10926

Szczegóły
Tytuł 10926
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10926 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10926 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10926 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

książka z rumakiem Anna Onichimowska Dobry Potwór nie jest zły ilustrowała Maria Ekier Warszawa 2000 redakcja i korekta Elżbieta Cichy projekt graficzny serii Małgorzata Doraczyńska logo serii Adam Kilian sktad i tamanie Mariola Cichy tekst ©Copyright by Anna Onichimowska ilustracje ©copyright by Maria Ekier wydawca Agencja Edytorska „Ezop" 01-861 Warszawa, ul. Żeromskiego 4/15 tel./fax (022) 663 08 59 e-mail: [email protected] n i 8 I! ISBN 83-900153-8-2 To się może przytrafić i Tobie! Niekoniecznie we śnie. Jeśli postaci z Twojej gry komputerowej zaczną żyć własnym życiem, daj im spokój, to strasznie nudne robić w kółko to samo. Jeśli zapuka do Twoich drzwi dobrze wychowany smok, nie rób zbędnego hałasu. Może być samotny albo głodny, albo spragniony towarzystwa. To się zdarza nawet smokom. Naprawdę. W tej książce przeczytacie różne historie, które przydarzyły się Waszym koleżankom i kolegom. Ktoś mi powiedział, że są to historie niezwykłe. Nie zgadzam się z tym. Bo cóż jest znów takiego niezwykłego w ufoludkach albo w tym, że do przeziębionej dziewczynki przychodzi równie przeziębiony krasnoludek? Sami przyznacie, że nic! Wszystko może się zdarzyć. Życzę Wam wielu takich historii na co dzień. Bo najważniejsze to się nie nudzić! Odwiedziny — przywitał się ze mną krasnoludek, gramoląc mi się na kołdrę. — Apsik! — kichnął głośno i mruknął przez nos: — Pożycz chusteczkę. Podałam mu różową, ligninową. Mógłby się nią przykryć. — Oderwać ci kawałek? — spytałam. — Nie fatyguj się — mruknął i wytarł nos. Bardzo głośno. Spojrzałam niespokojnie na drzwi. Co będzie, jeśli mama usłyszy? Ja już prawie nie miałam kataru. — Zarazisz mnie — obruszyłam się. — Powinieneś leżeć w łóżku. — Masz rację — zgodził się od razu. — Właśnie się kładę. — I wsunął się koło mnie pod kołdrę. — Tutaj? Tutaj nie możesz chorować. — Aż zatkało mnie z oburzenia. Krasnoludek był trochę bezczelny. — Ja nie potrzebuję dużo lekarstw. Ani dużo miejsca. Sama widzisz, że jestem niewielki. Będę ci opowiadał różne historie, gdyby ci się nudziło. Co ci szkodzi... — Może ja mam wysoką gorączkę — zmartwiłam się nagle. — Przecież ciebie tak naprawdę nie ma. Więc jak ja mogę z tobą rozmawiać? — Och... — Krasnoludek wydawał się przestraszony. — Masz rację. Muszę mieć wysoką gorączkę. Mama zawsze powtarzała mi, że małych dziewczynek nie ma. Dużych zresztą też nie. — To ciebie nie ma — zdenerwowałam się. — A właśnie że ciebie — odparował krasnoludek i znów sążniście kichnął. — A teraz — sapnął — nie kłóć się ze mną, bo czuję się osłabiony i muszę się przespać. — A co będzie, jeśli ja już będę zdrowa, a ty wciąż chory? — spytałam, ale odpowiedziało mi tylko pochrapywanie. Krasnoludek spał w najlepsze. W dodatku chrapie, pomyślałam niechętnie, przyglądając mu się. Był dokładnie taki, jak krasnoludki na obrazkach w książkach. Nic nadzwyczajnego. Czerwona czapeczka, biała broda do pasa, czerwony kubraczek, jednym słowem nuda. Włączyłam komputer. Po chwili weszła mama z obiadem na tacy. — Mamo — szepnęłam — nie wywalaj go stąd. Niech sobie pochoruje. Może nie ma gdzie. Nie powiedział