11070
Szczegóły |
Tytuł |
11070 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11070 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11070 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11070 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WILKOŁAK
Listopadowy dzień był zimny i mglisty, ciężkie, popielate chmury wisiały nisko
nad wzgórzami. Pierwszy snieg oprószył już rzadka trawę, mętna biela leżał na
poboczu drogi, wiatr posępnie pogwizdywał w bezlistnych gałęziach starych
wierzb.
Idaca skrajem goscińca wędrowna minstrelka Haine przystanęła na chwilę, roztarła
zgrabiałe dłonie, nasunęła kaptur głębiej na luzno upięte, złotorude włosy.
Szczelniej otulajac się pstrokatym płaszczem popatrzyła w górę, na pociemniałe
niebo. Pokręciła niechętnie głowa. Nie lubiła zimy.
Tego roku zreszta i jesień nie sprzyjała wędrowcom, siekła słota, żółte liscie
odarłszy wczesnie z drzew powlekła lasy smętna czernia mokrych gałęzi. Niewesoła
była wędrówka po rozmiękłych drogach, po gliniastych polach szeleszczacych
badylami. Niewesoła - i powolna... Dziesięć mil co najmniej dzieliło jeszcze
Haine od zamku Gonnare na Koziej Górze, gdzie co roku przeczekiwała najsroższe
mrozy, spiewem płacac za strawę i ciepły kat w czeladnej izbie. Dziesięć mil – a
zapadał już zmierzch...
Minstrelka westchnęła. Przyspieszyła kroku.
Nie zamierzała po raz kolejny nocować w szczerym polu.
Zvieta pochyliła się, zwężonymi oczyma powiodła po kolei po twarzach rozmówców.
Wysyczała pod nosem jakies szczególnie jadowite przekleństwo widzac, że wszyscy
dyskretnie odwracaja wzrok, z udanym brakiem zainteresowania gapiac się na
poczerniałe ze starosci belki powały albo na rozesłany na podłodze kobierzec.
- Panowie! Myslcie! - krzyknęła, z całej siły uderzajac w stół delikatna z
pozoru dłonia, aż chlusnęło piwo z wysokich kufli. Milczenie, przerywane jedynie
trzaskiem głowni pożeranych płomieniami w kominku.
Zvieta westchnęła.
Cała załoga zamku Gonnare zebrała się była tego wieczoru na naradę - nie w
wielkiej sali, tam chłód za bardzo dawał się we znaki, ale w mniejszej i
przytulniejszej komnatce na piętrze. Od poczatku najwyrazniej robili wszystko,
żeby narada nie odniosła skutku. Zvieta miała niemiłe wrażenie, że ja
najzwyczajniej w swiecie lekceważa. Ja, córkę rycerza Visigera, pana na Gonnare!
Ja, Zvietę z Koziej Góry, która ojciec na łożu smierci sam mianował jedyna
spadkobierczynia. Jeszcze trawa nie zdażyła wszak porosnać na jego grobie na
cmentarzu za zamkiem!
A tymczasem Stiegge i Dirk Łucznik ziewali bezczelnie pod sciana, Rudy Hoyn
pochrapywał cicho, oparłszy głowę na dłoniach, Gothan Jastrzab nerwowo szarpał
konopny was, a Radbor nie wiedzieć czemu zwany Dusimucha z wyniosła mina
wpatrywał się w okno.t sędziwy Drach a Crogy, niegdys nieodłaczny druh jej ojca
otuliwszy się niedzwiedzia skóra apatycznie wpatrywał się w ogień.
Jeden jedyny Gerte Soleigh, młody czarodziej niedawno przybyły z krainy Dhlene
na zachodzie patrzył wprost na Zvietę. A ona nie była wcale pewna, czy jest z
tego zadowolona. Gerte w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu nie
zdecydował się nigdy na zapuszczenie brody ani budzaca szacunek fałdzista szatę
do pięt. W efekcie nie wygladał nawet na swoje dwadziescia dwa lata. Że był
adeptem sztuki magicznej, zdradzały tylko oczy, zaskakujace powaga w piegowatej,
chłopięcej twarzy.
Własnie te niesamowite, bolesnie rozumne oczy niepokoiły Zvietę. Nie lubiła w
nie patrzeć. Sama przed soba przyznawała, że odrobinę się ich boi.
A córka Visigera z Gonnare niczego i nigdy nie powinna się bać.
