11000

Szczegóły
Tytuł 11000
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11000 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11000 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11000 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: LARRY NIVEN Tytul: na co komu szklany sztylet? (What Good Is A Glass Dagger?) Z "NF" 9 I Dwanaście tysięcy lat przed narodzeniem Chrystusa, w epoce, kiedy cuda były na porządku dziennym, Czarodziej wykorzystał starożytny sekret, żeby ocalić życie. W późniejszych latach tego pożałował. Dochował sekretu Czarodziejskiego Koła przez kilka normalnych ludzkich żywotów. Miecz-demon Glirendree i jego głupi barbarzyński jeniec zabiliby go, bez dwóch zdań. Lecz żaden zwykły demon nie był równie groźny jak ten sekret. Teraz wszystko się rozeszło jak kręgi na wodzie. Bitwa pomiędzy Glirendree a Czarodziejem stanowiła zbyt dobrą historię, żeby ją przemilczeć. Wkrótce byle partacz nazywający siebie magiem wiedział już, że magia się zużywa. Taki prosty sekret, taki niebezpieczny. Dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Rok po bitwie z Glirendree, u schyłku letniego dnia Aran Strażnik Pokoju przybył do wioski Shayl, by ukraść Czarodziejskie Koło. * Aran był chudym, dość wątłym osiemnastolatkiem. Twarz miał pociągłą, ze spiczastym podbródkiem. Ciemne oczy patrzyły wilkiem spod wypukłego czoła. Krótkie, proste ciemne włosy spadały niemal na brwi wydłużoną trójkątną grzywką. Jego tożsamość nie była tajemnicą i każdy, kto dotknął jego ręki, domyśliłby się natychmiast, ponieważ na dłoniach rosły mu krótkie, cienkie włoski. Lecz gdyby ktoś wiedział o jego misji, uznałby go za szaleńca. Ponieważ Czarodziej kierował Gildią Czarodziejów. Wiadomo było, że posiada imię; lecz żaden człowiek nie potrafił go wymówić. Demon-cień, który nadał mu imię, został potem uwięziony w runach wytatuowanych na plecach Czarodzieja: niezwykle groźny ochroniarz. Lecz Aran przybywał dobrze zabezpieczony. Skórzana sakwa, którą niósł na ramieniu, była stara i obszarpana, rozłaziła się w szwach. Na wygląd zawierała orzechy, twardy ser, chleb i bardzo mało pieniędzy. W rzeczywistości zawierała czary. Magia była bardziej przydatna od sera i orzechów, Aran zaś mógł żywić się w drodze po nocach. Dotarł do jaskini Czarodzieja krótko po zachodzie słońca. Nauczono go, jak zastosować magię, żeby obejść zabezpieczenia Czarodzieja. Konieczność użycia magii implikowała konieczność użycia głosu i rąk, więc Aran był zmuszony pozostać w ludzkiej postaci, czym denerwował się podwójnie. O wschodzie księżyca zaintonował słowa, których go wyuczono, wyjął żywego nietoperza z sakwy i wrzucił go delikatnie w zabarykadowany otwór pieczary. Nietoperz eksplodował w chmurze krwi, która spłynęła ukośnie na kamienną podłogę. Aranowi żołądek podjechał do gardła. Młodzieniec o mało nie uciekł; stłumił jednak strach i wszedł za nietoperzem do środka, przecisnąwszy się między kratami. Ci, którzy go wysłali, wielokrotnie rysowali mu plan jaskini. Mógł ją obrabować z zawiązanymi oczami. Wolałby ciemność od migotliwej błękitnej poświaty rozsiewanej przez coś, co wyglądało jak błyskawica schwytana i uwiązana na środku jaskini. Ruszył szybko naprzód, skrupulatnie pilnując ścieżki bezpieczeństwa, jaką mu wskazano. Chociaż Aran widywał czarnoksięskie przybory w laboratorium Szkoły Merkantylnej Wiedzy na Atlantydzie, nie rozpoznawał większości narzędzi Czarodzieja. Era masowej produkcji jeszcze nie nadeszła. Aran zdziwił się stanąwszy przy warsztacie. Po co Czarodziej ostrzył szklany sztylet? Nad warsztatem wisiał poczerniały, zmatowiały metalowy dysk, a runy wypisane wzdłuż krawędzi powiedziały Aranowi, że po to właśnie przyszedł. Zdjął go i szybko przywiązał do uda, żeby w razie potrzeby mieć obie ręce wolne do walki. Już odwracał się do wyjścia, kiedy z powietrza przemówił rozbawiony głos: - Odłóż to, ty zapchlony sukinsynu... Aran przemienił się w wilka. Ból przeszył mu udo! W ludzkiej postaci Aran był chłopcem lekkiej budowy. Jako wilk stał się olbrzymi i potężny. Tym razem przemiana nie wyszła mu na dobre. Ból oślepiał, zaćmiewał rozum. Aran wilk zawył i próbował uciec od bólu. * Budził się powoli, z obolałą głową i jeszcze mocniej doskwierającym udem, z wrażeniem ciasnoty w nadgarstkach i kostkach nóg. Zorientował się, że widocznie uderzył głową o ścianę i stracił przytomność. Leżał na boku z zamkniętymi oczami, niczym nie zdradzając, że odzyskał świadomość. Delikatnie spróbował rozsunąć dłonie. Miał związane ręce i nogi. No cóż, nauczono go słowa do rozwiązywania sznurów. Lepiej go nie używać, zanim nie dowiem się więcej, pomyślał. Nieznacznie uchylił powieki. Czarodziej siedział obok niego w pozycji lotosu, przyglądając mu się z lekkim uśmiechem. W ręku trzymał smukłą wierzbową witkę. Był wysokim mężczyzną, tryskającym zdrowiem, opalonym na brąz. Legenda głosiła, że nigdy nie nosił ubrania powyżej pasa. Lata jakby go nie dotykały; mógł mieć równie dobrze pięćdziesiątkę jak dwudziestkę. W rzeczywistości liczył sobie sto dziewięćdziesiąt lat i chełpił się tym. Dobra kondycja świadczyła o potędze jego magii. Czarodziejskie Koło wisiało z powrotem na swoim miejscu na ścianie. Czekało na następną ofiarę? Prawdziwe Czarodziejskie Koło było miedziane; wiedzieli o tym ci, którzy wysłali Arana. Lecz ta przynęta widocznie została wykonana z zaśniedziałego srebra, skoro zraniła go tak boleśnie. Czarodziej miał senny, nieobecny wyraz twarzy. Może jeszcze była szansa, gdyby go zaskoczyć. Aran powiedział: - Kplir... Czarodziej smagnął go po gardle. Wierzbowa witka zawierała mnóstwo soku. Aran zakrztusił się i zacharczał; odrzucił głowę do tyłu, walcząc o powietrze. - To słowo ma cztery sylaby - poinformował go Czarodziej znajomym głosem. - Nigdy nie zdążysz go wymówić. - Gluk... - wydusił z siebie Aran. - Chcę wiedzieć, kto cię