mi jeszcze, dlaczego przyszedł właśnie tutaj... — Ale kto? — zdziwiła się mama. — Krasnoludek — powiedziałam z zawstydzeniem. Czułam, że brzmi to niepoważnie. — Dobrze, dobrze — roześmiała się mama, ale kiedy go zobaczyła, wydała okrzyk przerażenia, upuściła tacę i wybiegła z pokoju. — Ojej — jęknął krasnoludek. — Moja głowa. Co za hałasy? — Wyjrzał spod kołdry. — Ooo — zdziwił się. — Obiad na podłodze. Porozlewany. Nie lubię pomidorowej — zaczął marudzić. W tym momencie wpadła do pokoju mama z tatą. — A widzisz, widzisz — powtarzała mama — że nie zwariowałam. Widzisz. — Co się stało? — spytał krasnoludek. — Krasnoludek — stwierdził tato. — Czy mógłby pan... — zająknął się — czy mógłbyś... trochę tu posiedzieć? Ja tylko zadzwonię... skoczę... po telewizję, dobrze? Przyjadą, zrobią zdjęcia... To potrwa najwyżej dwie godziny. — Przez dwie godziny na pewno nie wyzdrowieję — przyrzekł krasnoludek i dodał: — Grypa z powikłaniami. Ale taty nie było już w pokoju. — Przyczesz się trochę, córeczko — powiedziała mama. — Zaraz tu będą panowie z kamerami. — NIC Z IGCJO — powiedział tata, wpadając jak bomba do pokoju. — Nie uwierzyli. Wyobraźcie to sobie. Mnie nie uwierzyli. Śmiali się ze mnie. Pukali w czoło. A taka jedna smarkula zapytała, czy czasem nie piłem. A to wszystko przez pana... przez ciebie... — Tata spojrzał na krasnoludka z niechęcią. — Nie czuję się najlepiej — poskarżył się krasnoludek — i właśnie udało mi się trochę zdrzemnąć, a pan mnie obudził. To nieładnie. — Spod kołdry wystawała mu tylko czerwona czapeczka i kawałek nosa. — Mnie telewizja jest na plaster. — Na co? — zdziwił się tata. — Na plaster — wyjaśniłam — to znaczy, że niepotrzebna. Tak się mówi. — A właśnie, że się tak nie mówi — zaprotestował tata. — Daj im spokojnie pochorować — powiedziała mama, wnosząc na tacy gorącą herbatę z sokiem malinowym. Dla krasnoludka przygotowała do picia naparstek. — W domu mam ładniejszy kubeczek — pochwalił się krasnoludek. — Są na nim namalowane małe ładne dziewczynki. — Chodź — powiedziała mama do taty. — Musimy się zastanowić, co z tym fantem zrobić. — I wyszli z pokoju. — Oni chyba mówili o mnie — mruknął krasnoludek. — To mnie nazwali „fantem". Zamiast się zapytać, jak się nazywam. «r, 7777. ." .7 /;, - — A jak się nazywasz? — spytałam. v p . v. — A — powiedział krasnoludek M V' i sięgnął po naparstek. — Trudno pić takie gorące w kubeczku bez ucha. łŁ_. — Pytałam, jak się nazywasz — zniecierpliwiłam się troszeczkę. — Przecież odpowiedziałem — zdziwił się krasnoludek. — Nazywam się „A". Podoba ci się? — Nie wiem — zastanowiłam się. — To trochę krótkie imię... — Ale za to ładne — odparował A. — I praktyczne. Kichnął, potem ziewnął i zamierzał znów zasnąć. Zamknął oczy, naciągnął kołdrę na uszy, czapeczka przekrzywiła mu się śmiesznie. — Miałeś mi opowiadać różne historie — przypomniałam. Nie odpowiedział. — Hej, A! — potarmosiłam go lekko za brodę. — Jest u was telewizja? Ożywił się na chwilę. — Satelitarna. Sterowana komputerami. Kompatybilna z każdym systemem — wymruczał, otwierając jedno oko. — Czterdzieści sześć programów. — Kompa... co? — wybąkałam oszołomiona. — Myślałam,że mieszkasz gdzieś w lesie, pod muchomorem — zwierzyłam mu się, nie czekając na odpowiedź. — Spytałam o telewizję tylko tak... dla śmiechu... Ale, A, ty wyglądasz tak... — zastanowiłam się, jak to określić — tak... tradycyjnie... — Kwestia mody. — Krasnoludek otworzył drugie oko. — W naszych bajkach małe dziewczynki mieszkają w chatkach krytych słomą. — Niektóre mieszkają — przyznałam. Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, aż niebezpiecznie zachybo-tała stojąca na półce daktylowa palma. — Krasnoludka prosi się o odkrycie — zakomenderował tata, mierząc w naszym kierunku z aparatu fotograficznego. — Nie mogę. Jestem przeziębiony i wziąłem na poty — zaprotestował krasnoludek. — A jeśli jest panu potrzebne moje zdjęcie, to prześlę potem, na pamiątkę. — Potem gęś z kompotem — powiedział, zupełnie od rzeczy, tatuś i zwrócił się do stojącej obok niego mamy: — Zabierz im na chwilę kołdrę. — Ale tylko na chwileczkę — zastrzegła mama. — Przygotuj się. Potem mama odkryła nas, błysnął flesz i tata powiedział z zadowoleniem: 10 — Gotowe. Dziękuję. A mama przykryła nas kołdrą. niezwykła historia — westchnęłam, gdy A skończył opowieść. — Nasze bajki są zupełnie inne. Jeśli chcesz, mogę ci jakąś opowiedzieć — zaproponowałam i zaczęłam przypominać sobie bajkę o królewnie Śnieżce. Krasnoludek słuchał uważnie, przerywając tylko od czasu do czasu dziwnymi pytaniami, jak na przykład co zwykle jadała zła macocha na śniadanie albo czy myśliwy, który miał zabić Śnieżkę, wyprowadził ją do lasu liściastego czy iglastego i jaki to był miesiąc. Nigdy się nad tym wszystkim nie zastanawiałam, wydawało mi się to nieważne. Ale A uważał, że wszystko jest ważne i że każda opowieść powinna być precyzyjna. Kiedy doszłam do momentu zawierania znajomości z siedmioma krasnoludkami, najpierw zaczął się gwałtownie wiercić, a potem chichotać w zupełnie nieodpowiednich miejscach. — Ale krasnoludki! — Śmiał się już zupełnie głośno. — Ja nie wytrzymam! Umilkłam speszona. — Nie interesuje cię zakończenie tej historii? — spytałam w końcu obrażonym tonem. 12 — Nie złość się — zachichotał A — ale niespecjalnie. Wszystkie takie bajki dobrze się kończą. Na pewno Śnieżkę ktoś uratował, a macochę spotkała kara. Tak czy nie? — Tak — burknęłam. — A jak byś chciał? Tak chyba być powinno? — Tak być powinno — zgodził się. — Ale w naprawdę zajmującej opowieści nie umie się przewidzieć końca. — E tam — wzruszyłam ramionami. — Wiesz — powiedziałam po chwili — ja już chyba jestem zdrowa. — Ja też — przyznał krasnoludek. — Czas w drogę. — Jak to? — przestraszyłam się. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że sobie idziesz? — Właśnie dokładnie to chcę powiedzieć — uśmiechnął się A. — Ale nie martw się, wpadnę jeszcze kiedyś. Kiedy już znam adres... — dodał nie bardzo zrozumiale. — Może nawet będę wtedy całkiem zdrowy. To zupełnie możliwe. Wtedy będę zdrowy. Na pewno. Przyrzekam ci. A ty? — Co ja? — Nie nadążałam za krasnoludkiem. — Przecież nie wiem, kiedy będę chora. Tego nie można przewidzieć. — U nas można — zmartwił się. — Postaraj się wobec tego być zawsze zdrowa, a wtedy na pewno spotkanie nam się uda. — Nie możesz teraz odejść — zaprotestowałam. — Zaraz tu 13 przyjdzie tatuś z dziennikarzami. Zdjęcie wyszło podobno znakomicie. Mamusia mówiła, że jesteś fotogeniczny. — Jestem tutaj prywatnie — powiedział krasnoludek surowo — i ani myślę udzielać wywiadów. Jeśli się pewnego dnia na to zdecyduję, dam wam znać i wtedy zwołacie prasówkę. A na razie pa, pa, dzięki za wszystko, co złego to nie ja, już mnie