Teraz Gerte najwyrazniej postanowił zabrać głos - nieoczekiwanie wstał, postukał
w stół, żeby zwrócić na siebie uwagę pozostałych.
- Jestem tu obcy, nie znam zwyczajów panujacych na zamku - zaczał, niepewnie
spogladajac to na dziewczynę, to na Dracha a Crogy, najstarszego z obecnych. -
Jednakże jako zaproszony na tę naradę czuję się upoważniony do przemawiania. Czy
mogę mówić dalej?
- Gadaj, byle szybko - mruknał Stiegge pociagajac łyk piwa. Zvieta przyzwalajaco
skinęła dłonia, rzucajac jednoczesnie w bok piorunujace spojrzenie. Stiegge
skulił się odruchowo.
- Dama Zvieta Gonnarianka przedstawiła nam pewien problem nękajacy okolicznych
wiesniaków...
- Zabobon - mruknał Drach a Crogy, poprawiajac pogrzebaczem kłodę na kominku.
- ... problem, który, jesli wierzyć opowiesciom, pokryty jest futrem, ma pazury,
ostre kły i porywa z kołysek dzieci, a z obórek kozy i cielęta - ciagnał Gerte
nie stropiony. - Zgodzicie się panowie, że wszelkie pozory przemawiaja za tym,
że w okolicy Koziej Góry grasuje wilkołak.
- Gdzie tam wilkołak, baby głupie cosi zmysliły... - zaszemrało w kacie.
- Dobrze, dobrze, to wiemy - przerwała mówcy Zvieta. - A jesli wam, chłopcy,
honor pozwala tolerować wilkołaka w sasiedztwie zamku Gonnare... - urwała,
usmiechajac się złosliwie. - Poza tym, wiesniacy maja prawo oczekiwać od nas
ochrony. Nie wmawiajcie mi, do stu diabłów, że nie jestescie w stanie łba uciać
jakiemus straszydłu z wilcza morda! A może strach was oblatuje?
- Dziecino - odezwał się milczacy dotad Gothan, gładzac szczeciniasta bródkę -
nie masz pewnosci, że w lesie za wioska naprawdę osiedlił się wilkołak. To
pogłoski, bajania. Twój ojciec wytępił wszystkie podobne stworzenia w promieniu
trzydziestu mil od zamku.
- Dziesięć lat temu, Jastrzab. Dziesięć lat temu.
Gerte przejechał ręka raz i drugi po płowych włosach, tak że nastroszyły się nad
czołem w zawadiacka szczotkę.
- Dama Zvieta ma rację - powiedział spokojnie. - Rycerz Visiger, badz co badz,
nie żyje. Złe stwory posiadaja zadziwiajaca zdolnosć rozpoznawania, gdzie moga
liczyć na obfity łup. A zdobyć takowy moga we wsiach pozbawionych silnego
obrońcy. Skoro już jakas paskuda zagniezdziła się pod Gonnare, trzeba ja
przepędzić czym prędzej. Udowodnić, że nie spia miecze na Koziej Górze. Taki
przykład skutecznie odstraszy inne potencjalne zagrożenia w osobie wszelkiej
masci strzyg, zmor...
- Madrze mówisz, czarodzieju - usmiechnał się, nie odwracajac głowy od okna,
Radbor. - Tylko że puszczona po wiosce plotka to za mało, żeby orzec, że
faktycznie mamy w okolicy wilkołaka. Osobiscie nie wierzę w zabobony. Ani w
potwory.
- Bos nigdy żadnego nie ukatrupił, Dusimucho - wtracił kasliwie Dirk.
- Ani ty, serdeńko - odparł tamten, wcale nie zmieszany .
Zvieta zmarszczyła brwi.
- Wystarczy. Przekomarzać możecie się na korytarzu, tu i tak niewielki z was
pożytek. O czym mówilismy, Soleigh?
- Że wilkołaka trzeba wytropić i zabić. Bezzwłocznie - odezwał się sennie Rudy
Hoyn. – Zgoda. Pod warunkiem, że wilkołak ten istnieje.
Stiegge zachichotał.
Naraz umilkł, zadrżał mimo woli.
Wszyscy pobledli, popodnosili się z miejsc. Zvieta rzuciła się do okna.
Niesione wichrem z oddali przypłynęło przeciagłe, posępne wycie - wycie
nieludzkie i niezwierzęce, nienaturalnie wysokie, rosnace, potężniejace z każda
chwila, aż urwało się na najwyższej nucie wibrujacym okrzykiem. Powtórzyło się
raz, dwa razy...