przysłał. Aran nie odpowiedział, chociaż już odzyskał oddech. - Nie jesteś zwykłym złodziejem. Ale nie jesteś również magiem - mówił Czarodziej z namysłem. - Słyszałem cię. Recytowałeś inkantacje z pamięci. Używałeś podstawowych zaklęć, które łatwo jest rzucić poprawnie, ale za każdym razem to były właściwe zaklęcia. Ktoś używa prekognicji i jasnowidzenia, żeby mnie szpiegować. Ktoś wie za dużo o moich zabezpieczeniach, a to mi się nie podoba. Chcę wiedzieć, kto i dlaczego. Kiedy Aran nie odpowiadał, Czarodziej dodał: - Ten ktoś dobrze się przygotował i wiedział, czego szuka, ale nie był taki głupi, zeby przyjść sam. Wysłał ciebie. - Stary mag obserwował oczy Arana. - A może myślał, że wilkołak lepiej sobie poradzi ze mną. Przy okazji, w te sznury wplotłem srebrny galon, więc na razie lepiej zostań człowiekiem. - Wiedziałeś, że przyjdę. - Och, odebrałem liczne ostrzeżenia. Nie przyszło ci do głowy, że ja także władam prekognicją i jasnowidzeniem? Twój pan pomyślał o tym - ciągnął Czarodziej. - Otoczył cię osłoną, ruchomym obszarem, gdzie prekognicja nie działa. - Więc co poszło źle? - Zobaczyłem ten martwy obszar, głuptasie. Nie mogłem przewidzieć, kto się zakradnie do mojej jaskini. Ale mogłem spojrzeć dookoła. Mogłem prześledzić twoją trasę przez jaskinię. Wiedziałem, czego szukasz. No i zostawiałeś ślady bosych stóp. Mogłem je zbadać, zanim powstały. Czekałeś na wschód księżyca, zamiast włamywać się po zmierzchu. I na dodatek w czasie pełni. Poza tym wypadło całkiem nieźle. Wysłanie wilkołaka to świetny pomysł. Tylko dzieciak twoich rozmiarów mógł przecisnąć się między kratami, ale dzieciak nie mógł się obronić przed ewentualnym atakiem. Wilk - mógł. - Dużo mi to pomogło. - Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki sposób namówili do tego Atlanta? Musieli wiedzieć, czego szukają. Nie powiedzieli ci, co robi Koło? - Wsysa magię. - Aran był zmartwiony, ale nie zdziwiony, że Czarodziej rozszyfrował jego akcent. - Wsysa mana - poprawił go Czarodziej. - Wiesz, co to jest mana? - Moc tworząca magię. - Więc aż tyle cię nauczyli. Czy powiedzieli ci również, że kiedy mana znika z jakiegoś obszaru, już nigdy nie wraca? Nigdy. Aran przetoczył się na bok. Był przekonany, że i tak umrze, więc nie ma nic do stracenia i może sobie pozwolić na zuchwałość. - Nie rozumiem, dlaczego chciałeś to utrzymać w sekrecie. Przy tym Czarodziejskim Kole wojny staną się przeżytkiem! To najpotężniejsza czysto obronna broń, jaką wymyślił człowiek! Czarodziej chyba nie zrozumiał. Aran ciągnął: - Na pewno sam o tym pomyślałeś. Przecież żadna klątwa wroga nie dosięgłaby Atlantydy, gdyby Czarodziejskie Koło ją wchłonęło! - Widocznie nie wysłał cię atlantydzki minister obrony. On wiedziałby lepiej. - Czarodziej bystro przyjrzał się Aranowi. - A może wysłały cię Wyspy Greckie? - Nie rozumiem. - Nie wiesz, że Atlantyda jest niestabilna tektonicznie? Przez ostatnie pół tysiąca lat tylko zaklęcia królów-magów utrzymywały ją na powierzchni morza. - Kłamiesz. - Więc nie wiedziałeś. - Czarodziej machnął ręką. - Ale Koło zrujnowałoby każdy kraj, nie tylko Atlantydę. Rozkręcisz Koło i cały najbliższy teren staje się martwy dla magii... na resztę wieczności, jak mi wiadomo. Kto chciałby takiego losu? - Ja. - Ty. Dlaczego? - Dosyć mamy wojny - oświadczył szorstko Aran, nieświadomy, że użył liczby mnogiej. - Czarodziejskie Koło zakończyłoby wojnę. Możesz sobie wyobrazić armie walczące tylko na miecze i sztylety? Żadnego rzucania śmiertelnych zaklęć. Żadnego magicznego przewidywania planów wroga. Żadnych zabójczych demonów tłukących o niewidzialne mury obronne. - Oczy Arana zabłysły. - Ludzie przeciw ludziom, miecze przeciw mieczom, tylko krew i brąz, i żadnych zaklęć uzdrawiających. Przecież żaden król nie chciałby walczyć w takich warunkach! Porzucilibyśmy wojny na zawsze! - Głęboko zakorzeniony pesymizm każe mi w to wątpić. - Drwisz ze mnie. Ty nie chcesz w to uwierzyć - stwierdził pogardliwie Aran. - Brak mana oznacza koniec twoich czarów młodości. Byłbyś starym człowiekiem, za starym, żeby żyć! - Przejrzałeś mnie na wylot. No, zobaczymy, kim jesteś. Czarodziej dotknął sakwy Arana wierzbową różdżką i nie odsuwał jej przez kilka chwil. Aran gorączkowo zastanawiał się, czego Czarodziej może dowiedzieć się z sakwy. Jeżeli magiczne zamknięcia nie wytrzymają... Oczywiście nie wytrzymały. Czarodziej sięgnął do środka, wyjął następnego żywego nietoperza, potem kilka arkuszy pergaminu pokrytych jakby figurami geometrycznymi i zapisanych dużym, precyzyjnym charakterem pisma. - Szkolny podręcznik - skomentował. - Linie wyrysowane z pracowitą dokładnością, błędy wyskrobane i poprawione... Idiota! Zapomniał o zagiętym ogonku we wzorze Wiru. Cud, że go nie zjadło. - Podniósł wzrok. - Czy atakują mnie dzieci? Te zaklęcia sporządziło pół tuzina uczniów! Aran nie odpowiedział; stracił jednak nadzieję, że zdoła coś ukryć przed Czarodziejem. - Ale utalentowanych, to fakt. A więc należysz do Strażników Pokoju, prawda? Sami młodzieńcy w wieku poborowym. Założę się, że popiera cię połowa klasy maturalnej ze Szkoły Merkantylnej Wiedzy. Musieli obserwować mnie od miesięcy, żeby tak zręcznie ominąć moje zabezpieczenia. I chcą zakończyć wojnę przeciwko Wyspom Greckim. Myślisz, że im pomożesz, jeżeli zabierzesz Czarodziejskie Koło na Atlantydę? Prawie mam ochotę pozwolić ci na to. Chciałeś mnie obrabować, więc przynajmniej dostaniesz za swoje. - Surowo spojrzał Aranowi w oczy. - Ale ty byś to zrobił, prawda? Dlaczego? Pytałem, dlaczego? - Zawsze moglibyśmy go użyć. - Zatopiłbyś Atlantydę. Czy Strażnicy Pokoju to zdrajcy? - Nie jestem zdrajcą - gwałtownie zaprzeczył Aran zniżonym głosem. - Chcemy zmienić Atlantydę, nie zniszczyć. Ale gdybyśmy mieli Czarodziejskie Koło, pałac musiałby nas wysłuchać! Naprężył ciasne więzy i znowu pomyślał o słowie, które go uwolni. Potem