10949
Szczegóły |
Tytuł |
10949 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10949 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10949 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10949 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Mariusz Czylok
Tytul: Raport
Z "NF" 1/97
Zjecha�em na harleyu ze wzg�rza nad pi�kne jezioro,
gdzie pewien ogromnych rozmiar�w m�czyzna wyci�ga� z wody
m�odego, prawie martwego m�czyzn�. Trzyma� go mocno za
ko�nierz i za pasek u spodni.
Podjecha�em do nich i wy��czy�em silnik.
- Pom�c? - spyta�em.
Bysiowaty m�czyzna spojrza� spod grzywy rudych w�os�w
zas�aniaj�cych po�ow� twarzy i tylko warkn��.
- Przepraszam - powiedzia�em zsiadaj�c z motoru. - Nie
s�ysza�em pana odpowiedzi. Chcia�bym pom�c w ratowaniu tego
cz�owieka, ale nie wiem, czy pan mojej pomocy potrzebuje.
Dryblas tylko co� szczekn��.
- Nie rozumiem? Gdyby spr�bowa� pan m�wi� wyra�niej...
- Co ma wisie�, nie utonie. - Tym razem us�ysza�em, ale
nie rozumia�em, czego rzecz dotyczy.
- Wybaczy mi pan... Co w�a�ciwie ma wisie�?
Bysio wskaza� g�ow� na topielca.
- On! Pocz�tkowo my�la�em, �e go utopi�, ale woda to
jednak ma�a przyjemno��.
I zacz�� wlec delikwenta w stron� drzewa, gdzie przez
jeden z konar�w przewieszony by� ju� gruby sznur zako�czony
p�tl�.
Pod drzewem bysio opar� pozbawionego �wiadomo�ci
m�czyzn� o pie�. Nast�pnie za�o�y� p�tl� na szyj� skaza�ca.
Przesta�o mi si� to podoba�, wi�c wykorzystuj�c nadludzkie
zdolno�ci, podpali�em kurtk� rudzielca.
Rudy bysio �apa� w�a�nie za sznur i zaczyna� go ci�gn��.
Nagle zda� sobie spraw�, �e co� nie gra. Poczu� zapach
spalenizny. Rozejrza� si�, ale nie zobaczy� ognia. Zobaczy�
tylko mnie, id�cego w swoj� stron�.
- Czujesz spalenizn�? - spyta�.
Wci�gn��em powietrze.
- Jasne.
- Wiesz, sk�d ona dochodzi?
- Wiem.
- No to m�w�e cz�owieku.
- Po co? Sam si� zorientujesz.
I nagle wrzasn��, gdy� ogie� strawiwszy kurtk� dotar�
do cia�a. Bysio rzuci� si� plecami na ziemi� i zacz�� si�
tarza�. Cz�ciowo zgasi� ogie�, ale kiedy tylko wsta�,
ponownie go rozpali�em. Znowu wrzasn�� i pobieg� w stron�
jeziora. Skoczy� do wody i znikn�� pod powierzchni�.
Zapali�em wi�c jezioro, kt�re mia�o si� pali� przez
najbli�sze dziesi�� minut. Nie obchodzi�o mnie, co si�
stanie z rudzielcem.
Pod drzewem niedosz�ego wisielca ju� nie by�o. Musia�
uciec, korzystaj�c z zamieszania. Usiad�em pod drzewem i
odczeka�em dziesi�� minut, a� jezioro przestanie p�on��.
Rudzielca nigdzie nie zobaczy�em.
�ci�gni�t� z konaru lin� wrzuci�em do wody i odwr�ci�em
si� w stron� harleya. Trzy minuty p�niej by�em znowu w
drodze.
Dwa kilometry dalej zatrzyma� mnie machaniem r�k� stary
wie�niak id�cy poboczem z koniem na d�ugiej u�dzie. Wok�
roztacza�y si� pola pe�ne dojrzewaj�cego zbo�a, zbli�a� si�
okres �niw.
- Co jest? - spyta�em grzecznie.
- Sobota, panie - odpar� wie�niak, co wcale mnie nie
zdziwi�o. Nie spodziewa�em si� przecie� odpowiedzi od konia.
- Nie o to chodzi, dziadek.
- To o co?
- W�a�nie pytam: co si� sta�o, �e mnie zatrzymujesz?
- Chcia�bym ci da� panie ... tego konia.
- A po co mi ko�?