Ucichło. Tylko wiatr gwizdał jeszcze dokoła starych murów, szumiał w gałęziach
czarnych topól w zamkowym parku.
Zvieta splotła ręce na piersi, popatrzyła z tryumfem na towarzyszy. Miny mieli
co najmniej zawstydzone.
- No, jak? - spytała. - Czy ktos z was będzie mi jeszcze próbował wmówić, że to
wył zwyczajny wilk?
Milczenie. Radbor wyraznie się zaczerwienił. Dirk szturchnał go energicznie.
- Nie wierzysz w potwory, Dusimucho - szepnał.
Drach a Crogy podniósł głowę, czerwone odblaski ognia zatańczyły w jego siwych
włosach.
- Ani słowa więcej. Przekonałas nas, kotku.
- Teraz wilkołak wyruszył na łowy. Przed switem będa następne trupy. Tak wyja
tylko wyjatkowo krwiożercze sztuki. Mamy szansę zapobiec temu mordowi, panowie.
- czarne oczy Zviety zaiskrzyły się. - Kto na ochotnika? Czy może sama mam
jechać na polowanie?
Uswiadomiła sobie nagle, że własciwie od poczatku oczekiwała zakłopotanego
milczenia, które uderzyło ja w chwilę potem z siła zimowej zawieruchy.
Potrzasnęła ciemnymi lokami.
- W porzadku, w takim razie wszystko jasne.
Z obojętnym usmiechem wstała, podeszła do sciany obwieszonej mysliwskimi
trofeami i wszelkiego rodzaju biała bronia. Zdjęła z kołka krótki miecz,
machnęła nim w powietrzu raz i drugi, rozkoszujac się swistem idealnie
wyostrzonej klingi.
- Zvieta! Dziecino, co ty chcesz zrobić?! - wykrzyknał z au- tentycznym
zdumieniem Gothan Jastrzab.
- Skoro wy się boicie, panowie, to JA jadę zapolować na tego wilkostwora. Teraz,
natychmiast.
Wycie zabrzmiało znów, głuche, ponure, zakończone okropnym basowym rechotem.
Zacisnięta na rękojesci miecza ręka Zviety zadrżała lekko, ale z kształtnych ust
nie zniknał zuchowaty usmieszek.
- Żegnam, panowie - powiedziała.
I nie czekajac na odpowiedz wyszła z komnaty.
Minstrelka chuchnęła w zmarznięte dłonie. Tępo przygladała się rozwiewajacym się
w mroznym powietrzu obłoczkom pary.
W oddali ucichł turkot i poskrzypywanie chłopskiego wozu. Drwal zwożacy z lasu
drzewo podwiózł ja spory kawałek drogi, teraz najwyżej trzy mile dzieliły ja od
Koziej Góry. Trzy mile - godzina... Przynajmniej do północy zdaży dojsć.
Zadrżała. Zimno na wskros przenikało jej podniszczony płaszczyk i cienka
sukienkę. Przy tym nieswojo się czuła na pustkowiu, po nocy i we mgle. Wiatr
brzmiał jak piskliwe tony popsutego fleciku - upiór mógłby grywać na takiej
fujarce... Chłop wiozacy drwa też wydawał się jakis wystraszony. Cos opowiadał
takiego o złej stworze z lasu, strzydze czy nocnicy ssacej krew... Brr.
Wzdrygnęła się, nie z zimna tym razem.
Wydało jej się, że wsród świstu wichury słyszy dolatujace z oddali przeciagłe
wycie.
Na zamkowym podwórcu rozbrzmiał stukot końskich kopyt, echem odbił się od murów.
W mroku zamigotała zapalona pochodnia, jej czerwony płomień chwiał się na
wietrze, rzucajac rozedrgane błyski na twarz trzymajacej łuczywo Zviety.
Dziewczyna minę miała niebezpiecznie zacięta. Bardziej niż kiedykolwiek
przypominała w podobnych chwilach ojca.
W drugiej ręce dzierżyła obnażony miecz.
Przy bramie wstrzymała na chwilę wierzchowca, obejrzała się. Jakas ciemna postać
majaczyła niewyraznie w mroku pod murem. Stiegge? Dirk?
- Hej, ty tam! – krzyknęła Zvieta. - Widzę cię! Chodz tu, do mnie. Czego chcesz?
