę: — Czy uważasz, że wieczór był udany? — Owszem. — Myśmy się także dobrze bawili. Ale pani Keser miała fatalną suknię, zauważyłaś? — Nie zwróciłem uwagi, słyszałem tylko, żeś się nią zachwycała. — Mój Boże, czego się z uprzejmości nie mówi. A wi- działeś ten straszliwy dekolt pani Nieswandt? Powiedziałem żonie dobranoc i naciągnąłem kołdrę na uszy. 392 Nagłówki partnerzy moi, panowie dziennikarze, nie prowadzili klasztornego trybu życia. Walka konkurencyjna była ostra i bezlitosna. Główne źródło dochodu poszczególnych gazet stanowiły ogłoszenia; przemysł dawał je przede wszystkim pismom o wysokich nakładach. Przy kolportażu wielką rolę odgrywał handel uliczny. Ci, którzy umieli najgłośniej i najbardziej sugestywnie wykrzykiwać sensacyjne tytuły, sprzedawali największą ilość egzemplarzy. Sam koncern Springera zatrudniał kilkudziesięciu dobrze płatnych dziennikarzy, których jedynym zajęciem było wymyślanie najbardziej przyciągających nagłówków. W niesmacznych tytułach zaopatrzonych w wykrzykniki i znaki zapytania przodowała „Bild-Zeitung", której na- kład dochodził do miliona egzemplarzy. Przeciętny szary człowiek kupował bezmyślnie gazetę i zdawało mu się, że w ten sposób bierze udział w życiu publicznym. Kiedy się go pytało, co przeczytał, okazywało się często, że w pamięci pozostawały mu tylko sensacyjne, jaskrawe, kolorowe tytuły oraz tanie kawały. O tym, co szarego człowieka naprawdę dotyczyło, gazeta wcale nie pisała, albo też pozostawało nie zauważone wśród takich tytułów, jak: „Morderstwo seksualne na autostradzie", „Rodzice zadręczyli na śmierć dziecko", „Pozorna ciąża artystki" „Napad na bank" i tak dalej, i tak dalej. Dziennikarze uganiali się codziennie za sensacją, za niezwykłymi wydarzeniami. Kamera była nieodzowna, za artykuł ze zdjęciami można było dostać większe honora- rium. Ale zdjęcie musiało być dostosowane do opisu, mu- siało budzić dreszcz grozy, przerażenia, zachwytu lub podziwu. Miesiącami prasa opisywała wyraz twarzy jakiejś pary królewskiej, snuła najbardziej fantastyczne domysły w związku z nieobecnością następcy tronu. Miliony śledziły historię Nitribitt, prostytutki zamordo- wanej we Frankfurcie nad Menem. Gazety rozpisywały się 393 bez końca o luksusowym trybie życia tej „damy", poda- wały szczegóły jej przygód i awanturek miłosnych oraz na- głej śmierci. Mord prostytutki wypełniał przez szereg dni szpalty pism i pisemek. Miliony czytały o kaprysie jakiejś dziewczyny, której wannę jakiś playboy napełnił perlistym szampanem. Wszystko to pociągało za sobą fatalne skutki. Coraz częściej zdarzało się, że szary człowiek znajdował w teczce szkolnej swojej córki więcej pieniędzy, niż zara- biał miesięcznie, i otrzymywał potem od policji informację, że dziewczyna należała do bandy złodziei i włamywaczy nazywanej „Callgirl-Ring". Niejeden ojciec dowiadywał się z przerażeniem, że syn jego brał udział w napadzie podob- nym w każdym szczególe do tego, który niedawno opisała z najdrobniejszymi detalami jego gazeta. Jako oficer prasowy miałem dbać o to, by Bundeswehra dawała jak najmniej okazji do sensacyjnych nagłówków i tytułów. Ale nieszczęśliwe wypadki i złe traktowanie dostarczały dostateczną ilość materiału, reporterzy doma- gali się dokładnych informacji, fotosów, zasypywali mnie pytaniami. Starałem się nie podawać szczegółów zbyt dra- stycznych, zbyt prawdziwych. Mimo to na łamach pism Bundeswehra znajdowała się zawsze obok prostytutek, gangsterów, uczestników napadów i playboyów. Praca moja nie była do pozazdroszczenia. Pewnego razu rozmawialiśmy o prasie i przerzucając różne pisma i magazyny ilustrowane stwierdziliśmy zgod- nie, że fotosy na pół nagich dam na stronach tytułowych niektórych pism początkowo może się podobały, ale powta- rzane do znudzenia — budzą odrazę. Jakiś kapitan dorzucił: — Mimo to można chyba stwier- dzić, że jesteśmy informowani dobrze i szczegółowo. Za czasów Hitlera tak nie było. Zareplikowałem z oburzeniem: — Czytuję te same pisma co pan. I pozwolę sobie na mały przykład: „Siiddeut- sche Zeitung" w numerze z 19 listopada 1958 roku przy- 394 niosła wiadomość, że „Innere Fuhrung *", hrabia Baudissin oraz jeden z jego oficerów, kapitan Kiessling, odpowiadając w Getyndze na pytania profesorów i inspektorów szkol- nych oświadczyli, iż dla żołnierza Bundeswehry żołnierz amerykański powinien być bliższy niż żołnierz niemiecki po tamtej stronie. Czytaliście o tym panowie? — Nie — zabrzmiała zgodna odpowiedź. — Następny przykład: 2 grudnia „Tagesspiegel" przy- niósł wiadomość o oświadczeniu generała Róttigera, że żołnierz Bundeswehry nie ma prawa sprzeciwić się wcieleniu go do jednostki atomowej. Czytali to panowie? — Nie. Na wszystkie dalsze moje pytania padała ta sama odpo- wiedź. Zapytałem w końcu: — 15 stycznia Franz Josef Strauss wygłosił przemówienie w stowarzyszeniu „Rhein- -Ruhr-Klub". Kto z panów o nim słyszał? Nie słyszał nikt, więc przytoczyłem wiadomość „Frank- furter Allgemeine Zeitung" z 21 stycznia, że inspektor generalny Heusinger raz jeszcze, podobnie jak Strauss, opowiedział się za bronią atomową dla Bundeswehry. — Chyba o tym panowie słyszeli? — zapytałem. — Nie, nie słyszeliśmy. Ale po co te pytania? — Chwileczkę, jeszcze nie skończyłem. 27 stycznia, a więc wczoraj, „Frankfurter Allgemeine Zeitung" przy- niosła wiadomość o brytyjskim środku trującym o nazwie ,,Botolinus-Toxin". Jedna łyżka tej trucizny wlana do wodociągów może zabić milion ludzi. Czy któryś z panów czytał ten artykuł? — Nie. Ale niech nam pan powie, do czego pan zmierza? Takimi pytaniami mógłby pan nas zasypywać do rana. — Nie, wystarczy. Już kończę. Jeszcze tylko takie pyta- nie: 14 stycznia był dla Bundeswehry „czarnym dniem". * Wchodzi w skład Oddziału d. s. Personalnych i Wychowania Politycznego i zajmuje się zagadnieniami wychowania polityczne- go w Bundeswehrze. — Przyp. red. 395 Podczas ćwiczeń lotniczych mieliśmy dziewięciu zabitych, czterech ciężko rannych. O tym panowie chyba czytali? — Oczywiście — przytaknęli chóralnie. — Doskonale. Tego samego dnia fabrykant mebli Mug- genthaler skazany został na sześć miesięcy więzienia za przekupywanie niektórych pracowników naszego punktu zaopatrzenia w Koblencji. Chyba to również panom wia- domo? — Oczywiście. Gazety rozpisywały się na ten temat. — Doskonale. A teraz pytanie ostatnie. Dziś wyczyta- łem, że prokuratura Bonn wystąpiła ze skargą przeciw pułkownikowi von Loeffelholzowi, oskarżając go o ła- pownictwo. Znam Loeffelholza i nie wierzę w to. Panowie o tym słyszeli? — Przecież to była sensacja dnia. — Otóż to. Mamy przykład, jak prasa może pracować dobrze, a jak źle. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób podaje się wiadomość. Czy krzykliwie, na naczelnym miejscu, czy też niepostrzeżenie, drobnym drukiem. Wszyscy spojrzeli na mnie ze zdumieniem. Z takiego punktu widzenia jeszcze nigdy nie traktowali dziennikar- stwa. Przed rozstaniem zwróciłem się jeszcze do oficera, który wypowiedział pogląd, że zdaniem jego prasa informuje dobrze i szczegółowo. W ubiegłym tygodniu urządziliśmy tutaj konferencję prasową. Nasz generał Huth skarżył się, że w Badenii nie ma dostatecznej ilości lotnisk, a do lotnic- twa zgłasza się stosunkowo niewielu ochotników. Wiadomo to panu? — Nie. Huth to powiedział? Niemożliwe. — Przykro mi, ale tak było. Siedziałem obok niego. Gdyby dziennikarze ogłosili, co faktycznie powiedział, wy- wołaliby wielkie poruszenie. Nie napisali ani słowa, ponie- waż major Kroll, oficer prasowy rejonu Stuttgart, prosił ich wraz ze mną, żeby tego nie czynili. 396 — W głowie mi się nie mieści, żeby generał Huth był taki nieostrożny. Wruszyłem ramionami. Nie powiedziałem memu roz- mówcy, że na konferencji doszło na tym tle do gwałtownej sprzeczki. Narada w Bonn Linia kolejowa z Bazylei przez Karlsruhe do Bonn, Kolonii i dalej do Amsterdamu należy do najpiękniejszych w Republice Federalnej. Jedzie się przez malowniczą doli- nę Renu, wzdłuż winnic, ruin starych zamków i stromych skał. Jechałem do Bonn wieczornym ekspresem. Byłem sam w przedziale pierwszej klasy, mogłem więc przygotować się należycie do narady w Bonn. Zapadła już noc, światło księ- życa odbijało się w falach Renu, raz po raz odrywałem się od swoich dokumentów i podchodziłem do okna. Myśli mo- je krążyły bezustannie dookoła pułkownika von Loeffel- holza, oskarżonego przez prokuraturę o łapownictwo. Po- licja kryminalna już nieraz zjawiała się w koblenckiej intendenturze ze względu na podejrzane afery. W związku z odbudową Bundeswehry przechodziły z rąk do rąk olbrzymie sumy. Wpłacał je podatnik, wpływały do kasy państwowej, a przemysł umieszczał je w swoich skarbcach. Przy tej okazji zawieruszył się niejeden banknot. A więc Loeffelholz był teraz oskarżony o ciężkie prze- stępstwo. O to, że przyjął od przemysłu do własnego prywatnego użytku komfortowy samochód oraz inne cenne prezenty. Należy tu dodać, że zajmował w Bundeswehrze wysokie stanowisko: kierował resortem motoryzacji w no- wej armii. Po każdym spodziewałbym się łapownictwa, ale nigdy po Loeffelholzu. Znałem go dobrze. Byłem przekonany, że nie mogę się mylić. I rzeczywiście nie pomyliłem się. 397 Jeżeli wyprzedzam teraz wypadki, to czynię to tylko dlate- go, by zaniknąć rozdział o jednym z moich nielicznych przełożonych, którego naprawdę ceniłem i szanowałem. Proces przeciwko Loeffelholzowi wlókł się długie lata. Dopiero w sierpniu 1963 roku zachodnioniemiecki „Tages- spiegel" przyniósł krótką notatkę, z której wynikało, że z trzynastu oskarżeń o łapownictwo w mocy pozostało tylko jedno; przy czym chodziło o sumy nie przekraczające stu pięćdziesięciu marek, wydatkowane przez przemysł na obiady jego przedstawicieli z Loeffelholzem. Olbrzymie nagłówki z 1959 roku zmalały teraz do krótkiej wzmianki, ale cel swój osiągnięto: usunięto niewygodnego oficera, a przy tej okazji stworzono pozory, iż Bundeswehra prze- strzega porządku i skrupulatności nawet wtedy, kiedy sprawa dotyczy oficera wysokiej rangi. Warto tu jeszcze wspomnieć, że wkrótce bardzo niejasne interesy zmusiły samego ministra do ustąpienia. Wrócę jeszcze do tej sprawy. Jechałem zatem wieczornym ekspresem do Bonn na naradę oficerów prasowych, która wyznaczona została na 29 i 30 stycznia 1959 roku. Przewodniczył jej pułkownik von Loringhoven. Oświa- dczył w słowie wstępnym, że akcja „Walczmy ze śmiercią atomową" niestety jest jeszcze uprawiana. Chodzi "teraz 0 to, by zwalczać ją wszystkimi środkami. Już od dawna godziłem się nie ze wszystkim. Nie mo- głem na przykład potępiać ludzi, którzy nie mieli ochoty za przykładem Hirosimy i Nagasaki zostać spalonymi lub „napromieniowanymi". A teraz tenpułkownik von Loring- hoven wypowiada się z pogardliwym cynizmem o tych, którzy przyłączyli się do akcji „Walczmy ze śmiercią ato- mową". Pan von Loringhoven poinformował nas z nie- ukrywaną radością, że minister zażądał ukarania znanego 1 popularnego pastora Niemóllera za obrazę Bundeswehry. I w tym wypadku chodziło o bombę atomową. Martin Nie- móller, wysoki dostojnik kościelny, wygłosił przemówienie 398 na temat masowych mordów i masowych morderców; minister zażądał ukarania protestujących protestantów. Pułkownik von Loringhoven, arogancki i zarozumiały, podziałał na mnie tak odpychająco, że powziąłem zamiar nieprzeciwstawiania się wspomnianej akcji. Od tego roz- począł się mój wewnętrzny opór przeciw moim przeło- żonym. Z obecnej narady wyciągnąłem jeszcze inne wnioski. Przecież to, co przed chwilą usłyszałem, nie dało się już wytłumaczyć jako wystąpienie samorzutne, na własną rę- kę. Było bezsporne, że reprezentant ministerstwa wyraża oficjalny pogląd rządu. Zrozumiałem, że wszystkie moje nadzieje były iluzoryczne, że ci ludzie nigdy nie byli zwolennikami prawdziwej demokracji — w takiej postaci, w jakiej ją sobie wyobrażałem. Moje skromne wysiłki w kierunku zmiany stosunków na lepsze wydały mi się teraz walką z wiatrakami. Mimo to nie zrezygnowałem z nich. Ale to, co ograniczało się dotychczas tylko do kryty- ki, stało się z biegiem czasu negacją i. wreszcie buntem. Równocześnie zacząłem wątpić w siebie i w mój zawód, szukać jakichś ideałów, które by mi przywróciły pewność siebie. Przecież wszystko nie mogło być z gruntu złe, cy- niczne, wymierzone przeciwko ludziom, którzy nie chcieli żyć w ustawicznym strachu przed bombą atomową. Podczas narady była również mowa o dziesiątej rocznicy utworzenia NATO, która miała być obchodzona uroczyście w dniu 4 kwietnia. W czasie ;pauzy zapytałem jednego z moich sąsiadów, jakie wyznaczono nam zadania w związ- ku z tym jubileuszem, ponieważ nieuważnie wysłuchałem informacji udzielonych na ten temat. Dopiero po zakończe- niu narady zapoznałem się w pociągu z pewnymi szczegó- łami uwidocznionymi w protokole, który każdy z nas otrzy- mał. Do końca roku mieliśmy wyszkolić około pięciu ty- sięcy oficerów rezerwy. Poza tym otrzymaliśmy polecenie werbowania dalszych rezerwistów, ze szczególnym uwzglę- dnieniem ludzi mających kontakt z młodzieżą. Natrafiłem 399 w protokole na taki ustęp: „Należy popierać współpracę z partiami, jednak pożądane jest unikanie zbyt bliskich kontaktów z SPD. Pan Erler wypowiedział się niedawno w mieście Wetzlar jednoznacznie przeciwko wojnie atomo- wej, obowiąizkowii służby wojskowej i NATO". Pociąg przejeżdżał właśnie obok skalnego masywu Lo- reley. Jak zazwyczaj, kiedy tędy przejeżdżałem, zanuci- łem — byłem przecież sam w przedziale — starą pieśń o Loreley. Nasyciwszy się romantycznym widokiem, znowu zagłę- biłem się w lekturze protokołów. Major Husch z minister- stwa wywodził, co następuje: „Należy jeszcze bardziej związać z nami Towarzystwo Wiedzy Wojskowej. Od 1 kwietnia 1959 roku wszyscy oficerowie i kandydaci otrzy- mywać będą czasopismo «Wehrkunde». Koszty pokryje Bundeswehra. Podobnie jak koszty zjazdów i spotkań. Przy rozliczaniu nie należy tego księgować jako wydatki na ho- tele i wyżywienie oficerów rezerwy, lecz jako sumy wydat- kowane na grupę studentów". Przypomniałem sobie sprawę Loeffelholza i mimo woli się uśmiechnąłem, po czym zacząłem/w dalszym ciągu wertować protokół. Podpułkownik Mittelstadt składał sprawozdanie z podróży do Stanów Zjednoczonych. Jego tezy i spostrzeżenia miały służyć za materiał do naszej przyszłej pracy. Dotyczyły „Wojny psychologicznej". We- dle tych tez należało odróżnić „namowę" od „celowej ak- cji psychologicznej". W tym celu zaplanowaino stworzenie jednostek zajmujących się sprawami ulotek i propagandy radiowej. Dawny pracownik do spraw propagandy w Wehr- machcie, niejaki pan Giinter Heising, ofiarował swoje usłu- gi jako doradca. Zadaniem naszym było wynalezienie od- powiednich ludzi do tej pracy. Wysokimi poborami na- leżało ich zachęcić do tej akcji. Pociąg dojeżdżał do Moguncji. Próbowałem uporządko- wać jakoś moje myśli. Ale w tym chaosie, wobec sprzecz- 400 nych ze sobą tez i poglądów, było to wręcz niemożliwe. Nie ulegało wątpliwości, że coś tu nie jest w porządku. Przed zakończeniem narady zamieniłem jeszcze kilka słów z podpułkownikiem Sewingiem z dowództwa sztabu. Był kiedyś duchownym, zapytałem go więc, co myśli o Niemollerze i o broni atomowej dla Bundeswehry. Po długim namyśle odparł cichym głosem: — Czuję do tej potwornej broni odrazę. Tylko rząd ogólnoświatowy mógłby nas z tego wyplątać. Zaskoczony tymi słowami zapytałem: — Rząd ogólno- światowy? Czyż taki cel nie przyświeca komunistom? — Nie, drogi panie Winzer. Tak tego nie rozumiałem. Mówiąc o rządzie ogólnoświatowym miałem na myśli coś w rodzaju ONZ. — A Niemoller? — Pan Niemoller był kiedyś oficerem, teraz jest du- chownym. W tym zawodzie czuje się lepiej. — Pan też był kiedyś duchownym, panie pułkowniku, prawda? — Owszem, ale nie wiem, czy moja metamorfoza da ten sam skutek, co przemiana pana Niemóllera. Pociąg zajechał do Karlsruhe. Schowałem protokół do teczki, wziąłem taksówkę i pojechałem do domu. Protokół ten do dziś dnia przechowuję. Dziewięć milionów na koszty werbunku Jako oficer prasowy, nie miałem właściwie ściśle okre- ślonych godzin służbowych. Kiedy oficerowie sztabowi dawno już byli w domu, kładli się spać, ja tkwiłem jeszcze przy telefonie, konferowałem w redakcjach z dziennika- rzami, przemawiałem na zebraniach. Za to następnego dnia nie musiałem, jak inni, siedzieć już o ósmej rano przy biurku. Często wzywał mnie generał, aby pomówić ze mną 36 — Żołnierz trzech armii 401 na temat tego, co gazety donosiły o Bundeswehrze. Jeg zdaniem na przykład nawet furażerka należała do spra tajnych. Musiałem mu tłumaczyć, dlaczego rano nie przj chodzę punktualnie do bioira; zawsze potrząsał z niezadc woleniem głową i oświadczał z dezaprobatą: ¦—- Dawnit tego nie bywało. — Ale dawniej nie bywało również oficerów prasowycl którzy wieczorami musieliby wygłaszać pogadanki z prze źroczami, uprawiać propagandę na rzecz obowiązku służb wojskowej. — Ma pan rację. Dawniej było inaczej. , — Tak jest, panie generale. Może i u nas będzie kiedy inaczej. — Ale dopiero wtedy, kiedy zrobimy koniec z tą bud. w Bonn. Czym jest dzisiaj generał? Zrezygnowałem z odpowiedzi, której zapewne się ni< spodziewał, ponieważ po chwili zmienił temat i zaczął bia dać nad brakiem ochotników w lotnictwie. Na ostatniej konferencji prasowej w Karlsruhe genera mówił o tym zupełnie otwarcie, podobnie jak trzy tygodnit temu generał Kammhuber. Podobno Kammhuber zosta później pouczony przez ministra Straussa, że takie nega- tywne stwierdzenie stanu rzeczy nie może być korzystn< dla sprawy werbunku. Niestety to pouczenie ministra ni< dotarło do nas. Poruszyłem tę sprawę na kolejnej naradzie w Bonn Oczywiście sytuacja nie uległa poprawie, ochotnicy ni« zgłaszali się w dalszym ciągu. Polecono więc wielkiej ham- burskiej firmie reklamowej zrobienie nowoczesnych, bar- dziej sugestywnych plakatów werbunkowych. Przedkła- dając nam zbiór tych plakatów oraz wyjaśniając dalsze plany, podpułkownik Hauschild ze sztabu Bundeswehry oświadczył rozpromieniony: — W tym roku wydamy na cele werbunkowe dziewięć milionów marek. Jest to wpra- wdzie suma mniejsza od tej, jaką na reklamę środków do prania wydaje firma Henkel, która dysponuje na ten cel 402 sumą trzydziestu milionów, ale większa o cztery do pięciu milionów od kwoty przeznaczonej na reklamę i propagandę przez fabrykę papierosów „Haus Neuerburg". Mimo to nasze dziewięć milionów nie są sumą wysoką, jeżeli się weźmie pod uwagę coraz. większe koszty werbunku. Ma- gazyny ilustrowane żądają za jednostronicowe ogłoszenie od dwudziestu do sześćdziesięciu marek, za plakaty na słupach ulicznych musimy płacić sześćset tysięcy marek. Waszym obowiązkiem jest pomagać mi w tej akcji. Zapytałem: — Jakie dała dotąd wyniki? — Rezultat można uznać za zadowalający. Inna sprawa, że liczba tych, którzy zobowiązali się służyć dłużej, ubiegać się o stopień oficerski i pozostać w Bundeswehrze, jest jeszcze znikoma. — Jak to wygląda w cyfrach, panie pułkowniku? — Tego niestety nie wiem. Ale nie jest to w tej chwili takie ważne. Dlaczego pan o to pyta? — Gdyby było wiadome, ilu w rezultacie tego werbunku wstąpiło do Bundeswehry, można by sobie dokładnie wy- liczyć, ile kosztował każdy zwerbowany, zanim jeszcze przekroczył bramy koszar. Podpułkownik spojrzał na mnie z konsternacją. Po chwili z tryumfalną miną odczytał ostatnie zdanie swego elabo- ratu, które brzmiało: „Pan minister był z dotychczasowej 'pracy zadowolony i obiecał, że opowie się za podwyższe- niem sum na wydatki związane z werbunkiem". Pytaniem swoim niezawodnie zepsułem Hauschildowi całą jego koncepcję. Wyszedł nadąsany, rzucając na od- chodnym: — Zrobimy teraz przerwę na wypalenie papierosa, moi panowie. Jedno było dla mnie pewne. Nie byliśmy w stanie skłonić większej ilości ludzi do wstąpienia do Bundeswehry, tak samo jak fabryki papierosów nie mogły liczyć na to, żeby niepalący pod wpływem reklamy zaczęli palić. Dziewięć milionów na akcję werbunkową przynosiło jed- 26» 403 nak Bundeswehrze pewne korzyści: gazety publikujące ogłoszenia rewanżowały isię przychylnymi artykułami na temat nowej armii. Z narady, która się odbyła, miałem złożyć sprawozdanie generałowi. Wolałbym, gdyby mój przełożony zadowolił się wykazem wydatków, sporządzonym przez Hauschilda, którego kopię otrzymałem. Ale Huth pragnął szczegóło- wych wyjaśnień, musiałem mu tłumaczyć i uzasadniać każdą pozycję. Raz po raz potrząsał głową i powtarzał jak papuga: — Dawniej nie było to potrzebne, dawniej coś takiego nie istniało. 