- Nie wiem.
- Dlaczego chcesz mi go da�?
- Bo ja go ju� nie chc�, a tobie, panie, mo�e si�
okaza� potrzebny, taki rasowy rumak.
Ko� wcale nie wygl�da� na rasowego rumaka - by�a to po
prostu zwyk�a szkapa. Zajrza�em mu do pyska.
- Darowanemu koniowi nie zagl�da si� w z�by -
stwierdzi� wie�niak.
- Przecie� ja go nie bior�.
Wie�niak wzruszy� ramionami, odwr�ci� si� i ci�gn�c za
sob� konia, ruszy� dalej przed siebie.
Wynaj��em domek letniskowy nad jeziorem. Sta�o tutaj
kilkana�cie takich, zaledwie po�owa by�a zaj�ta, wi�c nie
mia�em problem�w.
Domek sk�ada� si� z ma�ego przedpokoju, kuchni,
�azienki i pokoju. W tym ostatnim pomieszczeniu ustawi�em
maszyn� do pisania, kt�r� po�yczy� mi w�a�ciciel domku. Obok
maszyny po�o�y�em ryz� bia�ego papieru formatu A4. By�em
przygotowany do pisania raportu z kontroli ludzko�ci.
Dopiero wieczorem usiad�em przy maszynie i wkr�ci�em
kartk�. Po pierwszych zdaniach zupe�nie zapomnia�em
o otoczeniu. Dopiero mocne walenie do drzwi oderwa�o mnie
od pracy.
Na zewn�trz sta�o moje Sumienie. Wygl�da�o dok�adnie
jak ja. Wierna kopia. I by�o w�ciek�e. Na mnie?
- Mog� wej��? - spyta�o. I nie czekaj�c na zaproszenie,
wesz�o do �rodka. Pozosta�o mi tylko zamkn�� drzwi.
Sumienie sta�o przy maszynie i czyta�o rozpocz�ty
raport. P�niej usiad�o na krze�le.
- I co? - spyta�o. - Jeste� pewnie z siebie zadowolony?
Nic nie odpowiedzia�em. Z r�kami wsuni�tymi g��boko w
kieszenie spodni patrzy�em sm�tnie na moje Sumienie. Sk�d
si� tu wzi�o?
- Zastanawiasz si� pewnie, sk�d si� tu wzi��em -
powiedzia�o Sumienie. - Dziwne, znam ci� przecie�. Cho� nie
a� tak dobrze, jak mi si� wydawa�o. Co to za bzdury
wypisujesz? Chcesz jatki na ziemi? Chcesz szale� i zabija�?
Ty kapusiu, ty skar�ypyto, donosicielu, lizusie. Chcesz
�mierci ludzi. O to ci chodzi? Je�eli tak, to nie jeste�
wcale lepszy od zgrai wa��saj�cych si� tu diab��w,
przeszkadzaj�cych im �y� w ciszy i spokoju, w przyja�ni i
mi�o�ci. Piszesz, �e ludzie marnuj� czas na g�upstwa. A ty
co robisz? Zastan�w si�.
Wyci�gn�o z kieszeni swoich spodni paczk� cameli i
zapali�o papierosa si�� woli. Moje Sumienie ma takie
zdolno�ci jak ja, OK, ale zdziwi�em si�, �e pali papierosy.
Ja nie pal�.
- Tak, ty nie palisz - odezwa�o si� Sumienie. - Ale ja
jestem inny, co nie znaczy, �e gorszy. Wr�cz przeciwnie.
Teraz odchodz�, aby� mia� czas wszystko przemy�le� i
zastanowi� si�, czy warto skar�y� na ludzi do Pana. Je�eli
chcesz ich �mierci, pisz dalej sw�j raport, ale mnie w to
nie mieszaj. Je�eli chcesz ich ocali�, spal t� kartk�.
Sumienie wysz�o i zosta�em sam.
Znowu kto� puka�. Wsta�em z�y, �e Sumienie znowu nie
daje mi spokoju. Pewnie obserwuje mnie i gryzie si�, �e
pomimo kazania dalej pisz� raport. Teraz znowu przysz�o mnie
ostrzega�.
S�ysza�em, �e niekt�rych gryzie w�asne sumienie. W
sumie dobrze, �e moje mnie nie gryzie, tylko nachodzi.
Przed drzwiami nikogo nie by�o. Spodziewa�em si�
w�asnego Sumienia, a tu nic... Zaraz.