Zaszurały niepewne kroki - czyżby Drach a Crogy?... Zmrużyła oczy, bezskutecznie
starajac się rozeznać ocienione kapturem rysy.
Podszedł bliżej, blask pochodni oswietlił jego chłopięca twarz, spadajace na
czoło niesforne kosmyki płowych włosów. Piwne oczy patrzyły na nia z mieszanina
zakłopotania i determinacji.
- Gerte Soleigh! Co tu robisz?
- Nie odjeżdżaj, Zvieta - powiedział czarodziej. - Nie rób tego, mówię ci.
Zvieta machnęła niecierpliwie ręka.
- Usuń się z drogi, Soleigh.
Gerte nie poruszył się.
- Jestes nierozsadna. Czy pomyslałas, że tam może być więcej niż jeden wilkołak?
Albo jeszcze cos innego? Twój ojciec na pewno nie chciałby, żebys się narażała.
- Mój ojciec nie żyje od dwóch miesięcy. A ja muszę bronić jego poddanych,
Soleigh. Jestem pania na Gonnare, zapomniałes? Daj mi przejechać!
- Nie, Zvieta - odparł Gerte z zaskakujaca stanowczoscia. Jego oczy zamigotały.
Postapił o krok do przodu, szybkim ruchem szarpnał wodze, wyrwał je dziewczynie.
Rumak zachrapał, zastrzygł uszami, ale stał spokojnie.
- Co ty wyprawiasz, Soleigh? - głos Zviety zadrżał ze zdenerwowania. - Puszczaj!
- Nie pozwolę ci jechać! Jestes odważna, ale ja miałem już do czynienia z
wilkołakami, i nie tylko. Nie dam ci zginać tylko dlatego, że chcesz udowodnić,
że umiesz się bić.
- Trzeba było tak mówić wczesniej, Soleigh. Pusć wodze, bo użyję miecza!
- Chyba nie - Gerte usmiechnał się, ale w jego oczach nie było wesołosci.-
JESTEM jednak czarodziejem, Zvieto. Niższego stopnia, ale zawsze. Uważaj...
Uniósł dłoń, rozkładajac szeroko palce, zmrużył oczy. Dziewczyna zaklęła - nim
zdołała się poruszyć, piekace zimno poraziło jej obie ręce. Broń brzęknęła o
kamienie, pochodnia z sykiem zgasła, upadłszy w snieg.
Zvieta jęknęła. W mroku nie widziała twarzy Gertego, ale w jego spokojnym głosie
wyczuła drwinę, gdy po chwili zapytał: - No, jak? Masz dosć?
Nadal nie mogła ruszyć rękoma – niewidzialne sznury krępowały palce, sciskały
nadgarstki. Ból przywodził na mysl dziesiatki przebijajacych skórę lodowych
igieł.
Nadludzkim wysiłkiem opanowała się, nie krzyknęła.
- Dosyć, Soleigh - wykrztusiła. - Sparaliżowałes mnie, ty łotrze. Odwołaj zaraz
to zaklęcie!
- Co wtedy, Zvieta?
Mrugnęła powiekami - z bólu do oczu napływały jej łzy.
- Niech ci będzie, Soleigh - wyszeptała. - Wrócę. Zamiast mnie pojedzie Gothan
albo Dirk... Odwołaj to cholerne zaklęcie, bo nie wytrzymam!
W ciemnosci Gerte zasmiał się cicho. Wypowiedział kilka niezrozumiałych słów, i
w tejże chwili Zvieta uczuła, że odzyskuje władzę w dłoniach. Ból odpłynał. Z
westchnieniem ulgi roztarła zdrętwiałe palce.
- Nie rób tego więcej, Soleigh.
- Zgoda. Pod warunkiem, że to JA pojadę zamiast ciebie.
- Ty? Dlaczego?...
- Dla twojego dobra, Zvieta. A poza tym... Kocham przygody.
Rozległ się ostry trzask. Podniesiona przez czarodzieja mokra pochodnia na
powrót rozgorzała jasnym płomieniem. Pod płowa czupryna jego twarz była teraz
czujna, napięta, rysy jakby wyostrzone - opadła maska chłopięcej naiwnosci.
Skinał dłonia.
- Zsiadz. Jadę zaraz.
Usłuchała odruchowo, bez zastanowienia.
Gerte wskoczył na siodło.
- Żegnaj, Zvieta. Wrócę niebawem.
Spiał konia i z miejsca ruszył galopem, czerwony migot pochodni rozpłynał się,
wsiakł w mrok za brama.