przemiana w wilka i w nogi! Pomiędzy kratami, ze wzgórza do lasu i wolności. - Myślę, że zrobię z ciebie konserwatystę - powiedział nagle Czarodziej. Wstał. Lekko musnął wierzbową różdżką wargi Arana. Aran odkrył, że nie może otworzyć ust. Znalazł się całkowicie w mocy czarodzieja - jako złodziej schwytany na gorącym uczynku. Czarodziej odwrócił się i Aran zobaczył wzór na jego plecach. Był to pięcioboczny tatuaż o zawiłych skrętach, wykonany czerwonym, zielonym i złotym tuszem. Aran przypomniał sobie, co mu mówiono o ochroniarzu Czarodzieja. - Ostatnio miałem sen - podjął Czarodziej - że przyda mi się szklany sztylet. Pomyślałem, że to proroczy sen, więc go wyrzeźbiłem. To głupie, pomyślał Aran. - Na co komu szklany sztylet? Zauważył sztylet po drodze. Miał kwadratowy zaostrzony czubek, zaostrzone krawędzie i rękojeść stopioną z gardą. Tkwił w dwóch imadłach wyłożonych lisimi skórkami. Górna krawędź klingi jeszcze nie była skończona. Teraz Czarodziej wyjął sztylet z uchwytów. Wyskrobał jakieś wzory na ostrzu czubkiem diamentu, który musiał go sporo kosztować. Cichym, miękkim głosem wymówił nad nim słowa, których Aran nie dosłyszał. Potem ujął go jak... jak sztylet. Nawet mocno przestraszony, Aran nie mógł uwierzyć własnym oczom. Poczuł się jak kozioł ofiarny. Ofiara zawierała mana... a ludzka ofiara zawierała więcej mana... ale on tego nie zrobi. Nie zrobi! Czarodziej wysoko wzniósł sztylet i opuścił go gwałtownie na pierś Arana. Aran chciał wrzasnąć, ale nie mógł. Poczuł to! Drobne niesamowite ukłucie - nóż był niematerialny jak mgła. Lecz tkwił w sercu Arana, Strażnika Pokoju! Rękojeść wystawała mu z piersi! Czarodziej wymamrotał coś szybko i cicho. Szklana rękojeść pojaśniała i pozornie znikła. - Łatwo sprawić, żeby szkło stało się niewidzialne. I tak już jest prawie niewidzialne. Nadal tkwi w twoim sercu - oznajmił Czarodziej. - Ale nie martw się. Nie myśl o tym. Nikt nie zauważy. Tylko musisz spędzić resztę życia na terenie obfitującym w mana. Bo jeśli kiedyś znajdziesz się w miejscu, gdzie magia nie działa... no cóż, sztylet znowu się pojawi. Aran próbował otworzyć usta. - A skoro przyszedłeś po sekret Czarodziejskiego Koła, zdradzę ci go. To prosty czar kinetyczny, ale bez ograniczeń. - Podał je. - Koło obraca się coraz szybciej, dopóki nie zużyje całej mana na danym obszarze. Zwykle przy tym pęka, więc potrzebujesz następnego zaklęcia, żeby utrzymać je w całości... - Wyrecytował zaklęcie powoli i wyraźnie. Potem nagle zauważył, że Aran rzuca się jak ryba, więc powiedział: - Kplirapranthry. Więzy opadły. Aran wstał chwiejnie. Odkrył, że znowu może mówić. - Wyjmij go. Proszę. - Rzucił błagalne spojrzenie. - Musisz wiedzieć jeszcze jedno, zanim zabierzesz ten sekret na Atlantydę. Zakładam, że wciąż masz taki zamiar? Ale musisz go opisać, zanim użyjesz w charakterze pogróżki. Sam widzisz, jak łatwo to zrobić. Taki wielki naród jak Atlanci ma wielu wrogów, prawda? A ty im powiesz, jak zatopić Atlantydę przez jedną noc. Aran drapał się w pierś, ale nie mógł nic znaleźć. - Wyjmij go - powtórzył. - Raczej nie. Teraz grozi nam ta sama śmierć, chłopcze-wilku. Żegnaj i przekaż moje serdeczne pozdrowienia dla Szkoły Merkantylnej Wiedzy. Aha, jeszcze jedno, nie wracaj przez Przełęcz Hvirina. - Ty małpi wnuku! - wrzasnął Aran. Nie zamierzał więcej błagać. Zanim dotarł do krat, zmienił się w wilka i przeszedł na drugą stronę, nawet ich nie dotykając. W wyobraźni czuł sztylet w piersi i słyszał śmiech Czarodzieja, ścigający go po zboczu wzgórza i między drzewami. Po raz drugi zobaczył Czarodzieja trzydzieści lat później i tysiąc mil dalej. II Aran wędrował pod postacią wilka. Była to epoka silniejszej magii; wilkołak mógł przemieniać się zawsze, kiedy księżyc był na niebie. Jako wilk Aran polował oszczędzając resztkę pieniędzy na opłacenie drogi powrotnej do domu. W myślach nieustannie i bez wytchnienia przeklinał Czarodzieja. Raz przystanął na pagórku i odwrócił się na północ, w stronę wioski Shayl. Zjeżył sierść na wspomnienie śmiechu Czarodzieja; ale przypomniał sobie szklany sztylet. Wyobraził sobie gardło Czarodzieja i smak tętniczej krwi, ale rozjarzony, falisty wzór na plecach Czarodzieja błysnął mu w oczach i Aran poczuł smak porażki. Nie mógł walczyć z cieniem-demonem. Zawył tylko i ruszył na południe. Góry Nildiss, kręgosłup kontynentu, wznosiły się przed nim. Za górami było morze i liczne łodzie. Wróci do domu razem z sekretem Czarodzieja. Może następnemu złodziejowi bardziej się poszczęści... I tak dotarł do Przełęczy Hvirina. Niegdyś góry stanowiły poważną przeszkodę dla handlu. Potem, prawie przed tysiącem lat, czarodziej z Rynildissen rzucił potężne zaklęcie. Góry zostały rozcięte jak toporem. Tam, gdzie po obu stronach górskie zbocza wznosiły się zawrotnie, Przełęcz Hvirina opadała gładko w stronę wybrzeża, pomiędzy skalnymi ścianami płaskimi jak wypolerowane bloki marmuru. Od czasu do czasu Przełęcz Hvirina należało oczyścić z bandytów. Z roku na rok stawało się to coraz trudniejsze, ponieważ zaklęcia przeciw bandytyzmowi nie działały tutaj dobrze i zamiast nich trzeba było używać mieczy. Jedyną rekompensatę stanowił fakt, że niebezpieczne górskie smoki również zniknęły. Aran zatrzymał się przed wejściem. Przysiadł na zadzie i zaczął się zastanawiać. Czarodziej mógł kłamać. Mógł dla kawału wysłać Arana w długą okrężną drogę przez Góry Nildiss. Ale smocze kości... Tam gdzie magia nie działała, smoki umierały. Wszędzie leżały olbrzymie gadzie Kości. Wtopiły się w skały przełęczy i wyglądały tak staro, jakby liczyły sobie dziesiątki milionów lat. Aran przybył na przełęcz jako wilk. Skoro magia umarła na Przełęczy Hvirina, powinno go to zmusić do przybrania ludzkiej postaci. A może wcale nie będzie mógł się przemienić? Ale mogę przejść tędy jako wilk, rozmyślał Aran. Wtedy nic mnie nie zabije, tylko