A ten n�? A ta kartka?
W drzwiach tkwi� n�, przybijaj�c z�o�on� na p� kartk�
bia�ego papieru.
Wyszarpn��em n� z drzwi. Nie widzia�em nikogo. Pusto.
To znaczy, tak mi si� wydawa�o.
W pokoju od�o�y�em n� na st�, by� to zwyk�y - lecz
ostry - n� kuchenny. Wa�na w tym wszystkim by�a kartka, na
kt�rej napisano na maszynie:
WIEM, KIM JESTE�, PRZESTA�. WYNO� SI� ST�D.
I tyle. Nic wi�cej.
Nie doszed�em do �adnych wniosk�w. Co z tego, �e kto�
wie, kim jestem? Nic. I co mam przesta�? Pisa� raport?
Przecie� o raporcie wie tylko moje Sumienie, ale ono si� nie
wygada. To sprawa wy��cznie wewn�trzna. M�j problem.
W tym momencie znowu zapukano do drzwi.
Zerwa�em si� z krzes�a i gwa�townie otworzy�em drzwi
wej�ciowe, prawie zabijaj�c m�czyzn�, od kt�rego wynaj��em
ten domek. Popatrzy� na mnie gro�nie i jakby z obaw�.
- Dosta� pan kartk�? - spyta�.
Troch� spraw si� wyja�ni�o. Wiedzia�em, �e to ten facet
chce, �ebym si� wynosi�. Ale nie wiedzia�em, o co chodzi.
Dlaczego mam odej��? Zagra�em na czas.
- Jak� kartk�?
- Niech pan nie robi z siebie idioty.
- Zupe�nie nie rozu...
- Widzia�em, jak pan j� zdejmowa�. By�a przybita no�em.
- A... o to chodzi. Ta kartka od pana?
- Ode mnie, od mojego kolegi i od paru innych, kt�rzy
pana rozpoznali. Czyli praktycznie od wszystkich.
- Rozpoznali?
- Tak, panie Nowak, rozpoznali.
Nowak? A wi�c to nie sprawa raportu. Ca�e szcz�cie.
Przecie� to tajna praca.
- Co� tutaj nie pasuje, nie nazywam si� Nowak. Myli
mnie pan z kim innym.
- To niemo�liwe. Par� os�b widzia�o pana przyjazd i
rozpozna�o w panu s�ynnego homoseksualist� Nowaka. Jest pan
peda�em, panie Nowak, o czym pan dobrze wie. Dla takich nie
ma tu miejsca.
- Powt�rz� raz jeszcze, �e nie nazywam si� Nowak i na
pewno nie jestem homoseksualist�.
- Nie interesuje mnie, co pan s�dzi. Wa�ne jest to, co
my s�dzimy o panu. Brzydzimy si� pana obecno�ci�. Jest pan
zaka�� w tym miejscu i w ka�dym innym. Proponuj�, �eby
podci�� pan sobie �y�y, byle nie tutaj. Dosy� ju� ucierpia�a
reputacja tego miejsca. Dajemy panu godzin� czasu na
opuszczenie domku.
Nie zale�a�o mi, aby tu zostawa�. Najwa�niejsze, �e
zacz��em pisa� raport.
- A co potem?
- Je�eli pan zostanie, b�dziemy zmuszeni pozby� si� pana
si��. Prosz� pami�ta�, ma pan godzin�.
- Zastanowi� si�.
- My nie lubimy gej�w. Na przysz�o�� prosz�, aby
zapomnia� pan o tym miejscu i nigdy tutaj nie przyje�d�a�.
- I co� jeszcze?
- To wszystko. Od tej chwili ma pan godzin�.
Odjecha�em stamt�d bez �alu, zanim min�� czas, jaki mi
podarowano.
Troch� posun��em prac� do przodu. Mia�em ju� szkic
raportu z kontroli ludzko�ci, ale nie by�em zadowolony.
Brakowa�o paru szczeg��w, aby mie� pewno��, �e raport
b�dzie dobry.
Na problem, jaki postawi�o mi Sumienie - to znaczy, czy
chc� �mierci ludzi, czy nie - nie potrafi�em znale��
jednoznacznej odpowiedzi. Apokalipsa musi nadej��. A kiedy
to nast�pi?