nie ma. I zniknął. — No, jesteśmy! — W drzwiach stał rozpromieniony tatuś, a koło niego dwaj panowie, rozglądający się uważnie po pokoju. — Gdzie on jest? — Poszedł sobie — wybąkałam. Czułam, że tatuś będzie się na mnie gniewał. — Jak to poszedł?! Gdzie poszedł?! — wykrzyknął. — Nie wiem — wzruszyłam ramionami. — Po prostu powiedział, że jest już zdrowy, że na niego czas i zniknął. Aha, powiedział jeszcze, że wpadnie kiedyś — dodałam na pocieszenie. — To było do przewidzenia — roześmiał się jeden z panów. — Ale bardzo zręczny fotomontaż to zdjęcie. Bardzo. Ja się prawie dałem nabrać — przyznał drugi. — Szkoda, że właściwie można było przewidzieć koniec tej historii — powiedział pierwszy i panowie wyszli z pokoju. Wydało mi się, że całkiem niedawno słyszałam podobne słowa, 14 ale nie byłam pewna. Wzięłam pod pachę miśka. — Chodź, pójdziemy na podwórko — szepnęłam mu do naderwanego odrobinę ucha. — Co złego to nie my — powiedziało mi się jeszcze. — Już nas nie ma. 15 Zfota Rzeka :•» stało wysoko nad horyzontem, blade i nieruchome. Brnęliśmy przez pustynię, nasz wielbłąd był coraz bardziej zmęczony, my też, kończyły nam się zapasy jedzenia i wody, a do Złotej Rzeki musiało być wciąż jeszcze daleko. — Nie martw się — pocieszałem Kluseczkę. — Za tamtą wydmą powinniśmy już ją zobaczyć — wskazałem wznoszącą się w oddali górę. — Czy to nie mogłoby być bliżej? — Kluseczka kucnęła, grzebiąc patykiem w piachu. — Na przykład tu? — spojrzała na mnie błagalnie. Wielbłąd zatrzymał się koło niej i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Jak to: tu? Nawet garbus się z ciebie śmieje — powiedziałem, a wielbłąd schował zęby i popatrzył na mnie z obrażoną miną. — Tu jest dobrze — upierała się Kluseczka. — Zobacz — pokazała mi garść żółtej ziemi —ja już znalazłam złoto. — To wcale nie jest złoto! — Rozzłościłem się, ocierając pot z czoła. — Dobrze o tym wiesz. Jak będziesz marudzić, nie zabiorę cię więcej na żadną wyprawę. Nad nami przeleciało stado białych ptaków. Pomyślałem sobie, że nieźle byłoby mieć skrzydła. Już dawno dolecielibyśmy do Złotej Rzeki. 17 — Na przyszłość postaraj się lepiej o skrzydła, zamiast tego garbu — powiedziałem surowo do wielbłąda. — Wcale nie jesteś taki przydatny, jak myślałem — burknąłem niechętnie i uszczypnąłem go w ogon. Wielbłąd opluł mnie piaskiem i rozciągnął się na ziemi z wywalonym językiem. — Sam sobie idź do tej rzeki. — Kluseczka odwróciła się ode mnie i gwizdnęła. — Chodź, Bury, wracamy. Wielbłąd poderwał się natychmiast, merdając ogonem. — Chociaż jego mogłabyś mi zostawić. Wielbłąda — powiedziałem. Kluseczka wyrzuciła za siebie garść żółtej ziemi. — Jak to nie jest złoto, to Bury nie jest wielbłądem! — krzyknęła. Pies stał koło niej, przyglądając mi się spode łba. — Szkoda — westchnąłem. — Tym razem już naprawdę było blisko. Nie odpowiedziała. Brnęła przed siebie z wysiłkiem, widziałem, jak piasek przesypuje jej się przez sandały, a mysie warkoczyki wiszą zmęczone. Obok niej sunął pies. Ruszyłem za nimi. r\OmpOT był taki, jaki lubię najbardziej — było w nim dużo słodko-kwaśnej wody i trochę owoców na dnie. Wypiłem duszkiem cztery kubki i położyłem się na trawie. 