'Kiedy skończyłem swe wyjaśnienia, wrzasnął: — Niech- że mi pan powie, Winzer, mamy dosyć ochotników, czy nie mamy? — Nie wiem, ale wydaje mi się, że mamy ich ciągle je- szcze za mało. — Nie interesuje mnie, co się panu wydaje. Potrzebne mi są cyfry, dowody, fakty. Z cyfr wynika, że mamy w lu- dziach niedobory. Niech mi pan tylko nie odmowie, że musimy uprawiać reklamę na wielką skalę, żeby obudzić zainteresowanie. To bzdura. Kiedy brakuje nam żołnierzy, nie mogę twierdzić czegoś przeciwnego. Jeżeli generał Kammhuber jest innego zdania, to jego sprawa. Niech so- bie gada i robi, co chce, ja się w to wciągnąć nie dam. Zrobił się purpurowy. Miał oczywiście rację. Już od pewnego czasu musieliśmy przydzielić poborowym stano- wiska, które przewidziane były dla zobowiązujących się do dłuższej służby wojskowej. W rezultacie krótki czas służby poborowych nie wystarczył, aby ich zaznajomić z nowoczesnym sprzętem. Problem ten istniał, nie wolno go było nie dostrzegać i lekceważyć. Cyfry mówiły jasno i wyraźnie, że coś tu nie jest w porządku. — Winzer, sami się okłamujemy. Tego dawniej... Generał nie dokończył zdania. Może pomyślał o tym, że dawniej manipulowano również pełnymi dywizjami, cho- ciaż miały, o ile chodzi o liczebność, poważne luki. Gwał- 404 townym rucheni odsunął na bok sprawozdanie, spadło na posadzkę, musiałem je podnieść. Kiedy znalazłem się za drzwiami, natknąłem się na kapi- tana Kesera, który powiedział: — Ależ to dzisiaj długo trwało. Zaszło coś nadzwyczajnego? — Skądże znowu, co miałoby zajść? — Stary wrzeszczał przecież tak straszliwie. — Przynieś mu szklankę mleka, ale już. Keser zerwał się, jakby go osa ukłuła. Pod tym wzglę- dem nic się nie zmieniło. Wszystko funkcjonowało jak dawniej. Powody do rozmyślań W drodze do szkoły i z powrotem dzieci oficerów i pod- oficerów, mieszkające w naszym osiedlu, musiały iść do- bry kawałek pieszo. Amerykanie, rozlokowani po drugiej stronie, byli w sytuacji wygodniejszej: dla ich dzieci urzą- dzono osobną szkołę. Już kilka razy jakiś ekshibicjonista zaczepiał i nagaby- wał małe dziewczynki idące do szkoły. Pewnego dnia córka lekarza sztabowego, doktora Bracha, wróciwszy do domu zalana łzami, przerażona, zaczęła opowiadać o spotkanym łajdaku. Doktor Brach pobiegł natychmiast do pobliskiego lasku i ujął zwyrodnialca. W drodze na odwach policji uJCty wyrwał mu się nagle z rąk i począł uciekać przez wy- soki mur cmentarny. Lekarz ostrzegł go trzykrotnie, po czym strzelił w jego kierunku. Nigdy w życiu nie trafił do żadnego celu — tym razem strzał był śmiertelny. Zabity był już wielokrotnie pociągany do odpowiedzial- ności za przestępstwa natury seksualnej, ale wymierzano mu łagodne kary i mógł dalej uprawiać swój proceder. Lekarz został oskarżony o zabójstwo. Pewnego dnia wezwał mnie generał i oświadczył: 405 — Ludzie odetchnęli z ulgą, że nareszcie ta świnia prze- stanie być postrachem dzieci. Policja była wobec tego łaj- daka bezradna. A teraz naszemu lekarzowi sztabowemu grozi więzienie. W jaki sposób można by mu pomóc? — Trzeba wytworzyć odpowiedni nastrój. Można by to osiągnąć przez listy czytelników. — Jak pan to rozumie? — Zupełnie prosto; trzeba zasypać prasę listami doma- gającymi się wyroku uniewinniającego. Poza tym spróbuję umieścić artykuły w obronie doktora Bracha. — Niech pan robi, co pan uważa za słuszne. Teraz może się pan wykazać. Udałem się do Hansa Schlitza, fotoreportera jednego z magazynów ilustrowanych, którego córkę również ów zwyrodnialec zaczepiał. — Słuchaj no, powinieneś napisać artykuł, w którym jako ojciec zwróciłbyś uwagę, że nie doszłoby do całego tego nieszczęścia, gdyby zwyrodnialec znalazł się wcześ- niej za kratkami. — Myślałem już o tym, ale potrzebne są mi pewne szczegóły. Mógłbyś mi umożliwić rozmowę z doktorem Brachem? Doszło do tej rozmowy. Niestety Schl&tz nie opublikował tego, cośmy ustalili: zaopatrzył tylko swój artykuł kilko- ma zdjęciami ukazującymi miejsce zbrodni-oraz zdjęciem doktora Bracha. Następnego dnia gazeta „Badische Neueste Nachrich- ten" podniosła straszliwy 'krzyk. Nie zaatakowała kolegi Schlitza, lecz oficera prasowego Grupy Lotniczej Połud- nie, który rzekomo usiłował wpłynąć na wyrok sądu. Pis- mo twierdziło, że byłem inspiratorem Schlitza. W związku z tym zaprosiłem redaktorów czterech gazet w Karlsruhe na konferencję ze Schlitzem i lekarzem szta- bowym. Nazajutrz „Badische Neueste Nachrichten" przyniosły dalszy wściekły atak na moją osobę, zarzucając mi, że 406 chciałem uczestnikom konferencji zaprezentować „wyboro- wego strzelca" Bracha. Gazeta okazała całkowity brak zrozumienia, gdy wszystkie pozostałe pisma zrozumiały mnie należycie. Uważając, że zostałem zaatakowany niesłusznie, zapro- siłem redaktora naczelnego „Badische Neueste Nachrich- ten" na konferencję do sztabu Grupy Lotniczej. Zjawili się na niej: generał Huth, pułkownik Henning, doktor Leser, doradca prawny Grupy Lotniczej, oraz ja. Rezultat był jednoznaczny. Doktor Haendle oświadczył gotowość opublikowania sprostowania. Miałem pełne pra- wo żądać tego. Na odchodnym doktor Haendle zapytał: — Panowie stanowczo obstają przy tym? Nasz doradca prawny skinął głową, a ja powiedziałem: — Oczywiście, obstajemy. Inaczej cała nasza długa konferen- cja zostałaby pozbawiona sensu. Razem z redaktorem Haendlem wyszli na korytarz Huth i Henning. W obawie, żeby obrotny dziennikarz, zmuszo- ny do sprostowania, nie zaatakował Bundeswehry na innym odcinku, generał oświadczył: — Drogi doktorze Haendle, dajmy temu spokój. Rezygnujemy ze sprostowania. Sprawa została wyjaśniona i na tym koniec. — Jak pan sobie życzy, panie generale. Ukłoniwszy się grzecznie, naczelny redaktor przeszedł koło mnie ze zjadliwym uśmiechem. Kłamstwo, które opu- blikowano na łamach jego pisma, nie zostało odwołane. Mój przełożony, który na początku sprawy polecił mi przyjść nieszczęsnemu doktorowi Brachowi z pomocą, nie wyciągnął z przegranej bitwy konsekwencji, opuścił pole walki. Wrócił do swego pokoju, przekonany, że zrobił to dla dobra Bundeswehry. Doradca prawny doktor Leser powiedział na odchodnym: •— Po co mnie w ogóle wzywano na tę konferencję, jeże- li cała sprawa skończyła się na niczym? Znowu przypomniałem sobie pułkownika von Loeffel- holza, który miał odwagę zaryzykować i wszystkie meldun- 407 I ki przeciw mojej osobie wyrzucił do kosza. Przypomnia- łem sobie również, jak pułkownik Loeffelholz jednym po- ciągnięciem pióra przekreślił sprawę trzydziestu chłopa- ków z Hitlerjugend, których wbrew wyraźnemu rozkazowi pozostawienia ich na froncie odtransportowaliśmy do kraju. Sprawa incydentu z redaktorem Haendlem nie była jedynym skandalem. Pewnego dnia miałem coś do załat- wienia w ministerstwie. Właśnie siedziałem przy filiżance kawy z pułkownikiem Schmucklem w jego pokoju, kie- dy zadzwonił telefon. Schmuckle podniósł słuchawkę. Po chwili zawołał: — Tak jest, panie ministrze. Natychmiast, panie ministrze. Zerwał się ze swego miejsca i rzucił do mnie: — Minister mnie wzywa. Proszę zaczekać, za chwilę wrócę. Podbiegł do drzwi, ruszył kłusem przez korytarz pro- wadzący do gabinetu ministra. Patrząc w ślad za nim, po- myślałem sobie: kiedyś uczono nas, że bieganie jest poniżej godności oficera. A teraz pan minister, były porucznik re- zerwy, wzywa do siebie pułkownika, byłego dowódcę jednostki artylerii, i pan pułkownik pędzi do pana ministra Straussa jak świeżo upieczony rekrut. Czyżby na tym po- legał nowy styl? Przysiedli się do mnie kapitan Hauschildt i jakiś oficer, czekaliśmy we trójkę na powrót pułkownika Schmuoklego. Kiedy się zjawił, zawołał: — Mam tego gówna po uszy. Najchętniej dziś jeszcze wróciłbym do dziennikarstwa. Można w tym bałaganie zwariować. — Cóż się takiego stało, panie pułkowniku? — Stało się coś idiotycznego. Panowie z pewnością znają byłego generała spadochroniarzy, Studenta. Proszę sobie wyobrazić, że ludzie będący zwolennikami akcji „Walczmy ze śmiercią atomową" kolportowali listę jej zwolenników i ten kretyn Student wpisał się na nią. Podobno wypowie- dział się w dodatku przeciw bombie atomowej jako broni masowej zagłady. Teraz przeciwnicy bomby chodzą od do- 408 do domu, pokazują podpis generała. Choć Student jest generałem w stanie spoczynku, krok jego godzi dotkliwie w całą naszą koncepcję. Ktoś musi natychmiast do niego pojechać i skłonić go do wycofania podpisu. .— A jeżeli nie zechce? .__ Wtedy sięgniemy po inne środki. Student miał kie- dyś wypadek samolotowy, po którym pozostała mu na gło- wie potężna blizna. Jeżeli będzie obstawał przy swoim, ogłosimy w prasie, że jest obłąkany. Schmiickle był uszczęśliwiony swoim pomysłem i pewny, że wdzięczność ministra go nie ominie. Okazało się później, że generał Student istotnie nie miał ochoty, żeby go oficjalnie ogłoszono za wariata tylko dlatego, że raz w ży- ciu myślał trzeźwo, wtedy kiedy podpisywał listę prote- stacyjną. W rezultacie wycofał swój podpis. Szantaż ten wzbudził we mnie odrazę. Uważałem, że nie chodzi tu tylko o generała, lecz o coś ważniejszego. Wszy- scy oni tutaj gadają o koleżeństwie, zaszczytnych ranach, odznaczeniach, wierności na wieki, współczuciu dla tych, którzy dla ojczyzny stracili zdrowie i tak dalej, i tak dalej. A teraz odniesiona przez generała rana miałaby stać się dowodem, że tylko obłąkani mogą być przeciwnikami bom- by atomowej. Mdliło mnie jeszcze z obrzydzenia, kiedy już siedziałem w wagonie. Po przybyciu do Karlsruhe spotkałem przed naszym osiedlem kapitana Streitbergera, który brał udział w walkach o Monte Cassino i stracił tam wszelkie złudze- nia. Teraz pracował znowu jako fachowiec budowlany pod dowództwem pułkownika Schallmeyera. Zapytałem go: — Powiedz mi, drogi, co by zrobiono z ge- nerałem, który na rok przed pierwszą wojną zaatakowałby ze swoją dywizją na własną rękę Francję? — Przecież to byłoby zupełnie niemożliwe. — Możliwe czy nie, powiedz mi, jak sądzisz, co by się z tym generałem stało? 409 1 — Prawdopodobnie uznano by go za wariata i zamknię- to, a cesarz przeprosiłby Paryż. — Czy wywołałoby to wojnę? — Chyba nie. — Dobrze, idźmy dalej. Czy doszłoby do wojny, gdyby w roku 1938 jakiś generał na własną rękę wmaszerował do Polski? Załóżmy, że Hitler wystąpiłby natychmiast z przeproszeniem, kazał zamknąć generała w domu waria- tów i dał Polsce jakieś odszkodowanie. — Na pewno nie zrobiłby tego, gdyby ów generał był naprawdę wariatem. Ale dlaczego stawiasz takie idiotyczne pytania? Przecież nic podobnego nie zdarzyło się. — Pytam dlatego, ponieważ dziś mogłoby się to zdarzyć. Więc co by się stało, gdyby jakiś generał rozporządzający bronią atomową nagle wypuścił w kierunku Moskwy rakie- tę z głowicą nuklearną? — Byłaby to całkowita katastrofa. — Tak. Masz rację. Rosjanie z miejsca odpowiedzieliby kontruderzeniem. A u nas utrzymywano by, że to oni napadli. Doszłoby do naszego „kontruderzenia", no i trzecia wojna byłaby rozpętana. Kapitan Streitberger spojrzał na mnie spode łba, uśmie- chnął się i powiedział: — Ależ ty masz pomysły. Kto by zwariował do tego stopnia, żeby wszczynać taką wojnę? — Kto? Słuchaj mnie dobrze, Eberhardzie. Właśnie wra- cam z Bonn. Roi się tam od obłąkańców. Jeżeli już teraz normalnych generałów, którzy są przeciwnikami bomby atomowej, ogłasza się za wariatów, to jak wygląda sprawa naprawdę obłąkanych? Zrozumiałeś minie? — Owszem. Ale to wszystko wydaje mi się nieco prze- sadzone; przecież nie jest tak źle. Doszliśmy do naszego bloku mieszkalnego w całkowitym milczeniu. Na odchodnym zapytałem: — Nad czym obecnie pracu- jesz? 410 — Chcemy w górach Nadrenii przebudować stare sztol- nie na podziemne stanowiska dowodzenia i składy. Wybuchnąłem śmiechem. — Głęboko pod ziemią, praw- da? — Oczywiście. Orientujesz się w tym, przecież sam opracowywałeś te plany zgodnie z żądaniem NATO. — A więc zabezpieczone przed atomem? — Ma się rozumieć. — Na wypadek, gdyby kiedyś jakiś zwariowany generał albo kilku zwariowanych generałów chciało zrobić użytek z bomby atomowej. — Teraz, mój drogi, trudno mi nadążyć za twoimi my- ślami. — Gdyby pogląd twój, wypowiedziany przed chwilą, był słuszny, moglibyście budować boiska i stadiony dla dzieci. Nie gniewaj się, ale nie czuję sympatii do generałów, którzy akceptują bombę atomową. Odszedł zamyślony. Miał dosyć wojny i sądził, że mają jej również dosyć nasi generałowie. Nie był w tym mnie- maniu odosobniony. Ja również przez długi okres czasu uspokajałem tym moje sumienie. Następnego dnia spotkałem kapitana Hasslera. Tkwił od lat w planowaniu i sumiennie spełniał poruczone mu zada- nia. Ale nie mógł awansować przed ukończeniem kursu w Monachium, urządzonego w swoim czasie dla oficerów, którzy rozpoczęli swą karierę od szeregowca. Na kursie tym przepadł. Pamiętam dobrze tę historię. Idąc przez dziedziniec koszarowy Hassler spotkał przy- padkowo feldfebla, z którym był razem na wojnie. Obaj wyszli cudem z katastrofy samolotowej. Uradowani ze spotkania, udali się do kantyny dla podoficerów. Mieli zaledwie czas na wychylenie kufla piwa, toteż zaraz się rozeszli, feldfebel udał się do swojej kompanii, kapitan Hassler do sali, w której odbywał się kurs. Był rozpromieniony, cieszył się jak dziecko, że odnalazł kolegę, którego uważał za nieżyjącego. 411 Po wykładzie wezwano go do komendanta szkoły. Jakiś łajdak doniósł, że widział go w kantynie dla podoficerów. Dowódca oświadczył Hasslerowi, że wobec takiego zacho- wania nie można mu przyznać kwalifikacji na oficera sztabu. — Nie zniosę tego. Napiszę do „Spiegla" albo do „Bild- -Zeitung". Co o tym myślisz, Brunonie? — Nie zrób tego. Dla nich byłaby to nie lada gratka, a ty ukułbyś broń przeciwko sobie. — Przecież to niesprawiedliwość wołająca o pomstę do nieba. Lata całe pełniłem funkcję majora, wszystko było w porządku, a teraz ci ze szkoły odmawiają mi kwalifikacji na majora. Istny dom wariatów. — Tak, Rudi, roi się u nas od wariatów i szaleńców. Poruszę te sprawy w oddziale personalnym, dostaniesz się na następny kurs i zdasz go na pewno. — Nie pojadę już na żaden 'kurs, nie staraj się mi pomóc, mam tego wszystkiego po uszy. Spotkawszy go po upływie dłuższego czasu byłem oczy- wiście ciekaw, co z nim zrobiono. — Nie uwierzysz, ale ciągle jeszcze siedzę w planowa- niu. — Napisz do pełnomocnika wojskowego Bundestagu. — Czytałem o nim w prasie. Gdyby nie dziennikarska notatka, nie wiedziałbym, że to były generał von Grol- mainn. Tu, w naszym sztabie, niikt nie pisnął o nim ani słów- ka. Nikt nie wie, na czym polega jego funkcja, nie ukazały się żadne instrukcje. Bałagan jak wszędzie. — Mimo to napisałbym do niego. — Nie miałoby to żadnego sensu. Skończę służbę w Bun- deswehrze jako kapitan. Nie przypuszczam, żebym siedząc lata na jednym stołku nabawił się ruptury. Nie próbowałem go już przekonywać. Wprawdzie utwo- rzenie kontroli parlamentarnej nad Bundeswehrą odpo- 412 wiadało moim wyobrażeniom o armii demokratycznej, ale po doświadczeniach ostatnich miesięcy kontrola ta wydała mi się bardziej niż wątpliwa. Kapitan Hassler nie wniósł żadnego zażalenia, nie za- chorował ani na rupturę, ani na zawał serca. Kamyczki w mozaice Awans mój na majora nie był niczym nadzwyczajnym. Generał Huth wręczył mi nominację z podpisem ministra Straussa, złożył gratulacje i zapewne czekał na to, żebym się z radości rozpłakał. Był wyraźnie rozczarowany moją odpowiedzią, która brzmiała następująco: — Kiedy w gru- dniu 1944 roku powiadomiono mnie w Prusach Wschod- nich, że dywizja podała mnie do awansu, bardzo mnie to ucieszyło. Z biegiem czasu przyzwyczaiłem się do tego dowodu uznania, panie generale. — Ale chyba mimo to cieszy się pan? — Oczywiście, panie generale, tylko że radość moja nie jest pełna. Wydaje mi się, że można mi było oszczędzić wzięcia udziału w kursie monachijskim, na którym nikt z nas niczego, absolutnie niczego się nie nauczył. Poza tym starym, zasłużonym oficerom, żeby wymienić kapitana Hassler a, odmówiono prawa do awansu, uważając, że brak im odpowiednich kwalifikacji. Mówiąc szczerze, panie ge- nerale, nie podoba mi się to. Huth spoglądał przez okno. Major Berghoff, który za- meldował się wraz ze mną również z okazji awansu, ru- chem głowy wskazał w kierunku drzwi. Zrozumiałem, o co mu chodzi, uderzyliśmy obcasem o obcas i skierowaliśmy się ku wyjściu. Generał odwrócił się i zaproponował: —- A może byśmy się napili koniaku, moi panowie? Kapitanie Keser! Kapitan Keser napełnił doskonałym francuskim konia^ 413 kiem cztery kieliszki. Opróżniwszy je, opuściliśmy pokój generała. W ciągu długich lat służby wojskowej marzyłem zawsze, by zostać sztabowcem. Teraz przyjąłem to obojętnie. Coraz bardziej narastające wątpliwości natury politycznej i woj- skowej nie pozwalały mi się cieszyć. Dnia 13 maja 1959 roku żona moja urodziła syna. Byli- śmy szczęśliwi, chcieliśmy mieć chłopca. Po jakimś czasie przyszły w odwiedziny różne cioty. Zaczęła się paplanina: — Jakie podobieństwo. Wykapany ojciec. Ale także trochę podobny do matki, droga pani Winzer. — Tak — odpowiedzieliśmy — ma coś z nas obojga. — Podobieństwo wprost zdumiewające. A kiedyż zamie- rzacie państwo ochrzcić to maleństwo? — Moje panie! Chłopak jest tak podobny do ojca, że nie będzie ochrzczony. Bo trzeba paniom wiedzieć, że nie nale- żę do żadnego kościoła. — Słyszeliśmy o tym. Ale żona pańska należy do kościo- ła. Więc chyba ochrzcicie państwo dziecko? — Uważam, że nie mam prawa zgłaszać mego syna do organizacji, do której później najprawdopodobniej nie chciałby należeć. Kiedy dorośnie, niech sam rozstrzygnie. Do tego czasu Bóg będzie go miał w swojej opiece i bez chrztu. Tak mi się przynajmniej wydaje. Po takiej mojej wypowiedzi cioty szybko się pożegnały. Dowiedziałem się później, że ilekroć wyjeżdżałem służbo- wo, zjawiały się u mojej żony, nalegając, aby dała ochrzcić dziecko w czasie mojej nieobecności. Chciały nawet spro- wadzić pastora do naszego mieszkania. Nasz Ulrych, choć nie chrzczony, rozwijał się i rósł nor- malnie. Niestety nie mogłem go jeszcze zabrać ze sobą na boisko, na którym odbywał się mecz piłki nożnej między drużyną niemiecką i szwedzką. Zabrałem na ten mecz żonę; jako oficer Buindeswehry, dostałem dwa dobre miejsca 414 w loży. Na życzenie pułkownika Henninga, który był entu- zjastą piłki nożnej, udało mi się zdobyć dla niego i dla generała Hutha zaproszenie na wielki bankiet, mający się odbyć po meczu w restauracji jednego z najlepszych hoteli. Nie pamiętam już, jak się ów mecz skończył. Nie zapo- mnę natomiast tak łatwo czegoś innego. Po meczu pojecha- łem z generałem do hotelu, w którym miał się odbyć ban- kiet. Nagle generał Huth rozmyślił się i oświadczył, że czło- wiekowi na jego stanowisku nie wypada zasiąść przy wspólnym stole z graczami w piłkę nożną. Nie dał się przekonać, kazał się zawieźć do domu. Moje starania o uzyskanie zaproszenia były — okazuje się — zupełnie niepotrzebne. Teraz musiałem jeszcze usprawie- dliwić jego nieobecność niedyspozycją. Niestety nie mo- głem mu powtórzyć, a byłbym to uczynił z przyjemnością, że sportowcy zareagowali na moje oświadczenie słowami: „Chwała Bogu!" W kilka dni później mieliśmy znowu zabawę. Fritz Knip- penberg, obrotny reporter radia południowoniemieckiego, poprosił o wywiad z generałem na temat budowy lotnisk wojskowych w prowincji Badenia-Wittemberga. Z Hu- them i kapitanem Schleierem, który był przewidziany na mego zastępcę, pojechałem do Karlsruhe, do studia radio- wego. Rozegrał się tam istny dramat. Choć Knippenberg postawił dwie butelki koniaku i stracił trzy godziny, wy- wiad, który uzyskał, nie wystarczyłby nawet na kilkuminu- tową audycję. Na zadawane przez Knippenberga pytania Huth nie odpowiadał. Gapił się tylko na przewijającą się taśmę i nie mógł zdobyć się na jako tako sensowne zdanie, zapewne ze strachu, że powie coś nieodpowiedniego. Przy końcu rozmowy i generał, i reporter byli zlani potem. Na odchodnym zapytałem Knippenberga: — Będziesz mógł coś z tego zrobić, jeśli trochę poprzycinasz? — Owszem, ale tylko na naszą audycję sylwestrową. I proszę cię o jedno. Na przyszłość nie częstuj mnie żadny- mi generałami. 