Siedz�c pod starym kasztanem czyta�em raport raz
jeszcze. Rozbudowa�em go i nanosi�em poprawki. Skre�la�em
co drugie zdanie, nie chc�c zbytnio rozbudowywa� tekstu i
pisa� g�upot. Pozostawia�em tylko suche fakty.
Wreszcie raport by� sko�czony.
Wykr�ci�em numer St. Piotra.
- Jeden.
- Siedem.
- Sto jeden.
- Trzysta siedem, s�ucham Ogie�? - St. Piotr czuwa�.
- Mam raport - powiedzia�em i zaraz doda�em: - Tylko
nie mog� go przes�a�, gdy� m�j faks szlag trafi�.
- Co to znaczy, Ogie�, �e tw�j faks szlag trafi�?
- To znaczy, �e m�j faks nie dzia�a. Jestem w kropce,
nie wiem, co robi�. Poczta odpada.
- Gdzie jeste�? W kropce? Gdzie to jest?
Opisa�em mu miejsce, w kt�rym si� znajdowa�em i czeka�em,
co wymy�li. St. Piotr zastanawia� si� chwil�, wreszcie
powiedzia�:
- Osiem kilometr�w na p�noc stoi stary m�yn. W tej
chwili nieczynny. Jed� tam i czekaj w �rodku. Zjawi� si�
wkr�tce.
- Co to za miejsce?
- Pewne.
- Znasz je dobrze?
- To Koniec �wiata, miejsce, gdzie diabe� m�wi dobranoc.
- OK, St. Piotr. Za�atwione.
- Co za s�ownictwo. Co to znaczy: okej?
Ruszy�em harleyem i us�ysza�em krzyk przejechanego
diab�a.
Co nagle, to po diable.
Zanim pojecha�em do m�yna, sp�dzi�em dwie minuty
rozmawiaj�c z diab�em. By� to ten sam czart, po kt�rym
przejecha�em ju� raz, kiedy� - wieki temu - dosta� wtedy ode
mnie ogarek. Mia� go jeszcze, wi�c nie podarowa�em mu tym
razem nic nowego.
M�yn by� rzeczywi�cie stary.
Przed m�ynem sta� ma�y stolik, przy kt�rym siedzia�
diabe� i jad� t�ust� zup�. Obok miski z zup� sta� garnek
wype�niony po brzegi gor�c� kasz�. Diabe� zauwa�y� mnie,
przerwa� wios�owanie �y�k� i przem�wi�:
- Dobranoc - a potem kontynuowa� jedzenie. Wiedzia�em
ju�, �e trafi�em we w�a�ciwe miejsce.
Schyli�em si� i zacz��em dmucha� w kasz�, ale diabe�
zacz�� wrzeszcze� i przeklina�, wi�c przesta�em. Diabelstwo
nie by�o z tego gatunku, co pozwala sobie dmucha� w kasz�.
Pomy�la�em, patrz�c na jego o�lamdany pysk, �e jak chwyc� t�
misk�, jak waln� w ten robaczywy ryj...
Podszed�em do stolika i z�apa�em za misk�. Diabe� co�
tam �lamda�, przeklina� i prosi�, ale ja zrealizowa�em swoje
zamiary. Z ca�ych si� waln��em diab�a. Wykona� salto, co
by�o niez�ym wyczynem, gdy� nie ka�dy potrafi zrobi� salto
siedz�c jednocze�nie na krze�le.
- I to by by�o na tyle - powiedzia�em. - Na twoim
miejscu nie wstawa�bym z ziemi. Pilnuj harleya i nie radz�
cokolwiek przy nim majstrowa�.
Harleya zostawi�em przed m�ynem i wszed�em do �rodka.
Powoli zwiedza�em zabytek. Przeszed�em wszystkie zau�ki,
szukaj�c sam nie wiem czego. M�yn jak m�yn, nic dziwnego dla
kogo� obeznanego z...
- Hej, ty!!!
Obejrza�em si�.
Dwa metry za mn� sta� m�czyzna, podpieraj�c gruby
drewniany filar. By� pijany. To znaczy - m�czyzna by�
pijany, nie filar. Przypuszcza�em, �e w chwili gdy m�czyzna
odsunie si� od filara, m�yn runie nam na g�ow�.
M�g�bym przysi�c, �e jeszcze przed chwil� nikogo opr�cz
mnie w m�ynie nie by�o.