Zvieta pokręciła głowa. Nie ogladajac się za siebie ruszyła przez podwórze do
stajennych drzwi, czarna plama odcinajacych się od szarawego muru.
W oddali wycie odezwało się znów, zrazu niskie i ponure, wznoszace się
gwałtownie do rozdzierajacego wrzasku niesionego wiatrem gdzies z opustoszałych
pól, z lasu szeleszczacego bezlistnymi gałęziami pod pochmurnym niebem.
Zaczał padać mokry snieg.
Wiatr przycichł nieco. Grube białe płatki wirowały w powietrzu, niespiesznie
opadały ku ziemi, osiadały na grudach zmarzniętej gliny, na zdzbłach rzadkiej,
zeschłej trawy.
Z krzaków na zboczu Koziej Góry wychynał szary kształt, wielki i kudłaty.
Przystanał na moment, uniósł łeb - slepia błysnęły jak para swieczek. Rozdęte
nozdrza poruszyły się - węszył, łowiac mrozne podmuchy, wiatru zapytywał, gdzie
szukać pożywienia. Dręczył go głód, mijał trzeci dzień, jak nie upolował nic,
nic, nawet kurczaczka - wiesniacy nauczyli się zamykać dobrze chaty i obórki.
Teraz czuł krew - swieża, ciepła, młoda krew, niedaleko, o miedzę, na brukowanej
drodze...
Zawył krótko, błyskajac żółtymi kłami. Skoczył naprzód. Z nosem przy ziemi
ruszył w dół zbocza, wtapiajac się w mrok między kępami zrudziałych badyli.
Znikł.
Haine przystanęła, zsunęła z pleców tobołek, ukłękła, by zwiazać na powrót
rozsupłany rzemyk u trzewika. Wyprostowała się, niepewnym spojrzeniem obrzucajac
drogę przed soba. Bała się. Nie wiedziała dobrze, czego - ale bała się.
Paraliżował ja lęk.
- Wez się w garsć, dziewczyno - szepnęła sama do siebie. Słowa zabrzmiały
dziwnie nieprzekonywujaco. - To nie pierwsza zimowa noc w twoim życiu. Za pół
godziny będziesz na zamku. Wez się w garsć. Idz!
Odetchnęła. Lęk odpływał, zimno pozostało, i to okropne uczucie pustki na
zewnatrz i wewnatrz... Mrozny wiatr zaswistał ponuro, potargał wymykajace się
spod kaptura włosy.
- Wez się w garsć - powtórzyła, głosniej już, pewniej. - Przemarzniesz. Idz!
Ale nie ruszyła się z miejsca.
Twarz jej zbielała gwałtownie, oczy rozszerzyły się w niemym przerażeniu.
Zadygotała konwulsyjnie, zatoczyła się w tył, bijac powietrze dłońmi w zielonych
rękawiczkach. Straszliwe wycie rozdarło naraz ciszę białych pól i osnieżonego
goscińca, przerazliwie bliskie, rosnace, potężniejace, aż przeszło w okropny
swidrujacy okrzyk. Zacisnęła powieki i nie zobaczyła nawet kudłatego widma, co
jak szara strzała rzuciło się z mroku wprost na nia. Ociekajace piana kły.
Krzyk. Krzyk. Krzyk... a potem już tylko okropny charkot i mlaskanie, i ciepła
mażaca się lepkosć i zapach swieżej krwi, które niemal wytłumiły i zaćmiły sam
rwacy ból...
A potem mrok , mróz i cisza. Noc. Nic.
Minstrelka bezwładnie osunęła się na zmarznięta ziemię. Pysk wilkołaka wykrzywił
i w usmiechu, zadziwiajaco, niepokojaco, przerażajaco ludzkim. Nareszcie mógł w
spokoju nacieszyć się łupem.
Wiatr swiszczacy wokół Koziej Góry tworzył swietny podkład dla cichego głosu
Zviety, gniewnego i zawstydzonego zarazem.
- Pojechał - powiedziała. Słowa padały sucho, bez echa w dusznej ciszy
niewielkiej komnatki. - Pojechał - powtórzyła. - Nie mogłam go zatrzymać. A
teraz...
Dirk Łucznik splunał w ogień.
- Szkoda czarodzieja - mruknał. - Wilkołak, to wilkołak.
- W samej rzeczy - szepnał, na wpół do siebie, Hoyn. - Zawsze to lepiej, niż...