srebro i platyna. Szklany sztylet będzie bolał, ale... Przekleństwo! Nic mnie nie może zranić, ale czy to jest magia? Jeśli nie działa na Przełęczy Hvirina... Zadygotał. Sztylet nigdy nie był niczym więcej niż wspomnieniem drobnego niesamowitego ukłucia, które przestał czuć po pół godzinie i które nigdy nie powróciło. Lecz Aran wiedział, że on tam jest i czeka. Niewidzialny nóż w sercu... Jeżeli ponownie pojawi się w jego piersi, Aran może przeżyć - jako wilk. Ale to będzie bolało! I nigdy nie powróci do ludzkiej postaci. Odwrócił się i pokłusował z powrotem na północ. Wczoraj minął wioskę. Może czarodziej rezydent udzieli mu pomocy. * - Szklany sztylet! - zakrztusił się mag, zażywny, jowialny, łysiejący mężczyzna, wyraźnie przyzwyczajony do wygodnego życia. - Teraz słyszałem już wszystko. No więc czym się martwisz? Nóż ma rękojeść, prawda? Czy to było skomplikowane zaklęcie? - Nie przypuszczam. On napisał runy na ostrzu, a potem mnie dźgnął. - Doskonale. Płacisz z góry. I lepiej przemień się w wilka, na wszelki wypadek. Wymienił sumę, która pozbawiłaby Arana wszelkich środków na powrót do domu. Aran wytargował zniżkę do prawie rozsądnej ceny, po czym zabrali się do roboty. Mag poddał się jakieś sześć godzin później. Zachrypł, oczy miał zaczerwienione od dziwacznie zabarwionych i dziwacznie pachnących dymów, a ręce poplamione farbami. - Nie mogę dotknąć rękojeści, nie mogę jej zobaczyć, nie mogę w żaden sposób wykryć jej obecności. Jeżeli zastosuję silniejsze zaklęcie, ono cię zabije. Rezygnuję, chłopcze-wilku. Ktokolwiek rzucił na ciebie ten czar, potrafi więcej od zwykłego wiejskiego magika. Aran potarł pierś w miejscu, gdzie żrące barwniki lekko podrażniły skórę. - Nazywają go Czarodziejem. Korpulentny mag zesztywniał. - Czarodziej? Ten Czarodziej? A ty nic mi nie powiedziałeś? Wynoś się! - A moje pieniądze? - Nie porwałbym się na to nawet za dziesięć razy więcej! Ja, zwykły nieuczony mag, a ty napuściłeś mnie na Czarodzieja! Obaj mogliśmy zginąć. Jeśli myślisz, że masz prawo do zwrotu pieniędzy, chodźmy do naczelnika i przedstawmy całą sprawę. Jak nie, to wynoś się! Aran odszedł, wykrzykując obelgi. - Spróbuj z innymi magami, jeśli chcesz! - zawołał za nim tamten. - Spróbuj w mieście Rynildissen! Ale najpierw ich uprzedź! III To była trudna decyzja dla Czarodzieja. Ale jego sekret zataczał coraz szersze kręgi. Najlepsze, co mógł zrobić, to dopilnować, żeby światowe czarodziejstwo zrozumiało implikacje. Zwrócił się do Czarodziejskiej Gildii w sprawie wyczerpywania się zapasów mana oraz Czarodziejskiego Koła. - Pomyślcie o tym za każdym razem, kiedy rzucacie czar - grzmiał w kwiecistej przemowie, jaką wygłosił po zakończeniu suchego technicznego opisu Koła. - Jest skończona ilość mana na świecie i z każdym rokiem coraz jej mniej, bo wyczerpują ją tysiące magów. Dawno temu potężne istoty rządziły światem jak bogowie, dopóki ich własna nieokiełznana moc nie zużyła mana, która trzymała je przy życiu. Pewnego dnia cała mana zniknie. Wtedy wszystkie demony, smoki, jednorożce, trolle, roki i centaury również wyginą, ponieważ ich metabolizm opiera się częściowo na magii. Potem wszystkie zaklęte zamki rozwieją się w powietrzu i nie zostanie po nich ani śladu. Potem wszyscy magowie zmienią się w blacharzy i kowali i świat stanie się nudnym miejscem. Wy macie moc, żeby oddalić ten dzień! Tamtej nocy śnił. Pojedynek pomiędzy magami stanowi fascynującą historię. Takie historie są powszechne - i rzadko prawdziwe. Zwycięzca pojedynku raczej nie rozgłasza zawodowych sekretów. Pokonany nie żyje - co najmniej. Nowicjusze w magii wciąż się dziwią, jak wiele przygotowań wiąże się z pojedynkiem i jak mało potem jest akcji. Pojedynek z Magiem ze Wzgórza rozpoczął się od snu w nocy po przemówieniu Czarodzieja, które do tego pojedynku doprowadziło. Zakończył się trzydzieści lat później. We śnie wróg się nie pojawił. Ale Czarodziej zobaczył pogodny, wesoły zaklęty zamek na szczycie niemożliwego wzgórza. Wzgórze wznosiło się nad żyznym, falistym pejzażem niczym potężna fala, przechylone tak mocno, że zamek na jego wierzchołku wisiał nad pustką. We śnie Czarodziej zmarszczył brwi. Takie wzgórze przewróciłoby się bez magii. Głupiec, który je zbudował, marnował mana. We śnie skupił się, żeby zapamiętać szczegóły. Wąska ścieżka wiła się po stoku wzgórza. Sen przekręcał fakty. Czarodziej miał towarzysza; albo nie miał. Żył, dopóki nie przeszedł przez bramę; albo umarł przy bramie, w męczarniach, kiedy wielkie zęby z kości słoniowej zmiażdżyły mu żebra. Obudził się i próbował to sobie ułożyć. Koniecznie potrzebował mglistego towarzysza, przynajmniej do bramy. Za bramą wroga nie widział nic. Widocznie użyto tam Czarodziejskiego Koła, żeby całkowicie zablokować jego magię. Ironia losu? Poświęcił całe trzy dni na opracowanie czarów blokujących prekognicję Maga ze Wzgórza. Przez ten czas spał bez snów. Magia przeciwnika dorównywała skutecznością jego własnej. IV Wielkie statki stały na kotwicach w przystani. Były tam statki handlowe, których dziwne, demoniczne figury dziobowe miały ograniczoną zdolność ruchu, wystarczającą tylko, żeby dosięgnąć szczurów, które próbowały wspinać się po cumach. Wielki atlantydzki liniowiec pasażerski był wyposażony w bliźniacze pływaki, wykonane z całych pni drzewnych. W sąsiednim doku smukły jacht maga unosił się nad wodą lekko jak mgiełka. Aran przyglądał się temu wszystkiemu tęsknym wzrokiem. Wydał za dużo pieniędzy na podróż przez góry. Tydzień po przybyciu do miasta Rynildissen przyjął posadę ochroniarza - stróża u handlarza dywanów. Spłukał się do ostatniej monety i głód zajrzał mu w oczy. Teraz Lloraginezee, handlarz dywanów, i Ra-Harroo, jego sekretarka, omawiali tajemnice zawodowe z kapitanem statku kursującego po Nilu. Aran czekał na nabrzeżu, obserwując statki z cierpliwą obojętnością. Nastawił