- No, lepiej p�no ni� wcale. Masz paczk�? - pijaczyna
trzyma� w r�ku butelk� wina, do po�owy pust�. Odczepi� si�
od filara i wymachuj�c butelk�, ruszy� w moim kierunku. Nic
si� nie sta�o, m�yn sta� nadal pewnie i twardo, filar
wytrzyma�.
- Jak� paczk�? - Co� tu nie pasowa�o. Czy�by zbieg
okoliczno�ci? Ten pijak oczekiwa� na kogo�, kto mia� mu
dostarczy� jak�� paczk�. A ja czeka�em na St. Piotra, kt�ry
mia� odebra� ode mnie raport.
A mo�e to zasadzka? Tylko kto by urz�dza� zasadzki, aby
dosta� w swoje r�ce raport o stanie ludzko�ci? Wchodzi�by w
gr� tylko St. Piotr, a to by�o przecie� bez sensu. Jaki
mia�by cel?
Obron� ludzi?
Przecie� polecenie kontroli ludzi dosta�em od
St. Piotra, a nie bezpo�rednio od Pana. By�o to jak zawsze
zwyk�e przekazywanie polece�. Ale mo�e w tym wypadku by�o
inaczej. Mo�e Pan o niczym nie wiedzia�? Teoretycznie
mog�oby to mie� miejsce.
St. Piotr by� kiedy� cz�owiekiem, zanim nie zosta� tym,
kim jest obecnie. Mo�e ze wzgl�du na sentyment do dawnych
czas�w?
- Daj mi t� paczk� wreszcie - pijaczek upad�. Butelka
wypad�a mu z d�oni. Zawarto�� butelki wyla�a si� przy tym
cz�ciowo. Podnios�em butelk� i pow�cha�em p�yn.
Nic nie czu�em. Nie by�o �adnego zapachu. A powinien by�.
Jednak co� czu�em, ale nie by�o to wino.
Woda.
To by�a woda, a nie wino, jak kto� chcia�, abym my�la�.
Mistyfikacja.
Rozsypana mozaika zacz�a si� uk�ada�. Kto� chcia�
wy�udzi� ode mnie raport. Ten facet nie by� pijany. Gra�
pijanego, kt�rym w rzeczywisto�ci nie by�. Nie zna�em go, w
�rednim wieku, rude w�osy i wybrudzone ubranie. W�a�nie
zasypia� albo udawa�, �e zasypia.
- Wstawaj - powiedzia�em mocnym g�osem i rzuci�em
butelk� o filar. Szk�o rozsypa�o si� wok�.
Pijak wsta� - wygl�da� teraz zupe�nie inaczej. By� to
St. Piotr. Schludnie ubrany w bia�e szaty, kt�re skrywa�y
ca�kowicie jego sylwetk�. Dwie pulchne d�onie splecione na
brzuchu, owalna twarz z czarnymi oczkami przypominaj�cymi
dwa w�gielki i siwe w�osy. Szata by�a idealnie czysta, jak
zawsze, gdy go spotyka�em.
Na ustach St. Piotra go�ci� weso�y u�mieszek. Wyci�gn��
przed siebie r�k�.
- Raport - powiedzia� tylko.
Si�gn��em do kieszeni po kopert�.
- I nie pr�buj �adnych sztuczek, Ogie� - doda�. - Gra
sko�czona.
- Jaka gra, St. Piotr? Czyja gra, twoja czy Pana?
- Pan nie ma z ni� nic wsp�lnego. O niczym nie wie, to
by�a moja akcja, ja zaplanowa�em kontrol�.
- To twoja gra?
- Tak, moja, musz� ocali� ludzi. Tw�j raport stwierdzi,
�e ludzi trzeba zniszczy�, �e konieczne jest rozp�tanie
Apokalipsy.
- Napisa�em dobry raport.
- Na pewno.
- M�wi� powa�nie. Dobry raport, ludzie mog� sobie �y�.
Nie s� najgorsi.
- K�amiesz.
- Nie. A poza tym wyja�nij mi, dlaczego tak ci na nich
zale�y.
- Taki kaprys.
Poda�em mu kopert�.
Zacz�� czyta� raport. Co jaki� czas kiwa� g�ow�. Kiedy
sko�czy�, schowa� raport do koperty i rzuci� j� na ziemi�.
