11126
Szczegóły |
Tytuł |
11126 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11126 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11126 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11126 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lemony Snicket
SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ
KSIĘGA TRZECIA
OGROMNE OKNO
Tłumaczenie Jolanta Kozak
Dla Beatrice - wolałbym, abyś żyła i miała się dobrze
Rozdział pierwszy
Gdybyście nie wiedzieli za wiele o sierotach Baudelaire i zobaczyli je siedzące na
walizkach w Doku Damoklesa, pomyślelibyście pewnie, że szykuje im się emocjonująca
przygoda. Przed chwilą zeszły przecież z pokładu Psotnego Promu, który je przewiózł na
drugi brzeg Jeziora Łzawego, gdzie miały zamieszkać u Ciotki Józefiny - a taka sytuacja
wróży na ogół fantastyczne życie. Oczywiście, myśląc tak, bylibyście w wielkim błędzie. Bo
chociaż Wioletka, Klaus i Słoneczko Baudelaire rzeczywiście mieli przeżyć zdarzenia
emocjonujące i pamiętne, to nie były to zdarzenia emocjonujące i pamiętne w tym sensie, w
jakim emocjonująca i pamiętna bywa wizyta u wróżki albo udział w rodeo. Emocjonująca i
pamiętna przygoda sierot Baudelaire przypominała raczej sytuację osoby, która, ścigana przez
wilkołaka, gna o północy przez cierniste chaszcze na odludziu, gdzie nie ma żywej duszy do
pomocy. Jeśli chcieliście poczytać sobie historię, której bohaterowie wiodą fantastyczne
życie, to z całą pewnością wybraliście niewłaściwą książkę, gdyż sieroty Baudelaire
doświadczają w swoim ponurym i nieszczęśliwym życiu wyjątkowo niewielu fantastycznych
chwil. Ich nieszczęścia to bardzo przykry temat, tak przykry, że podejmuję go z największym
trudem. Więc jeżeli nie macie ochoty na opowieść tragiczną i smutną, daję wam ostatnią
szansę: odłóżcie tę książkę, gdyż nieszczęścia sierot Baudelaire zaczną się już w następnym
akapicie.
- Spójrzcie, co dla was mam! - Pan Poe, szczerząc się od ucha do ucha, podniósł do
góry papierową torebeczkę. - Miętówki!
Pan Poe był bankierem, wyznaczonym do nadzorowania spraw sierot Baudelaire po
śmierci ich rodziców. Miał dobre serce, ale na tym świecie dobre serce nie wystarczy,
szczególnie, gdy odpowiada się za bezpieczeństwo dzieci. Pan Poe znał trójkę młodych
Baudelaire’ów od urodzenia, a mimo to nigdy nie pamiętał, że wszyscy troje są uczuleni na
miętówki.
- Dziękujemy panu - powiedziała Wioletka - przyjęła torebeczkę i zajrzała do środka.
Jak większość czternastolatek Wioletka była zbyt dobrze wychowana, aby napomknąć, że
zjedzenie miętówki wywołałoby u niej silną alergię, co tu oznacza: „w ciągu paru godzin
dostałaby swędzących wyprysków na całym ciele”. Poza tym była zanadto pochłonięta
obmyślaniem pewnego wynalazku, aby zwracać szczególną uwagę na pana Poe. Każdy, kto
znał Wioletkę, wiedział doskonale, że gdy ma ona włosy związane wstążką, aby nie leciały do
oczu - tak jak w tej chwili - to znak, że myśli wyłącznie o kółkach, trybikach, dźwigniach i
innych przyborach niezbędnych przy dokonywaniu wynalazków. Głowiła się właśnie nad
takim sposobem udoskonalenia silnika Psotnego Promu, żeby przestał buchać kłębami dymu
w szare niebo.
- To bardzo uprzejme z pana strony - rzekł z uśmiechem Klaus, środkowy reprezentant
trójki Baudelaire’ów, myśląc jednocześnie, że gdyby chociaż raz polizał miętówkę, język
spuchłby mu niemiłosiernie i nie mógłby nic powiedzieć.
Klaus zdjął okulary, rozczarowany, że pan Poe zamiast miętówek nie kupił mu jakiejś
książki albo chociaż gazety. Klaus był zapalonym czytelnikiem: gdy na własnym przyjęciu z
okazji ósmych urodzin przekonał się, że cierpi na alergię, natychmiast przestudiował
wszystkie książki o alergiach z biblioteki rodziców. Jeszcze cztery lata później potrafił z
pamięci recytować wzory chemiczne tych substancji, które sprawiły, że spuchł mu język.
- Toj! - pisnęło Słoneczko. Najmłodsze z Baudelaire’ów było jeszcze niemowlęciem i,
jak większość niemowląt, posługiwało się zagadkowymi słowami. „Toj!” miało zapewne
znaczyć: „Nigdy nie jadłam miętówek, gdyż podejrzewam, że, podobnie jak moje
rodzeństwo, jestem na nie uczulona”. Ale mogło też znaczyć: „Chętnie schrupałabym
miętówkę, ponieważ lubię gryźć co popadnie moimi czterema ostrymi zębami, jednak wolę
nie ryzykować reakcji alergicznej”.
- Możecie je sobie zjeść w czasie jazdy taksówką do domu pani Anwhistle -
powiedział pan Poe, pokasłując w białą chusteczkę. Pan Poe sprawiał wrażenie stale
przeziębionego, więc sieroty Baudelaire przywykły już do otrzymywania od niego informacji
przerywanych napadami kaszlu. - Pani Anwhistle przeprasza, że nie oczekiwała was na
przystani, ale boi się tego miejsca.
- Dlaczego boi się przystani? - spytał Klaus, patrząc na drewniane pomosty i zagłówki.
- Boi się wszystkiego, co ma związek z Jeziorem Łzawym - odparł pan Poe - lecz nie
mówiła mi dlaczego. Być może ma to jakiś związek ze śmiercią jej męża. Wasza Ciotka
Józefina - która, oczywiście, nie jest waszą prawdziwą ciotką, tylko szwagierką waszej
dalekiej kuzynki, ale prosiła, żebyście mówili na nią Ciotka Józefina - otóż wasza Ciotka
Józefina niedawno straciła małżonka. Niewykluczone, że się utopił, może wypadł z łódki.
Wydało mi się niestosowne wypytywać wdowę o szczegóły tak traumatycznego przeżycia.
No a teraz poszukajmy taksówki.
- Co znaczy to słowo? - spytała Wioletka. Pan Poe uniósł brwi:
- Zdumiewasz mnie, Wioletko. Dziewczynka w twoim wieku powinna dawno
wiedzieć, że taksówka jest to samochód, który dowozi pasażera na wybrane miejsce za
ustaloną opłatą. No, bierzcie bagaże i ustawcie się przy krawężniku.
- Traumatyczne - szepnął Klaus do Wioletki - to mniej więcej to samo co
„wstrząsające”.
- Dzięki - odszepnęła Wioletka, jedną ręką podnosząc walizkę, a drugą Słoneczko. Pan
Poe zamachał chusteczką, taksówka się zatrzymała, taksówkarz w mgnieniu oka wpakował
wszystkie walizki Baudelaire’ów do bagażnika, a pan Poe w tym samym czasie wpakował
dzieci na tylne siedzenie.
- Tu się pożegnamy - oznajmił. - W banku rozpoczęły się już godziny urzędowania,
więc obawiam się, że nie nadążyłbym z robotą, gdybym was odwiózł do Ciotki Józefiny.