18 Była wyschnięta, kłująca, pachniała końcem lata. Muszę dojść do Złotej Rzeki, postanowiłem. Zostawię Kluskę w domu i pójdę. Jutro. Z samego rana. r\.rOCZyi0m na czele długiej karawany. Wielkie białe słonie objuczone były workami ze złotem i drogimi kamieniami. Po obu stronach drogi rosły puszyste palmy, a z nich zwieszały się wszystkie południowe owoce naraz: banany, pomarańcze, cytryny, figi, daktyle. — Obudź się! — dotarło do mnie wołanie. No tak, pomyślałem, jeszcze z zamkniętymi oczami, przecież na jednym drzewie nie mogą rosnąć różne owoce... — Obudź się! — usłyszałem znowu i uchyliłem powieki. Była ciemna noc. Coś mi się wydawało, przemknęło mi przez głowę i w tym samym momencie okiennica załomotała niespokojnie. Rzuciłem okiem na sąsiednie łóżko. Kluseczka spała smacznie, obejmując jasieczek. — Wstawaj! — dobiegło zza okna. Podszedłem ostrożnie i w tej samej chwili ukazał się księżyc, oświetlając nieruchome drzewa, śpiące kwiaty, przesuwał się coraz bliżej, wydobywając z mroku wciąż nowe kształty. Wtedy go zobaczyłem. Mojego wielbłąda. Stał koło domu, potrącając niecierpliwie 19 pyskiem okiennicę. Po jego bokach wznosiły się potężne różowe skrzydła. Przyglądał mi się uważnie, bez uśmiechu. — Ale numer... — Aż gwizdnąłem z podziwu. — Lepsze od mercedesa, nie sądzisz? — spytał. — Szczególnie, że nie mam prawa jazdy. — Wciągałem pospiesznie na piżamę sweter. Noc była dość chłodna. — Gdzie mnie zabierasz? — spytałem, przerzucając jedną nogę przez okno. — Skąd ci to przyszło do głowy? — zdziwił się wielbłąd. — Obudziłeś mnie w środku nocy, masz skrzydła... — To jeszcze niczego nie oznacza. — Wielbłąd wzruszył garbem. — Zresztą te skrzydła są strasznie niepraktyczne. To nie był dobry pomysł. — Spojrzał na mnie z wyrzutem. — Myślałem, że miałbyś je zamiast garbu — powiedziałem. — Przestałbym wtedy być wielbłądem — oburzył się. — Sam nie wiesz, czego chcesz. — Chcę się dostać nad Złotą Rzekę. — Każdy chce — parsknął po swojemu i załopotał skrzydłami. — Ty też? — spytałem z nadzieją. — Może... — zawiesił głos i wpatrzył się w księżyc. — Po co przyszedłeś? — zaczynałem się niecierpliwić. — Słyszałem, że masz dobry kompot — powiedział. — Chciałbym się napić. 20 — Chyba zwariowałeś! — rozzłościłem się nie na żarty. — Budzisz mnie w nocy, żebym ci dał kompotu?! A poza tym, od kiedy wielbłądy pijają kompot? — Gdybym wiedział, gdzie stoi, sam bym sobie wziął — wzruszył garbem. — Nie będę myszkował po cudzym mieszkaniu. A jeśli chodzi o to, co pijam, a co nie, jest to moja prywatna sprawa. Zgrzytając zębami powlokłem się do kuchni i przyniosłem garnek z kompotem. Wypił wszystko, mlaskając nieprzyjemnie. — Co ty robisz? — spytała przez sen Kluseczka. — Nie ja, tylko wielbłąd. Pije kompot — wyjaśniłem, a ją wyraźnie uspokoiła moja odpowiedź. — No, lecę, śpij dobrze. — Wielbłąd rozpostarł skrzydła, szczerząc się na pożegnanie. — Jesteś pewien, że nie moglibyśmy polecieć nad Złotą Rzekę? — spytałem błagalnie. — Jestem pewien, że nie dzisiaj. — A kiedy? — To zależy od księżyca. Między innymi — rzucił tajemniczo i zniknął między drzewami. i 3.03.1 deszcz. Siedziałem na werandzie, a obok mnie siedziała Kluseczka. 