415 — Przecież ty sam chciałeś go mieć. — Dobrze, dobrze, ale mogłeś mnie ostrzec. Połóż stare- go do łóżka, potem wpadnij znowu do mnie. W drodze powrotnej pierwszy wysiadł kapitan Schleier, udając się do domu. Należał do najwcześniejszych współ- pracowników sztabu od chwili utworzenia Bundeswehry. W sztabie było stu oficerów z generałem Huthem jako do- wódcą. Po opuszczeniu wozu przez Schleiera Huth zapytał mnie: — Niech mi pan powie, kim jest i jak się nazywa ten kapitan, z którym byliśmy razem? Byłem tak zaskoczony, że generał musiał powtórzyć swo- je pytanie. Przecież było ambicją każdego dowódcy kompa- nii znać po kilku dniach nazwiska swoich stu pięćdziesięciu żołnierzy. Ale nasz generał nigdy nie przekroczył pokoju, w którym urzędował, nigdy nie przestąpił progu innego pomieszczenia służbowego. Szef sztabu, pułkownik Hen- ning, ' "* pod tym względem jego przeciwieństwem, ale wkrótce przeniesiono go na inne stanowisko. Następcą jego został pułkownik Aldinger. Zrezygnował z doskonale płatnej posady w firmie „Telefunken", żeby znowu przywdziać mundur. Dziennikarze słyszeli już o nim niejedno. Że kiedyś w jakimś lokalu w Bonn zostawił tekę z tajnymi aktami, którą jakiś młodzieniec z CDU zaniósł do kancelarii Bun- destagu, co wywołało niemałe poruszenie. Że jest fachow- cem i specjalistą od rakiet i od elektroniki. Ta druga okoli- czność skłoniła prasę do zwrócenia się z prośbą, aby puł- kownik udzielił jej fachowych wyjaśnień. Wedle panują- cego zwyczaju przed rozpoczęciem konferencji prasowych dziennikarze otrzymywali notatkę zawierającą personalia osoby udzielającej im informacji. Na podstawie danych do- starczonych mi przez Aldingera, sporządziłem taką notat- kę. Ale tuż przed rozpoczęciem konferencji musiałem ją przepisać i powielić na nowo, ponieważ pułkownik uznał 416 za wskazane pominąć w notatce swoją służbę w Legionie Condor. Wskazawszy palcem na odnośne zdanie powiedział uprzejmie, ale stanowczo: — Proszę to skreślić. po kilku dniach szef sztabu wezwał mnie do siebie. Na wstępie zapytał: — Czy to możliwe, że rozmawiał pan dzisiaj na korytarzu z dwoma podoficerami? W pierwszej chwili nie mogłem sobie tego przypomnieć, po jakimś czasie jednak odparłem: — Tak jest, panie pułkowniku, to możliwe. Spojrzał na mnie z takim oburzeniem, jak gdybym go głośno i wyraźnie nazwał idiotą. Potem wygłosił coś w ro- dzaju kazania na temat zachowania się sztabowców Bun- deswehry, które załćończył następująco: — Proszę sobie zapamiętać, że oficer sztabowy w żadnym wypadku nie może rozmawiać na korytarzu z podoficerami. Jeżeli któryś z podoficerów ma do pana sprawę, winien zgłosić się do pańskiego pokoju służbowego, oczywiście po uprzednim zameldowaniu się. Zrozumiał pan? Zrozumiałem, ale słowa, które wypowiedział, nie trafiły mi do przekonania. Wróciwszy do mojej kancelarii, zagłębiłem się z powro- tem w lekturze wywiadu udzielonego tygodnikowi „Spie- gel" przez oficerów, autorów referatu „Wojna psychologi- czna". Wywiad ów ukazał się w numerze 39 z 24 września 1958 roku. Widniała przy nim fotografia jednego z uczest- ników rozmowy ze „Spieglem", majora doktora Hermsa. Znałem go doskonale, podczas ostatniej narady w Bonn wygłosił referat na temat wojny psychologicznej. Praw- dziwe jego nazwisko brzmiało Trentsch. Jak wynikało z wywiadu, zajmował się on głównie akcją skierowaną przeciw NRD. Dlatego występował nie pod swoim nazwis- kiem. Postanowiłem podczas najbliższej narady przyjrzeć się bliżej panu majorowi. Rozmyślania moje przerwał młody szeregowiec, który .oświadczył, że chce ze mną mówić: 27 — 2olnlerz trzech armii 417 — Panie majorze, koledzy przysłali mnie do pana z pewną prośbą. — Proszę usiąść. O co chodzi? — Panie majorze, jesteśmy wszyscy objęci obowiązkiem służby wojskowej, ale nasze zajęcia ograniczają się do peł- nienia służby wartowniczej, czyszczenia broni, robienia porządków i znowu stania na warcie. Do innych zajęć do- puszczano by nas tylko wtedy, kiedybyśmy zdecydowali się służyć w wojsku dłużej. — Zdecydujcie się więc! — O nie, panie majorze. Każdy z nas ma swój zawód, każdy chce do niego wrócić. Kiedy jednak po zwolnieniu zaczniemy opowiadać o służbie w lotnictwie, wyśmieją nas, ponieważ przez cały czas służby nie zobaczyliśmy ani jed- nego lotniska. Rozumiemy, że nie wolno nam latać, ale czy nie moglibyśmy przynajmniej z bliska obejrzeć centralne lotnisko? Prośba była równie skromna, jak i słuszna. Nie można się było dziwić, że młodzi chłopcy chcieliby coś poznać. Poza tym po zwolnieniu zapewne nie byliby dobrymi agi- tatorami ochotników, gdyby służba polegała niemal wy- łącznie na staniu na warcie. W trakcie moich rozważań, w jaki sposób zorganizować zwiedzanie, o które młodzi prosili, otworzyły się drzwi; stanął w nich jakiś major. Zobaczywszy siedzącego przy moim stole szeregowca, obrócił się na pięcie, mruknąwszy coś pod nosem. Poprosiłem, aby został, ale wyszedł. Obie- całem żołnierzowi, że postaram się zorganizować wyjazd na lotnisko centralne, oświadczyłem jednak, że decyzja nie należy do mnie. Miał jeszcze jedną prośbę, którą sformułował następu- jąco: — Panie majorze, niektórzy z moich kolegów chętnie poszliby do teatru albo na jakiś koncert. Czy mógłby pan major postarać się dla nich i dla mnie o ulgowe bilety? — Niestety nie, mój chłopcze. Próbowałem już, ale nie 418 mamy na to funduszów. Byłem nawet w teatrze; powiedzia- no mi, że bilety ulgowe mogą być przyznane tylko w ra- mach abonamentu rocznego. — To oczywiście nie dla nas, panie majorze. Przecież nigdy nie wiemy, czy nas nie przeniosą. — Proszę powiedzieć kolegom, że będę się jeszcze o te bilety starał, nie mogę jednak niczego przyrzec. A przy sposobności proszę zapytać kolegów, czy któryś z nich nie reflektowałby na pielgrzymkę do Lourdes. Żołnierz, który był katolikiem, wiedział, że w roku 1858 pewnej dziewczynie w Lourdes podobno objawiła się Matka Boska. Od ćego czasu źródło tamtejsze uchodzi za cudowne, rokrocznie odbywają się pielgrzymki do Lourdes, w których uczestniczą również członkowie Bundeswehry, przy czym Bundeswehra pokrywa koszty dalekiej podróży. Ta moja propozycja nie zainteresowała młodzieńca, któ- remu chodziło tylko o to, by uzyskać możność chodzenia do teatru. Po jego wyjściu zjawił się znowu ów major, który przed chwilą odszedł. — Niepotrzebnie pan odchodził, moja rozmowa z owym żołnierzem była już właściwie skończona. — Ależ panie Winzer, czy pan sobie naprawdę wyobra- ża, że usiadłbym razem z tym szeregowcem przy stole? Są- dziłem, że to jakiś pański osobisty znajomy. W przeciwnym wypadku rozmawiałby z panem na stojąco, prawda? — Myli się pan, panie kolego, żołnierz nie był moim zna- jomym. Każdemu, kto mnie odwiedza, bez względu na ran- gę i stopień służbowy, proponuję, żeby usiadł. Zwłaszcza młodzi mówią swobodniej, kiedy się ich traktuje jako part- nerów; poza tym ów żołnierz nie składał mi żadnego służ- bowego meldunku. Zaskoczony moimi słowami major stał jeszcze ciągle Przed moim stołem. ¦—¦ Niechże pan, panie kolego, siada, bardzo proszę. i :l !¦?• 419 Usiadł z ponurą miną, oświadczając na wstępie, że przy- szedł, aby omówić pewne zagadnienia „Innere Fiihrung". Chodzi o nowe wytyczne „Innere Fuhrung", które mają służyć kształtowaniu „nowego ducha" w Bundeswehrze. Wizyta z Irlandii W przedpokoju generała siedział starszy feldfebel Mol- denhauer. Była to żywa encyklopedia sztabu. Ilekroć gene- rał albo któryś z oficerów miał jakąś wątpliwą sprawę, Moldenhauer znajdował wyjaśnienie, względnie odpowiedź. Miał wszystkie predyspozycje, aby zostać oficerem, ale na stanowisku, które zajmował, uważano go za niezastąpione- go, toteż nikt nie pomyślał o tym, żeby go awansować. Poznałem Moldenhauer a jeszcze w Kołobrzegu na po- czątku mojej służby wojskowej. Należał do nielicznych -^ sportowców, którzy utrzymywali kontakty z Reichswehrą. Potem wcielono go do Wehrmachtu. Ożenił się z jasnowło- są mistrzynią piłki ręcznej Katią Eckelt, zamieszkali oboje w Karlsruhe. Poza służbą nie utrzymywaliśmy z nimi bliższych stosunków, żonie mojej wystarczył krąg małżo- nek oficerów sztabu. Małżonka majora była dla niej damą, żona feldfebla zwyczajną kobietą. Pewnego razu Meldenhauer zatelefonował do mnie i zameldował: — Bru- nonie, jakaś dama czeka na ciebie w kasynie. Kiedy byliśmy sami i nikt nie mógł nas słyszeć, mówili- śmy sobie, oczywiście, ty; kiedy ktoś był w pobliżu, Mol- denhauer przechodził na ton urzędowy i nazywał mnie panem majorem. — Co to za dama? — zapytałem. — Tego nie mogę ci zdradzić. Zejdź prędko na dół, bę- dziesz zaskoczony. Udałem się do kasyna. W skąpo oświetlonym pomieszcze- niu siedziała przy narożnym stole drobna, dziewczęca postać i wyglądała przez okno. Kiedy wszedłem, spojrzała 420 na mnie wielkimi ciemnymi oczyma. Znałem te oczy, po- znałem tę twarz, choć tyle lat nie widzieliśmy się; to była Ewa Gross z Kołobrzegu. — Ewuniu, Ewuniu, mój Boże, skąd ty się tutaj wzię- łaś? — Oto wszystko, co potrafiłem ze siebie wykrztusić. Stanęły mi przed oczyma owe dni, w których rozwrze- szczane ciemne typy z SA zdemolowały kancelarię adwoka- ta żydowskiego Grossa w Kołobrzegu. W uszach zabrzmia- ły mi słowa dziewczyny, która mi fczepnęła, że ojca jej za- wleczono do obozu pracy. Potrafiłem wtedy zdobyć się jedynie na nic nie znaczącą pociechę, że któregoś dnia wró- ci, bo przecież nie dopuścił się żadnego przestępstwa. A po- tem nadeszła wiadomość, że „Żyd" Gross nagle umarł, oraz rozeszła się plotka, że wbrew gwałtownym sprzeci- wom hitlerowców pogrzebał go pastor ewangelicki Hinz z Kołobrzegu, ponieważ nie można było znaleźć w całym mieście żadnego rabina. Co myśmy wtedy uczynili? Nic. Zupełnie nic! Zdoby- liśmy się jedynie na to, że nie zerwaliśmy całkowicie znajo- mości z Ewą Gross. W dalszym ciągu kłanialiśmy się jej, spacerowaliśmy z nią czasami po parku przy dźwiękach orkiestry kuracyjnej. I byliśmy z tego nawet nieco dumni. Traktowaliśmy tę naszą postawę jako protest. Na wię- cej nie było nas stać. Wkrótce zaczęły się manewry, wybuchła wojna. Straci- łem Ewę Gross z oczu. I oto siedziała teraz przede mną, patrzyłem na jej zestarzałą, ale ciągle jeszcze delikatną i mądrą twarz. Uśmiechnęła się do mnie na powitanie z ta- ką swobodą, jakbyśmy się niedawno widzieli. Uśmiechała się tak prosto i naturalnie, jak gdyby chciała przerzucić most nad owymi potwornymi czasami, kiedy to zupełnie straciliśmy ze sobą kontakt, jakby pragnęła nawiązać do ostatniej rozmowy prowadzonej w jej domu, dokąd ją od- prowadziłem po koncercie. Zadałem jej niemądre pytanie: — Skąd się tu wzięłaś? — 421 A przecież należało zapytać: jak ci się udało uniknąć ko- mory gazowej? Odpowiedziała spokojnie, prosto, nie uskarżając się: — Pamiętasz może, że zamordowano wtedy mego ojca? Nie chcąc wracać do owych czasów, nie powiedziała, że udało jej się z wielkimi trudnościami uciec za granicę, lecz zaczęła opowiadać: — Mieszkam w Irlandii. Bardzo to piękny kraj, ludzie traktują mnie dobrze. Jestem nauczy- cielką, praca daje mi wiele zadowolenia. Ale odczuwam nostalgię, więc przyjechałam na wakacje do Niemiec. Kie- dy się przypadkiem dowiedziałam, że mieszkasz w Karls- ruhe, przybyłam, żeby ci powiedzieć dzień dobry. Słuchałem w milczeniu, ale w jej wyrazie twarzy gorącz- kowo szukałem wyrzutu, chłodu, potępienia. Nie znalazłem tego. Nie było również wyrzutu czy skargi w jej słowach. Mówiła poprawnie po niemiecku, zachowała dobry akcent i właściwy szyk zdań. Ta dziewczyna — była dla mnie dziewczyną sprzed łat — tęskniła za swoją ojczyzną, za krajem, który i jej, i jej rodzinie wyrządził najstraszliwszą krzywdę. Wstrząsnęło to mną, dla niej natomiast było rzeczą samo przez się zrozumiałą — bez względu na to, co jej ta „ojczyzna" wyrządziła. Zaczęliśmy rozmawiać o dawnych minionych czasach, zarzucając się nawzajem pytaniami: „Pamiętasz? Przypo- minasz sobie?" Wszedł żołnierz z meldunkiem, że wzywają mnie do te- lefonu. Telefon był z Bonn. Zwracano moją uwagę na „Akcję rocznika 22" oraz tych, którzy sprzeciwiają się słu- żeniu, w wojsku. Ludzie ci zamierzali urządzić na terenie Karlsruhe demonstrację. Miałem wziąć w niej udział po cywilnemu i porobić odpowiednie notatki, aby można wy- stąpić przeciw poszczególnym mówcom. Rocznik 1922 sprawiał nam wyjątkowo dużo kłopotu. Należący do niego powołani zostali w roku 1939 i uczestni- czyli w wojnie od pierwszego do ostatniego dnia. Rocznik ten miał procentowo najwyższe straty. Ci, którzy przeżyli 422 wojnę, uważani byli za rezerwę Bundeswehry oraz za objętych służbą wojskową bez względu na wiek. Ich akcje protestacyjne nie pozostawały bez wpływu na naszych młodych żołnierzy. Kiedy wróciłem, Ewa Gross skierowała rozmowę na inne tory oświadczając: — Wiele się w Niemczech zmieniło. Mam wrażenie, że ludzie zużywają o wiele więcej energii na sprawy prywatne niż na ogólne. Żyjecie tu w niemałym dobrobycie. — Może, bo każdy chce mieć więcej niż inni. Więc idą w ruch łokcie. Odbywa się pogoń za marką, za samocho- dem, za robieniem intratnych interesów. Wszystko to jest odrażające. — To prawda, ale ta ruchliwość i zaradność podoba mi się. Może zaabsorbowanym innymi sprawami ludziom nie będą przychodziły do głowy myśli i pomysły z dawnych czasów. Mam wrażenie, że żyjecie teraz demokratycznie. — W porównaniu z nazistowskim terrorem masz ra- cję. Ale pod wieloma innymi względami niewiele się zmie- niło. — I mimo to znowu zostałeś oficerem? Choć właściwie nie powinno mnie to dziwić, bo przecież już wtedy, w Reichswehrze, byłeś zapalonym żołnierzem. — Może na tym polega błąd mego życia, że chciałem za wszelką cenę być dla swej ojczyzny możliwie dobrym żoł- nierzem i nie rozumiałem, czyim właściwie interesom służę. W Reichswehrze domagaliśmy się głośno ziem utra- conych. W Wehrmachcie przyłączyliśmy je do Rzeszy obok wielu innych. A dzisiaj? W 1945 roku byłem gorzko rozcza- rowany, uważałem, że nadużyto mojej dobrej wiary, zdra- dzono moje ideały. Szukałem nowego gruntu pod nogami, wierzyłem, że wszystko rozwinie się na innych podstawach. Kiedy Bundeswehra rozpoczęła akcję werbunkową, by- łem pełen wiary w jej nowe zadania oraz w to, że nareszcie znajdę się w armii z prawdziwego zdarzenia, demokratycz- nej. Był to mój trzeci błąd. Mówię ci to szczerze, chociaż 423 wyznanie to nie przychodzi mi łatwo. Może właśnie dlate- go, że znam twój los. — Myślisz, że będzie jeszcze wojna? — Gdyby wojna wybuchła w Europie, zostanie nią obję- ty cały glob ziemski. Myślę, że jeżeli my jej znowu nie roz- pętamy, nie dojdzie do niej. Cóż na przykład mogliby wy- grać przez wojnę Rosjanie? Niedawno byłem na odczycie doktora Klausa Mehnerta, jednego z naszych ekspertów do spraw Wschodu. Oczywiście atakował komunistów, ale jednocześnie podkreślił kilkakrotnie, że zdaniem jego Związek Radziecki zainteresowany jest tylko wykorzysta- niem bogactw naturalnych swego kraju oraz odbudową swojej gospodarki i nie żywi żadnych zaborczych zamia- rów. Obawiam się więc raczej, że to my kiedyś zechcemy z bronią w ręku odebrać utracone obszary wschodnie. Nasze obecne uzbrojenie przekracza — moim zdaniem — wymagania armii służącej jedynie celom obrony. — Jesteś wprawdzie fachowcem, Brunonie, ale wydaje mi się, że patrzysz zbyt czarno. Ewa Gross wierzyła w to, co nazywała demokracją, a pod tym słowem rozumiała pokój, bezpieczeństwo i dobrobyt. Niedawno rozmawiałem na ten temat z moim bratem Erykiem, który mieszkał w Stuttgarcie. Były wysoki urzę- dnik ministerstwa propagandy, którym kierował Goebbels, pierwszy hitlerowiec w naszej rodzinie, uważał ustrój de- mokratyczny NRF za idealnie słuszny. Treść swego życia zamknął w trzech określeniach: firma, której jestem właścicielem, ćwiartka wina i spokój. Pewnego razu były oficer SS, Carl Cerff, niegdyś bardzo aktywny we władzach naczelnych Hitlerjugend, zaprosił mnie do swego mieszkania na rozmowę z kilkoma byłymi oficerami SS. Dyskusja potoczyła się podobnie jak na ofi- cjalnych zebraniach byłych członków SS, w których ucze- stniczyłem jako oficer prasowy Bundeswehry: Niech żyje SS na gruncie demokracji! Kiedy od czasu do czasu słuchałem radia NRD i dowia- 424 jywałem się, jaką rolę w czasach hitlerowskich odgrywał naj bliższy współpracownik i zaufany Adenauera, doktor Globke, obraz naszej zachodnioniemieckiej demokracji wy- glądał w moich oczach nieco inaczej, niż wyobrażała sobie Ewa. Zastanawiałem się, czy powinienem wtajemniczyć ją w moje wątpliwości i wahania, gdy tymczasem ona ciągnę- ła dalej swoje rozważania: Z— Jakie to dziwne, Brunonie. Tak długo nie widzieliśmy się, a mówimy niemal wyłącznie o polityce. Kiedy cię słu- cham, widzę, jak wyście się zmienili. To dodaje otuchy i wiary, że jesteście na dobrej drodze. — Dziękuję ci, Ewuniu. Ale i ja muszę ci powiedzieć komplement. Od długiego czasu jesteś pierwszą kobietą, z którą mogę w ten sposób rozmawiać. Nasze kobiety mają niestety całkowicie inne zainteresowania. — Może należy przypisać to temu, że nie mieszkam tutaj. Pocałunek ręki, którym ją pożegnałem, był nie tylko formalnością, lecz dowodem mego głębokiego dla niej sza- cunku. Ta drobna, delikatna kobieta wracała znowu do swego świata, do swego zawodu, ale serce jej biło dla oj- czyzny. Nie potrafiłem powiedzieć jej całej prawdy. Nie chcia- łem, żeby wyjechała z tymi samymi wrażeniami, z jakimi wyemigrowała po śmierci ojca. Czy miałem jej opowiedzieć, co i jak mówią w Bundes- wehrze o nowych „przyjaciołach" na zachodzie? O tym, że generał Huth powiedział kiedyś pogardliwie o generale de Gaulle'u: „Zabierają z NATO flotę, jednostki amerykań- skie i angielskie mają być wycofane z Francji, nie wiem, co sobie ten de Gaulle wyobraża. Po śmiesznym wmaszero- waniu do Paryża pod eskortą czołgów amerykańskich do- stał manii wielkości". Czy miałem jej opowiedzieć o pewnym oficerze saperów 425 w Monachium, który żołnierza pół-Żyda nazwał „parszy- wym Żydziakiem"? Czy miałem ją wtajemniczyć w to, co o „tchórzliwych" emigrantach opowiadają sobie niektórzy oficerowie Bun- deswehry? Czy miało sens przytaczać słowa generała Hutha na te- mat Dashera, który swą doskonałą znajomość niemieckiego miał zawdzięczać niemieckiej wychowawczyni? Generał Huth powiedział szyderczo: „Historia z wychowawczynią jest wyssana z palca. Dasher to mały, parszywy Żyd polski, oni zawsze mówili po niemiecku. I coś takiego kręci się po świecie jako Amerykanin i pułkownik. I do tego ma jeszcze zadanie: patrzeć nam na ręce". Czy należało opowiedzieć Ewie historię prasowego ofice- ra amerykańskiego, podpułkownika Tulina, który wrócił do Niemiec? Co odczułaby, gdyby usłyszała słowa mojego generała: „Ten Tulin jest właściwie bardzo miły, ale to typowy Żyd. Wyrzućcie Żyda jednymi drzwiami, wróci drugimi". Miałem ją tym wszystkim obciążać i martwić, miałem jej powiedzieć, że w Bundeswehrze służą byli oficerowie SS do podpułkownika włącznie? Miałem ją poinformować o tajnym rozkazie generała Heusingera, że nie ma żadnego powodu do niedopuszczania wyższych oficerów SS do ćwiczeń taktycznych Bundeswehry? Nie powiedziałem o tym wszystkim ani słowa. Wizyta jej przypomniała mi moje pierwsze żołnierskie lata, przy- pomniała czasy, w których wszyscy wybuchnęlibyśmy śmiechem, gdyby ktoś zaczął mówić o bliskiej wojnie, cza- sy, kiedy w parku wciągaliśmy w płuca zapach róż, a nie potworny smród wojny. Ożyły piękne letnie miesiące na plaży, na promenadzie, na chwilę zapomniałem o wojnie, okopach, szarych, zmę- czonych twarzach, stosach trupów. Na chwilę wróciła młodość. Kiedy odprowadzałem Ewę do bramy, wartownik, młody 426 chłopak, zasalutował mi. Jego świeża, młodzieńcza twarz zapewne naprowadziła Ewę na myśl, którą wypowiedziała żegnając się ze mną w kasynie. Bawiąc się guzikiem mego munduru, pożegnała się ze mną słowami: — Kiedyśmy się widzieli po raz ostatni, byłeś w mundurze podoficera. Dziś ujrzałam cię jako majora. Jak myślisz, czy kiedy znowu przyjadę, powitasz mnie w mundurze pułkownika? Plany, mapy i czytanka Jako oficer prasowy, codziennie otrzymywałem najważ- niejsze gazety wychodzące w Niemczech Zachodnich. Moi oficerowie łącznikowi bardziej interesowali się pismami prowincjonalnymi, polując w nich stale na artykuły wro- gie Bundeswehrze. Poza tym miałem do dyspozycji kilka pism zagranicznych. Z prasy NRD otrzymywałem tylko wycinki lub cytaty z komentarzami. Niewiele mi to dawało. Telewizja NRD nie docierała do Karlsruhe; a'by mieć jaki taki obraz sytu- acji po tamtej stronie, pozostawało jedynie radio. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, było przeciwień- stwo między twierdzeniem o niekulturalności komunistów a faktem, że programy audycji NRD obejmowały utwory klasyków niemieckich niejednokrotnie w doskonałym wy- konaniu. Ten kult przeszłości był dla mnie większą niespo- dzianką niż niejeden komentarz dotyczący politycznych zagadnień chwili. Oczywiście audycje polityczne były dla mnie — z racji mego stanowiska — najważniejsze. Słucha- łem rozmaitych propozycji wysuwanych przez Berlin pod adresem miarodajnych czynników w Bonn i nie mogłem pojąć, dlaczego nikt u nas nie zdradza chęci poważnego ich potraktowania. Dowiadywałem się również z radia o licz- nych listach i deklaracjach wystosowywanych przez rząd NRD do naszego rządu i nie mogłem pojąć, dlaczego pozo- stają bez odpowiedzi. Po jakimś czasie dowiedziałem się, 427 dlaczego NRF nawet słyszeć nie chciała o jakimkolwiek porozumieniu z NRD. Na jednej z narad, w której uczestni- czyli oficerowie służby bezpieczeństwa, oficerowie prasowi oraz specjaliści od spraw związanych z wojną psychologicz- ną, znowu wystąpił z prelekcją major doktor Trentsch. Ów pan Trentsch, który przybrał nazwisko Herms, mówił tym razem otwarcie i brutalnie o specjalnych zadaniach w ra- mach wojny psychologicznej przeciw NRD. Najważniejsze punkty wyglądały w jego ujęciu następująco: — 17 czer- wca przegapiliśmy taką samą szansę, jaką cały Zachód wy- puścił z rąk przy powstaniu węgierskim. Niestety Bundes- wehra nie była jeszcze wtedy tak zorganizowana, jak obec- nie. Musimy za wszelką cenę doprowadzić w odpowiednim czasie do podobnej sytuacji. Powstanie w strefie dałoby nam historyczne i moralne prawo do działania. Z tych powodów nie możemy uznać strefy jako państwa, a więc jako NRD. Strefa jest i pozostanie częścią składową NRF. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego każda nasza akcja na terenie strefy zmierzająca do utrzymania porząd- ku i spokoju uważana byłaby jedynie za akcję policyjną. Dlatego właśnie nie wolno nam nigdy uznać strefy za państwo, bt> w takim wypadku nasza najmniejsza nawet akcja równoznaczna byłaby z mieszaniem się do spraw obcego państwa. Tylko przez nieuznawanie dojdziemy pewnego dnia do zjednoczenia. Słowa te były potwierdzeniem moich najgorszych obaw. Podobnie jak kiedyś Austria, Czechy, Morawy oraz ziemie polskie, NRD miała zostać włączona do Republiki Fe- deralnej w drodze wojny psychologicznej i przy pomocy środków dyplomatycznych, a jeśli te zawiodą — prze- mocą. W takich warunkach Bonn nie mogło oczywiście okazać najmniejszej choćby gotowości do porozumienia. Major Trentsch mówił trzeźwo, bez patosu, bez wielkich gestów. Wywody jego przypominały mi rozkazy Wehrma- chtu, w których wszystko było ustalone i przewidziane co do minuty, oraz owe grube teczki, które otrzymaliśmy na 428 kilka godzin przed najazdem na Związek Radziecki. Ogar- nął mnie p"odobny dręczący niepokój, jak owej nocy przed paszym wyruszeniem na niezmierzone tereny Kraju Rad. Znowu mają się rozpocząć przygotowania do „krucjaty wyzwalania". W głowie mi się to nie mieściło. Major Trentsch, który sam kierował częściowo akcjami wymierzonymi w NRD, nigdy nie zaznajomiłby nas z po- dobnymi planami i zamiarami bez zgody ministerstwa, pokrywały się one zresztą z deklaracjami naszych polity- ków. Podobnie jak doktor Trentsch, mówili Adenauer, Strauss i minister Seebohm. Dla nich nie istniało hasło: Nigdy więcej!" Nie istniał układ poczdamski, nie mogło być w Europie mowy o żadnym status quo. Słuchając majora Trentscha przypomniałem sobie mo- wę ministra Straussa wygłoszoną 25 lipca 1958 roku w San- ta Rosa w Kalifornii, kiedy to między innymi wypowie- dział następujące zdanie: „Druga wojna światowa jeszcze nie została zakończona". Major Trentsch mógł być spokojny, przemawiał w du- chu ministra. Mając przed sobą fachowe audytorium, prze- szedł do szczegółów, oszczędził sobie frazesów wypowiada- nych publicznie na temat obronnego charakteru Bundes- wehry. To nie była żadna pogadanka czy koleżeńska wy- miana myśli, wszystko było precyzyjnie przemyślane i przerażające. Kiedy Trentsch skończył, rozległy się pomruki uznania, większość aprobowała to wszystko, co usłyszała, zauważy- łem tylko kilka zakłopotanych i zamyślonych twarzy. Podczas przerwy obiadowej rozmawialiśmy o „Innere Fuhrung". Tematem dyskusji był numer specjalny „Infor- macji dla wojska", poświęcony wypadkom z 17 czerwca. Zawarte były w nim sugestie, jak mają tę rocznicę obcho- dzić poszczególne jednostki Bundeswehry. Całość budziła we mnie odrazę, byłem oburzony sposobem, w jaki oma- wiano zachowanie „naszych ludzi", którzy wtedy bądź co bądź zginęli, zostali ranni czy też postawieni pod sąd. 429 Po przerwie obiadowej na porządek dzienny weszły sprawy ulotek i głośników. Znowu zwrócono się do nas z wezwaniem do werbowania wojskowych, którzy dawniej pracowali w propagandzie nazistowskiej. Siedzący obok mnie major Hauschildt z referatu prasowego zwrócił się do mnie ze słowami: — Ubiegam się o kierownicze stanowisko w służbie ra- diowej. Są tam lepsze szansę niż tutaj u Schmucklego. Zro- bi pan to samo? — A można się jeszcze zgłosić? — Oczywiście. Oficerowie prasowi, mający jakie takie pojęcie o fachu, są przyjmowani z pocałowaniem ręki. Niech się pan skomunikuje z podpułkownikiem Mittelstad- tem, żeby pana zapisał jako ewentualnego kandydata. — Spróbuję. Zostałem zarejestrowany, jednak już nie objąłem tego stanowiska; gdyby jednak jeszcze do tego doszło, mógłbym się zorientować w tej złośliwej propagandzie uprawianej przez eter. Później, kiedy już zamieszkałem w NRD, do- wiedziałem się o pierwszym zmotoryzowanym nadajniku zwanym „Soldatensender". Była to redakcja na kółkach, urządzona wedle dawnych wzorów, rozporządzająca jed- nakże najbardziej nowoczesnymi środkami. Dowódcą tego batalionu został Hauschildt, który awansował już na pod- pułkownika. Korzystając z obecności w Bonn odwiedziłem starego znajomego, który pracował w ministerstwie. Siedział w po- koju, którego ściany obwieszone były mapami. Mapy te chroniła przed niepowołanymi oczyma kotara. Ja należa- łem do „powołanych". Znajomy mój był dawniej artylerzystą, obecnie zajmo- wał się stacjonowaniem jednostek rakietowych. Z miejsca przystąpił do wyjaśnień fachowych, oświadczając: — Wy- pełnione znaki oznaczają pozycje już zajęte, puste — to po- zycje planowane. Oto rakiety ziemia—powietrze, a te"—to rakiety ziemia—ziemia. 430 - A po cóż takie skoncentrowanie na południu? — za- ałem. - Musiałbym ci zrobić długi wykład, ale powiem krót- Nasza słaba strona znajduje się na północy. Jeżeli Ro- iie uderzą na Hamburg, to będą w stanie odciąć Danię orwegię od Europy środkowej. Jeżeli posuną się dalej, emożliwią nam dowóz z Antwerpii i Rotterdamu. Na- ;o słabego miejsca należy szukać na styku ze Skandy- dą. - Przykro mi, ale nie rozumiem tego. Jeżeli tak mają sprawy, to dlaczego nie koncentrujemy tam swoich sił? - Ponieważ naszym zdaniem słaby punkt bloku wscho- ;go — to południe. Mógłbyś na to odpowiedzieć: „A za- wzmocnijcie prawe skrzydło". Te czerwone linie pro- Izące z Francji — to rurociąg do transportu paliwa. - A co sią stanie z północą? f Na razie główną rolę odgrywa tam marynarka. Póź- ulegnie to zmianie. - A czy w ogóle matmy dosyć ludzi do formowania liostek rakietowych? Przecież ze starszych roczników t się na tym nie zna. - Szkolimy naszych specjalistów w Ameryce, oczywiś- 'zaznajamiamy ich również z rakietami zaopatrzonymi łowice jądrowe. - Jak mi wiadomo z prasy i różnych relacji ustnych, )a tych fachowców jest na razie żałosna., - Powiedz, jesteś taki naiwny, czy też tylko udajesz? icież służyłeś w Reichswehrze i chyba wiesz, że nie rmowało się każdego, ilu wyszkolono rezerwistów jakich rodzajach broni. ¦ Pewnie, że nie. Ale też sytuacja była wtedy zupełnie ¦ Nic nie było i nie jest inne. Jeżeli chcemy dziś coś ezentować i czegoś dopiąć, musimy rozporządzać bro- lajbardziej nowoczesną, bez tego możemy od razu pa- .ać manatki. Praca nasza zmierza w kierunku, by na 431 podstawie najnowszych badań przekształcić nasze dywi- zje — wedle wzoru dywizji 59 — w jednostki wyposażone w broń atomową, które mogłyby operować zupełnie samo- dzielnie i miałyby siłę ognia dziesięciokrotnie większą od naszych starych dywizji. — Słyszałem o tym. Wydaje mi się jednak, że bawimy się rzeczami, których nie posiadamy. Wprawdzie dysponu- jemy działami atomowymi oraz rakietami i samolotami wyposażonymi w odpowiedni sprzęt, ale nie mamy pocis- ków, głowic i bomb atomowych. Więc po co to wszystko? — Niemądre pytanie, mój drogi. Czy nie jest ci wiado- mo, że codziennie, co godzinę, co minutę musimy być w stanie odeprzeć atak od Wschodu? Mam rację? No, wi- dzisz. Cała gadanina o stałej gotowości do obrony byłaby bezmyślna, gdybyśmy nie mieli dla dział amunicji atomo- wej, a dla naszych maszyn odpowiednich bomb. Gdybyśmy tym nie dysponowali, wszystko byłoby zbrodniczą lekko- myślnością. — Masz rację. To byłoby zbrodnicze. W swym entuzjazmie tak się zaperzył, że w słowach moich nie dosłyszał ironicznego tonu. Wielokrotnie już oglądałem plany, o których była przed chwilą mowa, oraz mapy specjalne, na których widniały lotniska, obozy i place ćwiczeń stojące do naszej dyspo- zycji w kraju i za granicą. Na strzelnicy w miejscowości Bandirma, położonej na pustyni tureckiej, dokonywaliśmy prób sprawności naszych bombowców. Mieliśmy dokładne wykazy dyslokacji wszystkich sił zbrojnych NATO oraz raporty z przeprowadzonych i planowanych manewrów przeciw Wschodowi. Rozporządzaliśmy również materia- łami dotyczącymi obiektów wojskowych państw bloku wschodniego, zdobytymi przez wywiad. Wszystko to budziło we mnie dziwne, różnorakie uczucia. Z jednej strony jako oficer byłem zafascynowany tą nie- zwykle wszechstronną pracą sztabu generalnego, z dru- 432 giej przerażony myślą o możliwych skutkach tego rodzaju przygotowań. Kurs szkoleniowy miotaczy min, w którym uczestniczy- łem w roku 1931, odbył się zgodnie z planem, naruszają- cym wszystkie umowy zawarte z Niemcami. Podobnie było z aktami mobilizacyjnymi w roku 1939. Podziwiałem wtedy prace przygotowawcze personelu pełniącego służbę przy biurkach. W maju 1940 roku wmaszerowaliśmy do Francji, posłu- gując się mapami od dawna przygotowanymi, na których widniał każdy szczegół o znaczeniu militarnym. Teka, któ- rą jako dowódca, kompanii otrzymałem w 1941 roku, za- wierała tylko cząsteczkę wielkiego planu ofensywnego, który został przygotowany tak precyzyjnie i tajnie, aby uzyskać pełne zaskoczenie Związku Radzieckiego i jego wojskowego dowództwa. Niezliczona ilość oficerów sztabu generalnego opraco- wywała wtedy te plany: jeszcze w Reichswehrze, a potem w Wehrmachcie. Podobnie jak teraz ten oficer, z którym rozmawiałem. Oczywiście dawno już nie byłem tak naiwny, jak on na podstawie moich pytań sądził. Ale raz po raz szczypałem się w ramię, aby przekonać się, że nie mam przywidzeń. Jeszcze jedno potwierdzenie, że za kulisami działają potęż- ne siły, gotując dla narodu nowe nieszczęście. Odczuwałem dziwne dreszcze oraz nieodpartą potrzebę opuszczenia tego kawałka ziemi. Pożegnałem się szybko i udałem się do innego wydziału ministerstwa, aby omówić sprawę upominków pożegnal- nych dla tych, którzy w najbliższej przyszłości po spełnie- niu obowiązku wojskowego opuszczą Bundeswehrę. Z ini- cjatywy generała Kammhubera przygotowane zostały dla każdego paczki zawierające najcenniejsze utwory litera- tury niemieckiej. Na każdej książce widniała drukowana dedykacja podpisana przez inspektora wojsk lotniczych. Oficer zajmujący się rozdziałem tych paczek wręczył mi 28 — Żołnierz trzech armii 433 jedną z książek ze słowami: — Jestem pewien, że i panu będzie się podobał wybór. Wręczony mi tom był pięknie oprawiony, zawierał sporo utworów znanych pisarzy i poetów niemieckich. Z przy- czyn zrozumiałych nie brakowało również pism Fryderyka II i Bismarcka oraz fragmentów z pism Ernesta Jiingera, co całemu tomowi nadawało charakter zbieraniny. Przerzucając kartki książki natrafiłem na fragmenty powieści „Burza stalowa", którą entuzjazmowałem się jako uczniak. Owej „Burzy stalowej" nie brakowało oczy- wiście w żadnej czytelni wojskowej Reichswehry, a po roku 1933 wydano ją w olbrzymim nakładzie. Oto kilka urywków przytoczonych w tomie: „Podchodziliśmy do linii nieprzyjacielskich z uczuciami wywołanymi przez żądzę krwi, wściekłość i alkohol. Par- liśmy naprzód ociężale, lecz niepowstrzymanie. Żądza ni- szczenia rozsadzała nasze mózgi. Wyrwałem podoficerowi broń z ręki, taką czułem nieodpartą potrzebę strzelania. Pierwszą moją ofiarą był Anglik, którego położyłem tru- pem z odległości stu pięćdziesięciu metrów". Już miałem zamknąć książkę i włożyć ją do teczki, kiedy natrafiłem na następujący fragment: „Wojownik, który podczas ataku widzi przed sobą okrwawioną zasłonę, nie może już przestawić swoich uczuć. Nie chce brać do nie- woli, chce zabijać. Stracił z oczu cel, pozostaje w mocy potężnych prapopędów. Dopiero kiedy zaczyna płynąć krew, z mózgu jego ustępuje mgła. I zaczyna rozglądać się dokoła, jak gdyby obudził się z ciężkiego isnu". Pod wpływem przeczytanego urywka zrodziło się we mnie pytanie, jak pogodzić heroizację zwierzęcych in- stynktów z dedykacją, którą wymyślił Kammhuber: „We właściwie przygotowanym wyborze utworów z przeszłości i teraźniejszości odnajdujemy te wartości kultury zachod- niej, któryeh jesteśmy współtwórcami i których będziemy strzec w czasach pokoju i wolności, a jeśli zajdzie potrze- ba, dzielnie staniemy w ich obronie". 434 Co wspólnego z pokojem i wolnością mają żądza krwi, chęć niszczenia, jak w takich warunkach można mówić o kulturze? Czy te krwiożercze cechy mają być dla żołnierzy Bun- deswehry wcieleniem dzielności i odwagi, z jaką mieliby bronić" Republiki Federalnej, może nawet przed Niemca- mi z tamtej strony? „Wycieczka morska" Jesienią 1959 roku miałem zorganizować wycieczkę dla dziennikarzy południowoniemieckich. Celem wycieczki było zaznajomienie ich z naszą marynarką. Polecieliśmy dwoma samolotami ze Stuttgartu do Kilonii. Powitał nas admirał Gerlach, który w swym przemówie- niu napomknął również o wojnie nuklearnej. Właściwie nie miał nic na ten temat do powiedzenia. Oświadczył jedy- nie, że robi mu się nieswojo, kiedy pomyśli, iż może któ- regoś dnia będzie zmuszony do wydania rozkazu rzucenia bomby atomowej na swoje rodzinne miasto Wismar. I za- raz potem — jakby jednym tchem — odrzucił propozycję polskiego ministra spraw zagranicznych Rapackiego w sprawie utworzenia w Europie strefy bezatomowej. Dziennikarzom pokazano dwie łodzie podwodne typu U-Hai i U-Hecht pochodzące z czasów Wehrmachtu, a słu- żące obecnie do celów szkoleniowych. Z kolei ścigacze tor- pedowe zawiozły nas na wody duńskie, gdzie poinformowa- no nas o zadaniach morskich sił zbrojnych na Bałtyku. Dowiedzieliśmy się pewnych szczegółów dotyczących de- santów, zapór, min oraz ochrony wybrzeża. Na zakoń- czenie odwiedziliśmy szkołę oficerów w Miirwik. Po tej wycieczce ukazały się liczne artykuły podkreśla- jące charakter obronny sił morskich. Zapewne dziennika- rze nie znali pracy „Morskie siły zbrojne i bezpieczeństwo", w której autor, admirał Ruge, uczestnik dwóch wojen świa- 28« 435 towych, a obecnie inspektor marynarki, po totalnej klęsce Niemiec hitlerowskich doradca Adenauera w sprawach morskich, określił niedwuznacznie cele marynarki niemiec- kiej, pisząc, co następuje: „Z chwilą kiedy zostanie usta- lone, że Morze Bałtyckie jest dostępne dla wszystkich obcych flot, wzmogą się wpływy wielkich sił morskich na Bałtyku, w tym na wybrzeżu, okupowanym przez Zwią- zek Radziecki, doskonale nadającym się do lądowania". Dziennikarze zapewne również nie wiedzieli o broszurze polityczno-strategicznej, nawiązującej do wywodów admi- rała Rugego. Ukazała się ona nakładem wydawnictwa Mit- tler i Syn, które wydało swego czasu przepisy dla Reich- swehry i Wehrmachtu. Znaleźć tam można było słowa na- stępujące: „Morze Bałtyckie, wrzynające się w kontynent europejski, jest doskonałą drogą morską otwierającą stra- tegii Zachodu istotne perspektywy". I dalej: „Podobnie jak Morze Bałtyckie, Morze Czarne wdziera się głęboko we flanki Związku Radzieckiego i stwarza dla Zachodu moż- liwość operacji wodno-lądowych... Dzisiaj Niemcy stoją po stronie wielkich mocarstw morskich. Wprawdzie wskutek zagrożenia przez broń atomową inwazje typu drugiej wojny światowej lub wojny koreańskiej są nie- możliwe, ale można je zastąpić nowoczesnymi formami prowadzenia wojny przy pomocy helikopterów, szybkiej koncentracji wojsk, przyczółków..." Może dziennikarze naprawdę nie wiedzieli nic o tej kon- cepcji uderzeniowej, o zamknięciu w kleszcze mórz Bałty- ckiego i Czarnego. Może właśnie wskutek tej niewiedzy wypisywali hymny pochwalne na temat „obronnego chara- kteru" Bundeswehry. Gdyby ludzie pióra byli lepiej i gruntowniej zorientowani, wywody oficera prasowego marynarki o manewrze desantowym znanym pod nazwą „Żółty Wilk" skłoniłyby ich do zastanowienia. Manewr ten został dokonany w maju 1951 roku pod kierownictwem admirała Zenkera. Atakowano łodziami desantowymi i czołgami „nieprzyjacielskie wybrzeże". Ten sam oficer 436 prasowy poinformował ich również o przeprowadzonych vv kwietniu manewrach NATO. Dowódcą zjednoczonych sił morskich duńskich, norweskich i zachodnioniemieckich był admirał Gerlach. Inny oficer marynarki, odznaczony przez Hitlera Krzyżem Rycerskim za zatopienie statków pasa- żerskich, handlowych i wojennych, wywodził, że uczyni- liśmy w porównaniu z przeszłością znaczne postępy, że nie będziemy już teraz kierowali swej floty przeciw Anglii, lecz razem z państwami zachodnimi będziemy pływać jako jednostki NATO. Pytałem siebie samego, co by się stało, gdyby nasza marynarka zmusiła któregoś dnia inne floty do podążenia w ślad za zachodnioniemieckimi okrętami wojennymi. Je- żeli nasi admirałowie dowodzą obecnie jednostkami mor- skimi krajów, na które tak niedawno Niemcy napadły, to chyba nie jest wykluczone, że ci stratedzy zechcą wyko- rzystać dla swoich celów potencjał NATO. Pozostawało tylko pytanie, czy sztaby w Londynie, Oslo i Kopenhadze odnoszą się do „najistotniejsz"ych perspektyw strategii za- chodniej" admirała Ruge z takim samym entuzjazmem, jak on sarn. Francja na przykład zdecydowała w marcu 1959 roku wycofać swoją flotę śródziemnomorską na wy- padek wojny spod dowództwa NATO. Ale uczestnicy owej „wycieczki" nie zaprzątali sobie głowy takimi rozważaniami. Ich sprawozdania utrzymane były w tonie przychylnym; Bundeswehrze opłaciły się wy- datki na przeloty, hotele, poczęstunki i tak dalej. W drodze powrotnej do Stuttgartu śmiano się, dowcipko- wano. Jeden z dziennikarzy kupił dla syna zabawkę re- wolwer, skopiowany ze starego modelu 08. Wziąłem go na chwilę do ręki, podszedłem do pilota, kapitana z Mona- chium, podsunąłem mu „broń" pod nos i zawołałem: — Zawrócić natychmiast w kierunku wschodnim, wziąć kurs na Berlin, lądować na lotnisku Schónefeld. — Kapitan uśmiechnął się i powiedział: — Okay. — Wszyscy wybuch- nęli śmiechem. 437 W Stuttgarcie wylądowaliśmy zgodnie z planem. Obie maszyny wróciły na lotnisko do Monachium, dziennikarze udali się do swoich redakcji. Po moim już przeniesieniu się do NRD jeden z nich na- pisał: „Może już wówczas, dopuszczając się tak maka- brycznego kawału, myślał major coś więcej, niż byliśmy w stanie przeczuć". Oczywiście rozmyślałem coś niecoś więcej niż owi pano- wie z prasy. Ale w istocie rzeczy był to wtedy tylko zuch- wały kawał. Spostrzeżenia i rozpoznania Tymczasem na biurku moim nagromadził się stos pa- pierów. Biurokracja papierkowa w formie przeróżnych rozkazów, zarządzeń, okólników i meldunków przybrała takie rozmiary, że nikt nie był w stanie ani opracowywać tego olbrzymiego materiału, ani go nawet czytać, choćby pracował po kilkanaście godzin na dobę. Seria nieszczęśli- wych wypadków zapoczątkowana 14 stycznia 1959 roku, który wszedł do historii Bundeswehry pod nazwą „czarne- go dnia", nie została zakończona; przeciwnie — wypadki powtarzały się zastraszająco często. Niemal co tygod- nia zdarzały się katastrofy lotnicze oraz inne śmiertelne wypadki, spowodowane często przepracowaniem lub nad- mierną gorliwością. Oczywiście te straty były niczym w porównaniu z liczbami zabitych podczas ćwiczeń i ma- newrów. Na manewrach i podczas ćwiczeń operowano set- kami, tysiącami i milionami; uwzględniano oczywiście broń atomową, ale jako „kontruderzenie"; przyjmowano bowiem tylko taką ewentualność, że republika nasza zaatakowana została przez „czerwone" siły zbrojne. Wkrótce musiałem przerwać na kilka tygodni moją dzia- łalność jako oficera prasowego, ponieważ polecono mi za- stąpić jednego z oficerów oddziału A2. Przy tej okazji chciałbym naszkicować strukturę naszego sztabu, w które- 438 go zasięgu była południowa część republiki. Na czele stał generał, do jego najbliższego otoczenia należał szef sztabu, doradca prawny, poza tym pod jego rozkazami pozostawała grupa tłumaczy. Oddział Al zajmował się sprawami per- gonalnymi, jak na przykład awanse, przeniesienia, zażale- nia, odznaczenia. Do jego kompetencji należały „Innere fuhrung" i sprawy prasowe. Oddziałowi A2 podlegały sprawy bezpieczeństwa oraz sprawy obcych sił zbrojnych. Do jego obowiązków należało kontrolowanie, czy przepisy bezpieczeństwa są przestrzegane, oraz zabieganie o moż- liwie wyczerpujące materiały dotyczące potencjalnego przeciwnika. Poza tym istniały jeszcze oddziały A3, A4 i A5. Miałem zatem zastępować oficera A2. Była to praca nie- wątpliwie interesująca, poza tym wyznaczenie mnie na to stanowisko potwierdzało, że mimo krytyki, na którą sobie ostatnio pozwalałem, w dalszym ciągu cieszę się zaufaniem przełożonych. Dawniej byłbym dumny, że po- wierzono mi kierownictwo jednego z oddziałów sztabu. Teraz już nie. Byłem tylko ciekaw, jak ta moja nowa fun- kcja będzie wyglądała w praktyce. Stanowisko to zresztą stwarzało możliwość wglądu w sprawy dla oficera praso- wego niedostępne i nieznane. To, z czym się wówczas zapoznałem, uzupełniło tylko mój dotychczasowy obraz Bundeswehry i jej celów. Dzisiaj — patrząc z perspekty- wy — mogę stwierdzić, że służba moja w sztabie ostatecz- nie zadecydowała o moim odejściu od militaryzmu. Biuro, w którym miałem pracować, mieściło się w od- dzielnym budynku. Dostać się do niego można było tylko przez okratowany korytarz oraz przez specjalnie zabezpie- czone drzwi. Stała tu jeszcze warta. We wszystkich po- mieszczeniach znajdowały się szafy pancerne, wszystkie okna były zakratowane. Bez uprzedniego zameldowania, bez kontroli i pozwolenia kierownika A2 nikt nie mógł do- stać się do tego „świętego przybytku", choćby nawet legi- 439 tymował się Bóg wie jakimi dowodami. Wstęp mieli tutaj tylko stale zatrudnieni. Kierownik oddziału, major Endres, powitał mnie nastę- pującymi słowami: — Przed wejściem do naszego budyn- ku siedzi w wózku inwalida wojenny. Zauważył go pan? — Ma pan na myśli sprzedawcę papierosów? — Tak. Ale zastanawiam się, dlaczego sprzedaje właśnie przed naszą bramą. — Liczy zapewne na to, że będzie miał tu większy obrót. — To byłby powód. Ale dlaczego człowiek ten robi so- bie tak często notatki? Może zapisuje każdego, kto do nas przychodzi. — A cóż tu jest do zapisywania? Przecież codziennie przechodzą obok niego ci sami oficerowie i podoficerowie. — Drogi panie Winzer, nauczy się pan tutaj jeszcze niemało. Mam za sobą niejedno doświadczenie. Czy są- dzi pan, że Wschód pracuje przy pomocy innyćh-metod niż my? Każdy szczegół jest interesujący. Niechże więc pan zwróci szczególną uwagę na tego człowieka. Niech pan spróbuje wymyszkować, co ten gazeciarz sobie notuje. Miałem zastępować majora Endresa przez dwa tygodnie. Ten krótki okres czasu dał mi bardzo wiele. Przede wszystkim zorientowałem się, że major Endres prowadzi, specjalną kartotekę oficerów sztabu, o której istnieniu nikt nie ma pojęcia. Między innymi znalazła się w niej sprawa pułkownika Hozzela oraz podpułkownika Hoffmann-Loerzera. Obaj w niewoli radzieckiej należeli do „Związku Oficerów Nie- mieckich", więc jako oficerowie Bundeswehry byli obser- wowani przez wywiad i komórkę A2. Chociaż pułkownik Hozzel zdawał się zapomnieć o okresie swego przebywania w niewoli, byli koledzy z czasów wojny robili wszystko, aby go usunięto z Bundeswehry — niestety nadaremnie, ponieważ Hozzel zdecydowanie opowiedział się za Ade- nauerem. Natomiast podpułkownika Hoffmann-Loerzera zwolniono z Bundeswehry za utrzymywanie koresponden- 440 cii z przyjacielem z lat przynależności do Związku Ofice- rów Niemieckich. W sprawach bezpieczeństwa oddział A2 współpracował z komendantami garnizonów i z jednostkami terytorialny- mi. Zapoznałem się z przygotowaniami do ewentualnej mobilizacji. Wszystko było zarejestrowane, zapięte na osta- tni guzik. Dla zalegalizowania tych przygotowań