Pozdrówcie ją ode mnie serdecznie i przekażcie jej, że będę z wami w stałym kontakcie. - Pan
Poe pokaszlał chwilę w chusteczkę, zanim podjął przemowę. - Wasza Ciotka Józefina
denerwuje się nieco, że w jej domu zamieszka nagle troje dzieci, ale zapewniłem ją, że
jesteście wyjątkowo dobrze wychowani. Pamiętajcie sprawować się jak należy, no i jak
zwykle możecie skontaktować się ze mną telefonicznie lub faksem, gdyby wynikły jakieś
problemy. Chociaż nie przypuszczam, aby tym razem coś miało pójść nie tak.
Mówiąc „tym razem”, pan Poe spojrzał na dzieci znacząco, jakby to była ich wina, że
nieszczęsny Wujcio Monty pożegnał się z życiem. Dzieci były jednak zbyt zdenerwowane
perspektywą poznania nowej opiekunki, aby wykrztusić pod adresem pana Poe coś więcej
niż: „No to na razie”.
- No to na razie - powiedziała Wioletka, wkładając do kieszeni torebkę miętówek.
- No to na razie - powiedział Klaus, oglądając się po raz ostatni na Dok Damoklesa.
- Frul - mruknęło Słoneczko, które już żuło pas bezpieczeństwa.
- No to na razie - odpowiedział pan Poe. - I powodzenia. Będę często o was myślał.
Pan Poe wręczył taksówkarzowi odliczone pieniądze i pomachał dzieciom, gdy
taksówka wyjeżdżała z przystani na szarą, brukowaną kocimi łbami ulicę. Minęli mały
sklepik warzywny z wystawionymi na chodnik skrzynkami limonek i buraków. Minęli sklep
odzieżowy pod nazwą PATRZ! PASUJE!, który wyglądał, jakby był w remoncie. Minęli
okropną restaurację Smutny Klaun, z neonami i balonami w witrynie. Minęli jeszcze wiele
innych sklepów i sklepików, ale wszystkie były zamknięte.
- Zdaje się, że to niezbyt zatłoczone miasteczko - zauważył Klaus. - A miałem
nadzieję, że nawiążemy tu nowe znajomości.
- Jest po sezonie - wyjaśnił krótko taksówkarz, chudzielec z cienkim papierosem
przyklejonym do ust, popatrując na dzieci we wstecznym lusterku. - Miasteczko Jezioro
Łzawe to miejscowość wypoczynkowa: gdy przychodzi ładna pogoda, szpilki tu nie można
wetknąć. Ale o tej porze roku tyle tu życia, co w tym kocie, co go przejechałem dziś z rana.
Jeśli szukacie nowych znajomych, to musicie poczekać na trochę lepszą pogodę. A skoro już
o pogodzie mowa, to za tydzień spodziewamy się tutaj huraganu Hermana. Postarajcie się,
żeby wam nie zabrakło zapasów jedzenia tam na górze.
- Huragan? Na jeziorze? - zdziwił się Klaus. - Myślałem, że huragany występują tylko
w rejonach oceanów.
- Na tak wielkim zbiorniku wodnym jak Jezioro Łzawe zdarzyć się może wszystko -
pouczył go taksówkarz. - Szczerze mówiąc, bałbym się trochę mieszkać na samym czubku
tego urwiska. Jak przyjdzie sztorm, bardzo trudno będzie zjechać taki kawał w dół do
miasteczka.
Wioletka, Klaus i Słoneczko wyjrzeli przez okienka taksówki i zaraz zrozumieli, co
kierowca miał na myśli, mówiąc „taki kawał w dół”. Pokonawszy ostatni zakręt, taksówka
wjechała na wyboisty szczyt wysokiego, wysokiego urwiska, skąd dzieci ujrzały położone
bardzo nisko w dole miasteczko: brukowana kocimi łbami ulica owijała się niczym mała szara
żmijka wokół zbitych w gromadkę budynków, a po malutkim kwadraciku Doku Damoklesa
poruszały się czarne kropki - to byli ludzie. Za przystanią rozciągał się kleks Jeziora Łzawego
- tak wielki i czarny, jakby za trójką sierot stał gigantyczny potwór i rzucał tam swój
gigantyczny cień. Dzieci przez dłuższą chwilę gapiły się jak zahipnotyzowane w olbrzymią
czarną plamę na krajobrazie.
- Co za ogromne jezioro - przemówił wreszcie Klaus. - I wygląda na strasznie
głębokie. Już rozumiem, czemu Ciotka Józefina się go boi.
- Ta pani, co tu mieszka, boi się jeziora? - spytał taksówkarz.
- Tak nam mówiono - odparła Wioletka.
Taksówkarz pokręcił głową ze zdumieniem i zatrzymał samochód.
- No to nie wiem, jak ona tu wytrzymuje.
- O co panu chodzi? - spytała Wioletka.
- To wyście jeszcze nigdy nie byli w tym domu? - zdziwił się taksówkarz.
- Nigdy - potwierdził Klaus. - Nie znamy nawet jeszcze Ciotki Józefiny.
- Hm, jeżeli ta wasza Ciotka Józefina boi się wody, to słowo daję, nie rozumiem, jak
może tu mieszkać.
- Ale o czym pan mówi? - zniecierpliwił się wreszcie Klaus.
- Zobaczcie sami - powiedział taksówkarz i wysiadł z wozu.
Baudelaire’owie wyjrzeli przez okienko. Z początku ujrzeli tylko nieduży klockowaty
budyneczek z łuszczącymi się białymi drzwiami, na oko niewiele większy od taksówki, która
ich tu przywiozła. Jednak kiedy wygramolili się z taksówki i podeszli bliżej, stwierdzili, że
ten mały klocek to tylko część domu, stercząca poza skraj urwiska. Reszta domu - cała sterta
małych klocków, poustawianych jeden na drugim jak kostki cukru - zwisała nad przepaścią,
przytwierdzona do zbocza stalowymi podporami, przypominającymi nogi pająka. Dzieci
patrzyły osłupiałe na swój nowy dom, który wyglądał, jakby resztkami sił kurczowo czepiał
się gruntu.
Taksówkarz wyjął z bagażnika walizki Baudelaire’ów, postawił je przed łuszczącymi
się białymi drzwiami i odjechał z powrotem w dół, trąbiąc „tu-tut!” na pożegnanie. Białe
drzwi cichutko skrzypnęły, otworzyły się i wyjrzała spoza nich blada kobieta z wysokim
siwym kokiem.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się niepewnie. - Jestem waszą Ciotką Józefiną.
- Dzień dobry - odpowiedziała Wioletka i bardzo ostrożnie dała parę kroków do
przodu, aby przywitać się z nową opiekunką. Klaus zbliżył się za siostrą, a na końcu, na
czworakach, przyczołgało się Słoneczko. Wszyscy troje posuwali się bardzo ostrożnie, jakby
w obawie, że dom pod ich ciężarem runie ze swojej grzędy...
Sieroty Baudelaire zupełnie nie rozumiały, jak ktoś, kto boi się panicznie Jeziora
Łzawego, może mieszkać w domu, który wygląda, jakby w każdej chwili miał runąć w
przepastną toń.