uszu. Brodaty mężczyzna, który go mijał, nosił kilt kapitana. Aran pozdrowił go: - Ahoj, kapitanie! Czy płyniesz na Atlantydę? Brodaty mężczyzna zmarszczył brwi. - A co ci do tego? - Chciałbym tam wysłać wiadomość. - Zwróć się do maga. - Wolałbym nie - odparł Aran. Nie bardzo mógł powiedzieć magowi, że chce przesłać instrukcję, jak obrabować maga. Gdyby nie to, wysłałby wiadomość przed miesiącami. - Policzę sobie więcej i to potrwa dłużej - oznajmił brodacz z pewną satysfakcją. - Do kogo na Atlantydzie i gdzie? Aran podał mu adres w mieście i przekazał zapieczętowany woreczek z wiadomością, który nosił przy sobie już od trzech miesięcy. Podjął trudną decyzję. W ostatnich słowach wiadomość ostrzegała przed tektoniczną niestabilnością kontynentu i podpowiadała, w jaki sposób Strażnicy Pokoju mogą sprawdzić, czy Czarodziej nie kłamał. Nie zawierała przepisu na sporządzenie Czarodziejskiego Koła. * Daleko w zatoce delfiny i syreny grały w trudne i skomplikowane gry. Atlantydzki statek podniósł kotwicę. Wiatr dmuchnął znikąd i wypełnił żagle. Ucichł powoli i wyprowadził pasażerski liniowiec na morze. Wkrótce Aran zarobi na bilet. Zarobiłby już dawno, gdyby dwukrotnie nie opłacał czarodziejów, wskutek czego pieniądze znikły, a szklany sztylet nie. Tymczasem Lloraginezee nie zdradzał zawodowych sekretów swojemu ochroniarzowi. Wiedział, że Aran wyruszy w drogę, jak tylko zdobędzie fundusze. Właśnie zeszli po trapie: Lloraginezee mniej kaczkowatym chodem, niż należało się spodziewać po mężczyźnie jego tuszy; dziewczyna ze spokojnym wdziękiem, balansując próbkami dywanów na głowie. Ra-Harroo mówiła coś, kiedy Aran dołączył do nich, coś nie przeznaczonego dla jego uszu. - Zaczynając od jutra, biorę pięć dni zwolnienia. No wiesz - powiedziała do Lloraginezee... i spłonęła rumieńcem. - Dobrze, dobrze. - Handlarz z roztargnieniem kiwnął głową. Aran również wiedział. Uśmiechnął się, ale nie spojrzał na nią. Nie chciał jej zawstydzać... zresztą doskonale wiedział, jak wygląda Ra-Harroo. Włosy miała czarne, krótkie i szorstkie. Nos duży, ale płaski, prawie stopiony z twarzą. Oczy brązowe i łagodne, brwi grube i ciemne. Uszy delikatnie ukształtowane, zawinięte i spiczaste. Była śliczną dziewczyną, zwłaszcza dla kogoś z rasy ludzi-wilków. Trzymali się za ręce, kiedy szli obok siebie. Paznokcie miała wąskie i mocne, cienkie włoski na jej dłoniach łaskotały. Na Atlantydzie mógłby się z nią ożenić, gdyby miał pieniądze na jej utrzymanie. Tutaj małżeństwo było wykluczone. Prawie przez cały miesiąc byli przyjaciółmi i współpracownikami. Nocne życie w Rynildissen bardziej nadawało się dla pary i zdarzało się, że Lloraginezee mógł zwolnić ich oboje. Może Lloraginezee sam stwarzał takie okazje. Nie należał do ludzi-wilków. Pewnie lubił myśleć, że seks zamącił jej w ślicznej główce. Ale seks nie wchodził w rachubę - oprócz pewnych dni w miesiącu. Aran wtedy jej nie widywał. Siedziała zamknięta w domu ojca. Nawet nie wiedział, gdzie mieszkała. * Dowiedział się pięć nocy później. Odprowadził Lloraginezee do Domu Rozkoszy Adrienne. Handlarz miał spędzić tę noc... na powietrznym materacu pływającym po rtęci, czyli na łóżku, jakie Aran znał tylko z opisów. Przyjemny sen zaliczał się do niepoślednich rozkoszy. Noc była ciepła i balsamiczna. Aran wyruszył w długą drogę do domu, omijając szerokim łukiem pustą parcelę za domem Adrienne. Na tym rozległym, płaskim kawałku gruntu stał przed trzystu laty pałac Shilbree Marzyciela. Pałac zbudowano całkowicie z magii, spore osiągnięcie nawet w tamtych czasach. W końcu pałac... zużył się, jak by powiedział Shilbree. Pewnego dnia po prostu zniknął. I nawet najprostsze zaklęcia nie działały na tym kawałku ziemi. Ktoś powiedział Aranowi, że domostwa ludzi-wilków zajmowały kilka ulic w dzielnicy mieszkalnej. Chyba mówił prawdę, ponieważ Aran pochwycił identyfikujące zapachy, kiedy przekraczał pewne ścieżki. Poszedł za jednym zapachem, zaciekawiony, jakiż to dom zbudował sobie zamożny wilkołak w Rynildissen. Ulotna woń doprowadziła go do wysokiego, kwadratowego domu z mosiężnymi drzwiami... a potem było już za późno, ponieważ inna woń przeniknęła do jego nozdrzy, krwi i mózgu. Przez całą noc wył pod tymi drzwiami. Nikt nie próbował go powstrzymać. Sąsiedzi widocznie byli przyzwyczajeni albo wiedzieli, że prędzej dałby się zabić niż przepędzić stamtąd. Niejeden raz usłyszał tęskny głos odpowiadający mu z górnego piętra domu. To był głos Ra-Harroo. Resztka rozsądku Aran mówiła mu, że za kilka dni będzie ją przepraszał. Ra-Harroo pomyśli, że przyszedł specjalnie. Aran zawył pieśń smutku, pragnienia i wstydu. V Pierwsza była mała wioska zwana Gath i uczeń Gildii, który szukał czarnych opali. Znalazł je, i to za darmo, ponieważ Gath była martwa i pusta. Uczeń czarnoksiężnika zastanawiał się nad tym i rozglądał uważnie, i wkrótce znalazł martwe miejsce ze zrujnowanym zamkiem. Zamek wyglądał tak, jakby zawalił się przed setkami lat. Albo został zbudowany z magii i runął, kiedy uszła z niego mana, wczoraj lub przed tygodniem. Ta niesamowita historia zyskała spory rozgłos. Uczeń wzbogacił się na opalach, ponieważ czarne opale bardzo przydają się do rzucania klątw. Ale pusta wioska wciąż nie dawała mu spokoju. - Najpierw myślałem, że to łowcy niewolników - powiedział raz w zasięgu słuchu Czarodzieja, jak się okazało. - Nie było żadnych trupów, w ogóle nikogo. Handlarze niewolników nie zabijają, jeśli nie muszą. Ale dlaczego banda handlarzy zostawiła na miejscu cenne przedmioty? Opale leżały wszędzie na ulicy, pomieszane z sianem. Myślę, że jubiler przewoził je w sekrecie, kiedy... coś rozbiło mu wóz. Ale dlaczego nie pozbierali klejnotów? Trzy lata później Czarodziej przypomniał sobie ten rozwalony zamek, kiedy usłyszał o Shiskabil. Dowiedział się o tym z pierwszej ręki, od sroki, która sfrunęła mu na ramię i szepnęła: - Czarodzieju? A kiedy o tym usłyszał, wyruszył w drogę. Shiskabil to była wioska kamiennych domów otoczona kamiennym murem. Nagle opustoszała. Obiady wyschły lub spleśniały na talerzach; mięso spaliło się na popiół w piekarnikach. Nie pozostał ani jeden człowiek, żywy czy martwy. W murze nie zrobiono wyłomów. Lecz wszędzie widać było ślady przemocy: roztrzaskane meble, drzwi z wyłamanymi zamkami lub wyrwane z zawiasów, zbrukane miecze, włócznie i zaimprowizowane maczugi, i krew. Wszędzie zaschnięta krew, jakby padał krwawy deszcz. Kulas był młodszym członkiem Gildii, chudym i pełnym zapału. Chociaż utalentowany, wciąż trochę lękał się potęgi, którą władał poprzez magię. Nie czuł się dobrze w Shiskabil. Szedł przygarbiony i starał się omijać miejsca, gdzie krew utworzyła kałuże. - Upiorne, prawda? Ale posłałem po ciebie, bo miałem specjalny powód - powiedział. - Za tym murem jest martwa strefa. Przyszło mi do głowy, że ktoś użył tutaj Czarodziejskiego Koła. Prostokąt żyznej ziemi, całkowicie martwy, przedsmak świata wyzutego z magii. Pośrodku wznosił się kopczyk rozkruszonych kamieni, porośniętych zielskiem. Czarodziej okrążył martwe miejsce, nie chcąc wchodzić tam, gdzie magia nie działała. Raz już posłużył się Kołem przeciwko Glirendree, kiedy miecz-demon zabił jego demona-cienia. Koło wyssało z niego młodość, zmieniło go w dwustuletniego starca po kilku sekundach. - W tej wiosce rzucano czary - oznajmił Kulas. - Próbowałem kilku prostych zaklęć. Poziom mana jest bardzo niski. Nie pamiętam żadnych słynnych czarodziejów z Shiskabil, a ty? - Nie. - Więc cokolwiek tutaj się stało, to za sprawą magii. - Kulas niemal wyszeptał te słowa. Wiedział, że magia mogła uczynić wiele zła. Znaleźli zygzakowatą ścieżkę przez martwą granicę i wewnątrz obszar ze słabymi oznakami życia. Na gest Czarodzieja rozkruszone kamienie drgnęły lekko i próbowały się podnieść. - Więc to był czyjś zamek - stwierdził Kulas. - Ciekawe, jak osiągnięto taki skutek? - Kiedyś myślałem o czymś podobnym. Powiedzmy, że rzucisz ciężki czar kinetyczny na mniejsze Koło. Koło obraca się bardzo szybko, zużywa mana na bardzo zawężonym obszarze... Kulas kiwał głową. - Rozumiem. Mógł je puścić po wąskiej wyznaczonej trasie. W ten sposób miałby ogrodzenie przeciwko magii wokół żywego terenu. - I zostawił granicę otwartą, żeby wnosić i wynosić narzędzia. Droga wejściowa biegła zygzakiem, żeby żadne zaklęcie się nie przedostało. Nikt nie mógł go wysondować. Ciekawe... - Ciekawe, co on takiego ukrywał? - Ciekawe, co się stało w Shiskabil - powiedział Czarodziej. I przypomniał sobie martwą barierę osłaniającą zamek Maga ze Wzgórza. Powolny pojedynek z wrogiem bez twarzy trwał już od dwunastu lat. * Trwał od dwudziestu trzech lat, kiedy znaleźli trzecią wioskę. Hathzoril była większa od Shiskabil i bardziej znana. Kiedy ładunek rzeźbionej kości słoniowej i cennego drewna nie nadszedł, Czarodziej usłyszał o tym. Wioska była opuszczona najwyżej od kilku dni, kiedy zjawił się Czarodziej. On i Kulas znaleźli niedogotowane potrawy, niedojedzone posiłki, porozbijane meble, broń zdjętą ze stojaków, wyłamane drzwi... - Ale nie ma krwi. Ciekawe, dlaczego? Kulas rozejrzał się nerwowo. - Poza tym wszystko tak samo. Cała ludność zniknęła w jednej chwili, prawdopodobnie wbrew swojej woli. Dziesięć lat minęło; nie, więcej. Prawie zapomniałem... Byłeś tutaj przede mną. Znalazłeś martwy obszar i zrujnowany zamek? - Nie. Chociaż szukałem. Młodszy mag potarł stopę zniekształconą od urodzenia, którą mógł wyleczyć w pół godziny, ale wtedy straciłby połowę swojej mocy. - Możemy się mylić. Jeżeli to on, zmienił technikę. Tej nocy Czarodziej śnił potrzaskany sen w pirotechnicznych kolorach. Obudził się myśląc o Magu ze Wzgórza. - Wejdźmy na kilka wzgórz - zaproponował rano Kulasowi. - Muszę wiedzieć, czy Mag ze Wzgórza ma coś wspólnego z tymi pustymi wioskami. Poszukajmy martwego miejsca na szczycie wzgórza. Ten błąd mało go nie zabił. Ostatnie wzgórze, na które próbował wdrapać się Kulas, stanowiło nieporządną kupę pokruszonych kamieni i spękanej ziemi, rozłażącej się pod nogami. Zaatakował je o zachodzie słońca z czystej rozpaczy, bo skończyły im się wzgórza i cierpliwość. Nie uszedł daleko, kiedy dogonił go Czarodziej. - Złaź na dół! - Zachichotał. - Nikt nie budowałby na tej kupie piachu. Kulas obejrzał się i wrzasnął: - Uciekaj stąd! Jesteś starszy! Czarodziej potarł twarz i wyczuł zmarszczki. Szybko zawrócił i chociaż mu się spieszyło, ostrożnie wybierał drogę, żeby nie połamać kruchych kości. Zostawiał za sobą na ziemi pasma siwych włosów. Poza terenem ubogim w mana wyskrzeczał falsetem: - Moja wina. Teraz wiem, co on zrobił. Kulasie, znajdziemy martwą strefę we wnętrzu wzgórza. - Najpierw rzucimy na ciebie czar odmładzający. Kulas rozłożył przybory na kamieniu. Kawałek węgla drzewnego, srebrny nóż, paczuszka liści... - Ta granica jest niebezpieczna. Wsysa mana ze środka. Widocznie on często się przenosił. Więc wzniósł to wzgórze jak falę. Kiedy magia się wyczerpała, wzgórze po prostu zwaliło się na zamek i zakryło wszystko. On to zrobi znowu. - Sprytnie. Jak myślisz, co się stało w wiosce Hathzoril? - Może nigdy się nie dowiemy. - Czarodziej potarł nowe zmarszczki w kącikach oczu. - Chyba coś złego. Coś bardzo złego. VI Tamtego popołudnia spacerował w dzielnicy kupców, oglądając dywany. Zwykle było to przyjemne zajęcie. Rozwieszone dywany tworzyły wielobarwny labirynt w tej części dzielnicy. Kiedy Aran, handlarz dywanów, wędrował tym labiryntem, znajome głosy wykrzykiwały jego imię. Potem następowały plotki i przebiegłe targi. Aran handlował w mieście Rynildissen prawie od trzydziestu lat, najpierw jako uczeń Lloraginezee, później jako samodzielny kupiec. Najlepsze i najtańsze dywany, z całego kontynentu i sąsiednich wysp, przybywały na statkach i wielbłądzich grzbietach