Zvieta skrzywiła się nieładnie.
- Niż gdybym to ja jednak wyruszyła ganiać potwora po goscińcu. Czyż nie tak,
Hoyn? To chciałes powiedzieć? Może. Może i lepiej. Ale co z czarodziejem?
- Wariat - oznajmił krótko Stiegge i powrócił do pełnej skupienia lustracji
własnych trzewików.
- To nie będzie ładnie wygladało, panowie - powiedziała wolno Zvieta, bawiac się
zawieszonym na szyi szlifowanym górskim kryształem na cienkim łańcuszku. - Dwa
trupy, może więcej, w ciagu jednej nocy. W tym czarodziej, badz co badz nasz
gosć. Co mówię, chłopak, nie czarodziej.
- Chłopak, który bez kłopotu cię obezwładnił, kotku – wtracił niegłosno Drach a
Crogy, szczelniej otulajac się niedzwiedzia szuba. - Taki i z wilkołakiem sobie
poradzi, nie bój się. Zobaczysz.
Zvieta uniosła głowę. Jej czarne oczy lsniły podejrzanie.
- Zobaczę!
W jej głosie drżała gorycz.
- Zobaczę! Zakrwawione flaki przymarznięte do kamieni? Ogryzione kosci walajace
się po polu? Za kogo mnie macie? Jestem córka rycerza, nie rzeznika. Mogę
zabijać to, co złe, nienawidzace, znienawidzone. Niebezpieczne. Ale, psiakrew,
nie patrzeć, jak przeze mnie ginie człowiek! Mniej lub bardziej niewinny. Nawet
jesli to czarodziej.
Radbor odwrócił głowę od okna, zmierzył ja spojrzeniem.
- Chyba zaczynam rozumieć - powiedział i usta wykrzywił mu złosliwy usmieszek. -
A więc Soleigh...
- Przestań - powiedział cicho Stiegge. - To nie ma znaczenia, rozumiesz?
Najmniejszego. Nie teraz.
- Więc co, twoim zdaniem, powinnismy zrobić, do stu ciężkich diabłów? -
wybuchnał Gothan. - Wyjechać na poszukiwanie?
Zvieta nie spusciła wzroku.
- Tak - powiedziała wypuszczajac z palców wisiorek. - Dokładnie.
Koń zarżał nagle, zaparskał, stanał dęba, młócac powietrze przednimi kopytami.
Gerte puscił wodze, zeskoczył, nie tracac czasu na uspokajanie wierzchowca.
Pochodnia w jego ręku posykiwała, dymiła, płomień chybotał się niespokojnie w
podmuchach zimnego wiatru. Płatki sniegu osiadały mu na kapturze, topniały na
rzęsach i policzkach. Mróz przenikał gruby płaszcz i podszyta futrem kurtkę,
kasał głęboko, do kosci. Ale Gerte czuł inne jeszcze zimno, większe,
straszniejsze. Blisko. Bardzo blisko.
Zaczał biec, slizgajac się na oblodzonych kamieniach. W drżacym swietle pochodni
snieg rozbłyskiwał goracym oranżem. Jeszcze krok, jeszcze dwa...
Krew! Krew, rozbryznięta, stygnaca już, czarnymi soplami zastygajaca na
zmarzniętej ziemi. W szklistej kałuży porzucona, poszarpana jedna wełniana
rękawiczka. A dalej w mroku, poza kręgiem swiatła, za zakrętem drogi szelesty i
pomruki, i okropne łakome sapanie i pomlaskiwanie.
Bez zastanowienia Gerte skoczył naprzód, przerzuciwszy pochodnię do lewej ręki
palce prawej złożył do Gestu Obezwład- nienia. Słowa pierwszego zaklęcia
wykrzyczał majac już przed oczyma bezwładne nieruchome kobiece ciało z ziejaca
między małymi piersiami ohydna czarno-czerwoną dziura, i rozpłaszczonego na nim
szarego olbrzyma, nieczłowieka, niewilka oblizujacego zakrwawiona paszczękę.
Kudłaty łeb odwrócił się powoli, błysnęły dziko waskie slepia, z głuchym
warknięciem stwór obnażył długie kły. W tej samej chwili z palców Gertego
strzeliła srebrzysta smuga, sypnęło iskrami. Siła zaklęcia odrzuciła bestię jak
kota na kilka sażni - padł z ochrypłym rykiem, wzbijajac chmurę snieżnego pyłu.