Rozdział drugi
- To jest kaloryfer. - Ciotka Józefina cienkim, bladym palcem wskazała kaloryfer. -
Pamiętajcie, żeby go nigdy nie dotykać. Możliwe, że będziecie czasem marzli u mnie w
domu. Nigdy nie włączam kaloryfera, ponieważ boję się, że może wybuchnąć - dlatego
wieczorami często bywa u mnie chłodno.
Wioletka z Klausem wymienili przelotne spojrzenia, a Słoneczko spojrzało kolejno na
siostrę i brata. Ciotka Józefina oprowadzała dzieci po ich nowym domu, w którym sama bała
się chyba wszystkiego: od wycieraczki - gdyż, jak wyjaśniła, można się o nią potknąć i
skręcić sobie kark - po kanapę w salonie, która, jej zdaniem, mogła się w każdej chwili
przewrócić i zmiażdżyć człowieka na placek.
- To jest telefon. - Ciotka Józefina wskazała telefon. - Należy go używać tylko w
nagłych wypadkach, gdyż istnieje niebezpieczeństwo porażenia prądem.
- Przepraszam - wtrącił Klaus - ale czytałem trochę o elektryczności. Zapewniam
ciocię, że telefon jest pod tym względem całkiem bezpieczny.
Dłonie Ciotki Józefiny zatrzepotały wokół koka, jakby coś jej nagle wskoczyło na
głowę.
- Nie wolno wierzyć we wszystko, co się czyta - zauważyła.
- A ja kiedyś własnoręcznie skonstruowałam telefon - powiedziała Wioletka. - Jeżeli
ciocia chce, mogę rozebrać ten aparat i pokazać cioci, jak działa. To ciocię uspokoi.
- Nie sądzę - nachmurzyła się Ciotka Józefina.
- Delmo! - zaproponowało Słoneczko, co mogło znaczyć: „Z największą chęcią
ugryzę telefon, żeby udowodnić, że jest nieszkodliwy”.
- Delmo? - powtórzyła Ciotka Józefina, schylając się po kawałek bandaża leżący na
dywanie w kwiaty. - A cóż to znaczy „delmo”? Uważam się za znawczynię języka
angielskiego, ale nigdy nie zetknęłam się ze słowem „delmo”. Czy ona mówi jakimś obcym
językiem?
- Słoneczko nie mówi jeszcze właściwie żadnym językiem - wyjaśnił Klaus, biorąc
siostrzyczkę na ręce. - Tak sobie tylko gaworzy.
- Grun! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Protestuję przeciwko
nazywaniu mojej mowy gaworzeniem!”.
- Widzę, że muszę ją nauczyć porządnie się wysławiać - stwierdziła oschle Ciotka
Józefina. - Na pewno wszystkim wam przyda się parę lekcji gramatyki. Gramatyka to
największa radość życia, nieprawdaż?
Trójka rodzeństwa spojrzała po sobie. Wioletka miała chęć odpowiedzieć, że
największą radością życia jest tworzenie wynalazków, Klaus - że czytanie, a Słoneczku, jak
wiadomo, nic nie sprawiało większej przyjemności niż gryzienie rozmaitych przedmiotów. O
gramatyce myśleli jak o plackach bananowych: jadalne, ale nie ma się czym zachwycać.
Uznali jednak, że niegrzecznie byłoby sprzeciwić się Ciotce Józefinie.
- Owszem - bąknęła w końcu Wioletka. - Zawsze przepadaliśmy za gramatyką.
Ciotka Józefina kiwnęła głową i uśmiechnęła się blado do rodzeństwa.
- Zaprowadzę was teraz do waszego pokoju, a zwiedzanie domu zakończymy po
obiedzie. Kiedy chcecie otworzyć drzwi, trzeba je po prostu pchnąć. Pod żadnym pozorem nie
naciskajcie klamki. Boję się, że naciśnięta klamka rozpryśnie się na milion kawałków i
odłamek wpadnie mi do oka.
Baudelaire’owie zaczynali pomału podejrzewać, że nie będzie im wolno dotykać
niczego w całym domu - mimo to uśmiechnęli się do Ciotki Józefiny, pchnęli drzwi i oczom
ich ukazał się duży, jasny pokój, z białymi ścianami i jednobarwnym niebieskim dywanem na
podłodze. W pokoju stały dwa słusznych rozmiarów łóżka i jedna słusznych rozmiarów
kołyska - ta ostatnia niewątpliwie dla Słoneczka - wszystkie zasłane niebieskimi kapami. Przy
każdym posłaniu stał w nogach spory kufer do przechowywania rzeczy. W drugim końcu
pokoju widać było wielką szafę na ubrania dla całej trójki, małe okienko oraz średniej
wielkości stertę puszek o niewiadomym przeznaczeniu.
- Przepraszam was, że musicie dzielić pokój, ale dom jest niezbyt duży -
usprawiedliwiła się Ciotka Józefina. - Starałam się wyposażyć to pomieszczenie we wszystko,
co potrzebne i mam nadzieję, że będzie wam tu wygodnie.
- Na pewno - odparła Wioletka, wnosząc swoją walizkę do pokoju. - Bardzo
dziękujemy.
- W każdym kufrze jest prezent - oznajmiła Ciotka Józefina.
Prezenty? Baudelaire’owie już od bardzo dawna nie dostali żadnych prezentów.
Uśmiechnięta Ciotka Józefina podeszła do pierwszego kufra i uniosła wieko.
- To dla Wioletki. Śliczna nowa lalka z mnóstwem ubranek na zmianę. - Ciotka
Józefina sięgnęła w głąb kufra i wyciągnęła plastikową lalkę z buzią w ciup i wielkimi,
wytrzeszczonymi oczami. - Prześliczna, prawda? Na imię ma Panna Penny.
- Och, dziękuję! - powiedziała Wioletka, która jako czternastolatka dawno już wyrosła
z lalek, zresztą nigdy specjalnie się nimi nie bawiła. Z wymuszonym uśmiechem przyjęła od
Ciotki Józefiny Pannę Penny i poklepała lalkę po plastikowej głowie.
- Dla Klausa - ciągnęła Ciotka Józefina - mamy tu elektryczną kolejkę. - Otworzyła
drugi kufer i wyciągnęła malutki wagonik. - Tory możesz sobie rozłożyć w tamtym pustym
kącie.
- Strasznie się cieszę - odparł Klaus, siląc się na entuzjastyczną minę. Klaus nigdy nie
przepadał za elektrycznymi kolejkami, ponieważ składanie ich pochłaniało mnóstwo roboty, a
po złożeniu można było tylko patrzeć na pociąg, który bez końca jeździ w kółko.
- A teraz prezent dla Słoneczka. - Ciotka Józefina sięgnęła do najmniejszego kufra,
ustawionego w nogach kołyski. - Grzechotka. Słyszysz, Słoneczko, jak ładnie grzechocze?
Słoneczko wyszczerzyło się do Ciotki Józefiny wszystkimi czterema ostrymi ząbkami,
ale siostra i brat Słoneczka wiedzieli doskonale, że gardzi ono grzechotkami i nie cierpi
denerwującego odgłosu, jaki wydaje grzechotka, gdy nią potrząsnąć. Słoneczko już raz w
życiu dostało grzechotkę, kiedy było całkiem malutkie - i tylko jej nie żałowało, gdy
przepadła w strasznym pożarze, który strawił dom Baudelaire’ów.