- Podpal to - rozkaza�. Patrzyli�my przez kilka minut,
jak p�onie efekt mojej pracy. Je�eli b�dzie tego wymaga�a
sytuacja, odtworz� raport z pami�ci. Tamtego raportu nie
mo�na tak �atwo zniszczy�, chyba �e umr�, ale na to nie
b�dzie mia� wp�ywu St. Piotr. Je�eli b�d� musia�, to stan�
przed Panem i odtworz� raport s�owo po s�owie. Tylko, je�eli
to, co powiedzia� St. Piotr, jest prawd�, a raczej tak jest,
to Pan o niczym nie wie. Wi�c nie b�dzie potrzeby zdania
relacji z mojej misji w�r�d ludzi.
Wreszcie ogie� zgas� i pozosta�y szcz�tki. St. Piotr
zadepta� je i rozrzuci� popi�. Spojrza� na mnie i
u�miechn�� si�.
- No to by by�o na tyle - powiedzia�.
Ruszyli�my w stron� wyj�cia i w tej samej chwili dwie
rzeczy sta�y si� r�wnocze�nie - w powietrzu rozszed� si�
dziwny, wibruj�cy d�wi�k, i ... m�yn zwali� si� nam na
g�owy.
Nie wiedzia�em, co si� dzieje. My�la�em, �e to kolejna
sztuczka St. Piotra - uczy�em si�, aby nikomu nie ufa� - ale
po chwili zrozumia�em, �e m�yn naprawd� by� stary. Tylko
dlaczego rozpada� si� w�a�nie teraz? Czemu nie troszeczk�
p�niej? I czy na pewno rozpad� si� ze staro�ci? A poza tym
co to by� za d�wi�k, kt�ry us�ysza�em chwil� przed? Filary,
podpory i �ciany run�y jak budowla z kart pod wp�ywem
mocniejszego podmuchu.
O tym, co by�o bezpo�redni� przyczyn� zawalenia si�
m�yna, dowiedzia�em si� troszeczk� p�niej.
Nie straci�em przytomno�ci, co spotka�oby cz�owieka,
lecz troch� mnie to wszystko zdenerwowa�o. Wyszed�em spod
ruin po kilku minutach. Musia�em wygrzebywa� si� spod desek,
betonu i gliny.
Nigdzie nie widzia�em St. Piotra, ale nie martwi�em si�.
Oczywiste by�o, �e prze�y� - nie m�g� zgin��, bo jak?
Harley sta� nietkni�ty tam, gdzie go zostawi�em. Diabe�
przepad�.
Spojrza�em w lewo i ujrza�em kilkunastu m�czyzn
ubranych w bia�e szaty - dok�adnie tak samo jak St. Piotr.
Zrozumia�em, no... prawie wszystko. Zna�em tych facet�w
- byli to Anio�owie.
Podnie�li r�wnocze�nie do ust d�ugie przedmioty i wtedy
rozleg� si� g�os tr�b.
Rozpozna�em te tr�by, by�y to te same �mierciono�ne
machiny, kt�re zniszczy�y wieki temu mury Jerycha. Teraz
zniszczy�y m�yn i... znowu gra�y. Dlaczego? Mo�e to tylko
requiem dla m�yna? Albo dla St. Piotra?
Podszed�em do graj�cych.
- Co jest, panowie? - spyta�em. - Jeste�cie na koncercie?
Przestali dmucha� w tr�by. Spojrzeli na mnie dziwnie.
Zw�aszcza jeden Anio� patrzy� tak, jak patrzy dziecko na
muszk�, kt�rej zaraz b�dzie wyrywa� skrzyde�ka.
- Koncert czy te� nie, ale mimo wszystko wasza gra
warta by�a �wieczki, oto nagroda - i poda�em im ma��
�wieczk�, kt�r� zawsze nosz� w kieszeni.
- Dzi�kujemy - odpar� Anio� - ale nie mo�emy przyj��
nagrody. Jeste�my tutaj nie po to, aby koncertowa�, lecz aby
da� nauczk�.
- Komu? - spyta�em, chocia� zna�em odpowied�. Chodzi�o
o St. Piotra, Pan musia� si� dowiedzie�.
- �ledzili�my St. Piotra - odpar� jeden, potwierdzaj�c
moje przypuszczenia. Pozostali przestali ju� gra�, a odg�os
tr�b unosi� si� nadal w powietrzu. A mo�e to tylko w moich
uszach gra�o?
- Dlaczego?
- Na polecenie Pana.
- Rozumiem, �e jeste�cie Jego wys�annikami.