Nie słabł, z wsciekła siła wił się, tarzał po ziemi, to charczac, to skamlac
okropnie, bezskutecznie próbujac pozbyć się oplątujacej go magicznej sieci.
Czarodziej usmiechnał się nieznacznie. Roztarł zdrętwiałe od zaklęcia palce,
dobył noża - szmelcowane na czerwono ostrze rozbłysło krwiscie, jadowicie.
Pospiesznie kreslił na sniegu wieloramienne gwiazdy, osmiokaty, pentagramy,
szepczac tajemne formuły skropił je kolejno płynem z maleńkiej fiolki z ciemnego
szkła. Rozszedł się gorzki, korzenny zapach, uwięziona bestia szarpnęła się
mocniej, zaskowytała. Gerte pobladł, czujac, że rzucony czar gwałtownie słabnie.
Rzucił na ziemię nóż i buteleczkę, rozpostarł szeroko palce obu rak. Gest
Przepędzenia... Byle tylko zdażyć!
Zaklęta sieć prysła, wilkołak warknał, poderwał się, sprężył do skoku, szary,
potężny. Płonace slepia... Dziki ryk...
A za nimi?
Co za nimi?
Co?
Potwór?
Człowiek
w wilczej masce
ludzkie serce
lepsze niż
wilk
w ludzkiej skórze Nie!
W ostatniej chwili zmienił Gest Przepędzenia w Gest Uspienia, nie zdażył
wypowiedzieć zaklęcia, zobaczył, jak kłab kudłatej szarosci leci na niego
zjeżony, wsciekły, msciwy...
Poleciał do tyłu, między nakreslone w puszystej bieli magiczne figury, zapach
wylanego eliksiru ogarnał go gorzka chmura... chmura...
Zimno...
Ciężar...
ludzkie serce
z wilczej maski
uwolnić
potwór
w skórze wilczej
ludzkiej
nie
Zemdlał.
Ocknał się może po pięciu minutach, może po godzinie, nie wiedział. Podniósł się
z trudem, zziębnięty, obolały. Śnieg padał nadal, wielkie białe płatki wolno
osiadały na trojkatach i pentagramach, na złotych kędziorach tej, która nie żyła
i na szarej siersci tego, który tylko spał. Mrozny wiatr niósł z oddali echo
smętnego wycia. Tym razem wył prawdziwy wilk.
Gerte westchnał. Mechanicznie otrzepał ubranie ze sniegu, odnalazł i schował nóż
o czerwonym ostrzu oraz pusta fiolkę. Starannie pozacierał wyrysowane wczesniej
znaki, w ich miejsce nakreslił jeden jedyny okrag, a w jego wnętrzu krzyż i
gwiazdę o szesciu ramionach. Potem uklakł i wpatrzył się w stężałe rysy
rudowłosej dziewczyny oczyma zupełnie bez wyrazu.
- Hej, czarodzieju!
Nie odpowiedział.
- Czarodzieju! Żyjesz?
- Musi zamarzł - mruknał Radbor, szczelniej otulajac się kożuchem.
- Cicho badz! Poswiećcie! Hola, a to co?
Stiegge gwizdnał z szacunkiem, patrzac na przyprószone skrzaca biela potężne
szare cielsko.
- Więc to tak wyglada wilkołak. No, no...
- A dziewczyny szkoda! - szepnał do siebie Dirk Łucznik.
Zvieta niecierpliwym ruchem odgarnęła z czoła opadajace włosy. Pochyliła się nad
nieruchoma sylwetka czarodzieja klęczacego nadal nad wystygłymi dawno zwłokami
minstrelki.
- Soleigh - szepnęła. - Soleigh, Soleigh... Dlaczego nie odpowiadasz? Sole...
Gerte!
Podniósł powoli głowę, zamrugał oczami jak zbudzony z głębokiego snu. Wstał.
- Zvieta...
- Nic nie mów. Wracamy na zamek. Brawo, czarodzieju!
- Zvieta, nie rozumiesz...
- Co tu jest do rozumienia? Potwór martwy, dziewczyny szkoda, trudno, była
nieostrożna. Ty żyjesz. Chodz! Opowiesz wszystko na zamku.
- Zvieta, NIE ROZUMIESZ! - oczy Gertego zalsniły niespokojnie. - Zaczekaj,
proszę. Wilkołak żyje!
- ŻYJE?!
- Uspiłem go tylko. Taki stwór może przeleżeć dziesięć lat na lodzie i nie
zamarznie...