- Okazała ciocia wielką hojność, ofiarowując nam tak wspaniałe prezenty -
powiedziała Wioletka. Z grzeczności nie dodała, że nie były to prezenty wymarzone.
- Bo ja się z was bardzo cieszę! - oświadczyła Ciotka Józefina. - Nade wszystko
kocham gramatykę. I raduje mnie myśl, że będę mogła podzielić się miłością do gramatyki z
tak uroczymi dziećmi, jak właśnie wy. Teraz zostawiam was na parę minut, rozgośćcie się, a
potem razem zjemy obiad. Na razie pa.
- Ciociu Józefino - zatrzymał ją Klaus. - Do czego służą te puszki?
- Te puszki? To są, oczywiście, puszki antywłamaniowe - odparła Ciotka Józefina,
gładząc się po koku. - Na pewno boicie się włamywaczy tak samo jak ja. Więc codziennie
wieczorem przesuńcie po prostu tę stertę puszek pod drzwi: gdy włamywacze wtargną do
pokoju, potkną się o puszki, a wtedy wy się obudzicie.
- I co zrobimy, gdy obudzimy się oko w oko z uzbrojonym włamywaczem? - spytała
Wioletka. - Ja już bym wolała przespać włamanie.
Oczy Ciotki Józefiny zrobiły się wielkie ze strachu.
- Uzbrojony włamywacz? - powtórzyła. - Uzbrojony włamywacz? Dlaczego
wspominasz o uzbrojonych włamywaczach? Czy chcesz nas wszystkich jeszcze bardziej
przestraszyć?
- Ależ skąd - wykrztusiła speszona Wioletka, nie dodając, że to przecież Ciotka
Józefina poruszyła temat włamywaczy. - Przepraszam. Nie chciałam cioci przestraszyć.
- Lepiej nie mówmy już o tym - powiedziała Ciotka Józefina, zerkając nerwowo na
puszki, jakby właśnie w tej chwili potykał się o nie jakiś włamywacz. - Za parę minut
oczekuję was przy stole.
Gdy ich nowa opiekunka zamknęła drzwi, sieroty Baudelaire odczekały, aż umilknie
jej człapanie po schodach, i dopiero wtedy zaczęły rozmawiać.
- Możesz sobie wziąć Pannę Penny, Słoneczko - powiedziała Wioletka, wręczając
lalkę siostrzyczce. - Zdaje się, że to twardy plastik, dobry do gryzienia.
- A ty, Wioletko, weź sobie kolejkę - powiedział Klaus. - Możesz rozebrać
lokomotywki i skonstruować jakiś wynalazek.
- W takim razie dla ciebie została grzechotka - stwierdziła Wioletka. - To
niesprawiedliwe.
- Szu! - dodało Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „W naszym życiu już od dawna
nic nie dzieje się sprawiedliwie”.
Baudelaire’owie wymienili gorzkie uśmiechy. Słoneczko miało rację.
Niesprawiedliwością było, że stracili rodziców. Niesprawiedliwością było, że zły i odrażający
Hrabia Olaf wciąż depcze im po piętach, bez skrupułów dybiąc na ich majątek.
Niesprawiedliwością było, że przenoszą się od krewnego do krewnego i w każdym kolejnym
domu dochodzi do strasznych rzeczy - zupełnie jakby sieroty Baudelaire jechały upiornym
autobusem, zatrzymującym się wyłącznie na przystankach „Niesprawiedliwość” i
„Nieszczęście”. Niesprawiedliwością było, rzecz jasna, również to, że jedyną zabawką Klausa
w nowym domu stała się grzechotka.
- Widać, że Ciotka Józefina bardzo się starała, urządzając dla nas ten pokój -
zauważyła smętnie Wioletka. - Zdaje się, że ma dobre serce. Nie powinniśmy na nią narzekać,
nawet po cichu.
- Masz rację - przyznał Klaus, podnosząc grzechotkę i potrząsając nią od niechcenia. -
Nie powinniśmy narzekać.
- Twi! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Oboje macie rację. Nie
powinniśmy narzekać”.
Klaus podszedł do okna i wyjrzał na przedwieczorny pejzaż. Za atramentową tonią
Jeziora Łzawego zachodziło słońce i zrywał się zimny, nocny wiatr. Od okna już ciągnęło
lekkim chłodem.
- Chyba jednak trochę ponarzekam - powiedział Klaus.
- Zupa na stole! - zawołała z kuchni Ciotka Józefina. - Proszę na obiad!
Wioletka położyła rękę na ramieniu Klausa i uścisnęła je lekko dla dodania bratu
otuchy, a potem, już bez słowa, cała trójka ruszyła korytarzem z powrotem do jadalni. Ciotka
Józefina nakryła stół na cztery osoby, Słoneczku podłożyła do siedzenia pękatą poduszkę, a w
kącie przygotowała nową stertę puszek, na wypadek gdyby włamywacze chcieli ukraść im
obiad.
- W języku potocznym - objaśniła Ciotka Józefina - „zupa na stole” to wyrażenie
idiomatyczne, które nie musi mieć nic wspólnego z zupą. Oznacza po prostu, że obiad jest
gotowy. A jednak dzisiaj, wyjątkowo, przygotowałam zupę.
- To świetnie - ucieszyła się Wioletka. - Nie ma nic lepszego jak talerz gorącej zupy w
chłodny wieczór.
- Tyle że moja zupa nie jest gorąca - powiedziała Ciotka Józefina. - Nigdy niczego nie
gotuję, ponieważ boję się włączyć kuchenkę. Mogłaby przecież wybuchnąć. Mamy więc dziś
na obiad chłodnik ogórkowy.
Młodzi Baudelaire’owie spojrzeli po sobie, lecz postarali się nie okazać
rozczarowania. Jak zapewne wiecie, chłodnik ogórkowy jest to specjał, który docenić można
tylko w upalny dzień. Osobiście jadłem go kiedyś z wielkim smakiem w Egipcie, gdzie
odwiedzałem zaprzyjaźnionego zaklinacza węży. Prawidłowo przyrządzony chłodnik
ogórkowy ma rozkoszny, lekko miętowy smak, chłodny i orzeźwiający, jakby się coś piło i
jadło zarazem. Ale w zimny dzień, gdy w pokoju panują przeciągi, chłodnik ogórkowy jest
mniej więcej tak samo mile widziany, jak rój os podczas rodzinnej uroczystości. W grobowej
ciszy dzieci siedziały przy stole z Ciotką Józefiną, zmuszając się do jedzenia zimnej, śliskiej
zawiesiny. Jedyny odgłos wydawały cztery ząbki Słoneczka, podzwaniające o łyżkę z każdym
kolejnym łykiem zimnego obiadu. Na pewno wiecie, że kiedy nie rozmawia się przy stole,
posiłek zdaje się trwać godzinami - tak też zdawało się sierotom Baudelaire, gdy nagle Ciotka
Józefina przerwała milczenie.
- Mój drogi małżonek i ja nigdy nie mieliśmy dzieci - oznajmiła. - Baliśmy się.
Chciałabym jednak, abyście wiedzieli, że bardzo się z was cieszę. Nieraz czułam się samotna
w tym pustym domu na szczycie urwiska, i dlatego, gdy pan Poe napisał do mnie o waszych
kłopotach, postanowiłam oszczędzić wam samotności, jakiej sama zaznałam po stracie
kochanego Ike’a.
- Ike to był cioci mąż? - upewniła się Wioletka.