były jeszcze tylko potrzebne ustawy wyjątkowe, których do- magała się CDU. Chyba niewielu byłych żołnierzy mogło przeczuć, że niemal każdy z nich był dokładnie zarejestrowany i „za- planowany". Rejestracja ta przeprowadzona pod kątem wydarzeń, które mogą zaistnieć, obejmowała przeszło dwa i pół miliona byłych żołnierzy. Rejestrowano również skru- pulatnie tak zwane elementy niepożądane: sutenerów, pro- stytutki, komiwojażerów, którzy dopuszczali się oszustw wobec wojskowych, pederastów, no i oczywiście wszystkich podejrzanych o to, że są komunistami. Kartoteki obejmo- wały zarówno podejrzanych politycznie, jak stojących pod zarzutem przestępstw kryminalnych. Bardzo ciekawe i pouczające były relacje byłych żoł- nierzy oddziałów górskich, którzy uczestniczyli w Austrii w spotkaniu żołnierskim dawnej dywizji „Edelweiss". Mó- wiły one, że w austriackich kołach wojskowych nie potępia się przyłączenia, że koła te chętnie widziałyby „Wielkie Niemcy" w nowym wydaniu. Raporty podkreślały raz po raz, że w Austrii wolno nosić stare ordery ze swastyką. Z niezwykłym zaciekawieniem zagłębiałem się w karto- tekach i materiałach. Kiedy nadchodziła alarmująca wia- domość, że gdzieś zarzuciły się personalia jakiegoś żołnie- rza lub jakieś tajne akta, zaczynała się moja właściwa ro- bota, szły w ruch telefony, dalekopisy, szalała prawdziwa Wojna papierkowa. Przeważnie ani personaliów, ani taj- nych akt nie można było odnaleźć. I 441 Z wielką uwagą wertowałem oprawione w czerwoną skó- rę raporty miesięczne dostarczane z NRD, informujące o Narodowej Armii Ludowej oraz stacjonujących w NRD radzieckich siłach zbrojnych. Zawierały szczegółowe dane dotyczące liczebności garnizonów, projektów budowlanych, ruchów wojsk, uzbrojenia i zmian personalnych. Do da- nych tych załączone były zdjęcia i szkice oraz raporty o nastrojach. Taki raport miesięczny miał rozmiary książki telefonicznej; nie dziwiło mnie to wcale, bo owa biblia szpiegowska obejmowała również wyczerpujące informacje otrzymywane z Berlina na temat ćwiczeń oddziałów lotni- czych. Z nie mniejszą uwagą studiowałem rozmaite mapy spe- cjalne, na których uwidocznione były lotniska NRD i in- nych państw układu warszawskiego oraz mosty w NRD, Czechosłowacji, na Węgrzech i w Austrii z podaniem ich nośności. Natrafiłem na pismo, z którego wynikało, że w miejscowości Spangdahlem stacjonowane są samoloty U-2. Treść tego pisma pokrywała się z tym, co mi na lotni- sku Ramstein opowiedział amerykański oficei1 lotnictwa, przechwalając się, że w całym bloku wschodnim nie ma ani jednej łąki, ani jednej stodoły, której by lotnictwo amerykańskie nie sfotografowało. Poznałem nawet w najdrobniejszych szczegółach metody pracy szpiegowskiej. Wiedziałem oczywiście, że każde pań- stwo stara się uzyskać wiadomości dotyczące siły gospodar- czej i militarnej swoich ewentualnych przeciwników. Na- wet dla krajów nastawionych tylko na obronę wywiad jako środek profilaktyczny jest ciągle jeszcze nieodzowny. W trakcie zapoznawania się z działalnością biura nasu- wały mi się porównania ze złowrogą przeszłością. Często pod tym samym kierownictwem powstawały mapy, przy pomocy których armia cesarska w roku 1914 oraz Wehr- macht w roku 1939 napadły na kraje sąsiadujące z Niem- cami. Początkowe sukcesy w obu wojnach światowych by- 442 ły nie tylko rezultatem zaskoczenia, lecz również zależały od precyzyjnych, opracowanych najdokładniej w każdym szczególe map sytuacyjnych. Generał Gehlen, który pod- czas drugiej wojny światowej objął kierownictwo wydzia- łu „Fremde Heere Ost", kierował teraz spod Monachium służbą wywiadowczą Bundeswehry. Byli jego współpra- cownicy, fachowcy z Reichswehry i Wehrmachtu, zbierali dla Bundeswehry odpowiednie materiały. Jeżeli w Bonn obstawano przy nieuznawaniu NRD i mó- wiono o ewentualnej „akcji policyjnej", to działalność szpiegowska ograniczała się do zagwarantowania błyska- wicznego przebiegu planowanych operacji. Spodziewano się, że w ten sposób da się uniknąć obronnego uderzenia atomowego. Zabrzmi to może absurdalnie, ale już wtedy było dla mnie zupełnie jasne, że decydującą rolę odgrywa- li ludzie, którzy dwukrotnie fałszywie ocenili zarówno reakcje, jak i siły przeciwnika. Dwa tygodnie mego zastępstwa zakończyły się podobną rozmową, jaka miała miejsce na początku. Po powrocie z kuracji major Endres ' powitał mnie służbowym pyta- niem: — Obserwował pan człowieka na wózku inwali- dzkim? — Co dzień kupowałem u niego papierosy. — Doskonale pan to zaaranżował. No i stwierdził pan coś? — Owszem, nawet coś nadzwyczajnego. — Słucham, niechże pan mówi. Świadomie — dopiero po chwili — wyjaśniłem półgło- sem: — Ustaliłem, że człowiek ten zapisuje w zeszyciku kwoty otrzymane ze sprzedaży papierosów, aby mieć ma- teriał dla urzędu podatkowego. Czy nie jest to czymś nie- zwykłym? Major Endres przyglądał mi się długo, bez słowa, potem wreszcie zrozumiał, co miałem na myśli, i uśmiechnął się. Było to jak na oficera na takim stanowisku niemało. 443 Wyleczony Wszystko, czego byłem mimowolnym świadkiem naocz- nym i co słyszałem, złożyło się na przerażającą mozaikę, której ostatecznym celem była polityczna izolacja oraz aneksja NRD. Z tą świadomością podjąłem swą pracę ofice- ra prasowego. Pewnego dnia przeczytałem w gazetach wzmianki o złym traktowaniu żołnierzy przez przełożonych oraz o tym, że niektórzy maltretowani wystąpili ze skargami i zażalenia- mi. A ja jako oficer prasowy miałem informować opinię publiczną o sukcesach „Innere Fiihrung", o nowym obliczu wojska, choć znałem doskonale nastawienie marynarki, fałszywe tradycje armii lądowej oraz samochwaistwo lot- nictwa. Przypatrywałem się przygotowaniom zmierzającym do uczynienia z Bundeswehry najsilniejszej armii zachodnio- europejskiej. A zadaniem moim było lansowanie artykułów o wymowie wręcz przeciwnej. Musiałem mówić i działać wbrew swemu przekonaniu. Dotychczasowe moje wysiłki w, kierunku łagodzenia wy- mowy faktów i demokratyzacji wydawały mi się teraz bezmyślną donkiszoterią. Ale jeszcze nie dojrzałem do powzięcia ostatecznej decyzji. Na razie wybrałem drogę wygodniejszą: pojechałem na kurację do uzdrowiska Heil- brunn w Bawarii. Niewielka miejscowość Heilbrunn, słynna z wód leczni- czych, położona jest z dala od głównych dróg. Nie było to odpowiednie miejsce dla żądnych rozrywek kuracjuszy ani dla lekarzy pragnących zrobić karierę. Znalazłem tu jednak spokój i wypoczynek, którego tak potrzebowałem. W doskonale kierowanym sanatorium prywatnym dosta- łem piękny pokój z balkonem, z którego roztaczał się cu- downy widok na góry i lasy. Podczas samotnych spacerów, szczęśliwy, że wreszcie mogę być samym sobą, analizo- wałem swoje ostatnie przeżycia. Na tych rozmyślaniach 444 spędziłem cały miesiąc. Ani cudowna okolica, ani starania rodziny lekarza naczelnego sanatorium, ani dobrobyt, z któ- rym stykałem się na każdym kroku, nie potrafiły mnie już omamić. Nie było już drogi wstecz, mogłem tylko iść na- przód. Ale dokąd? Codziennie chodziłem w góry bez względu na pogodę. W ciepłe dni kąpałem się w niedalekim jeziorze. Samotność może być czasami nie do zniesienia, bywa jednak i tak, że staje się źródłem ozdrowienia. Byłem sam, a jak wiado- mo — myśli nie podlegają kontroli. Zdawałem sobie spra- wę, że prędzej czy później coś się stanie, że muszę się zde- cydować, jeżeli nie chcę raz jeszcze stać się współwinnym, że muszę mówić. Słowa protestu cisnęły mi się na usta. Milczenie oznaczałoby dalsze popieranie fałszu i ogłupia- nia. Coraz częściej stykałem się, zwłaszcza ze strony mło- dych, z wątpliwościami i negacją. Krytyka rządu i Bun- deswehry stawała się coraz bardziej widoczna. Czy mam przyłączyć się do niej? Było to możliwe, ponieważ w każ- dej chwili miałem prawo wystąpić z Bundeswehry. Ale jako oficera obowiązywała mnie do końca życia tajemnica służbowa; gdybym pisnął choć słówko, znalazłbym się za kratkami. Chcąc mówić i ostrzegać, mogłem to czynić tylko poza granicami Republiki Federalnej. Nad Niemcami demokra- tycznymi powiewał sztandar komunizmu. Wprawdzie by- łem bardziej zorientowany i myślałem o wiele trzeźwiej, aniżeli to odpowiadało naszej propagandzie, to jednak myśl o innych Niemczech wywoływała we mnie wizję obcego, zimnego świata. Pozostawał więc tylko Zachód. Ale czy sprawa byłaby przez to rozwiązana? Czy przestrogi moje potraktowano by dostatecznie serio? Czy byłbym tam na tyle bezpieczny, aby uchronić się przed wysłannikami ge- nerała Gehlena, którzy zdolni są do wszystkiego, kiedy chodzi o niedopuszczenie do głosu niemiłej prawdy? Czy wreszcie Zachód nie wydałby mnie władzom bońskim? Nie mogłem się zdecydować. Dręczące myśli nękały mnie 445 w ciągu bezsennych nocy, nie potrafiłem znaleźć wyjścia z tego labiryntu. Bywały chwile, kiedy pomimo ogromnego zmęczenia nie mogłem zasnąć, zaczynałem się załamywać, próbowałem wmówić w siebie, że sam niczego przecież zmienić nie potrafię, że lepiej niczego nie przeinaczać, nie rozglądać się ani w lewo, ani w prawo. Nie ma sensu prze- ciwstawiać się „tym na górze", bo niczego dokonać się nie potrafi. Jak to bywa w życiu, błahostka odegrała rolę decydującą. Bundeswehra zawarła z sanatorium w Heilbrunn umowę, w myśl której jedna trzecia pokojów rezerwowana była dla oficerów. Pokój obok mnie zajmował generał Laegeler. Spotkałem go kiedyś w Travemiinde, handlował wówczas materiałami piśmiennymi. Teraz był znowu generałem jak się patrzy. Pewnego razu zaczął opowiadać o ostatnich manewrach przeprowadzonych w Niemczech południo- wych. Pokpiwał sobie z mało obrotnych Amerykanów, którzy przy przeprawie przez Dunaj okazali się zupełnymi niedołęgami i pozostali daleko w tyle za posuwającymi się naprzód dywizjami Bundeswehry. Wieczorami przy piwie pan generał pieklił się na nieudolne dowództwo. W Heil- brunn zbierał siły do nowych zadań. Władze w Bonn po- stanowiły powierzyć mu kierownictwo akademii Bundes- wehry w Hamburgu-Blankensee. Na tej decyzji zaważył niewątpliwie fakt, że generał Laegeler reprezentował typ żołnierza starej szkoły, służył jeszcze w armii wilhel- mowskiej, w Reichswehrze i Wehrmachcie, a zatem potra- fi przyszłym sztabowcom Bundeswehry wpoić stary styl. Pewnego dnia generał zaczął mi zachwalać jako bardzo wartościową lekturę pamiętniki feldmarszałka von Man- steina. W pierwszej chwili obruszyłem się, ale później zwyciężyła ciekawość. Chciałem dowiedzieć się, co i jak myśli mój komendant batalionu z Reichswehry o wydarze- niach wojennych. Lektura okazała się pouczająca i co waż- niejsze —dla mnie decydująca. Setki oficerów sztabu generalnego wszystkich stopni 446 służbowych brało udział w przygotowaniach do wojny roz- pętanej przez Niemcy hitlerowskie oraz w planowaniu poszczególnych najazdów. Ludzie ci bez protestu służyli „największemu wodzowi wszystkich czasów". W książce „Utracone zwycięstwa" feldmarszałek von Manstein usprawiedliwia tę postawę następująco: „Nie można Hitle- ra jako naczelnego wodza zbyć sloganem o «gef raj trze z pierwszej wojny światowej*. Niewątpliwie miał on pew- ne zdolności strategiczne..." Pan von Manstein, piastując obecnie stanowisko doradcy rządu NRF i sztabu Bundeswehry, uważał, że oczekuje się od niego wyjaśnienia, dlaczego nie udało mu się wraz z ko- legami ze sztabu generalnego osiągnąć ostatecznego zwy- cięstwa. Rehabilituje więc na wielu stronach swej książki generalicję, obciążając winą za klęskę tylko i wyłącznie Hitlera. Oto jego słowa: „Powiedziałem już z okazji chara- kterystyki planu inwazji na Wielką Brytanię, że Hitler zorganizował najwyższe dowództwo wojskowe w taki spo- sób, iż nie było nikogo, kto mógłby mu służyć radą odnośnie do ogólnego prowadzenia wojny albo był lera zaopatrywał w broń i na każdym granacie, na każdej bombie, na każdym w tych obu wojnach zabitym zarabiał, czyż teraz znowu nie dostarczał broni Bundeswehrze? Czy nie były to te same firmy i nazwiska? Inaczej przedstawia się sylwetka mojego byłego dowód- cy dywizji, generała von Seydlitza. Choć należał do tego samego rocznika co Manstein i zrobił niemal tę samą karie- rę co pan feldmarszałek, nie stykał się jedynie z panami ze sztabu, ale przebywał również często wśród żołnierzy na froncie. Ale nie w tym tkwi zasadnicza różnica. Również i von Seydlitz służył cesarzowi, Republice Weimarskiej oraz Hitlerowi. Do Stalingradu. Tam zaczął samodzielnie myśleć i działać. Zażądał kapitulacji, nie pozwolił strzelać na swoim odcinku, złamał przysięgę, kiedy doszedł do prze- świadczenia, że dalsze służenie Hitlerowi byłoby jedynie zbrodnią wobec narodu niemieckiego. Działalność jego w Komitecie Narodowym „Wolne Niemcy" była walką przeciw systemowi faszystowskiemu, a tym samym walką w obronie Niemiec. Z pewnością niełatwo mu było prze- zwyciężyć uprzedzenia do komunizmu, ale uważał za obo- wiązek żołnierza służyć narodowi. Teraz generałowie, któ- rzy przeżyli i dochowali Hitlerowi wierności, zarzucali mu zdradę i złamanie przysięgi. Ci nadęci zarozumialcy, nie- zdolni do samodzielnego myślenia, wierni Hitlerowi aż do końca, aprobujący wszystkie jego posunięcia, mieli czel- ność osądzać człowieka, który stawił Hitlerowi czoło. Dwaj dowódcy, którzy w moim życiu — w latach pokoju i w czasach wojny — odgrywali pewną rolę, wskazywali mi dwie drogi. Czy miałem opowiedzieć się przy Mansteinie, czy też pójść w ślad Seydlitza? Nie potrzebowałem się już dłużej zastanawiać. Powzią- łem decyzję pójścia za głosem sumienia i w imię poczucia 29 — 2ołnierz trzech armii 449 odpowiedzialności skorzystać z pierwszej okazji, aby osie- dlić się w NRD. Nareszcie znowu miałem cel w życiu, no- we mobilizujące zadanie. Dręczące rozmyślania skończyły się, wątpliwości przestały istnieć. Wędrowałem teraz po lasach z zupełnie innymi uczu- ciami. Pogoda wydawała mi się cudowna, ludzie sprawiali na mnie wrażenie uprzejmiejszych, musiałem dobrze nad sobą panować, by nie zwierzyć się nikomu z powziętej de- cyzji. Fakt, że nigdy nie znałem NRD, nie mógł już mieć wpływu na moje decyzje. Zrealizowanie postanowień było teraz tylko kwestią czasu. Na razie wróciłem do Karlsruhe. Kiedy zameldowałem się do służby, major zawołał: — Świetnie pan wygląda, kuracja dobrze panu zrobiła. Szach mat Od chwili powstania Bundeswehry odczuwano w niej dotkliwy brak lekarzy wojskowych. Wielu lekarzy cywil- nych mających praktykę pracowało w garnizonach. Nic więc dziwnego, że swych pacjentów w mundurach trakto- wali po macoszemu. Bez pomocy doświadczonego persone- lu sanitarnego stan zdrowotny Bundeswehry przedsta- wiałby się niewesoło. Sztab nasz wraz z licznymi niewielkimi jednostkami miejscowymi miał tylko jednego lekarza. Pewnego dnia dodano mu do pomocy drugiego, który przybył z Saksonii. Poszedłem do niego, by dać sią zbadać po kuracji. Ów doktor Twersnick był człowiekiem spokojnym i opa- nowanym; przypadliśmy sobie do gustu i zaczęliśmy spo- tykać się i na gruncie towarzyskim. Grał w szachy, ale dla mnie ważniejsze było, że przybył „stamtąd". Z początku był bardzo milczący, ale po jakimś czasie jakby odtajał. Pewnego razu zapytałem go: 450 — Niech mi pan powie, doktorze, jak właściwie wygląda życie w strefie? — A jak ma wyglądać? Oczywiście kiepsko. — Głodował pan? — Nie. Tego nie mogę powiedzieć. Wielu rzeczy brak, ale głodu nie odczuwaliśmy nigdy. — Jako lekarz zarabiał pań za mało? — Ależ nie, przeciwnie. — Miał pan wóz? — Był mi potrzebny ze względu na praktykę lekarską. — A praktykę miał pan dużą? — Bardzo. Trzeba panu wiedzieć, że po tamtej stronie brak ciągle jeszcze lekarzy. Ale młody narybek kształci się już na wyższych uczelniach. — Więc cóż pan ma właściwie do zarzucenia? Doktor Twersnick przerwał grę w szachy, spojrzał na mnie badawczo i powiedział: — Mieliśmy dostać mieszka- nie w nowym budownictwie. Ale nic z tego nie wyszło mimo solennych zapewnień. Pewnego wieczoru w knajpie 'zacząłem kląć i wymyślać. W nocy ostrzeżono mnie przez [telefon, że grozi mi aresztowanie. Spakowaliśmy więc manatki i pojechaliśmy do Berlina. Zostawiłem tam wóz i z lotniska Tempelhof polecieliśmy do Niemiec zachodnich. — Tylko dlatego, że pan wymyślał i klął, ponieważ nie dostał pan mieszkania, miano pana aresztować? Dlaczegóż nie zwrócił się pan do urzędu mieszkaniowego? — Nie miałoby to żadnego sensu. — Nie przydzielono by panu mieszkania jako lekarzowi, umyślnie może, aby panu dokuczyć. — Nie w tym rzecz. Wymyślałem w knajpie na całe gardło, ktoś musiał to usłyszeć i zrobił doniesienie. Na szczęście zostałem ostrzeżony, nie wiem, przez kogo. Ale to nieważne. Okazało się później, że wcale nie było to takie nieważne. W głowie.nie mogło mi się pomieścić, dlaczego dobrze zarabiający lekarz z powodu takiej głupiej historii zrezy- 29* 451 gnował z praktyki. Zapytałem więc: — Miał pan jeszcze jakiś powód, aby osiąść na Zachodzie? Brak było medy- kamentów, napotykał pan przeszkody w pracy zawodo- wej? — Skądże znowu. Szczerze mówiąc, dobrze mi się powo- dziło, miałem wszelkie możliwości. Wszystkiemu winna moja żona. Pociągało ją życie na Zachodzie. Pan rozumie, pończochy nylonowe, bluzki, pulowery, perfumy, cytryny, banany. Więc po owym nocnym telefonie wyjechaliśmy. Niełatwo nam było wszystko zostawić. Z czasem zaopatrzy- my się tutaj w odzież, w meble, w wóz itd., ale niektóre rzeczy osobiste nie dadzą się zastąpić. Cóż robić, nie ma na to rady. Zamilkłem na chwilę. Uprzytomniłem sobie nagle, że i ja kiedyś rozpocznę podróż w nieznane, zostawię cały doby- tek, dobrze płatne stanowisko oraz grono bliskich ludzi. Po chwili partner mój powiedział: — Pański ruch. Ostatnim swoim ruchem zagroził mojej damie, ale nie uwzględnił tego, że przez to dał mi pewną szansę. Za- nim przesunąłem mego skoczka, zapytałem jeszcze: — Niech mi pan powie, doktorze, czy był pan przez swoich pacjentów lubiany? — Chyba tak. Właściwie na pewno. To się wyczuwa. Lekarzowi potrzebne jest zaufanie pacjentów, które chyba zdobyłem. Doktora Twersnicka lubiłem, toteż nie chciałem mu dokuczyć, ale ze względu na samą sprawę wystawiłem go na próbę zapytując: — Czy nie doznaje pan czasami przy- krego uczucia ze względu na swoich pacjentów, których pan porzucił? Nie odpowiedział, po chwili skinął lekko głową; zarumie- nił się, co w moich oczach przemawiało na jego korzyść. Zrobiłem teraz decydujący ruch skoczkiem i zawoła- łem: — Mat! Przegrał pan, doktorze. Znalazłszy się później w jego rodzinnym mieście, zain- teresowałem się historią, którą mi opowiedział. To prawda, 452 że przydział mieszkania opóźnił się, byłby je otrzymał po trzech miesiącach. Nikt jednak nie wiedział o jakiejś awan- turze w knajpie. Zarówno dla pacjentów, jak i dla organów państwowych było zagadką, co skłoniło lubianego lekarza do opuszczenia NRD. Ktoś musiał usłyszeć rozmowę w knajpie i zainscenizował nocną rozmowę telefoniczną. Skutek był taki, jakiego oczekiwano. Zresztą są to dobrze znane metody wywiadu. Tą drogą sztab Grupy Lotniczej Południe uzyskał brakującego mu lekarza. Koszty jego studiów pokryła NRD. Mogłem sobie wyobrazić, że Niemcy zachodnie ze swoi- mi efektownymi wystawami sklepowymi mogły być dla niejednego obywatela NRD pociągające, ale jednocześnie nie wierzyłem w głoszone z uporem przez naszą propagan- dę przepowiednie na temat załamania się gospodarki NRD. Poza tym posługiwanie się rzekomą nędzą milionów Niem- ców do celów politycznych, jak to zrobił swego czasu w [rozmowie ze mną podpułkownik Nieswandt, było dla mnie odrażające. Nie będąc w stanie zaprzeczyć, że NRD ma w dziedzinie gospodarczej pewne sukcesy, podpułko- wnik Nieswandt udowadniał: — Robotnik niemiecki rów- nież w strefie ma już we krwi, żeby dawać dobrą produ- kcję; po prostu jest to sprawą jego ambicji, a nie jakichś poglądów politycznych. Stare hasło „Madę in Germany" przetrwało również i w strefie. Oto cała tajemnica suk- cesów. — Słyszałem od ludzi, którzy byli na Targach Lipskich, że dały one poważne rezultaty. — Oczywiście, mówiłem właśnie o tym, są w pewnej mierze automatyczne osiągnięcia. Inżynierowie natomiast i robotnicy wykwalifikowani przechodzą na Zachód. Wy- starczy zrobić im intratną ofertę, a rzucają wszystko i przechodzą do nas. Stopniowo gospodarka zejdzie na psy i wszystko skończy się tam straszliwym krachem. — Czy to takie ważne, panie pułkowniku? — Oczywiście, chodzi przecież o względy polityczne. 