22 — Nie pójdziemy dziś na wyprawę? — spojrzała na mnie z niepokojem. — Nie — pokręciłem głową. — To dobrze — odetchnęła i rozłożyła obrazki do kolorowania. — W jakim kolorze są niedźwiedzie? — spytała. — Myślę, że mogą być w każdym — powiedziałem w zamyśleniu, wspominając różowe skrzydła wielbłąda. — Na przykład w niebieskim? — podsunęła mi pod nos błękitną świecową kredkę. — Na przykład — uśmiechnąłem się do niej i ruszyłem pochodzić po deszczu. Pod moimi oknami leżało w trawie różowe piórko. Podniosłem je i delikatnie położyłem na parapecie, obok pełnego znów garnka z kompotem. Takim, jaki nie tylko ja lubię najbardziej. i 00 WI0CZOT rozpogodziło się, ogród pachniał prześlicznie, a Kluseczka robiła z błota bułki. — Świeże bułeczki, z rodzynkami, jeszcze ciepłe! — zachwalała swój towar. Jedną kupiłem od niej ja, dwie mamusia, a dziadek aż cztery. — Nieźle ci poszedł interes — przekomarzałem się z nią, leżąc w łóżku. 23 — Jak chcesz, to ci oddam te pieniądze — powiedziała nagle. — Co ci przyszło do głowy! — oburzyłem się. — Nie chcę, żebyś szukał skarbów. Nie chcę, żebyś szedł nad Złotą Rzekę — szepnęła. — Dlaczego? — Bo nie! — wygięła buzię w podkówkę. — Nie pójdę — obiecałem spiesznie. Najwyżej polecę albo pojadę, pomyślałem. A to niezupełnie jest to samo. I ©I nOCy się nie zjawił. Spałem bardzo czujnie, budząc się na każdy szelest. Następnej też nie. Rano wlałem kompot do butelki i zarzuciłem na ramię chlebak. Idę sam, zbuntowałem się, zmęczony czekaniem. — Dokąd idziesz? — Przy furtce dogonił mnie głos Kluseczki. — Tak sobie, a co? — rzuciłem przez ramię. — Weź mnie ze sobą. — Nie. — Nie będę marudziła — obiecała. — Następnym razem — powiedziałem, nie patrząc jej w oczy. U P3.l był trochę mniejszy, słońce bardziej żółte, a na niebie wisiała jedyna malutka chmurka. Szedłem pewnym krokiem w stronę 24 wznoszącej się na horyzoncie wydmy. Myślałem tylko o Złotej Rzece i jak to będzie, kiedy w końcu ją zobaczę. Tutaj doszliśmy poprzednio z Kluseczką, przypomniałem sobie, siadając na piachu. Zamknąłem oczy i wtedy, gdzieś w środku, pod powiekami, zobaczyłem wielbłąda. — Nie zaczekałeś na mnie — powiedział i zamachał skrzydłami. — Miałeś przyjść. Przecież czekałem! — zawołałem bezgłośnie. Wzruszył po swojemu garbem i zaczął się rozpływać, jakby był zrobiony z mgły. Poczułem, że coś zasłoniło słońce i otworzyłem oczy. Siedziałem w cieniu czarnego konia. Ciągnął bryczkę, w której siedział bardzo gruby mężczyzna i chudziutka kobieta w chustce na głowie. — Wszystko w porządku? — spytała kobieta. — Tak — kiwnąłem głową. Bryczka toczyła się wolno w stronę wydmy. — Mógłbym się przysiąść? — Otrzepywałem spodnie z piasku. Mężczyzna ściągnął cugle, a koń popatrzył na mnie, jakby dziwiąc się nieco. Dopiero teraz zauważyłem, że miał na czubku głowy maleńki słomiany kapelusik. W trzech kolorach, z ozdobną kokardą. — To od słońca — wyjaśniła kobieta, śledząc mój wzrok. 25 Usiadłem obok niej i bryczka ruszyła. — Lepiej, żeby nie miał żadnych zwidów — dodała. — To się zdarza, kiedy jest za ciepło. — Czy nie wygodniej byłoby jechać drogą? — spytałem, żeby coś powiedzieć. Koła bryczki z trudem obracały się w sypkim piachu. — Nie — pokręciła głową i przymknęła oczy. Zerknąłem w stronę grubasa. Nie odezwał się jeszcze ani słowem i nagle zachciało mi się usłyszeć jego głos. — Czy wie pan może, co jest po drugiej stronie wydmy? — dotknąłem rękawa jego marynarki. — To samo, co wszędzie, synku — odrzekła kobieta, nie otwierając oczu. — Ale czy jest tam rzeka? Mężczyzna roześmiał się dziwnie cienko i piskliwie. — Zakryj głowę — poradziła mi kobieta. — Takie słońce może zaszkodzić. — Czy jest tam rzeka? — powtórzyłem. Mężczyzna zatrzymał nagle powóz i spojrzał na