Ciotka Józefina uśmiechnęła się, lecz nie spojrzała na Wioletkę, tylko mówiła dalej,
jakby bardziej do siebie niż do dzieci.
- Tak - rozmarzyła się - Ike był nie tylko moim mężem. Był moim najlepszym
przyjacielem, współmiłośnikiem gramatyki i jedyną znaną mi osobą, która umiała gwizdać z
krakersem między zębami.
- Nasza mama też tak umiała - uśmiechnął się Klaus. - Jej specjalnością była
czternasta symfonia Mozarta.
- A specjalnością Ike’a był czwarty kwartet Beethovena - powiedziała Ciotka Józefina.
- To widocznie cecha rodzinna.
- Szkoda, że nie mogliśmy go poznać - rzekła Wioletka. - Sądząc z opowieści, był
wspaniałym człowiekiem.
- Był wspaniałym człowiekiem. - Ciotka Józefina zamieszała i podmuchała lodowatą
zupę. - Jego śmierć bardzo mnie zasmuciła. Czułam się tak, jakbym straciła dwie
najważniejsze rzeczy w życiu.
- Dwie? - zdziwiła się Wioletka. - Jak to dwie?
- Bo straciłam zarazem Ike’a i Jezioro Łzawe - wyjaśniła Ciotka Józefina. - To znaczy,
jeziora tak naprawdę nie straciłam. Nadal jest tam w dole. Ale ja wychowałam się nad tym
jeziorem. Pływałam w nim codziennie. Wiedziałam, które plaże są piaszczyste, a które
kamieniste. Znałam tu każdą wysepkę i każdą przybrzeżną grotę. Jezioro Łzawe było moim
przyjacielem. A teraz, odkąd zabrało mi Ike’a, boję się do niego zbliżać. Przestałam pływać.
Nie chodzę na plażę. Schowałam nawet wszystkie książki o Jeziorze Łzawym. Mogę
najwyżej patrzeć na nie przez Ogromne Okno w bibliotece.
- W bibliotece? - rozpromienił się Klaus. - Ma ciocia bibliotekę?
- Oczywiście. A gdzie trzymałabym wszystkie swoje książki o gramatyce? Skończcie
jeść zupę, to pokażę wam bibliotekę.
- Ja już nie mogę ani łyżeczki - wyznała zgodnie z prawdą Wioletka.
- Irm! - poparło ją Słoneczko.
- Nie, nie, Słoneczko - zaprotestowała Ciotka Józefina. - „Irm” to jest zwrot
niepoprawny. Chciałaś powiedzieć: „Ja również skończyłam jeść obiad”.
- Irm - powtórzyło z uporem Słoneczko.
- Mój Boże, tobie naprawdę przydadzą się lekcje gramatyki - westchnęła Ciotka
Józefina. - Tym bardziej powinniśmy zwiedzić bibliotekę. Chodźcie, dzieci.
Niedojedzona zupa została na stole, a młodzi Baudelaire’owie podążyli korytarzem za
Ciotką Józefiną. Po drodze omijali starannie wszystkie klamki. Ciotka Józefina zatrzymała się
w samym końcu korytarza i otworzyła zwyczajnie wyglądające drzwi - lecz gdy dzieci
przekroczyły próg, znalazły się w pokoju, którego w żadnym razie nie można było nazwać
zwyczajnym.
Biblioteka nie była ani kwadratowa, ani prostokątna, jak to bywa z większością
bibliotek, lecz miała kształt owalny. Jedną stronę owalu zajmowały książki, ustawione
rzędami, półka nad półką, i wszystkie bez wyjątku dotyczące gramatyki. Encyklopedia
rzeczowników zajmowała kilka zwykłych, drewnianych regałów, łukowato dopasowanych do
ściany. Grube tomy historii czasowników wypełniały lśniąco wypolerowane regały metalowe.
W oszklonych etażerkach widniały podręczniki stosowania przymiotników, wystawione
zupełnie jak na sprzedaż w księgarni, a nie jak w prywatnym domu. Na samym środku stało
kilka wygodnych foteli, każdy z własnym podnóżkiem, z którego czytelnik mógł skorzystać
w czasie lektury.
Uwagę dzieci przykuła jednak przeciwległa ściana owalu. Ściana ta była jednym
wielkim oknem - olbrzymią, łukowato wybrzuszoną szybą, za którą roztaczał się zapierający
dech w piersiach widok na Jezioro Łzawe. Gdy dzieci zbliżyły się do okna, miały wrażenie,
że fruną ponad ciemnym jeziorem, a nie tylko patrzą na nie przez okno.
- Tylko stąd mogę jakoś znieść widok jeziora - odezwała się cicho Ciotka Józefina. -
Tylko z daleka. Kiedy podchodzę bliżej, zaraz przypominam sobie ostatni piknik na plaży z
moim kochanym mężem. Tłumaczyłam mu, żeby odczekał godzinę po jedzeniu, zanim
wejdzie do wody, ale on odczekał tylko czterdzieści pięć minut. Uznał, że to wystarczy.
- I skurcz go złapał? - spytał Klaus. - To się podobno zdarza, gdy człowiek po
jedzeniu nie odczeka godziny przed kąpielą.
- Skurcz to jeden powód - potwierdziła Ciotka Józefina - ale w Jeziorze Łzawym jest i
drugi powód. Jeżeli człowiek nie odczeka godziny przed kąpielą, Pijawki Łzawe natychmiast
wyczuwają pokarm i atakują.
- Pijawki? - powtórzyła Wioletka.
- Pijawki - wyjaśnił Klaus - przypominają wyglądem robaki. Są ślepe, żyją w wodach
stojących, a gdy chcą się pożywić, przyczepiają, się do ciała ofiary i wysysają jej krew.
Wioletka zadrżała.
- To okropne.
- Słoch! - dodało Słoneczko, mając zapewne na myśli coś w rodzaju: „Po co w ogóle
kąpać się w jeziorze pełnym pijawek?”.
- Pijawki Łzawe - powiedziała Ciotka Józefina - różnią się znacznie od pijawek
zwykłych. Pijawka Łzawa ma sześć rzędów bardzo ostrych zębów i nadzwyczajnie ostry
węch - wyczuje z daleka nawet najmniejszą drobinę pokarmu. Pijawki Łzawe są na ogół
nieszkodliwe, gdyż żywią się głównie małymi rybkami. Kiedy jednak wyczują najedzonego
człowieka, gromadzą się wokół niego i... i... - Łzy zakręciły się w oczach Ciotki Józefiny;
osuszyła je rogiem bladoróżowej chusteczki. - Przepraszam was, dzieci. Niegramatycznie jest
kończyć zdanie słowem „i”, ale na wspomnienie o Ike’u zawsze bardzo się wzruszam. Nie
mogę mówić o jego śmierci.
- Bardzo ciocię przepraszamy, że poruszyliśmy ten temat - wtrącił pospiesznie Klaus.
- Nie chcieliśmy sprawić cioci przykrości.
- Nic nie szkodzi - odparła Ciotka Józefina, wycierając nos. - Wolę po prostu
wspominać Ike’a w innych sytuacjach. Zawsze kochał słońce, więc lubię sobie wyobrażać, że
tam, gdzie teraz jest, gdziekolwiek to jest, zawsze świeci mu słońce. Oczywiście, nikt nie wie,
co się dzieje z człowiekiem po śmierci, ale miło jest myśleć, że nasz mąż przebywa w jakimś
bardzo, bardzo ciepłym kraju - prawda?