- Zgadza si�. Jeste�my komandosami Nieba, potocznie
zwanymi Anio�ami. Pan wys�a� nas z misj� na ziemi�, aby
sprawdzi�, co robi St. Piotr. �ledzili�my go, a� dotar� na
spotkanie z tob�. Pods�uchali�my wasz� rozmow�, nast�pnie
porozumieli�my si� z Panem i zrelacjonowali�my ca�� spraw�.
- I co?
- Kaza� da� St. Piotrowi znak, �e wie o jego uczynkach.
U�yli�my tr�b, aby zburzy� m�yn. Taki znak b�dzie dla niego
jasny i zrozumia�y. B�dzie musia� si� wyt�umaczy� przed
Panem z misji, jak� wam zleci�. To zbieranie danych o
ludziach i nieodpowiedzialne dywagowanie na temat
zniszczenia ludzi przez Apokalips� by�o bez sensu. Ale nie
nam jest s�dzone ocenianie post�pk�w St. Piotra. Troch� nam
przykro, �e sta�e� si� mimowolnym �wiadkiem i uczestnikiem
tej akcji. Przepraszamy. Hasta la vista, amigo.
Komandosi Niebios vel Anio�owie z tr�bami wr�cili do
siebie, a ja zosta�em sam w�r�d ruin.
- Czy ty jeste� adwokatem? - us�ysza�em za plecami.
Obejrza�em si�. Kawa�ek dalej sta� diabe�. Co� zbyt
du�o diab��w pojawia mi si� ostatnio. Trzeba b�dzie to
zmieni�.
- Nie jestem adwokatem diab�a - odpar�em i diabe�
gdzie� przepad�. Nawet przez chwil� zastanawia�em si�, czy
to nie by�o przewidzenie.
Obok mnie stan�o Licho.
Spojrza�em na nie. Ma�e paskudztwo o ropiej�cych
wargach i zaczerwienionym nosie. Rozbiegane, fanatyczne
oczka skaka�y raz na mnie, raz na okolic�, obserwuj�c
wszystko wok�.
- Co, nie �pisz? - spyta�em.
- Licho nie �pi, Licho czuwa - odpar�o Licho i zapad�o
si� pod ziemi�.
Ruszy�em w stron� harleya i nawet uda�o mi si� tam
doj��. Usiad�em na motocyklu i pomy�la�em, �e gdzie� na
ziemi kto� w�a�nie wylewa dziecko z k�piel�, a inny znowu
budzi si� z r�k� w nocniku. Nie zazdro�ci�em im, mieli
k�opot.
Moim problemem by�o znalezienie budki z czynnym telefonem.
- Siedem.
- Osiem.
- Trzyna�cie.
- Trzysta.
- Cze�� St. Piotr, s�ysz�, �e wr�ci�e� i nic ci si� nie
sta�o.
- Ty te� jeste� ca�y i zdrowy, wiesz o wszystkim?
- O anio�ach? O tr�bach? O Panu?
- Tak. S�ysz�, �e wiesz. Wi�c nie musz� nic ci t�umaczy�.
- By�e� ju� u Pana?
- Jeszcze nie, w�a�nie mia�em i�� na rozmow�.
- Dlaczego nie poczeka�e� na mnie przed m�ynem?
- M�yn si� zawali�.
- I co? Uwa�asz, �e tego nie zauwa�y�em?
- Tobie nic nie mo�e si� sta�.
- A co z raportem?
- To sprawa zamkni�ta, wyt�umacz� si� Panu z mojej
akcji i to wszystko.
- To co mam robi�?
- Nic. Co chcesz, ale zosta� na ziemi. Nie wracaj, nie
ma potrzeby, aby� przebywa� tutaj. Twoje miejsce jest tam.
Przynajmniej na razie.
Roz��czy�em si� cichutko. D�ugo walczy�em ze sob�, aby
nie rzuci� s�uchawk� o wide�ki.
Mariusz Czylok
MARIUSZ CZYLOK
Urodzony 9 stycznia 1969 r. w Bielsku-Bia�ej. Technik
ekonomista, pracuje w Przedsi�biorstwie Zagranicznym.
Czytelnik "F" i "NF" od samego pocz�tku, zwolennik
fantastyki rozrywkowej (Harrison, Zelazny, D�bski); zerka
jednakowo� od czasu do czasu w stron� Dicka, Herberta,
Carda. Opowiadanie "Raport" jest jego debiutem.
(mp)