mnie złym wzrokiem. — My tu skręcamy — powiedziała, chowając twarz pod chustką. — Musisz wysiąść. Koń przechylił głowę i zastrzygł uszami, aż zachrzęściła kokarda 26 kapelusza. Wydawało mi się, że puścił do mnie oczko. — Do widzenia, dziękuję — bąknąłem, zsiadając w pośpiechu. Dotknąłem głowy. Była bardzo gorąca. Położyłem na niej chlebak, ale przeszkadzała mi butelka z kompotem. Wyjąłem ją i przystawiłem szyjkę do ust. — Zostaw trochę na potem — usłyszałem znajomy głos. Rozejrzałem się, ale nigdzie go nie było. Przymknąłem oczy i dopiero wtedy się pojawił. Leżał na soczystej łące, wirującej od motyli. — To ty powinieneś być tutaj, a ja tam — jęknąłem. — Jesteś w końcu wielbłądem, twoje miejsce jest na pustyni. — Wielbłąd też czasem potrzebuje odrobiny komfortu — parsknął. — Boję się — przyznałem nagle i dopiero wtedy poczułem, że tak jest naprawdę. — Chciałbym już być po drugiej stronie wydmy. Powiedz mi, jest tam rzeka? — Nie powinieneś o to pytać, naprawdę — oburzył się wielbłąd, wszedł w gęste zarośla i tyle go widziałem. 27 porośnięta była zeschłymi porostami i krzewin-kami, spomiędzy których wyłaziły gdzieniegdzie małe liliowe dzwonki. — Dobrze, że nie jest zupełnie łysa — szepnąłem, czując nowy przypływ sił. Nie myślałem już tyle o Złotej Rzece. Myślałem trochę o mamie i dziadku, trochę o Burku, a najwięcej o Klusce. Myślałem, jak tam siedzi samiutka i wystawia nos między sztachetami płotu, i czeka na mnie. Może nawet popłakuje, kto ją tam wie. Dziewczyny zawsze mają mokro pod oczami. głowę. Słońce było już nisko, tylko mała chmurka tkwiła wciąż w tym samym miejscu, jak przyśrubowana. Piąłem się wyżej i wyżej, do szczytu było już zupełnie blisko i mogłem obejrzeć sobie, co zostawiam po tej stronie. Nagle zobaczyłem czerwony spiczasty dach pod wysokim drzewem i cienką smużkę dymu. Serce ścisnęło mi się z tęsknoty. Odwróciłem się szybko i ruszyłem przed siebie. Nie mogę tam patrzeć, bo zawrócę. Na szczycie zatrzymałem się gwałtownie. Po tamtej stronie byt już zachód. Czerwone słońce złociło dalekie rozlewiska, a ostre czarne cienie ukrywały to, co było do ukrycia. Trudno było 28 powiedzieć z tej odległości, które z rozlewisk było rzeką. Wszystkie lśniły i migotały, a na jednym kołysał się czarny statek. To pewnie piraci, pomyślałem. Dowiedzieli się o skarbach. Ruszyłem w dół. Za plecami usłyszałem nagle szelest i odwróciłem się. Nie było już tamtej strony. Nie było domu z cienkim kominem, tylko porośnięty ostami stok wydmy i wyłaniający się z cienia kształt. To był czarny koń w małym kapeluszu. Sam. — Co tu robisz, koniku? — zdziwiłem się. — Wracam do domu — zarżał. — Dziwni ci twoi państwo... Przechylił łeb na bok i puścił oczko, tak jak wtedy. — Zaraz się ściemni — trącił mnie lekko pyskiem. — Wsiadasz? — nadstawił grzbiet. Patrzył w stronę złocących się rozlewisk. Tam jechał. Serce zabiło mi mocno. Nie chcę, żebyś szedł nad Złotą Rzekę, zabrzmiały mi w uszach słowa Kluseczki. Zawahałem się, a on grzebnął niecierpliwie kopytem. — Jadę! — potrząsnął grzywą i ruszył przed siebie. Widziałem, jak cwałuje w stronę blasku, coraz bliżej złotej wody, jak statek zbliża się do brzegu, a on wskakuje na pokład. Tam mieszkasz, pomyślałem z zazdrością, ale zaraz przypomniał 29 mi się czerwony spiczasty dach i od razu mi przeszło. A potem stanęli mi przed oczami gruby mężczyzna z powozu