- Ja się zgadzam - powiedziała Wioletka. - Bardzo miło jest tak myśleć. - Przełknęła
ślinę. Miała ochotę powiedzieć Ciotce Józefinie coś więcej, ale gdy zna się kogoś zaledwie od
paru godzin, trudno odgadnąć, co ten ktoś chciałby usłyszeć, a czego nie. - Ciociu Józefino -
zaczęła nieśmiało - czy nie myślała ciocia o przeprowadzce? Może poczułaby się ciocia
lepiej, mieszkając z dala od Jeziora Łzawego.
- My się chętnie przeprowadzimy razem z ciocią - wtrącił Klaus.
- O nie, nie mogę sprzedać tego domu, nigdy! - oświadczyła Ciotka Józefina. -
Panicznie boję się handlarzy nieruchomościami.
Baudelaire’owie spojrzeli po sobie dyskretnie - czyli tak, żeby Ciotka Józefina nie
zauważyła. Żadne z nich nie słyszało jeszcze nigdy o kimś, kto bałby się handlarzy
nieruchomościami.
Istnieją dwa rodzaje lęku: racjonalny i irracjonalny - lub też, mówiąc prościej:
zrozumiały i niezrozumiały. Na przykład sieroty Baudelaire boją się Hrabiego Olafa i jest to
lęk jak najbardziej zrozumiały, ponieważ Hrabia Olaf jest podłym człowiekiem, który dąży do
ich zguby. Gdyby jednak sieroty Baudelaire bały się tortu beżowego z kremem cytrynowym,
ich lęk byłby irracjonalny, gdyż taki tort to nadzwyczajny przysmak, który nikomu nie
mógłby zaszkodzić. Bać się potwora, który czai się pod naszym łóżkiem - to lęk racjonalny,
ponieważ w każdej chwili pod łóżkiem może czaić się potwór gotów pożreć nas do ostatniej
kosteczki. Ale bać się handlarza nieruchomościami - to lęk irracjonalny. Handlarze
nieruchomościami, jak wam zapewne wiadomo, to osoby pośredniczące w kupnie i sprzedaży
domów. Poza tym, że czasami noszą ohydne żółte płaszcze, największą przykrością, jaką
mogą wyrządzić człowiekowi, jest propozycja zakupu domu, który kupującemu wyda się
ohydny - więc lęk przed nimi jest kompletnie irracjonalny.
Kiedy Wioletka, Klaus i Słoneczko spoglądali na ciemne jezioro, myśląc o swoim
nowym życiu u Ciotki Józefiny, ogarnął ich znienacka dziwny lęk - i nawet światowej klasy
ekspert w dziedzinie lęku nie umiałby powiedzieć, czy był to lęk racjonalny, czy irracjonalny.
Młodzi Baudelaire’owie poczuli, że niedługo przydarzy im się jakieś nieszczęście. Z jednej
strony był to lęk irracjonalny, ponieważ Ciotka Józefina wyglądała na osobę poczciwą, a
Hrabia Olaf chwilowo znikł z horyzontu. Z drugiej jednak strony sieroty Baudelaire
doświadczyły już tylu strasznych rzeczy, że lęk przed kolejną katastrofą czyhającą o krok
wydawał się w ich przypadku całkiem racjonalny.
Rozdział trzeci
Istnieje takie podejście do życia, które nazywa się „spojrzeniem z odpowiedniej
perspektywy”. Oznacza to z grubsza tyle, co „poprawiać sobie samopoczucie, porównując
swoją obecną sytuację z własnymi przeżyciami z przeszłości albo z sytuacją innych ludzi”.
Jeśli na przykład denerwuje was paskudny pryszcz, który wam wyskoczył na samym czubku
nosa, możecie spojrzeć na niego z odpowiedniej perspektywy. Wystarczy porównać swój
pryszczowy problem z problemem człowieka pożartego przez niedźwiedzia, aby na widok
pryszcza w lustrze powiedzieć sobie: „No tak, ale przynajmniej nie pożarł mnie niedźwiedź”.
Na pewno sami wiecie, dlaczego patrzenie na życie z odpowiedniej perspektywy tak
rzadko się sprawdza: oczywiście dlatego, że niezmiernie trudno jest przejąć się tym, że ktoś
inny został pożarty przez niedźwiedzia, kiedy samemu ma się pryszcz na nosie. Tak też było z
sierotami Baudelaire przez kilka pierwszych dni pobytu u Ciotki Józefiny. Rano, gdy
zasiadały z Ciotką Józefiną do śniadania, na które znów był sok pomarańczowy i
nieopieczone grzanki, Wioletka mówiła sobie: „No tak, ale przynajmniej nie musimy gotować
dla odrażającej trupy teatralnej Hrabiego Olafa”. Po południu, gdy Ciotka Józefina prowadziła
dzieci do biblioteki, aby je nauczać gramatyki, Klaus mówił sobie: „No tak, ale przynajmniej
Hrabia Olaf nie uprowadzi nas do Peru”. A wieczorami, gdy zasiadały z Ciotką Józefiną do
kolacji, na którą znów był sok pomarańczowy i nieopieczone grzanki, Słoneczko mówiło
sobie: „Zaks!”, co znaczyło mniej więcej: „No tak, ale przynajmniej nie ma tu ani śladu
Hrabiego Olafa”.
Lecz chociaż wszyscy troje bardzo się starali patrzeć na nowe życie z perspektywy
nieszczęść, które dotknęły ich w przeszłości - to jakoś nie umieli ukryć rozczarowania swoją
obecną sytuacją. Wioletka w wolnych chwilach wymontowywała trybiki i przewody z
elektrycznej kolejki, w nadziei że uda jej się skonstruować urządzenie do podgrzewania
żywności, które nie przerażałoby Ciotki Józefiny - jednak nie opuszczała jej myśl, że Ciotka
Józefina mogłaby przecież zwyczajnie włączyć kuchenkę. Klaus przesiadywał w
bibliotecznym fotelu, z nogami na podnóżku, i do zmierzchu studiował księgi o gramatyce -
ale ilekroć spojrzał na ponure jezioro za oknem, nie mógł opanować żalu, że nie mieszkają już
z Wujciem Montym i jego gadami. A Słoneczko w przerwach między zajęciami podgryzało
głowę Panny Penny, myśląc sobie, jak by to było dobrze, gdyby żyli rodzice i gdyby można
było wraz z rodzeństwem znów mieszkać zdrowo i bezpiecznie w domu Baudelaire’ów.
Ciotka Józefina nie za bardzo lubiła wychodzić z domu, ponieważ poza domem było
mnóstwo rzeczy, których się bała. Jednak pewnego dnia dzieci powtórzyły jej słowa
taksówkarza o nadciągającym huraganie, więc zgodziła się na wyprawę do miasta po zapasy
żywności. Ciotka Józefina nie jeździła samochodem, gdyż bała się, że drzwi mogą się zaciąć i
uwięzić ją w środku - całą długą drogę z urwiska pokonali więc pieszo. Gdy doszli na rynek,
ledwo powłóczyli nogami.
- Na pewno nie chce ciocia, żebyśmy my zajęli się gotowaniem? - zagadnęła
Wioletka, gdy Ciotka Józefina przystanęła przy straganie z limonami. - Mieszkając u
Hrabiego Olafa nauczyliśmy się przyrządzać sos puttanesca. Bardzo łatwy i bezpieczny.