453 W strefie rządzą komuniści. Im niższy standard życiowy, tym mniej szans ma system. Kiedy masy zaczną bojkoto- wać kierownictwo, wszystko runie. — Trudno mi wyobrazić sobie, żeby robotnicy wscho- dnioniemieccy zechcieli się nam tak przypodobać. Prze- cież w ten sposób przygotowywaliby stryczek na własne gardło. Podpułkownik był wyraźnie niezadowolony^ z rozmowy ze mną. Nie miałem „dobrych przeczuć", kiedy mimocho- dem oświadczył: — Zamelduje się pan jutro o dziewiątej u szefa sztabu. Pułkownik Aldinger odczyta panu opinię o pańskiej osobie. Szef sztabu Pułkownik Aldinger, który z kierowniczego stanowiska w „Telefunken" przeszedł do Bundeswehry, był siłą wy- kwalifikowaną; można go było porównać z dobrze funkcjo- nującą maszyną rachunkową starego typu. Ale uważał się za geniusza i żądał, aby otoczenie odnosiło się do niego z takim szacunkiem, jaki okazuje się komputerowi. Sprawiał czasami wrażenie ambitnego prymusa, którego pasją jest zabłysnąć wiedzą i wiadomościami przed kolega- mi. W szeregu odczytów i referatów próbował zaintereso- wać korpus oficerski bronią atomową, rakietami i elektro- niką. Był „naukowcem" zagłady. Inteligentny, z ogromną głową na małym korpusie, zgięty wpół od ciągłego ślęcze- nia nad cyframi i wyliczeniami, sprawiał wrażenie karła. Jeśliby zamiast munduru włożył na siebie biały kitel, mógł- by z powodzeniem odgrywać rolę średniowiecznego alche- mika. Gdybym był reżyserem, specjalistą od filmów bu- dzących grozę, powierzyłbym mu rolę zimnego sztabowca, który w bunkrze podziemnym jednym naciśnięciem palca wyzwala potężne siły zagłady, zatapia świat w morzu pło- 454 mieni lub w olbrzymich falach spienionych wód. U nas był jednak szefem sztabu. Faktycznym dowódcą Grupy Lotniczej Południe nie był generał Huth, lecz pułkownik Aldinger. To on dowodził jednostkami na obszarach między Bonn i Kassel oraz na terenach nad granicą szwajcarską. Człowiek ten miał zro- zumienie i wyczucie dla każdej nowości, którą można by zużytkować dla celów wojskowych. Kiedy się u niego zameldowałem, siedział przy biurku zawalonym papierami i teczkami. Umiał jednocześnie te- lefonować, odczytywać akta, prowadzić rozmowę i od cza- su do czasu wydawać rozkazy i polecenia. Podał mi rękę, I nie wskazał jednak na krzesło, tylko dorzucił: — Proszę, [¦ niech pan stanie na spocznij. ' Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, przypomniałem sobie, jak to kiedyś kapral wydawał mi jako szeregowcowi rozkaz: Spocznij! Stojący obok pułkownika podpułkownik Pforte skarcił i mój uśmiech surowym spojrzeniem. Był to człowiek, od '' którego zależały losy oficerów, oceny ich zachowania, awanse, przeniesienia; cierpiał na wrzody żołądka i nie- domagania serca i zapewne dlatego był taki ponury. Stałem więc przed nimi z czapką pod pachą i czekałem na odczytanie mojej charakterystyki, którą miałem podpi- sać. W myśl regulaminu oficer, który uważał swą ocenę za zbyt krzywdzącą dla siebie, mógł zgłosić zażalenie. Nie zmieniało to nastawienia przełożonych, ale uchodziło za wielki, demokratyczny krok naprzód. Postanowiłem pod- pisać wszystko, bez zmrużenia oka. Pułkownik Aldinger rozpoczął uprzejmie od pytania: — Jak się panu powodzi? A jak się czuje małżonka? Jak się chowa syn? — Uprzejmie panu pułkownikowi dziękuję. Rodzinie mojej i mnie powodzi się dobrze. — Odpoczął pan w Heilbrunn? Zresztą dostanie pan je- 455 szcze urlop, jak mnie poinformował podpułkownik Pforte. Kiedy pan chce go wziąć? — Na razie mam kilka spraw, które chciałbym załatwić, panie pułkowniku. — Doskonale. Ku memu zadowoleniu dowiedziałem się, że przyjęto pana do klubu prasy. To bardzo pięknie. Chyba został pan członkiem honoris causa? Oprócz pułkownika Schmiicklego w Bonn żaden oficer prasowy nie dostąpił te- go zaszczytu. — Chyba tak, panie pułkowniku. W stosunku do nas, ofi- cerów prasowych, panowie dziennikarze zachowują eks- kluzywność. Dlatego też przyjęcie do ich klubu uważam za wyróżnienie. — Tak, drogi panie Winzer, przez klub będzie pan miał lepsze kontakty, co się niezawodnie powinno odbić na pańskiej pracy. A jak pan sobie radzi z panami z prasy? — Na ogół dobrze. W życiu prywatnym prawie wszyscy są mili. Kiedy jednak chodzi o sprawy zawodowe, a zwła- szcza o sensacje, potrafią być nie do zniesienia. Rzucają się na każdy łup, choćby to było śmierdzące ścierwo. Na te słowa na twarzy podpułkownika Pforte pojawił się niemiły grymas. Zapewne odczuwał bóle w żołądku, ale co mnie to obchodziło. Pułkownik roześmiał się i ciągnął dalej: 15 — Należy zawsze postępować dyplomatycznie. Nauczy; się pan tego z czasem. Jest pan zręcznym mówcą. Zdoła-' łem się o tym przekonać podczas pańskiego ostatniego od- czytu, nawiasem mówiąc — bardzo udanego. Ma pan: jakieś trudności z dziennikarzami, mogę być panu w czymś pomocny? .: — Byłoby dobrze, gdyby pan pułkownik udzielił dzien- nikarzom w formie odczytu informacji o rakietach. Aldinger rozpromienił się. — Doskonale, niech pan to zaaranżuje. Jest coś jeszcze do załatwienia? — Nie, panie pułkowniku. Starsi dziennikarze są często nastawieni krytycznie, nawet negatywnie. Młodsi — bez 456 odpowiedniego przygotowania w tej dziedzinie — przema- wiają napuszenie i z emfazą. Od czasu do czasu padają z ich ust dziwne sformułowania. — Na przykład? — Niedawno toczyła się rozmowa na temat pewnego dziennikarza, który w ciągu całej wojny nie dosłużył się stopnia wyższego od gefrajtra. Jeden z młodych dziennika- rzy zauważył, że musiało to być przykre i żenujące dla owego nie awansującego. Uwaga ta wydała mi się niemal zniewagą .dla wszystkich byłych gefrajtrów, którzy swego czasu uchodzili za „kręgosłup armii". — I cóż pan temu młodemu dziennikarzowi odpowie- dział? — Dałem mu do zrozumienia, że czasami potrzebna jest i większa inteligencja, żeby zostać gefrajtrem niż żeby I awansować na majora. : — Cudownie, mój drogi, wspaniale! ' Nagle zmienił ton, spoważniał i zapytał: — Pan wymyślił ten slogan? — Nie, panie pułkowniku, powiedzenie to kursowało już w okresie wojny. — Uważam, że jest niesmaczne. W każdym razie oficer nie powinien go wygłaszać. Przy tej okazji chciałbym po- wiedzieć panu raz jeszcze, że zdaniem moim zbyt wiele okazuje pan skłonności do rozmów z szeregowcami i pod- oficerami. Czasami zachowuje się pan i występuje w ten sposób, jakby był pan rzecznikiem i reprezentantem korpu- su podoficerskiego. — Byłem kiedyś podoficerem w służbie czynnej, panie pułkowniku. — Wiem, wiem. Ale teraz jest pan oficerem i należy przystosowywać się do nowych warunków, jasne? Do rozmowy wmieszał się podpułkownik Pforte oświad- czając: — Jeżeli pan pułkownik pozwoli, to chciałbym zaznaczyć, że major Winzer jest jedynym oficerem, którego 457 na swoje zebrania zaprasza zrzeszenie podoficerów naszego sztabu. Ma to oczywiście swoje dobre strony: major Win- zer stał się dzięki temu naszym łącznikiem z podoficerami. Był to cios jak gdyby wymierzony z boku. Nie pozosta- wiłem go bez odpowiedzi i odparowałem: — Należę również do Związku Żołnierzy Niemieckich i stąd wiele mam kontaktów z podoficerami. Mają oni usprawiedliwione skargi i żądania. Nie mogąc osiągnąć niczego w dziale personalnym, usiłują uzyskać coś, doko- nać czegoś przez związek. Ktoś musi ich popierać, jeżeli nie czyni tego oficer zajmujący się sprawami personalny- mi; w przeciwnym razie straciliby całkowicie zaufanie do , oficerów. Strzał był celny. Wrzody w żołądku dały znowu znać o sobie podpułkownikowi. Z kolei zabrał głos pułkownik, oświadczając surowymt • tonem: — Panie Winzer, już nieraz uderzały mnie niemile : pańskie uwagi krytyczne. Radziłbym panu wziąć się w kar-'' by. Chyba mogę tego oczekiwać od oficera w randze ma- jora. ; Udając niewiniątko zapytałem: — Czyżby krytyka była ; niepożądana, panie pułkowniku? — W tej formie nie znano jej jeszcze w korpusie oficer- skim. Pańska .poprzednia uwaga, całkowicie niestosowna, skierowana była przeciw panu podpułkownikowi Pforte. Można ją zakwalifikować jako przekroczenie formalne. Było mi tego już za wiele. Postanowiłem bronić się i od- powiedziałem: — Krytyka rzeczowa może być tylko przy- datna. Poza tym już dawniej należało do moich obowiąz- ków jako dowódcy troszczyć się o swoich podwładnych. — Niech pan spełnia swoje obowiązki oficera prasowe- go, to całkowicie wystarczy. Ostatnie pańskie słowa po- twierdziły mi tylko, że słusznie oceniłem pańskie kryty- kanctwo. Dziękuję, może pan odejść. Złożyłem przepisowy ukłon, skierowałem się w stronę 458 drzwi, nagle cofnąłem się i wróciłem przed biurko. Obaj obrzucili mnie wściekłymi spojrzeniami. — Czy jeszcze coś? — Chwilowo nie, panie pułkowniku, ale wezwał mnie pan, by mi zakomunikować opinię o mnie. Czy mogę ją przynajmniej podpisać? Pułkownik westchnął, wyciągnął teczkę i odczytał mi to, co wraz z oficerem Al sklecili w ostatnich dniach. Po krytyce mego zachowania byłem przygotowany na nie najlepszą opinię. To, co usłyszałem, wprawiło mnie więc w zdumienie. Wedle tej pisemnej opinii — często pracowałem więcej, niż wymagały tego obowiązki służbo- we, nigdy nie narzekałem, kiedy musiałem pracować wie- czorami, zawsze spełniałem sumiennie swoje zadania, za- chowanie moje wobec przełożonych było zawsze poprawne, również z poruczonych mi obowiązków wywiązywałem się nienagannie, a zatem nic nie stoi na przeszkodzie, żebym awansował. Z takiej opinii powinienem być zadowolony, nawet gdy- bym kiedyś wystąpił z Bundeswehry. Po chwili milczenia usłyszałem głos pułkownika: — Chciałby pan coś skryty- kować? Podpisałem bez słowa. Poszczególne pozycje zgadzały się. Taki był właśnie — nasz szef sztabu. Tylko że pułkow- nik Aldinger zrobił ten sam błąd, który popełniłby każdy komputer, gdyby mu dostarczano tylko część dat i cyfr. Liczył mechanicznie, więc rezultat nie mógł się zgadzać ze stanem faktycznym. Zaskoczenie 22 października 1959 roku wrzało w sztabie jak w ulu. Największe zamieszanie panowało w oddziale A3. Dwie maszyny F 84 z 34 eskadry myśliwców bombardujących 459 z Memmingen zaginęły. Lotnisko Fiirstenfeldbruck jako ostatnie miało z nimi łączność. Nagle została przerwana wszelka łączność radiowa. Paliwo tych odrzutowców mu- siało już dawno się wyczerpać, wobec czego mogły tylko lądować lub też spaść na ziemię. Poszukiwania wszczęto jeszcze w nocy. Wczesnym ran- kiem wystartowały helikoptery i systematycznie spenetro- wały cały obszar, niestety bez rezultatu. Zaalarmowano wszystkie lotniska NATO z prośbą o zwrócenie bacznej uwagi na ewentualne miejsce katastrofy. Z pobliskich gar- nizonów ruszyły niemieckie i amerykańskie oddziały po- szukiwawcze, aby „przeczesać" gęsty las na granicy ba- warskiej. Bezustannie dzwoniły telefony, dalekopisy bez przerwy nadawały, na posterunkach policji zarządzono stan alarmu. Radio nadawało raz po raz wezwania do lud- ności. Niektórzy utrzymywali, że obie maszyny runęły stromo na ziemię, inni przekonywali, że na własne oczy widzieli je koziołkujące. Byli również tacy, którzy twier- dzili, że słyszeli detonacje i wybuchy. Wszystkie te twier- dzenia okazały się bezpodstawne. Minęły dwa dni, nie natrafiono na żaden ślad zaginio- nych samolotów. Miałem właśnie w sztabie dyżur, musia- łem przyjmować wszystkie meldunki zarówno radiowe, jak i kurierskie. Na ogół nie działo się nic szczególnego. Od cza- su do czasu wzywano mnie telefonicznie z Bonn albo z do- wództwa którejś z jednostek NATO. NATO dysponowało na obszarze „Europy środkowej" dwiema wielkimi flotami powietrznymi. Na północy ATAF 2 (Allied Tactical Air Force) wraz z jednostkami angielskimi, holenderskimi, bel- gijskimi oraz Bundeswehry, na południu — ATAF 4 z eska- drami USA, Kanady, Francji i również Bundeswehry. We wszystkich jednostkach językiem urzędowym był angiel- ski, co niejednokrotnie prowadziło do śmiesznych, czasami wręcz poważnych nieporozumień. Zdarzało się czasem ofi- cerowi dyżurnemu, że rozmawiając telefonicznie z przed- 460 stawicielami innych krajów należących do NATO, nie wiedział ostatecznie, o co im właściwie chodzi. Byłem właśnie oficerem dyżurnym. Telefon dzwonił bez przerwy. Rozmaite sztaby zapytywały, jaki przebieg ma sprawa. — Przecież maszyny nie mogły się ulotnić? — Oczywiście, że nie. Muszą się znaleźć. — I ja tak uważam. — Na razie nie ma żadnego śladu? — Nie ma. Ale szukamy dalej. — Gdzie? — Wszędzie. — Cóż to za system radarowy, jeżeli dwa samoloty mogą po prostu ulotnić się jak kamfora? — Przykro mi, ale fakt pozostaje faktem. — Czy orientuje się pan, gdzie one mogą się znajdować? — Tylko mniej więcej. Zagalopowałem się. Momentalnie nastąpiła reakcja: — Niechże pan szybko powie, gdzie te maszyny mogą leżeć. — Gdzieś na terenie NRF. — Może mi pan przyrzec, że zadzwoni pan do mnie, kie- dy się znajdą? — Nie. Nie mogę zawiadamiać każdej gazety z osobna. Zawiadomię agencję telegraficzną, która nada komunikat. Niektórzy dziennikarze odwoływali się do harmonijnej współpracy, byli też tacy, którzy wręcz proponowali hono- raria, jeżeli pierwsi otrzymają wiadomość. Dzwonili wszy- scy, nawet tacy, którzy nie mieli nic wspólnego ze sprawą, żeby wymienić tu majora Spielmanna, zblazowanego do- wódcę garnizonu w Karlsruhe. Tylko bezpośrednio zainte- resowany generał Huth, który zazwyczaj mieszał się do wszystkiego, tym razem nie okazywał żadnego zaintereso- wania. Nie pytało również o nic ministerstwo. Późnym wieczorem odezwała się nagle komendantura w Bayreuth: — Na północny wschód od miasta helikopter 461 natrafił na miejsce, w którym spadły odrzutowce. Las jest tam tak gęsty, że pilot nie mógł lądować. Zauważono wy- raźne ślady spłonięcia. Odetchnąłem. Nareszcie skończyło się to szukanie. Za- dzwoniłem do dowództwa w Fiirstenfeldbruck pod Mona- chium, skąd kierował całą akcją generał Trautloft. Po- twierdzono wiadomość: — Tak, maszyny spadły niedaleko Bayreuth. Połączyłem się z kolei z lotniskiem w Memmingen. Od- powiedź brzmiała następująco: — Maszyny znalazły się, ale o losie pilotów nic jeszcze nie wiadomo. Zadzwoniłem do ministerstwa, które również potwier- dziło wiadomość. Mając trzykrotne potwierdzenie wiadomości, porozumia- łem się z bardzo obrotnym współpracownikiem agencji telegraficznej, Otmarem Kauterem. Podziękował i przy- stąpił do pracy. Po chwili radio nadało, co następuje: „Ofi- cer prasowy Grupy Lotniczej Południe poinformował nas, że oba odrzutowce Bundeswehry znaleziono w pobliżu Bayreuth. W kasynie sztabu obchodzono tego wieczoru małą uro- czystość. Organizatorzy uważali, że katastrofa samolotów nie jest dostatecznym powodem, by ją na kilka dni od- łożyć. Nagle wpadł do mego pokoju służbowego generał Huth. Czerwony jak piwonia ryknął: — Czy pan oszalał? To pan zawiadomił radio o tym idiotycznym wypadku? Tak czy nie? — Tak jest, panie generale. Wrzeszczał bez przerwy, miotał obelgi, nie zwracając uwagi, że tymczasem w pokoju znalazło się kilku innych oficerów. Z satysfakcją przyglądali się histerycznemu ata- kowi generała, który nie potrafił nawet jako tako sformu- łować najprostszego zdania. Wreszcie zaparło mu oddech. Wówczas to wyjaśniłem, że udzieliłem informacji o odrzu- 462 towcach na podstawie potwierdzenia jej przez trzy miaro- dajne czynniki. Wpadł w jeszcze większą furię i zawołał: — Tp zupełny absurd! Nie ma pod Bayreuth żadnych samo- lotów. Proszę natychmiast odwołać nadaną przez pana wiadomość, ale w swoim imieniu, zrozumiano? Następnie popędził do kasyna, by swoją furię zatopić w winie. Po jakimś czasie udałem się również do kasyna. Generał siedział w kłębach dymu w towarzystwie dwóch pułkowników. Wszyscy trzej byli rozparci w głębokich fo- telach. Generał ciągle jeszcze wieszał psy na nieudolnym oficerze prasowym, pułkownicy potakiwali głowami. Kiedy nagle stanąłem przed generałem, w kasynie zapa- nowała cisza. Mogła nadejść jakaś nowa wiadomość. — Pan generał pozwoli mi na jedno pytanie? — zapyta- łem. — Co znowu jest, u licha? — Powiedział pan generał przed chwilą, że samoloty nie znajdują się w pobliżu Bayreuth. Gdzież więc są? Spojrzał na mnie wymownie, zabrakło mu powietrza. Powtórzyłem raz jeszcze: — Pan generał jest niezawod- nie lepiej poinformowany. Proszę więc powiedzieć, gdzie się znajdują? Zmierzył mnie od stóp do głów. Zapanowało głuche milczenie, na twarzach niektórych oficerów pojawiły się drwiące uśmieszki. Huth podniósł się ze swego miejsca i pokuśtykał na swo- jej protezie ku drzwiom, które po chwili zatrzasnął za sobą z wielkim hukiem. Po niedługim czasie okazało się, że pilot helikoptera wziął niewielkie pogorzelisko w lesie za miejsce, w którym nastąpiła katastrofa samolotów. Oba odrzutowce rozbiły się na terenie CSRS. Dokonując prowokacyjnego lotu po- przez granicę, zapędziły się za daleko. Nie udało mi się ustalić, czy był to lot szpiegowski. Było to bardzo możliwe. Bonn w każdym razie wolało zatuszować całą tę sprawę. 463 ¦ TT I Bonn, i generał Huth znali dokładnie przebieg całej afer; ale kazali przez szereg dni poszukiwać, okłamywali opiit publiczną, utrzymywali rodziny obu pilotów w niepewn^- ci. Najlepszym potwierdzeniem była wściekłość geney Hutha. v ' CSRS wydała obu pilotów Bundeswehrze. Trzynrs ich przez kilka dni w odosobnieniu, a następnie otrzyma rozkaz niemówienia ani o zadaniu, które mieli zlecone, ar o tym, jak się do nich odniosły władze czechosłowacki Kipiałem z oburzenia, jakkolwiek nie była to pierws? lekcja, jaką mi panowie generałowie udzielili. Właściwi*, powinienem był przewidzieć taką reakcję. i Wkrótce zresztą moi przełożeni dali jeszcze raz nie- wiarygodny przykład swego sposobu bycia i myślenia. Na naradzie w Monachium referat wygłosił inspektor si' lotniczych, generał Kammhuber. Zebrała się niewielka ilość najaktywniejszych dziennikarzy, aby uzyskać wy- wiad o lotnictwie. Zanim Kammhuber przystąpił do omó- wienia perspektyw zbrojeniowych Bundeswehry, obecni na naradzie musieli się wpisać na specjalnej liście i zobo- wiązać do całkowitego milczenia. Generał Kammhuber w trakcie swego referatu poinformował zebranych,, że istnieje zamiar utworzenia o wiele większej liczby eskadr, niż zostało to ustalone oficjalnie. Chodzi 'mianowicie o; to, aby dysponować podwójną ilością maszyn, które na wy- padek ewentualnych pertraktacji rozbrojeniowych star"~ wiłyby rezerwę. Gdyby zmuszono nas do pewnych red kcji, pozostałaby nam jeszcze wystarczająca ilość samolo- tów, niezbędna do przeprowadzenia naszych planów tarnych. Dziennikarze dotrzymali zobowiązania. Dopiero po dwóch latach, kiedy opinia publiczna mniej lub więcej przyzwyczaiła się do olbrzymich rozmiarów zbrojeń^ NRF, te wywody generała Kammhubera ujrzały światło dz, :,me. Na razie były to marzenia generała, którego zarówno dowódcy eskadr, jak i piloci, znający go z czasów wojny, 464 * względu na wzrost i sposób bycia nazywali jadowitym " -łem. Marzenia te odpowiadały interesom kół rządzących NRF i były przez nie podsycane. Sprawa rozbijała się rak chętnych do służenia w lotnictwie. Doprowadziło to >ołowie grudnia 1959 roku do oszukańczego manewru z do fałszywego meldunku generała. v\" miejscowości Erding miało nastąpić poświęcenie 52 łjs&adry rozpoznawczej i przekazanie jej NATO. Maszyny 3ały w długim szeregu, obok nich ustawili się piloci oraz -\arsonel lotniska. Na trybunie zasiedli goście: wojskowi ze ajtabów NATO oraz cywile z rządu bawarskiego i bońskie- o. Zabrał głos generał Kammhuber przekazując nową -ednostkę NATO. Nastąpiła defilada i na tym uroczystość ostała zakończona. i W kasynie, gdzie oblewano uroczystość, siedział między jenerałami Kammhuberem i Huthem świeżo upieczony lowódca z obliczem jakby z wosku. Na twarzy jego trudno Dyło dostrzec radość czy dumę. | Zapytałem jednego z oficerów eskadry, siedzącego przy aioim stole: — Dlaczego wasz dowódca wygląda na tak zmęczonego, przybitego? Czy może już wczoraj oblewaliś- cie uroczystość? — Proszę nikomu nic nie mówić. Eskadra, którąśmy iziś poświęcali, to jedynie pozory. — Nie rozumiem. :x~ To same stare maszyny. Przemalowaliśmy je w ciągu i vóch dni na inny kolor, żeby nie poznali się na tym repor- terzy prasowi. Żołnierze i piloci, których pan oglądał, są „wy* ')życzeni. Opanowałem się, żeby nie wybuchnąć śmiechem, i zapy- lałem ze śmiertelną powagą: — Jak długo chcecie podtrzy- mywać to matactwo? Przecież to musi wyjść na jaw. — "Musimy podtrzymywać tę legendę, dopóki nie bę- Izie / mieli dostatecznej liczby pilotów; pozyskanie ch — to pański obowiązek, panie majorze. Ale co mieliśmy obić? Przecież mieliśmy wobec NATO zobowiązania. 