- Zwariowałes?
- Zvieta, on... był kiedys człowiekiem... Widziałem to przez chwilę... Nie
odchodz!
- Jestes chory, czarodzieju. Majaczysz. Chodzmy stad!
- Zvieta, to można odczynić. Dziewczyna zginęła, uratujmy chociaż jego...
Ludzkie serce... uwolnić... z maski wilka...
Zvieta powoli pokręciła głowa.
- Jestes pewien, że nie masz goraczki?
- Nie mam. Zvieta, odeslij tamtych i pomóż mi. Dwie połaczone wole powinny
przełamać urok... Żaden wilkołak sam z siebie nie stał się wilkołakiem.
Zvieta odwróciła się, krzyknęła kilka słów komendy. Radbor, Stiegge i Dirk
oddalili się posłusznie, dosiedli koni. Wkrótce płomyki ich łuczyw roztopiły się
w mroku, ucichł w oddali tętent kopyt. Gerte zauważył, że Dirk wiózł
przewieszony przez kulbakę podłużny, owinięty płaszczami kształt. Minstrelka...
- Pochowamy ja na cmentarzu za zamkiem - szepnęła Zvieta, jakby odgadujac jego
mysli. - Biedactwo. Pamiętam ja, w zeszłym roku spiewała na jarmarku we wsi.
Ładny miała głos.
Czarodziej nie odpowiedział, stał z pochylona głowa, patrzac na znieruchomiałe
cielsko potwora... potwora...
ludzkie serce... uwolnić...
- Daj mi rękę, Zvieta.
Usłuchała, zdjawszy wpierw rękawice.
- Gerte? - odezwała się po chwili.
- Tak?
- Skad się biorą takie rzeczy? Czary, zaklęcia, uroki? Klatwy?
- Nie wiem.
- Jestes czarodziejem!
Usmiechnał się smutno.
- Takich rzeczy nie wie nikt. Bez swych tajemnic swiat nie byłby tym, czym jest.
- A... jaki by był?
- Gwiazdy to wiedza, Zvieta. Ale nie my. Zamknij oczy...
Ciemnosć.
Cisza.
Gwiazdy wiedza...
Co?
Że wilków
w ludzkiej skórze
wiele
tak wiele
nie na zło poluj
które złem być musi
ale na zło
które złem
z woli własnej zostało
przeznaczenie
zabawne słowo
noc piękniejsza od niego
choć zimna
oto wilkołak
kim jestes ty
władasz moca, z której powstał
oczy, oczy płonace, rozpalone
rozbita lutnia
w sniegu gwiazdy
tysiac gwiazd
wiedza że
że
szaleńcy sa niewinni
- Zvieta.
- Gerte.
- Już.
- Już?
- Już.
Otwarli oczy. Długo, w milczeniu patrzyli na siebie. A potem, powoli,
jednoczesnie spuscili wzrok.
W sniegu, kwilac cichutko, leżało nagie, może roczne niemowlę.
- Więc to tak? - spytała bezdzwięcznie Zvieta. - Tak?...
Gerte schylił się, ostrożnie podniósł dziecko, owinał je w swój płaszcz.
- Mały wilczek... Gdybym ja wiedział, kto rzucił na niego czary.
- Przeklęty w kołysce... Biedny mały. Sadzisz, że...
- Nie, Zvieta. To mu nie wróci, jesli tylko...
- Jesli co?
- Jesli go pokochasz - odparł poważnie czarodziej. – Przygarniesz jak syna.
Gwiazdy wiedza, że dla miłosci nie istnieja klatwy ani uroki.
Zvieta bez słowa wyjęła mu z rak niemowlę, przytuliła. Spało już znowu, Gest
Uspienia miał widać wpływ równie silny na człowieka jak na wilka.
Szli ręka w rękę, nie spieszac się. Śnieg skrzypiał pod butami, wiatr
poswistywał w obielonych krzakach tarniny.
- Gerte...
- Tak?
- To, co powiedziałes, o miłosci...
Milczał.
- Gerte... Wiesz, prawda?
Milczał.
Na horyzoncie zabłysło samotne swiatełko - okno zamkowej wieży.
Agnieszka Hałas, 1995
Z powrotem do Fantasy Forever
Na moja stronę domowa
Ta strona znajduje sie na serwerze Polbox On-Line Service
http://free.polbox.pl - bezplatne konta pocztowe oraz strony WWW