Ciotka Józefina pokręciła głową.
- Gotowanie jest moim obowiązkiem jako waszej opiekunki. I mam akurat wielką
chęć wypróbować przepis na zimny bigos z limonek. A Hrabia Olaf to rzeczywiście potwór!
Kazać dzieciom stać przy kuchni - coś podobnego!
- Tak, traktował nas bardzo okrutnie - przyznał Klaus, nie dodając, że konieczność
gotowania była najmniejszym problemem życia pod jednym dachem z Hrabią Olafem. - To
brutal. Do dziś śni mi się czasem ten okropny tatuaż na jego nodze. Zawsze mnie przerażał.
Ciotka Józefina zmarszczyła brwi i przygładziła kok.
- Z przykrością stwierdzam, że wyraziłeś się niegramatycznie, Klausie - rzekła
surowo. - Ze zdania „Zawsze mnie przerażał” nie wynika, czy przerażał cię Hrabia Olaf, czy
jego tatuaż. Należało powiedzieć: „Ten tatuaż zawsze mnie przerażał”. Zrozumiałeś?
- Tak, zrozumiałem - westchnął Klaus. - Dziękuję, że mnie ciocia poprawiła.
- Niku! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Niezbyt uprzejmie było
poprawiać błąd gramatyczny Klausa, kiedy mówił o swoich problemach”.
- Nie, nie, Słoneczko - zaprotestowała kategorycznie Ciotka Józefina, odrywając
wzrok od listy zakupów. - „Niku” to nie jest słowo. Pamiętasz, co mówiłyśmy o posługiwaniu
się poprawnym językiem? A ty, Wioletko, czy mogłabyś rozejrzeć się za ogórkami?
Pomyślałam sobie, że w przyszłym tygodniu znów przyrządzę chłodnik ogórkowy.
Wioletka jęknęła w duchu, co znaczy: „nie powiedziała nic, ale była bardzo
rozczarowana perspektywą kolejnego zimnego obiadu”. Uśmiechnęła się jednak do Ciotki
Józefiny i ruszyła wzdłuż straganów w poszukiwaniu ogórków, łakomie spoglądając na
piętrzące się na ladach pyszności, których przygotowanie wymagało jednak włączenia
kuchenki. Wioletka mimo wszystko miała nadzieję, że pewnego dnia poda Ciotce Józefinie i
swemu rodzeństwu gorący obiad, ugotowany na wynalazku, nad którym właśnie pracowała -
zmontowanym z elementów lokomotywy dziecinnej kolejki. Myśl o wynalazku tak ją
zaabsorbowała, że przez kilka chwil Wioletka szła, nie patrząc wcale przed siebie - aż w
końcu na kogoś wpadła.
- Przepra... - Wioletka podniosła wzrok i głos uwiązł jej w gardle. Stał przed nią
wysoki chudzielec w niebieskiej marynarskiej czapce, z czarną przepaską na lewym oku.
Patrzył z góry na Wioletkę i uśmiechał się tak łakomie, jakby właśnie otrzymał pięknie
opakowany prezent urodzinowy i nie mógł się doczekać chwili rozerwania papieru. Palce
miał długie, kościste i pochylał się lekko na bok, trochę jak zwisający z urwiska dom Ciotki
Józefiny. Wioletka spojrzała niżej i zrozumiała przyczynę: zamiast lewej nogi nieznajomy
miał gruby drewniany palik i, jak większość ludzi z drewnianą nogą, opierał się na dobrej
nodze - dlatego stał krzywo. Wioletka nigdy jeszcze nie widziała nikogo z drewnianą nogą -
lecz nie z tego powodu głos uwiązł jej w gardle. Przeciwnie. Zamilkła z powodu czegoś, co
już kiedyś widziała. Tym czymś był dziki błysk w jedynym odsłoniętym oku kuternogi i
pojedyncza gęsta brew na jego czole.
Gdy ktoś się przebiera, ale nieudolnie, można nazwać jego przebranie przezroczystym.
Co wcale nie znaczy, że taka osoba ma na sobie strój z przezroczystej folii albo ze szkła.
Znaczy to tylko tyle, że taką osobę bardzo łatwo rozpoznać pod przebraniem, więc nie
nabierze ona nikogo ani przez minutę. Wioletka nie dała się nabrać ani przez sekundę, gdy
zobaczyła, na kogo niechcący wpadła. Zaraz poznała, że to Hrabia Olaf.
- Wioletko, co ty robisz przy tym straganie? - spytała Ciotka Józefina, stając za jej
plecami. - W tym pasażu są tylko produkty wymagające gotowania, a wiesz przecież...
Na widok Hrabiego Olafa urwała w pół zdania. Wioletka przez sekundę miała
nadzieję, że Ciotka Józefina też poznała, kim jest kuternoga. Ale w tej samej chwili Ciotka
Józefina uśmiechnęła się i nadzieja Wioletki legła w gruzach, czyli zniknęła.
- Dzień dobry pani - uśmiechnął się Hrabia Olaf. - Właśnie przepraszałem pani siostrę
za to, że wpadłem na nią przez nieuwagę.
Twarz Ciotki Józefiny zrobiła się czerwona jak burak, a nawet jeszcze czerwieńsza w
kontraście z siwymi włosami.
- Ach, nie! - zaprotestowała. W tej samej chwili dołączyli do nich Klaus i Słoneczko,
ciekawi, co to za zamieszanie. - Wioletka nie jest moją siostrą. Jestem jej prawną opiekunką.
Hrabia Olaf przyłożył dłoń do policzka, zupełnie jakby Ciotka Józefina przedstawiła
mu się jako wróżka-zębatka.
- Nie wierzę - oświadczył. - Wygląda pani o wiele za młodo na czyjąkolwiek
opiekunkę.
Ciotka Józefina spąsowiała po raz drugi.
- Może to dlatego, że przez całe życie mieszkałam nad jeziorem. Już nieraz mówiono
mi, że dzięki temu zachowuję młodzieńczy wygląd.
- To dla mnie zaszczyt poznać miejscową osobistość. - Hrabia Olaf zasalutował do
czapki marynarskiej, posługując się słowem, które w tym przypadku oznacza po prostu
„osobę”. - Właśnie przyjechałem do waszego miasteczka, a ponieważ mam nadzieję rozkręcić
tu własny interes, bardzo chętnie zawieram znajomości. Pani pozwoli, że się przedstawię.
- My z Klausem chętnie pana wyręczymy - wtrąciła się Wioletka. Przyznam się wam,
że ja nie zdobyłbym się na taką odwagę, gdybym znów spotkał Hrabiego Olafa. - Ciociu
Józefino, to jest Hrabia...
- Nie, nie, Wioletko - przerwała jej Ciotka Józefina. - Przestrzegaj zasad gramatyki.
Należało powiedzieć: „Ja i Klaus chętnie pana wyręczymy”. „My z Klausem” to forma
niepoprawna.
- Ale... - spróbowała protestować Wioletka.
- Niestety, Weroniko - rzekł Hrabia Olaf, patrząc na nią z góry i błyskając dziko
jedynym okiem. - Twoja opiekunka ma rację. Zanim popełnisz więcej błędów, przedstawię
się lepiej sam. Nazywam się Kapitan Szlam i otworzyłem właśnie wypożyczalnię żaglówek w
Doku Damoklesa. Jestem szczęśliwy, że mogę panią poznać, pani...?