do Rynildissen. Hurtownicy, detaliści i czasami szlachcic pragnący umeblować pałac, wszyscy przyjeżdżali do Rynildissen po zakupy. Dzisiaj dywany płonęły barwami w gorącym słońcu... ale dzisiaj tylko go przygnębiały. Aran rozmyślał o przeprowadzce. Łysy mężczyzna wyszedł zza beli garbowanych skór sfinksów. Był łysy jak jajo roka, ale młody, w rozkwicie muskularnego ciała. Nie nosił koszuli jak zwykły robotnik portowy, ale pantalony miał kosztowne i kroczył jak wcielenie arogancji. Aran zdawał sobie sprawę, że gapi się niegrzecznie. Jednak ten człowiek wydawał się dziwnie znajomy. Minął Arana bez jednego spojrzenia. Aran obejrzał się za nim i doznał wstrząsu. Wzór jakby na niego skoczył: pięcioboczny wielobarwny tatuaż na plecach mężczyzny. - Czarodzieju! - zawołał Aran. Pożałował tego w następnej chwili. Mężczyzna popatrzył na niego jak na obcego natręta. Czarodziej wcale się nie zmienił, utracił tylko włosy. Lecz Aran pamiętał, że upłynęło trzydzieści lat; że on sam przekroczył pięćdziesiątkę, a dostatnie życie zaokrągliło mu twarz. Pamiętał, że zakola w jego siwiejących włosach pogłębiły się tak bardzo, iż na czole został mu jeden samotny kosmyk. I bardzo szczegółowo pamiętał, w jakich okolicznościach spotkał Czarodzieja. Przez tysiąc nocy obmyślał zemstę na Czarodzieju; teraz jednak pragnął tylko skryć się w mysią dziurę.. - Wybacz, panie... - mruknął. Ale coś jeszcze przyszło mu do głowy, więc dodał stanowczo: - Już się spotkaliśmy. - W jakich okolicznościach? Nie przypominam sobie - odparł zimno Czarodziej. Odpowiedź Arana stanowiła miarę pewności siebie, wypływającej z bogactwa i poważania. - Rabowałem twoją jaskinię. - Doprawdy!? - Czarodziej podszedł bliżej. - Aha, chłopiec z Atlantydy. Rabowałeś ostatnio jakichś magów? - Wybrałem bezpieczniejszy sposób życia. I mam powody, żeby odnowić naszą krótką znajomość. - Naszą krótką... - Czarodziej zaśmiał się tak, że na całym rynku ludzie odwracali głowy. Wciąż uśmiechnięty, wziął Arana pod ramię i pociągnął za sobą. * Powoli wędrowali przez dzielnicę kupców; Czarodziej prowadził. - Muszę trzymać się pewnej ścieżki - wyjaśnił. - Mój własny projekt. A więc, chłopcze, co porabiałeś przez trzydzieści lat? - Próbowałem pozbyć się twojego szklanego sztyletu. - Szklanego sztyletu...? Ach tak, pamiętam. Z pewnością znalazłeś czas na inne zajęcia? Aran wtedy mało nie uderzył Czarodzieja. Ale chciał czegoś od niego, więc opanował gniew. - Całe moje życie stanęło na głowie przez ten szklany sztylet - oświadczył. - Musiałem ominąć Przełęcz Hvirina w drodze do domu. Kiedy wreszcie tutaj dotarłem, skończyły mi się pieniądze. Nie miałem pieniędzy na powrót na Atlantydę i nie miałem pieniędzy na opłacenie maga, dlatego nie mogłem usunąć szklanego noża. Więc nająłem się do pracy u Lloraginezee, handlarza dywanów, jako stróż-ochroniarz. Teraz jestem największym handlarzem dywanów w mieście Rynildissen, mam dwie żony, ośmioro dzieci i kilkoro wnucząt, i nie przypuszczam, żebym kiedyś powrócił na Atlantydę. Kupili wino od ulicznego przekupnia, dźwigającego dwa opasłe bukłaki na grzbiecie. Popijali po kolei z wielkiego miedzianego pucharu, który nosił ze sobą. Czarodziej zapytał: - I w końcu pozbyłeś się tego noża? - Nie, i sam powinieneś to wiedzieć! Jakie zaklęcie na niego rzuciłeś? Najlepsi magowie na kontynencie nie zdołali nawet dotknąć tego noża, a co dopiero wyciągnąć. Inaczej nigdy nie zostałbym handlarzem dywanów. - Dlaczego nie? - No bo szybko zarobiłbym na przejazd do domu, tylko że za każdym razem, kiedy usłyszałem o nowym magu w sąsiedztwie, musiałem pójść do niego i sprawdzić, czy on potrafi wyciągnąć nóż. Sprzedawałem dywany, żeby zarobić pieniądze na opłacanie magów. W końcu machnąłem ręką na magów i zatrzymałem pieniądze. Osiągnąłem tylko tyle, że wyrobiłem ci niezłą reputację. - Dziękuję - powiedział uprzejmie Czarodziej. Aranowi nie podobała się wesołość Czarodzieja. Postanowił szybko zakończyć rozmowę. - Cieszę się, że wpadliśmy na siebie, ponieważ mam problem, i to z twojego podwórka. Możesz mi coś powiedzieć o magu zwanym Pagórem? Wydawało się, że Czarodziej zesztywniał. - Co chcesz wiedzieć? - Czy jego zaklęcia zużywają nadmierną moc. Czarodziej pytająco uniósł brew. - Widzisz, próbujemy ograniczyć używanie magii w mieście Rynildissen. Cały naród ucierpi, jeżeli kluczowy region, taki jak Rynildissen, stanie się martwy dla magii. Nie będzie jak powstrzymać powodzi albo huraganu, albo najazdu barbarzyńców. Czy coś cię rozbawiło? - Nie, nie. Ale czy szklany sztylet ma coś wspólnego z twoim konserwatywnym światopoglądem? - To wyłącznie moja sprawa, Czarodzieju. Chyba że chcesz odczytać moje myśli? - Nie, dziękuję. Przepraszam najmocniej. - Chodzi o więcej niż tylko dobrobyt miasta Rynildissen. Jeżeli ten region straci magię, syreny z zatoki będą musiały się wyprowadzić. Mają tam całkiem spore miasto, za dokami. Co więcej, obsługują większość portowych urządzeń i całe rybołówstwo jest w ich rękach... - Spokojnie. Zgadzam się z tobą w zupełności. Przecież wiesz. - Mag się zaśmiał. - Powinieneś! - Przepraszam. Poniosło mnie. Od dziesięciu lat nikt nie widział smoka w pobliżu miasta Rynildissen. Nawet dalej smoki są zmienione, zniekształcone. Kiedy tutaj przyjechałem, smoki miały agencję najemników w samym mieście! Co ty robisz? Czarodziej oddał przekupniowi pusty puchar i pociągnął Arana za ramię. - Chodźmy tędy, proszę. Szybko, zanim zgubię ścieżkę. - Ścieżkę? - Podążam za mglistą proroczą wizją. Mogę zginąć, jeśli zgubię ścieżkę... albo jeśli nie zgubię, prawdę mówiąc. Więc jaki właściwie masz problem? - Taki - odparł Aran, wskazując stragany z owocami. Troll miał głowę małpy na ludzkim ciele, pokrytym od góry do dołu szorstkim brązowym futrem. Sądząc po rozmiarach była to samica, ale piersi miała nie większe niż samica małpy. Trzymała wiklinowy kosz w w