0 — Żołnierz trzech armii 465 To oszustwo płynące z niechęci młodzieży do służenia w lotnictwie Bundeswehry miało smutny epilog, prawie nie zauważony przez opinię publiczną. W kilka dni po przeka- zaniu eskadry dowódca udał się samochodem na świąteczny urlop do swojej rodziny. Całe to matactwo musiało tak podziałać nań deprymująco, że najechał ma drzewo i za- bił się. Pragnę jeszcze wspomnieć o jednym moim pouczają- cym przeżyciu. Dowódca ATAF 4, generał amerykański Frederic Smith, zaprosił wybitnych dziennikarzy do wzię- cia udziału w zwiedzaniu lotnisk Ramstein, Lahr, Baden- -S511ingen i Buchel. Celem ustalenia szczegółowego progra- mu spotkali się w Ramstein oficerowie prasowi czterech narodowości. Kanadyjczyk, Francuz i Amerykanin mieli zgodę swego generała nie tylko na pokazanie dziennika- rzom obiektów i samolotów, lecz również na ewentualne udzielanie szczegółowych informacji. Jeżeli o mnie chodzi, to musiałem szukać wybiegu dla uzasadnienia, że prelekcji nie wygłoszę. Dlaczego? Ponieważ generał Huth, otrzy- mawszy zaproszenie generała Smitha utrzymane w tonie bardzo przyjaznym, ryknął: — Amerykanie nie mają mi nic do rozkazywania! Kiedy usiłowałem mu wytłumaczyć, że Smith nie roz- kazywał, lecz tylko prosił, że poza tym jest dowódcą nad- rzędnej dla nas jednostki NATO, wrzasnął jeszcze głoś- niej: — Ani myślę wygłosić im, tym paplom dziennikar- skim, odczyt! I nie dam im maszyn na tę wyprawę. Nie ma mowy. Niech jadą autokarem czy zwykłym autobusem. Moja rola w Ramstein była nijaka, nie mogłem im zaofiarować ani generała, ani maszyn do transportu. W tym przymusowym położeniu zadzwoniłem do Bonn, do puł- kownika Schmucklego. Z miejsca zorientował się w sytua- cji — aż nadto dobrze znał generała Hutha. Otrzymałem maszyny oraz przyrzeczenie, że gdyby Amerykanie ze- 466 hcieli> abyśmy przy okazji tego spotkania poinformowali dziennikarzy na temat programu starfighterów, wydelegu- je ewentualnie generała Steinhoffa. Do kompromitacji nie doszło, wszystko przebiegło pla- owo. Dla mnie taka wpadka byłaby obojętna, ale wyda- rło mi się, że ze względu na moje zamierzenia powi- nienem zachować pozory i nie narażać się na zarzuty. yj Ramstein obejrzeliśmy starfightera, w Baden-Sollingen Kanadyjczycy zademonstrowali start alarmowy, w Lahr Francuzi z dumą pokazali nam swoją maszynę mirage, której Strauss nie chciał zakupić. Czwartego dnia pojecha- liśmy do Buchel, gdzie stacjonowała 33 eskadra myśliwców bombardujących, pozostająca pod dowództwem podpuł- kownika Krupinskiego. Ku memu zdumieniu ujrzałem obok generała Stein- hoffa, który przybył z Bomn dla wygłoszenia prelekcji, generała Hutha. Lotnisko Buchel należało do obszaru, któ- rym dowodził, więc zapewne doszedł do przeświadczenia, że nie może być nieobecny. Zjawił się zatem, ale polecił kapitanowi Keserowi zakomunikować, że jest bardzo prze- ziębiony. Na zadokumentowanie stanu faktycznego pluł i charczał zawzięcie, żeby go ktoś przypadkowo nie popro- sił o wygłoszenie choćby paru słów. Ozdrowiał dopiero, kiedy zasiadł do stołu. Za to generał Steinhoff wygłosił zapowiedziany referat na temat swojej podróży do Stanów Zjednoczonych oraz zakupu starfighterów dla Bundeswehry. Dowiedzieliśmy się, że lotnictwo nasze ma otrzymać około tysiąca maszyn tego typu — później ta liczba została zredukowana do siedmiuset — że starfighter może być używany jako myśli- wiec przechwytujący, samolot rozpoznawczy i myśliwiec bombardujący. Że jedna maszyna kosztuje siedem milio- nów marek, a wyszkolenie pilota przeszło pięćset tysięcy marek. Na zakończenie Steinhoff podkreślił, że zakupienie maszyn tego właśnie typu jest koniecznością polityczną. Początkowo wydawało mi się, że stwierdzeniem tym 30« 467 Steinhoff chce podkreślić naszą zależność od Ameryki, która skłoniła nas do odrzucenia oferty na zakup maszyn francuskich typu mirage. Z dalszego ciągu referatu dowie- działem się, o co w istocie rzeczy chodziło. Maszyny amery- kańskie były przystosowane do wojny atomowej. Dostar- czając je nam Amerykanie musieli również wyrazić zgodę na bomby atomowe. Tak sobie to wykombinował Strauss, w którego imieniu generał wygłosił swój referat. Ekspert Steinhoff mówił o starfighterach z niekłamanym entuzjazmem. W pewnej chwili Fritz Knippenberg z radia południowoniemieckiego trącił mnie w bok i szepnął: — Muszę z nim zrobić wywiad. Odpowiedziałem z uśmiechem: — Ależ panie Knippen- berg. Przecież po niepowodzeniu z generałem Huthem oświadczył pan, że już nigdy w życiu nie przeprowadzi pan wywiadu z generałem. A teraz nagle? — Oczywiście, ale ten Steinhoff to zupełnie inny facet, jest jeszcze młody, pełen rozmachu. Warto go zaprezento- wać naszym słuchaczom. Po jakimś tygodniu otrzymałem list od generała Smitha. Dziękował mi za wzięcie udziału w imprezie. Zatopiony w myślach, wyjrzałem przez okno i zobaczyłem wypisane na przeciwległym murze ogromnymi literami wezwanie: „Ami go home!" List od generała Smitha nadszedł pocztą kurierską z nie- mieckiego Ramsteim. I ja wolałbym, żeby na kopercie widniała pieczątka Nowy Jork względnie Waszyngton. Nigdy więcej Na międzynarodowej konferencji prasowej w Genewie, która odbyła się w maju 1959 roku z okazji spotkania ministrów spraw zagranicznych, przemawiał również gene- rał Heinz Hoffmann z Narodowej Armii Ludowej, obecnie minister obrony narodowej. Niezależnie od ataków więk- 468 szość zachodnioniemieckiej prasy zmuszona była przyznać, że generał Hoffmann prezentuje się doskonale i sprawia wrażenie światowca. Nie mogę sobie wyobrazić w podobnej sytuacji generała Hutha; skompromitowałby całą Bundes- wehrę- Odpowiedzi generała Hoffmanna udzielane dzien- nikarzom wzbudziły mój podziw lakonicznością i stanow- czością- Nie ulegało żadnych wątpliwości, że NRD prze- ciwstawi się każdemu atakowi i razem ze swoimi sprzymie- rzeńcami będzie stała na straży pokoju. Po raz trzeci sięgnąłem po gazetę, w której umieszczona została rozmowa między Walterem Ulbrichtem i profeso- rem doktorem Walterem Hagemannem. Przekonywające, uzasadnione propozycje Waltera Ulbrichta, odnoszące się do zbliżenia i porozumienia między obu państwami, pozo- stawały w rażącej sprzeczności z histerycznymi wrzaskami polityków bońskich. Coraz częściej słuchałem teraz radia NRD, zaznajamia- łem się z komentarzami i wywiadami. Przyswajałem sobie nazwiska, których dotąd nie znałem. Z zainteresowaniem śledziłem dyskusje kierowane przez profesora Gerharta Eislera lub przez Karola Edwarda von Schnitzlera. Pewne- go razu omal nie wpadłem, omal że nie zawiadomiłem ko- legów, że następnego dnia profesor Albert Norden po- wtórzy przez radio swój wywiad. Żyłem w owym czasie pomiędzy dwoma światami. Nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że w pierwszych tygodniach i miesiącach roku 1960 bardziej pochłaniały mnie wydarzenia w NRD niż sprawy zawarte w papierach i pismach leżących na moim biurku. Balansowałem między rzeczywistością i nadzieją, znajdowałem się w stanie ogromnego napięcia nerwowego — aż do chwili, która wy- dała mi się odpowiednią dla zrealizowania decyzji osiedle- nia się w NRD. Podczas narad z kolegami występowałem coraz śmielej, co nie odpowiadało wytycznym najwyższych czynników. Dawniej starałem się powstrzymywać od uwag i zastrze- 469 żeń, teraz krytykowałem, stawiałem wnioski, wysuwałem propozycje, choć zdawałem sobie sprawę, że narażam się przez to swoim przełożonym. Podświadomie począłem wal- czyć o drugie państwo niemieckie, którego polityka odpo- wiadała mi przede wszystkim ze względów emocjonal- nych, którego celem było, aby nigdy więcej nie było wojny na ziemi niemieckiej. Coraz bardziej uświadamiałem sobie, że uprawiam grę niezwykle niebezpieczną, ale jednocześnie wzdrygałem się na myśl, że mogę jeszcze raz stać się bezwolnym narzędziem w ręku innych. Chciałem być na- reszcie panem moich własnych decyzji. Ze skupioną uwagą słuchałem co wieczór dźwięków hymnu narodowego NRD. Chciałem również zrobić wszyst- ko, aby „już nigdy żadna matka nie opłakiwała swego syna". Nosiłem jeszcze mundur NATO-Bundeswehry, ale w głę- bi serca byłem już obywatelem NRD. Zerwanie Jest chyba rzeczą zrozumiałą, że w owych tygodniach poszukiwałem dalszych dowodów na to, iż rząd boński uprawia politykę nacjonalistyczną. Czułem odrazę nie tyl- ko do oficjalnej polityki, ale również do małych grup pra- wicowych o radykalnych tendencjach, które stawały się coraz liczniejsze, zaczęły zwracać na siebie uwagę zarówno zagranicy, jak i czuj niej szych dziennikarzy NRF. Fala neonazistowska wyraźnie wzrastała. Oto co pisała o niej zbliżona do SPD „Neue Rhein-Zeitung" w numerze z 25 lutego 1960 roku: „Gdyby ktoś po długoletnim przebywa- niu na spokojnej wyspie południa wrócił dziś do Republiki Federalnej, miałby po upływie 24 godzin wrażenie: jutro zaczną padać strzały, jutro wybuchnie wojna". Nie było w tych słowach przesady. Ministerstwo obrony potwierdziło je pośrednio, publikując w „Informationen 470 fur die Truppe", w numerze drugim z roku 1960, co nastę- puje: ,Niemcy są podzielone. Republika Federalna reprezen- tuje całe Niemcy. Żądanie zjednoczenia będzie zawsze w naszym narodzie żywe. Dlatego też Republika Federal- na jest niewątpliwie siedliskiem niepokoju, gdyż nie bę- dzie na świecie trwałego pokoju, dopóki Niemcy pozostaną podzielone". Zbuntowałem się teraz otwarcie przeciw tej polityce, która — poczynając od olbrzymich zbrojeń, a kończąc na groźbie zjednoczenia przemocą — nie mogła wszystkim nam, Europie i całemu światu przynieść nic dobrego. Był koniec marca. Moi oficerowie łącznikowi zebrali się w Karlsruhe dla zapoznania się z nowymi wytycznymi i instrukcjami. Na naradę tę zaprosiłem Adelberta Wein- steina, rzeczoznawcę wojskowego „Frankfurter Allgemei- ne Zeitung". Ów były major i oficer sztabu generalnego założył na początku roku Związek Rezerwistów Bundeswe- hry i w piśmie utrzymanym w tonie niemal ultymatywnym prosił generałów Bundeswehry, dowodzących poszczegól- nymi jednostkami, o poparcie związku. Nie przybył sam, w zastępstwie jednak swoim przysłał dwóch wiceprezesów związku, panów Parscha i Huwiga. Puścili farbę w prze- konaniu, że znajdują się między swoimi. Wedle ich wywodów wszyscy żołnierze opuszczający Bundeswehrę mieli być ujęci w rejestrach i winni odby- wać przy końcu tygodnia ćwiczenia pod dozorem podofi- cerów i oficerów Bundeswehry; chodziło o stworzenie do- skonale wyszkolonej, wielkiej rezerwy. O związku swoim panowie Parsch i Huwig mówili jako o rodzaju milicji na wzór Szwajcarii. W ich oświadczeniach raz po raz padały słowa Heimatschutz i Heimwehr. Ta swego rodzaju milicja miała przeciwdziałać szkodliwym wpływom związków za- wodowych. Tylko niewielu moich oficerów zorientowało się, że cho- dzi tu o organizację militarną przeciw tendencjom anty- 471 i i wojennym w Niemczech zachodnich, o uzbrojone oddziały przeciw robotnikom i innym siłom demokratycznym i mi- łującym pokój. Większość oczywiście nie orientowała się, że ów związek, który dążył do zjednoczenia wszystkich organizacji żołnierskich, stworzony został jedynie po to, aby życie publiczne NRF jeszcze bardziej zmilitaryzować. Tylko kilku oficerów prasowych ustosunkowało się kry- tycznie i nie tak pokornie, jakby sobie tego życzyły wyż- sze czynniki w Bonn. Wyczytałem to z ich twarzy. Wydało mi się, że wystarczy iskry, aby wywołać pożar. Rzuciłem ją, odpowiadając z wściekłością dygnitarzom ze Związku Re- zerwistów ubranym po cywilnemu: -— Moi panowie, to przecież nic innego, tylko nowe wydanie Czarnej Reich- swehry. Odrzucam tę koncepcję z całą stanowczością. Nie dając „milicjantom" dojść do głosu, otworzyłem dyskusję. Posypały się pytania i protesty. Nie wszyscy przemawiali, ale ci, którzy mówili, występowali z całą szczerością. Miałem wrażenie, że poczułem świeży powiew, byłem w ciągu tych kilku godzin szczęśliwy. Jeden z przedstawicieli związku napomknął coś o mate- riale ludzkim. Zareplikował na to ostro pewien młody kapitan: — Te czasy minęły. Dla mnie istnieją tylko ludzie i materiał. Niech pan o tym pamięta. Niektórzy oficerowie wypowiedzieli się przeciw związko- wi z obawy, że będą mieli w niedziele zajęcia. Jakiś starszy major, nie licząc się ze słowami, oświadczył, że. nie ma obowiązku przystępować do organizacji nie przewidzianej ustawami, nie przedyskutowanej i nie zatwierdzonej przez Bundestag. Panowie ze związku, najwyraźniej przerażeni, próbowali perswazją uspokoić burzę, która się rozpętała. Ale po wy- stąpieniu majora twarze ich rozjaśniły się, ku naszemu zdumieniu oświadczyli z miną niewiniątek: — Niechże się pan major nie gorączkuje. Wszystkie szczegóły, łącznie ze sprawą finansowania związku przez Bundeswehrę, zo- 472 stały omówione i ustalone z panem ministrem Straussem i panem generałem Heusingerem. Słowa te podziałały jak oliwa wylana na ogień. Protesty przybrały na sile, wołano pod adresem Straussa, że jest to naruszenie konstytucji, bezprawie itd. Temperatura zaczę- ła gwałtownie wzrastać. Nigdy jeszcze dotąd nie przeży- łem czegoś podobnego. Kilka dni temu jeden z moich dobrych przyjaciół w Bonn ostrzegł mnie przez telefon: — Niech pan nie czepia się związku Weinsteina, to gorące żelazo. — Jak to, dlaczego? Przecież pan Weinstein zwrócił się do nas o poparcie. A o utworzeniu związku czytałem nawet w gazetach. Nie rozumiem, dlaczego ma to być gorące że- lazo. — Więcej nie mogę panu powiedzieć. Gdybym był na pańskim miejscu, odwołałbym zaproszenie Weinsteina. Niech pan posłucha mojej rady. Niech pan nie macza w tym palców. Rozmowa ta pobudziła moją ciekawość. Postanowiłem nagrać przebieg dyskusji na taśmie, aby ;na wszelki wypa- dek mieć protokół, o czym zresztą powiadomiłem dysku- tantów. Taśma, która jako własność państwowa miała zo- stać złożona w archiwum, mogła stać się materiałem prze- ciwko nam. Wobec tego zabrałem ją od feldfebla, aby w domu jeszcze raz ją przesłuchać. Moje postępowanie okazało się słuszne. Minął jakiś czas, nic nie zaszło. Potem pewnego dnia minister Strauss zażądał szczegó- łowego sprawozdania z przebiegu dyskusji. Posłałem mu je. Tylko bez nazwisk, które go zapewne najbardziej in- teresowały. Znowu minęło kilka dni. Miałem parę dni urlopu z poprzedniego roku, władze moje wyraziły zgodę, abym go wykorzystał. Choć właści- wie nic się jeszcze nie stało, wyczuwałem instynktownie, 473 że Strauss — tak jak go znałem — nie zadowoli się moim sprawozdaniem. Nadszedł wreszcie dzień, kiedy wybrałem się na spacer i znalazłem się obok budynku, w którym mieścił się nasz sztab. Dzień jak każdy inny. Ale ostatni dzień mojej służby w Bundeswehrze. Otrzymałem wiadomość telefoniczną z ministerstwa, że Strauss żąda taśmy, na której nagrana została dyskusja. Chwila decydująca nadeszła. Plany moje należało teraz urzeczywistnić: nocna jazda wśród wichru i szarugi, prze- kroczenie granicy i z ulgą odetchnąłem na terenie NRD. Zbliżaliśmy się do Berlina. Odwiedzenie brata, „Kron- prinza", nie miało sensu. Nie różnił się niczym od wielu obywateli NRF. Patrzyli oni tylko na gorzej lub lepiej zainscenizowane przedstawienie, ale nie mieli możności spojrzenia za kulisy. Delektowali się sztuką graną przed ich oczyma na scenie, oklaskiwali uszminkowanych i pozor- nie tylko odmłodzonych wykonawców. Z miejsc swoich nie widzieli w barwnych kostiumach dziur wygryzionych przez mole, nie słyszeli nawet suflera. Tak, rozmowa z moim bra- tem nie miałaby sensu. Byłbym również chętnie odwiedził grób moich rodziców na cmentarzu w Dahłem, ale musia- łem się liczyć z tym, że odpowiednie komórki rządu boń- skiego w Berlinie zachodnim zostały już powiadomione przez telefon i przez radio. Na skrzyżowaniu dróg przed Berlinem zatrzymałem się. Z boku stał wóz policji ludowej. Wysiadłem i zapytałem, w jakim kierunku mam jechać, żeby dotrzeć do Berlina wschodniego. Jeden z policjantów uprzejmym ruchem wskazał w le- wo. Spojrzałem we wskazanym kierunku i spytałem: — Czy nie myli się pan? Chciałbym dostać się do Berlina wschodniego. Teraz wszyscy trzej wskazali na lewo. Zapytałem raz jeszcze: 474 — Czy panowie dobrze mnie zrozumieli? Chcielibyśmy dostać się do Berlina wschodniego. Spojrzeli na mnie jak na wariata. Po chwili kierowca wozu odezwał się: — Człowieku, czytać pan nie umie? przecież jest wypisane wołowymi literami. Na drogowskazie widniały słowa: Do sektora demokra- tycznego. W ciągu długich lat wpajano we mnie, że demokracja jest równoznaczna z Zachodem. Do takiej demokracji nie chciałem wracać za żadną cenę. NOWA OJCZYZNA- NIEMIECKA REPUBLIKA DEMOKRATYCZNA T' Formalności, których musiałem dopełnić, aby otrzymać obywatelstwo NRD, trwały niedługo. Tymczasem Bonn oraz prasa zachodniwiiemiecka zabawiały się w zgady- wankę, co się mogło ze mną stać i gdzie jest taśma. Zapew- ne liczono się z faktem, że powrócę z pewnym opóźnieniem z podróży do Włoch i zasiądę znowu przy swoim biurku. Dlatego zapewne głosy prasy były względnie obiektywne. Natrącano tylko dyskretnie, że w pewnych kwestiach natury politycznej nie zgadzałem się, że o niektórych po- sunięciach i zarządzeniach Bundeswehry wyrażałem się krytycznie. Ubawił mnie komentarz gazety „Hamburger Abendblatt". Potraktowano mnie tam z zachodnią galante- rią, pisząc: „Uroczy major, o przyprószonych siwizną skro- niach i manierach światowca, był bardzo lubiany zarówno przez przełożonych, jak i kolegów. Uchodził za obowiązko- wego i dobrego oficera. Tym większe jest teraz zaniepo- kojenie". Zaniepokojenie zmieniło się w przerażenie, kiedy 8 lipca 1960 roku na międzynarodowej konferencji prasowej przedłożyłem opinii publicznej materiały z Bonn i przed- stawiłem polityczne i militarne cele odwetowców. Trzeba tu zaznaczyć, że dzięki czujności czynników miarodajnych NRD większość tych spraw była już od dawna znana. W Bonn stale dementowano te fakty. Teraz miałem wątpli- we zadośćuczynienie, kiedy po kilku tygodniach generali- cja Bundeswehry wystąpiła w Kilonii z memoriałem do- 479 I I magającym się bez osłonek broni atomowej. Dalsze po- twierdzenie moich spostrzeżeń nastąpiło w rok później, kiedy to po konferencji prasowej gazety „New York Herald Tribune", „Hamburger Zeitung" oraz „Die Welt" przy- niosły szczegóły planów NATO w sprawie „oswobodzenia" Berlina Zachodniego. Wywody moje przed prasą międzynarodową wyraźnie wprawiły ministra Straussa w zdenerwowanie. Wezwał do Bonn oficerów prasowych, którzy uczestniczyli w Karlsru- he w ostatniej zwołanej przeze mnie naradzie. Trzeba przyznać, że ani jeden nie wydał tych, którzy brali udział w dyskusji nad wnioskiem Weinsteina. Wszystkie oskarże- nia zostały przerzucone na mnie — z pewnością dlatego, że Strauss nie był już w stanie pociągnąć mnie do odpo- wiedzialności. Wobec takiego przebiegu sprawy minister polecił zniesławić „obowiązkowego i dobrego oficera". Ni- czego innego nie oczekiwałem. Znałem bowiem metody wojny psychologicznej, jeszcze niedawno, wbrew przeko- naniu, brałem udział w dyskwalifikacji byłego generała Studenta, którego całym przewinieniem było wypowiedze- nie się przeciw bombie atomowej. Strauss i prasa rozpuścili wodze, ja z mojej strony wy- stąpiłem z żądaniem zwrotu moich osobistych rzeczy. W rezultacie w sześć tygodni po moim przeniesieniu się do NRD przysłano mi wielkim wozem meblowym wszystkie ruchomości. Otrzymałem nawet trzy garnitury wojskowe. Ten od parady ofiarowałem muzeum wojskowemu w Pocz- damie. Z wielu pytań, które mi na konferencji prasowej w dniu 30 maja 1961 roku postawiono, chciałbym omówić w kilku słowach pytanie dziennikarza kanadyjskiego, czy byłem w niewoli radzieckiej. Niezawodnie liczył się z odpowiedzią twierdzącą, aby później móc wywodzić, że zostałem odpowiednio „wy- szkolony" w Związku Radzieckim. Tymczasem oświadczy- 480 jein: — Muszę stwierdzić z ubolewaniem, że pierwszą lek- cię demokracji otrzymałem w niewoli brytyjskiej. Wśród obecnych zauważyłem również znanych mi za- chodnioniemieckich dziennikarzy, niektórzy wyraźnie z niechęcią odnosili się do moich wywodów. Zresztą dalszy rozwój wypadków potwierdził, co już dawniej na podstawie moich doświadczeń, obserwacji i rozmyślań przeczuwałem odnośnie do niebezpieczeństwa grożącego ze strony milita- rystów zachodnioniemieckieh. Z czasem w szafach pancer- nych w Bonn znalazły się nowe, jeszcze niebezpieczniej sze projekty i plany. A deklaracje sfer rządzących nad Renem z przeraźliwą szczerością mówią dziś o tym, co przed laty usiłowały ukrywać i maskować. ¦ Byłem w każdym razie szczęśliwy, że w NRD znalazłem nową ojczyznę, że osiedliłem się w kraju, który dla moich byłych wojskowych i politycznych przywódców nie istniał. Wydaje mi się polityczną głupotą ze strony polityków w Bonn przeciwstawianie się chęci porozumienia okazy- wanej przez ludność zachodnioniemiecką i zaprzeczanie istnieniu drugiego państwa niemieckiego. Po owej konferencji prasowej, która odbyła się 8 lipca 1960 roku, otrzymałem wielką ilość korespondencji; auto- rem jednego z pierwszych listów był Ludwik Renn. Pisał w ciepłych słowach, że swego czasu również wszystko rzu- cił, i życzył mi, żeby — podobnie jak jemu — udało mi się znaleźć w nowej ojczyźnie nowych i lepszych przyjaciół. List tego pisarza pochodzącego z arystokratycznej rodziny oficerskiej, który po pierwszej wojnie światowej opowie- dział się po stronie ludu, napełnił mnie radością i dumą. Po upływie niespełna roku uczestniczyłem dnia 15 czer- wca 1961 roku w konferencji prasowej, na której przewo- dniczący Rady Państwa, Walter Ulbricht, mówił cna temat rozwiązania problemów niemieckich. W przepełnionej sali roiło się od dziennikarzy wschodnich i zachodnich. Byłem w owym czasie sprawozdawcą gazety ,,Volksstimme", wy- 31 — Żołnierz trzech armii 481 i chodzącej w Karl Marx-Stad. Nie bez trudu udało mi się przecisnąć przez ciżbę dziennikarzy i zadać pytanie: — Panie przewodniczący, mówił pan o neutralizacji Nie- miec. Czy wolno zapytać, jak sobie rząd NRD tę neutrali- zację wyobraża? Zachodnioniemieccy dziennikarze spojrzeli na mnie ze zdumieniem. Byli zapewne przekonani, że jako wyciśnięta cytryna dawno już tkwię gdzieś na odludziu. I oto nagle wypłynąłem na powierzchnię jako kolega z innego obozu. Jeszcze większe było ich zdumienie, kiedy Walter Ulbricht odpowiedział: — Bardzo to interesujące, że właśnie były major armii zachodnioniemieckiej wchodzącej w skład NATO postawił to pytanie. Byłem niemniej zaskoczony, a jednocześnie głęboko wzruszony, że taki mąż stanu, jak Ulbricht, który codzien- nie poznaje wciąż nowych ludzi z całego świata, przypo- mniał mnie sobie. Walter Ulbricht kontynuował: — Rzecz jasna, że warun- kiem neutralizacji musiałoby być wycofanie wszystkich obcych sił zbrojnych z obu państw niemieckich, że nie mogłyby istnieć żadne bazy militarne, a tym samym naro- dowi niemieckiemu nie zagrażałyby zbrojenia, broń ato- mowa itd. Neutralizacja militarna to najlepsze wyjście dla naszego narodu. Wówczas mógłby naród nasz pracować i rozwijać się w pokoju. Moje najskrytsze marzenia zostały wypowiedziane jego ustami. Miałem znowu w życiu cel, któremu pragnąłem służyć swymi skromnymi siłami — jako stary żołnierz, który w trzech armiach owianych duchem militaryzmu działał przeciw narodowi i pokojowi. Pragnąłem uczestni- czyć w pokonywaniu przeszkód piętrzących się na drodze do tak koniecznego porozumienia między obydwoma pań- stwami, chciałem ostrzegać przed niebezpieczeństwami trzeciej wojny światowej, pracować dla pokoju. Prasa, ra- dio, telewizja NRD dały mi niejedną okazję po temu. Chyba najbliższa była mi seria pogadanek „Nowa ojczyzna 482 N", do której zachęcił mnie list Ludwika Renna. Dzięki poparciu telewizji NRD powstały następujące audycje: Spotkanie w Weimarze" z burmistrzem tego miasta 0 