- Józefina Anwhistle - powiedziała Ciotka Józefina. - A to Wioletka, Klaus i
Słoneczko Baudelaire’owie.
- Słoneczko - powtórzył Kapitan Szłam takim tonem, jakby przeżuwał Słoneczko, a
nie tylko wymawiał jego imię. - Bardzo mi przyjemnie poznać was wszystkich. Może
któregoś dnia dacie się zaprosić na przejażdżkę łódką po jeziorze?
- Ging! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Jeszcze czego!”.
- Nigdzie się z panem nie wybierzemy - oświadczył Klaus.
Ciotka Józefina spąsowiała po raz kolejny i spojrzała z wyrzutem na dzieci.
- Widzę, że dzieci zapomniały nie tylko o gramatyce, ale i o dobrych manierach.
Proszę natychmiast przeprosić pana Kapitana Szlama.
- To nie jest żaden Kapitan Szlam - zniecierpliwiła się Wioletka. - To Hrabia Olaf.
Ciotka Józefina zamarła ze zgrozy i przeniosła wzrok z niespokojnych twarzyczek
Baudelaire’ów na spokojne oblicze Kapitana Szlama. Kapitan Szlam szczerzył się od ucha do
ucha, choć z nieco mniejszym niż przed chwilą zadufaniem, co tu oznacza: „stracił trochę
pewności siebie, czekając, czy Ciotka Józefina rozpozna w nim przebranego Hrabiego Olafa”.
Ciotka Józefina zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów i zmarszczyła brwi.
- Pan Poe polecił mi, abym uważała na Hrabiego Olafa - rzekła po chwili. - Ale mówił
też, że wam, dzieciom, wciąż się zdaje, że widzicie go wszędzie.
- Widzimy go wszędzie - potwierdził ze znużeniem Klaus - bo on jest wszędzie.
- A cóż to za osobnik, ten Hrabia Omar? - spytał Kapitan Szlam.
- Hrabia OLAF - poprawiła Ciotka Józefina - to straszny człowiek, który...
- ... stoi właśnie tu przed nami - dokończyła Wioletka. - Wszystko mi jedno, jak się
teraz nazywa. Ma te same błyszczące oczy, tę samą zrośniętą brew...
- Ależ takie cechy urody ma mnóstwo ludzi! - przerwała jej Ciotka Józefina. - Moja
teściowa, na przykład, miała nie tylko jedną brew, ale i jedno ucho.
- Tatuaż! - wtrącił się Klaus. - Sprawdźmy tatuaż! Hrabia Olaf nosi na kostce lewej
nogi wytatuowane oko.
Kapitan Szlam westchnął i z wielkim trudem uniósł drewnianą nogę, aby wszyscy
mogli jej się dobrze przyjrzeć. Sporządzona z ciemnego drewna, wypolerowana tak, że
błyszczała jak oko Kapitana Szlama, trzymała się lewego kolana na łukowatym metalowym
zawiasie.
- Przecież ja nawet nie mam kostki lewej nogi - wysapał Kapitan Szlam. - Zeżarły mi
ją doszczętnie Pijawki Łzawe.
Wioletka uczyniła jeszcze jedną próbę, z góry wiedząc, że będzie to zapewne płonny
trud, co tu znaczy: „szkoda zachodu”.
- To nie jest Kapitan Szlam - powtórzyła. - To jest...
- Nie sądzisz chyba, że oddał nogę na pożarcie Pijawkom Łzawym tylko po to, żeby
się z wami droczyć! - skarciła ją Ciotka Józefina. - Proszę nam wszystko opowiedzieć,
kapitanie. Jak to się stało?
- No cóż, płynąłem sobie łodzią parę tygodni temu - wyjaśnił kapitan. - Jadłem
makaron z sosem puttanesca i niechcący chlapnąłem sosem na nogę. Nim się obejrzałem,
dopadły mnie pijawki.
- Dokładnie tak samo było z moim mężem - rozczuliła się Ciotka Józefina i przygryzła
wargę. Cała trójka Baudelaire’ów zacisnęła pięści z bezsilności. Byli pewni, że opowieść o
sosie puttanesca jest wyssana z palca, tak samo jak imię Kapitana Szlama - ale nie mogli tego
udowodnić.
- Pani pozwoli - Kapitan Szlam wręczył Ciotce Józefinie wizytówkę, którą wyciągnął
z kieszeni. - Oto mój bilet wizytowy; gdy znów będzie pani w miasteczku, zapraszam na
filiżankę herbaty.
- Z największą rozkoszą - podziękowała Ciotka Józefina, studiując wizytówkę. -
„Żaglówki Kapitana Szlama. Szukasz łódkę - już znalazłeś”. Och, kapitanie, popełnił pan
poważny błąd gramatyczny.
- Jak to? - Kapitan Szlam w zdumieniu uniósł brew.
- Na wizytówce czytamy: „szukasz łódkę”. Czasownik „szukać” wymaga dopełnienia
w formie dopełniaczowej: „kogo? czego?”. Pan natomiast użył biernika, „kogo? co?”,
łączącego się prawidłowo z czasownikiem „znaleźć”. A zatem: „znaleźć łódkę”, ale: „szukać
łódki”. To dość potoczny błąd, kapitanie, ale bardzo poważny.
Kapitan Szlam spochmurniał i przez chwilę wyglądał tak, jakby miał zamiar z całej
siły kopnąć Ciotkę Józefinę drewnianą nogą. Zaraz jednak uśmiechnął się pogodnie.
- Najmocniej dziękuję za pouczenie - rzekł w końcu.
- Nie ma za co - odparła Ciotka Józefina. - Chodźcie, dzieci, trzeba zapłacić za
zakupy. Mam nadzieję, że niedługo znów się spotkamy, kapitanie.
Kapitan Szlam z uśmiechem pomachał im na pożegnanie, Baudelaire’owie
obserwowali go jednak i zauważyli, że gdy tylko Ciotka Józefina się odwróciła, uśmiech
Kapitana Szlama zmienił się w szyderczy grymas. Udało mu się nabrać Ciotkę Józefinę i
dzieci nic nie mogły na to poradzić. Resztę popołudnia zajęło im gramolenie się na szczyt
urwiska z torbami zakupów - ale ciężar ogórków i limonek był niczym w porównaniu z
ciężarem, który dzieci niosły w sercach. Przez całą drogę na szczyt Ciotka Józefina paplała o
Kapitanie Szlamie - co to za miły człowiek, jak przyjemnie będzie znów się z nim spotkać - a
przecież dzieci wiedziały, że jest to w rzeczywistości Hrabia Olaf, podły osobnik, którego
miały nadzieję nie oglądać już nigdy w życiu.
Jest pewne wyrażenie, które, jak stwierdzam ze smutkiem, idealnie pasuje do tej
części naszej historii. Wyrażenie to brzmi: „połknąć haczyk”. Pochodzi ono, naturalnie, z
języka wędkarzy. Na haczyk nabija się przynętę służącą do przywabiania ryb z oceanu na
pewną zgubę. Gdy mówimy o kimś, że połknął haczyk, to znaczy, że ten ktoś dał się nabrać,
co może mieć dla niego zgubne skutki. Chociaż to Ciotka Józefina połknęła haczyk Kapitana
Szlama, fatalnych skutków jej łatwowierności spodziewali się Wioletka, Klaus i Słoneczko.
Wdrapując się w m