jednej ludzkiej ręce. Podniosła bystre brązowe oczy na wskazujący palec Arana - zdumiewająco ludzkie oczy - po czym spuściła wzrok na melon, którego kupno rozważała. Ten widok powinien chyba budzić szacunek. Trolle były przodkami ludzkości: Homo habilis, gatunek dawno wymarły. Ale były zbyt pospolite. Miliony okazów obróciło się w skamielinę na pustyniach Afryki. Magowie sprzed kilku stuleci odkryli, że można je ożywić za pomocą magii. - Chyba właśnie rozwiązałeś jeden z moich własnych problemów - powiedział cicho Czarodziej. Nie okazywał już ani śladu rozbawienia. - Cudownie - stwierdził zdawkowo Aran. - Mój problem polega na tym, ile mana zużywają trolle Pagóra. Poziom mana w mieście Rynildissen nigdy nie był specjalnie wysoki. Pagór musi stosować strasznie mocne zaklęcia, żeby one w ogóle chodziły. - W odruchowym geście Aran musnął czubkami palców własną pierś. - Wcale nie chcę wyjeżdżać z Rynildissen, ale jeśli magia przestanie tu działać, nie będę miał wyboru. - Musiałbym poznać zastosowane zaklęcie. Powiedz mi coś o Pagórze, dobrze? Wszystko, co sobie przypominasz. * Na początku większość mieszkańców Rynildissen bardzo sobie chwaliła przybycie Pagóra. W dawnych czasach powszechnie zatrudniano trolle jako służących. Były potwornie silne. Niewrażliwe na ból, mogły używać histerycznej siły do najbardziej prozaicznych zadań. Jako nieludzie mogły pracować w oficjalne święta. Nie potrzebowały snu. Nie kradły. Ale miasto Rynildissen było stare i zasoby mana prawie się wyczerpały. Przez wiele lat żaden troll nie chodził po ulicach miasta. Zaraz za bramą wszystkie obracały się w proch. Potem przybył Pagór z niewyczerpanym na pozór zapasem trolli, które nie rozsypywały się za bramą. Ludzie płacili mu wysokie ceny w złocie i zaszczytach. - Przez pół wieku złodzieje działali swobodnie podczas świąt - opowiadał Aran. - Teraz znowu mamy trollową policję. I dziwisz się, że ludzie okazują mu wdzięczność? Zrobili go radnym... wbrem moim sprzeciwom. Co znaczy, że w naszym mieście Pagór może sobie pozwolić właściwie na wszystko oprócz morderstwa. - Przykro mi to słyszeć. Wspomniałeś o swoich sprzeciwach. Więc zasiadasz w radzie? - Tak. To ja przepchnąłem prawa ograniczające magię w Rynildissen. I próbowałem przepchnąć kilka innych, bez powodzenia. Sęk w tym, że Pagór nie produkuje trolli w mieście. Nikt nie wie, skąd one pochodzą. Jeśli wyczerpuje zasoby mana, robi to gdzie indziej. - Więc na czym polega problem? - Załóżmy, że trolle zużywają mana samą swoją obecnością...? Czy rzeczywiście tak jest? - Myślę, że tak. - Wiedziałem. Czarodzieju, czy złożysz oświadczenie przed radą? Ponieważ... - Nie, nie złożę. - Ale musisz! Sam nigdy nikogo nie przekonam. Pagór to najbardziej szanowany mag w okolicy i będzie zeznawał przeciwko mnie! Poza tym radni sami posiadają trolle. Nie uwierzą, że dali się nabrać, bo przecież on ich nabrał, jeśli mamy rację. Trolle rozpadną się, gdy tylko dostatecznie obniżą poziom mana... W tym miejscu Aran stracił rozpęd, ponieważ zobaczył, z jaką kamienną cierpliwością Czarodziej czeka na koniec przemowy. Czarodziej odczekał jeszcze trzy sekundy, używając milczenia jako wykrzyknika. Potem powiedział: - To już zaszło za daleko. Przekonywanie rady pomoże nie więcej niż przeklinanie leśnego pożaru. Ja mógłbym coś osiągnąć w ten sposób, ty nie. - Czy on jest aż tak niebezpieczny? - Myślę, że tak. Aran zastanowił się, czy go nie wykpiono. Ale twarz Czarodzieja była poważna... Aran często widywał tę twarz w koszmarach sennych. Co ja tu robię? - zastanowił się. Miałem techniczne pytanie w sprawie trolli. Więc zapytałem maga... a teraz... - Mów dalej. Muszę wiedzieć coś więcej o tym Pagórze. I chodźmy szybciej - polecił Czarodziej. - Jak długo on tu jest? - Pagór przybył do miasta Rynildissen siedem lat temu. Nikt nie wie, skąd on pochodzi; nie ma żadnego wyraźnego akcentu. Jego pałac stoi na wzgórzu, które wygląda tak, jakby zaraz miało się zawalić. Dlaczego kiwasz głową? - Znam to wzgórze. Mów dalej. - Nieczęsto go widujemy. Przychodzi z partią trolli, żeby je sprzedać albo żeby głosować razem z radą w ważnych sprawach. Jest niski i ciemny... - To mogą być pozory. Opisz go dokładniej. Nigdy go nie widziałem. - Niski i ciemny, ze spiczastym nosem i spiczastym podbródkiem i bardzo kędzierzawymi ciemnymi włosami. Nosi ciemną szatę z jakiejś miękkiej tkaniny, wysoki spiczasty kapelusz i sandały, i miecz. - Doprawdy? - Czarodziej wybuchnął głośnym śmiechem. - Z czego się śmiejesz? Sam czasami noszę miecz... och, racja, magowie mają uraz na punkcie wojowników z mieczami. - Nie dlatego się śmiałem. To zawodowy dowcip. Miecz stanowi symbol męskiej siły. - Tak? - Rozumiesz, w czym rzecz? Czarodziej nie potrzebuje miecza. Zna silniejsze sposoby obrony. Jeśli czarodziej nosi miecz, z pewnością stosuje to jako kurację na impotencję. - I to działa? - Oczywiście że działa. Prosta magia podobieństw, jeden na jeden. Ale musisz zabierać miecz ze sobą do łóżka! - zaśmiał się Czarodziej. Potem zatrzymał spojrzenie na służącej trollicy i jego śmiech dziwnie stracił brzmienie. Patrzył, jak trollica pospiesznie przebiegła przez bramę w wysokim białym murze. Wyszli już z dzielnicy kupców. - Myślę, że Pagór jest nekromantą - powiedział nagle. - Nekromanta? Co to jest? Brzmi nieładnie. - Techniczna nazwa nowej gałęzi magii. Bardzo nieładnej. Skręć tutaj w lewo. Zapuścili się w wąską alejkę między jedno- i dwupiętrowymi domami. Nawierzchnię pokrywał brud, dopóki Czarodziej nie warknął i skinął ręką. Wówczas śmiecie i odpadki rozbiegły się na boki. Czarodziej szybko pociągnął Arana w głąb alejki. - Tutaj chyba możemy się zatrzymać. Siadaj, jeśli chcesz. Zostaniemy tutaj przez jakiś czas... przynajmniej ja zostanę. - Czarodzieju, czy ty ze mnie kpisz? Co to ma wspólnego z pojedynkiem na czary? - Słuszne pytanie. Czy wiesz, co tam się