humanistycznych tradycjach, pułkownikiem w stanie spoczynku Luitpoldem Steidle. „Most", reportaż z Lipska, w którym byli zachodnio- niemieccy dziennikarze dyskutowali o problemach handlu z wiceprezydentem izby handlowej NRD, byłym posłem Bundestagu Schmidt-Wittmackiem. „Wizyta w Poczdamie", relacja z wizyty byłych oficerów Bundeswehry w muzeum wojskowym. „Listy stamtąd", audycja poświęcona korespondencji by- łych oficerów Bundeswehry z ich byłymi kolegami. „Wieloryby i małe płotki", mecz dwóch drużyn piłki nożnej składających się z żołnierzy Bundeswehry, którzy przed tygodniem poprosili o azyl w NRD. „Na właściwym parowcu", film krótkometrażowy zreali- zowany w Rostocku, opowiadający o byłym bosmanie marynarki wojennej NRF, który obecnie pracował w stocz- ni „Neptun". Wśród listów, które otrzymałem po konferencji w roku 1960, znalazły się również listy byłych żołnierzy Wehr- machtu, którzy pozostawali pod moim dowództwem w cza- sie wojny. Z biegiem czasu miałem okazję odwiedzić nie- których z nich. Powodziło im się bardzo dobrze, poświęci- łem tej sprawie audycję: „Kolego, gdzie jesteś?" Interesowałem się również byłymi członkami Komitetu Narodowego „Wolne Niemcy", których działalność znałem tylko z ulotek i nielicznych dokumentów. Byłem bardzo wdzięczny, że przewodniczący związku byłych oficerów, generał major w stanie spoczynku doktor Otto Korfes, zaprosił mnie na koleżeńską rozmowę. Dalszą okazję do zebrania informacji przyniósł mi pobyt w Weimarze, gdzie Luidpold Steidle poświęcił sporo czasu, by mi opowiedzieć o pracy Komitetu Narodowego. Na mo- je pytanie, jak doszło do utworzenia tego komitetu, były 483 pułkownik odpowiedział wręcz wzruszająco: — Było to spotkanie Niemców poprzez wszystkie bariery, poprzez wszystkie fronty. Ludzi pełnych oburzenia na reżym hitlerowski. Na tym spotkaniu opracowaliśmy nasz pro- gram. Wedle jego brzmienia należało zakończyć wojnę bezzwłocznie i przystąpić do budowy nowych, pokojowych Niemiec. Ówczesny Komitet Narodowy w swoich założe- niach przypominał Front Narodowy dzisiejszej NRD. W licznych imprezach i spotkaniach, na które mnie zapraszano bądź jako gościa, bądź jako dziennikarza, po- twierdzało się to porównanie. Te same grupy, które połą- czyły się ze sobą w Komitecie Narodowym, kontynuowały wspólną pracę, chociaż w warunkach całkowicie odmien- nych. Sprawy i problemy dotyczące robotników, pracowni- ków różnych zawodów, naukowców, byłych oficerów dy- skutowane były dopóty, dopóki nie znajdowano odpowia- dającego wszystkim rozwiązania. Dominował interes ogółu, wzgląd na dobro ogólne. Ta współpraca wszystkich sił we Froncie Narodowym NRD była dla mnie z początku czymś nowym i zaskakują- cym. Z perspektywy NRF, pod wpływem propagandy, przedstawiałem sobie pierwsze państwo robotników i chło- pów oraz dyktaturę proletariatu nieco inaczej. Przede wszystkim wydawało mi się, że jest bardziej bezkompro- misowa. Jako człowiek słabo wyrobiony politycznie, nie dziwiłbym się i wtedy, gdyby świat pracy miał prymat w rządzeniu i kształtowaniu życia narodu. To, co zastałem w nowej ojczyźnie, przeszło moje wyobrażenie. Nie tylko przekonałem się, że naukowcy traktowani są na irówni z całym światem pracy, że robotnicy mają wpływ na kierowanie zakładami, w 'których pracują, że byli ofi- cerowie mogą służyć swoimi wiadomościami i zdolnościami. Najwięcej imponowały mi olbrzymie możliwości, które miał każdy bez względu na pochodzenie i sytuację ma- terialną. Atmosfery, która nas wszystkich otacza, sposobu bycia 484 robotników i profesorów, żołnierzy i oficerów Narodowej Armii Ludowej nie można w żadnym razie porównać z ko- jeżeńskością na wojnie, kiedy to czasami zacierały się rów- nież różnice klasowe. Śmieszne mi się teraz wydawało, że uważałem kiedyś za piękny objaw „wspólnoty ludowej" dzielenie się z moimi podwładnymi ostatnim papierosem. I co z tego pozostało? Tak zwany dobry kamrat z czasów wojny stał się znowu numerem, który tylko dlatego coś znaczył, ponieważ obiecywano sobie coś niecoś po jego doświadczeniach na wschodzie. Natomiast więź łącząca ludzi w NRD służyła celom zupełnie innym. Widziałem ogródki dziecięce, jakich w Niemczech za- chodnich należałoby szukać z lupą. Utrzymywało je pań- stwo, były oczkiem w głowie ludności. Widziałem wysiłki ogółu podczas żniw, byłem świadkiem, jak gminy i powia- ty pożyczały sobie wzajemnie maszyny i traktorzystów. Zetknąłem się z kilkoma zakładami pracy, które dochód za nadgodziny przeznaczały na walkę robotników obcych kra- jów. W obliczu tych postępowych przemian nie mogłem już myśleć o wysiłkach, jakich kiedyś, zwłaszcza na wojnie, od nas wymagano. Bo czemuż służyły os^gnięcia nawet najbardziej udane? Tylko i wyłącznie zagładzie. Ile energii, ile materiału poszło na marne tylko po to, by dokonać zniszczenia. Odznaczano nas wówczas orderami i pismami pochwal- nymi. Ale czy moi byli koledzy z Bundeswehry zrozumieją kiedyś, że robotnik w NRD słusznie jest dumny ze zwy- czajnego medalu, który otrzymuje za jakiś projekt służący podniesieniu produkcji lub za dobrą wydajność? Czy poj- mą to kiedyś ci, którzy ciągle jeszcze dumni są ze swych wojennych odznaczeń i na każdym kroku na swoje uspra- wiedliwienie podkreślają, że przecież usunięto z nich swa- stykę? Mogę tylko mieć nadzieję, że i oni kiedyś zechcą stosować kryteria: dlaczego i za co, odróżniać odbudowę od zniszczenia. 485 I Wszystkie te problemy poruszyłem w rozmowie z gene- rałem doktorem Korfesem, były mu doskonale znane i sa- mo przez się zrozumiałe. Zwrócił moją uwagę na trudności w pewnych dziedzinach. Uświadomiłem sobie, w jak zasa- dniczo różnych warunkach oba państwa rozpoczęły po woj- nie swój start. W pewnej chwili doktor Korfes zapytał: — Niech mi pan powie, dlaczego podobnie jak inni oficerowie wstąpił pan do Bundeswehry? Jak to było możliwe po tylu doświadczeniach wojennych? Gdyby ktoś postawił to pytanie dziesięciu oficerom Bundeswehry, prawdopodobnie wszystkie odpowiedzi by- łyby różne — ze względu na różne motywy. Ale każdy z oficerów powiedziałby na pewno, że został żołnierzem, aby bronić Republiki Federalnej. Niewielu znalazłoby się takich, którzy by szczerze odpowiedzieli, że wstąpili do Bundeswehry z myślą o rewanżu, z chęcią zmazania „nie- zasłużonej" porażki. Niezależnie od motywów wszyscy ofi- cerowie Bundeswehry popierają roszczenia terytorialne rządu. Nie mogłem więc odpowiedzieć ściśle i wyczerpująco na pytanie doktora Korfesa. Odpowiedziałem tylko w swo- im własnym imieniu oświadczając: — Wstępując do Bundeswehry nie zdawałem sobie sprawy z charakteru nowej armii. Podkreślano ustawicz- nie, że celem Bundeswehry jest obronność kraju. Uwa- żając, że obowiązkiem każdego obywatela jest bronienie kraju, tym bardziej byłem przekonany, że jako były oficer winienem mu służyć również pomocą fachową. Zapewne podobnie myśleli inni oficerowie. Nie dostrzegaliśmy syste- mu, mieliśmy przed oczyma tylko zadania. Drugi błąd tkwi w ocenie 20 lipca 1944 roku. Dzień ten obchodzony jest i dzisiaj przez Bundeswehrę jako rocznica oporu przeciw Hitlerowi. Tymczasem grupa 20 lipca pragnęła tylko do- konać zmiany na stanowisku najwyższym. Zmiana ta, polegająca na pozbyciu się Hitlera, miała przynieść za- wieszenie broni na zachodzie oraz zwycięską kontynuację 486 na wschodzie. Prawdziwa rewolucja nie doszłaby nigdy do głosu. Działalność ludzi, którzy szukali kontaktu z ruchem oporu wśród ludności oraz z Komitetem Narodo- wym „Wolne Niemcy", była i jest systematycznie przemil- czana. Wówczas nie znałem związków przyczynowych między tymi faktami. Toteż kiedy Bundeswehra opowie- działa się za 20 lipca, widziałem w tym początek nowego nastawienia i wierzyłem w demokratyczny charakter no- wej armii. I dzisiaj jeszcze wielu oficerów Bundeswehry bez namysłu odżegnałoby się od Hitlera, gdyby ich zapyta- no o zdanie. Podobnie odpowiedziano by na tak zwanych tradycyjnych spotkaniach byłych żołnierzy Wehrmachtu. Demokracja Bundeswehry polega na potępianiu Hitlera przy jednoczesnym dążeniu do jego celów. Nie chodzi w tym wypadku o osobę Hitlera, był tylko tym, cośmy z niego zrobili. Imperializm niemiecki potrzebował albo Hitlera, albo jakiegoś innego Schulzego czy Meiera. Wy- nieśliśmy pod niebiosa bożka, który ucieleśniał naszą nieomylność i nasze pretensje do panowania nad innymi. Tym większe było rozczarowanie, kiedy ten fuhrer okazał się zwyczajnym śmiertelnikiem i do tego figurą poruszaną przez ukryte siły. Błędem Niemiec zachodnich, a zateraf i moim jest, że skoro Hitler nie żyje, uważaliśmy sprawę za załatwioną. Bundeswehra, która wyrzekła się Hitlera obwiniając go osobiście o wywołanie wojny i wszystkie klęski, nie mogła nigdy zdaniem naszym stać się armią zaborczą. Oto dlaczego my, byli oficerowie, znowu wstą- piliśmy do wojska. Doktor Korfes umocnił mnie w zamiarze opisania moich przeżyć w trzech armiach. Wyjaśniłem mu, że opiszę tylko to, co widziałem, nie mając zupełnie pretensji do jakich- kolwiek uogólnień. Nie chciałem oczywiście w żadnym wypadku wybielać mojej biografii. Nie miałem zamiaru udawać mądrzejszego i bardziej świadomego, niż kiedykol- wiek byłem. Chciałem tylko opisać swe przeżycia w na- dziei, że uda mi się zwrócić uwagę na to, co typowe i isto- 487 tne. Postanowiłem napiętnować nadużycia, jakich dopusz- cza się kierownictwo Bundeswehry. Pragnąłem dać rów- nież dowód, że wszystkie trzy armie różnią się od siebie tylko zewnętrznie, że duch w nich panował i panuje ten sam. Zacząłem robić z pamięci pierwsze notatki. Udział w kongresie narodowym, który odbył się 16 i 17 czerwca 1962 roku w Berlinie — na kongres ten zostałem wydelegowany obok profesora Waltera Hagemanna, który przeniósł się do NRD w rok po mnie, podobnie jak poseł do Bundestagu Schmidt-Wittmack oraz były minister dol- nosaksoński, doktor Gereke — należy do największych przeżyć w nowej ojczyźnie, w NRD. Nigdy nie zapomnę spotkania z profesorem Korolkowem z Moskwy. Po godzinnej rozmowie w berlińskim klubie prasy ustaliliśmy nagle, że obaj leżeliśmy kiedyś naprze- ciw siebie nad rzeką Wołchow między Moskwą i Leningra- dem. Profesor Korolkow mówił z całą powagą: — Strzela- liśmy do siebie, teraz prowadzimy przyjacielską rozmowę. Ludzie powinni jak najwięcej ze sobą rozmawiać, by zapo- biec wzajemnemu mordowaniu się. — Podobne nastawie- nie mieli wszyscy oficerowie radzieccy, z którymi się ze- tknąłem. Ze słów ich wynikało, że nie należy szczędzić wy- siłków zmierzających do zapewnienia pokoju. Przesądy i zastrzeżenia, jakie miałem początkowo do Związku Radzieckiego, poczęły powoli ustępować, zacząłem żywo interesować się Krajem Rad, zostałem członkiem Towarzystwa Przyjaźni Niemiecko-Radzieckiej, przekona- łem się, że przyjaźń z narodami radzieckimi jest kwestią życia i śmierci dla całego narodu niemieckiego, a każdy obywatel NRD winien ją jak najstaranniej kultywować. Niejednokrotnie miałem sposobność przemawiania przed żołnierzami, podoficerami i oficerami Narodowej Armii Ludowej, dzieliłem się moimi doświadczeniami z Bundes- wehry oraz wyjaśniałem, co skłoniło mnie do przeniesienia się do NRD. Pewnego razu zaproszono mnie do Akademii Fryderyka Engelsa w Dreźnie. Zwiedzając ją uprzytomni- 488 łem sobie, że generałowie bońscy byliby zaskoczeni, gdyby wiedzieli, jak gruntownie szkoleni są tutaj oficerowie, gdy- by poznali ducha tej armii, w każdej chwili gotowej do obr°ny swego państwa i ludności. Poza tym dano mi możliwość uczestniczenia w mane- wrach „Kwartet". Na własne oczy zobaczyłem, z jaką precyzją rozwiązywane są zadania stawiane przez znako- mite dowództwo, oraz przekonałem się, że żołnierze nie tyl- ko wykonują rozkazy, lecz również samodzielnie myślą. Byłem świadkiem, jak kilku żołnierzy zaproponowało swe- mu podoficerowi przeniesienie się na lepszą pozycję, choć było to połączone z wielkim dodatkowym wysiłkiem. Głę- boko poruszył mnie entuzjazm i serdeczność, jaką ludność obszaru, na którym odbywały >się manewry, okazywała jednostkom wojskowym NRD, ZSRR, CSRR oraz PRL. Był to najlepszy wyraz przeświadczenia, że biorące udział w manewrach armie ludowe służą obronie państw socjali- stycznych. Spotykałem również ludzi, którzy chcieli żyć i pracować w pokoju, ale w wielu jeszcze kwestiach nie mieli właści- wej orientacji i zrozumienia, z wielu faktów i objawów wyciągali fałszywe wnioski. Zetknąłem się też z kilkoma starymi komunistami, którzy błędnie uważali, że armia jest u nas zbędna. Rozmawiałem z młodymi ludźmi uważają- cymi, że lepiej poświęcić osiemnaście miesięcy na studia niż na służenie w wojsku. Pewnego razu po moim odczycie jeden ze studentów zapytał, jak w NRF wyglądają te sprawy, szczególnie tych, którzy nie chcą spełnić obowiąz- ku służby wojskowej. Uznałem, że nie wystarczy wskazać na zasadniczą różnicę między obu państwami niemieckimi. Młodzi lubią odpowiedzi precyzyjne i mają rację, bo prze- cież do nich należy kształtowanie naszej przyszłości. Od- powiedziałem zatem następująco: — Kto chce pracować czy też studiować w spokoju, musi mieć pewność, że nikt nie będzie mu w tym przeszkadzał. 489 Pewność tę daje tylko istnienie armii zdolnej do obrony. Ale każdy musi mieć swój osobisty udział. Równe prawa pociągają za sobą równe obowiązki. Co się tyczy pańskiego pytania, na temat tych, którzy nie chcą służyć w wojsku, mamy tu do czynienia z typowym przykładem sprzeczności w NRF. Młody obywatel NRF może ze względów religij- nych i innych ważkich powodów domagać się niewcielenia go do wojska. Komisja stawia mu szereg pytań, między innymi zapytuje go, czy stanąłby w obronie swojej matki, gdyby ją napadnięto. Odpowiedź twierdząca przesądza w pewnym stopniu jego prośbę o zwolnienie z obowiązku służby wojskowej. Procedurę tę uważam nie tylko za nie fair, ale za pomijającą sedno sprawy. Każdy chłopak bę- dzie chciał stanąć w obronie swej matki; porównanie takie chybia. Bo któż zaręczy obywatelowi NRF, że zostaje on wcielony do Bundeswehry tylko po to, aby bronić swo- jej matki, a tym samym wszystkich matek? Skąd mło- dzieniec taki może wiedzieć, że rozkaz wymarszu na front będzie miał charakter obronny? Poza tym na ogół wnioski o zwolnienie z obowiązku służby wojskowej zostają w NRF odrzucane. Po jednej stronie stoją siły polityczne Republiki Federalnej — potentaci gospodarczy, starzy oficerowie sztabu generalnego, którzy przyczynili się do przegrania dwóch wojen światowych, militaryści w mundurach i po cywilnemu. Po drugiej mamy robotników i chłopów, któ- rzy nigdy nie chcieli wojny, którzy na wojnie nie mają nic do wygrania, a wszystko do przegrania. Młody obywatel NRD może być przeświadczony, że silne militarnie państwo reprezentuje jego interesy. Wysłuchawszy moich wywodów student postawił .jeszcze jedno pytanie: — Powiedział pan przed chwilą, że ma pan już wojen na zawsze dosyć. Jest pan teraz obywatelem na- szego państwa; a co by pan zrobił, gdyby doszło do wojny? Czy strzelałby pan do żołnierzy Bundeswehry? Są ludzie, którzy w pewnych pytaniach młodych do- 490 patrują się prowokacji. Jest to niesłuszne, bo młodzież zaiwsze chce być dokładnie informowana, i dobrze, że tak sję dzieje. Dawniej niewiele mieliśmy sposobności do sta- piania pytań. Nie koniec na tym. Wychowywano nas w bezwzględnym posłuszeństwie, nawet jeśli chodziło 0 zbrodnicze rozkazy, w bezmyślności, nauczono nie sta- wiać pytań. W ciągu długich lat spędzonych w wojsku za mało pytałem innych i siebie. I stosunkowo późno zro- zumiałem, gdzie jest moja prawdziwa, jeśli chodzi o po- glądy polityczne, ojczyzna, w której żąda się wręcz ode mnie, abym stawiał pytania i myślał wraz z innymi. Może różne sprawy przebiegłyby inaczej, gdybyśmy mieli prawo pytać. Jeżeli o mnie chodzi, to pytania młodych dają mi zawsze niemałe zadowolenie. Odpowiedziałem następująco: — Jestem obywatelem NRD. Kto napada na to państwo, ten również napada na mnie. Będę tarn bronił NRD, gdzie wskaże mi si^p miejsce. Jest rzecz obojętną, skąd nastąpiłby atak. Kiedy ktoś usiłu- je włamać się do mojego mieszkania, nie pytam, czy uro- dził się w Hanowerze czy w Cottbus, nie interesuje mnie, do jakiej należy narodowości. Walczę przeciw każdemu, kto zagraża pokojowi. Uważałem za zbyteczne poprzeć moje wywody odpo- wiednimi przykładami. Mogłem opowiedzieć pytającemu studentowi o różnych sposobach zimnej wojny. O tym, że wkrótce po moim osiedleniu się w NRD stałem się przed- miotem otwartych oraz zamaskowanych ataków przeciwni- ka. Że w sposób wyrafinowany próbowano zmusić mnie do powrotu do NRF. Że noc w noc obsypywano mnie przez telefon obelgami i groźbami. Była to broń stosowana przez uprawiających wojnę psychologiczną. Dnia 13 sierpnia 1961 roku ataki nagle ustały. Do tej pory można było bez trudu, z paroma groszami w kieszeni, przedostać się na teren NRD i prowadzić wojnę nerwów. Po zabezpieczeniu naszej granicy państwowej przestano przecinać opony me- 491 r go samochodu w nadziei, że rozbiję się o jakieś drzewo przydrożne. Nie znaczy oczywiście, aby przeciwnik dał mi wreszcie spokój. Niestety nie znalazłem oparcia w mojej żonie. Wychowa- na w konserwatywnym, tak zwanym dobrym domu, nie umiała pogodzić się z moją działalnością w NRD, nie stara- ła się o obywatelstwo NRD dla siebie. Nigdy nie pochwali- ła moich audycji czy artykułów. Nie rozumiała, że mogłem się cieszyć i być dumny z otrzymywanych odznaczeń radia NRD. Odrzucała wszystko, co miało jakikolwiek związek z NRD, a tym samym pośrednio okazywała pomoc prze- ciwnikowi, który ciągle jeszcze liczył, że wyrzeknę się NRD. Na próżno starałem się wytłumaczyć jej, że rodzina na- sza — tymczasem urodził się nam jeszcze mały Michael — ma w NRD zapewnioną szczęśliwą, spokojną egzystencję. Na próżno prosiłem ją również, by mi pomagała w mojej pracy. Choć była wykwalifikowaną sekretarką, nic ją nie obchodziło, że całymi nocami ślęczałem nad maszyną do pisania i rękopisami. Żona moja nie chciała służyć naszej sprawie. Spieraliśmy się ze sobą, próbowaliśmy znaleźć wspólny język, nie mogłem, nie potrafiłem jej przekonać. Choć mieszkaliśmy razem, żyliśmy oddzielnie. W tej nie do zniesienia sytuacji odnośne organy naszej republiki uwzględniły latem 1965 roku prośbę żony o prawo powrotu do Niemiec zachodnich. Nasze małżeństwo przestało istnieć. Z własnej, nieprzymuszonej woli związałem swój los z NRD i nikt mnie z tej drogi nie sprowadzi. Jestem prze- konany, że istnienie i rozwój NRD coraz bardzej wpływać będzie na wydarzenia w Niemczech zachodnich. Na Wielkanoc starzy i młodzi unoszą już swe sztandary ku słońcu i -wiośnie. Spis rzeczy Kilka słów w sprawie własnej...... 5 „Czy major Winzer wziął ze sobą taśmę dźwiękową?" 7 REICHSWEHRA ........ 23 Trzy imiona........... 25 Tornister............ 27 Policzki............ 29 W alei Królewskiej wybuchła strzelanina . . ¦ ^ 35 Czapki uczniowskie......... 39 W organizacji młodzieżowej....... 45 Obywatele . •......... 48 Pierwsze kroki.......... 50 W kręgu nazizmu .......... 55 Eksperyment . ... ........ 60 Szkolenie rekrutów........ . 64 Trzecia faza........... '1 Tylko pies........... 77 Rozsądna ankieta . . . . . . • • • • 80 Metamorfoza . ......... 82 Po 30 stycznia 1933 roku : ..... 87 Ciągle ta szabla . . . ... . . • • . 93 Zawadiaki............100 Robienie porządku.......... I"7 Bez dobrego słowa ........• H5 WEHRMACHT......... 123 Trzy dni paki........... 125 Tylko gest........... 130 ...jutro cały świat.......... 137 Ściśle poufne........... 153 Śmieszna wojna.......... 159 Chrzest bojowy . . . . . ¦..... 163 Naramienniki . .......... 169 „Lew morski"........... 176 Co teraz?............ 181 Początek końca.......... 186 Pierwszy tydzień na ziemi radzieckiej..... 191 Szkoła płonie........... 196 Kocioł pod Diemianskiem........ 199 Oddziały zapasowe.......... 210 Przed Leningradem......... 218 Między frontem a ojczyzną....... 228 W łuku Dniepru.......... 241 Rozkaz i posłuszeństwo........ 250 Jak to było z Seydlitzem?........264 Zamąci]............ 270 Przed końcem...........274 Ostatnie dni wojny......... 285 Pięć minut po dwunastej......... 292 Ojczyzna?............ 297 Pistolet............ 301 BUNDESWEHRA........ 311 Cywilne intermezzo ......... 313 Nowa armia?........... 320 Znowu wojsko . . ..*....... 329 Z Monachium do Karlsrube....... 334 Mój debiut w roli oficera prasowego..... 337 Różnice zdań........... 345 Poza nawiasem.......... 380 Za mało chlorowanego wapna....... 369 Kto odtrąbi? ..."........ 375 Goście............. 383 Nagłówki............ 393 Narada w Bonn.......... 397 Dziewięć milionów na koszty werbunku .... 401 Powody do rozmyślań......... 405 Kamyczki w mozaice......... 413 Wizyta w Irlandii........... 420 Plany, mapy i czytanka........ 427 „Wycieczka morska"......... 435 i Spostrzeżenia i rozpoznania.....OtŁ ' 43S Wyleczony.......... ^aR ¦ *** Szach mat......... Lpr. 450 Szef sztabu..........t:". 454 Zaskoczenie..........¦ 459 Nigdy więcej!...........468 Zerwanie............ 470 NOWA OJCZYZNA — NIEMIECKA RE- PUBLIKA DEMOKRATYCZNA. . . . 477 Redaktor techn. E. Leśniak Korektor B. Cyperling „Książka i Wiedza", Warszawa, styczeń 1971 r. Wyd. I. Na- kład 10 000+260 egz. Obj. ark, wyd. 23,9. Obj. ark. druk. 31 (26,7). Papier druk. sat. kl. V, 70 g, 84X108 cm. Oddano do składania 9. V. 1S70 r. Podpisano do druku w listopadzie 1970 r. Druk ukończono w styczniu 1971 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45. Zam. nr 1258/A/70. H-9. Cena zł 32.— Siedem tysięcy dziewięćset czterdziesta trzecia puMjtkacja „KiW" I *-.