i chuda kobieta. Nie wyglądali na piratów. Za to statek, dałbym głowę... Wyciągnąłem butelkę z kompotem i przyłożyłem ją do ust. — Nie dawaj nigdy za nic głowy — usłyszałem. Wielbłąd delikatnie dotykał mnie swoim różowym skrzydłem. — Daj natomiast się napić — poprosił. — No i co, dlaczego tam nie pojechałeś? — spytał. Czułem, że trudno by mi było to wytłumaczyć. Dlaczego chciałem wrócić, aby przyjechać tu już nie sam. Z mamą, dziadkiem, Burkiem, no i — przede wszystkim — z Kluseczką. Bo oni też chcieliby zobaczyć Złotą Rzekę, na pewno. I też przydałoby im się trochę skarbów. Kluska nie musiałaby zarabiać, wypiekając bułki z błota. — Już późno — powiedziałem tylko, mając nadzieję, że zrozumie. — Zawieźć cię do domu? — spytał. — Tak, poproszę — wdrapałem się na jego nierówny grzbiet, a on załopotał skrzydłami i wzbiliśmy się w powietrze. — Polubiłeś latanie? — Jak wszystko, co niezwykłe — odpowiedział. 30 W znikającym szybko świetle dnia wyłonił się znajomy dom, ogród i buda Burka. — A ty lubisz rzeczy niezwykłe? — wylądował lekko jak piórko, które kiedyś znalazłem. — Bardzo — przyznałem. — Ale zwykłe też — dodałem spiesznie, dotykając chropowatych okiennic z łuszczącą się farbą. Obiecałem dziadkowi, że pomogę je pomalować, myślałem, machając wielbłądowi na pożegnanie, zanim rozpłynął się w mroku. .<k\l*t i, Ji j! ,\i i;?- i 31 Piłka .44 VVl3.tr był coraz silniejszy. Wydawało się, że wieje z wszystkich kierunków jednocześnie. Piłka zawirowała, jakby stanęła w miejscu i nie wiedziała, w którą stronę polecieć, a potem pomknęła w stronę krzaków jaśminu. Ania wzruszyła ramionami, zniechęcona, i usiadła na trawie. — Poczekaj! — zawołała Ewa. — Zaraz ją przyniosę. — I tak się nie da grać. Za bardzo wieje. — Ania wyraźnie miała dosyć zabawy. Wiatr, na przekór jej słowom, przycichł, jakby zaczaił się gdzieś w kącie. — Zobaczymy! — krzyknęła Ewa i dała nura w krzaki. — Gdzie jesteś, piłeczko? Odezwij się! — podśpiewywała cienkim głosem, przeszukując wilgotne po nocnym deszczu krzaki. — Tutaj, tutaj! — usłyszała nagle. Ruszyła w tamtą stronę, ale zaraz zatrzymała się gwałtownie. Od kiedy to piłki mówią, pomyślała i poczuła się trochę nieswojo. Dookoła niej wznosił się gęsty mur zieleni i kwiatów. Zakręciło jej się w głowie od ich zapachu. Lepiej stąd wyjdę, postanowiła. — Tutaj, tutaj! — usłyszała znowu. Coś trzasnęło, zaszeleściło i zza krzaka wylazł smok. — Cześć — przywitał się grzecznie. Pod łapą trzymał piłkę. — 33 Jestem smokiem i mam na imię Robert, a ty? Ewa zamknęła oczy ze strachu. Coś mi się wydaje, pomyślała. Jak policzę do dziesięciu, to już go nie będzie. — Dlaczego nic nie mówisz? — spytał. — Osiem... — szepnęła Ewa. — Co: osiem? Masz na imię osiem? Czy jest was w sumie osiem, a ty jesteś tylko jedną z nich? A może miałaś osiem piłek, co, przyznaj się? — mówił jak nakręcony. — Mam na imię Ewa — szepnęła dziewczynka i otworzyła na chwilę oczy. Ciągle był. Siedział przed nią i przyglądał jej się uważnie. — To miło, że przyszłaś mnie odwiedzić — oznajmił i rozciągnął wargi w czymś, co miało być uśmiechem. — Właściwie, to przyszłam po piłkę — przyznała Ewa. — Czy mógłby pan... — zająknęła się — mi ją oddać? — Mam na imię Robert — przypomniał smok. — Ewka!!! Gdzie jesteś?! Wyłaź stamtąd, bo pójdę do domu! — dobiegł ich głos Ani. — To moja siostra... Muszę już iść. Miło mi było... — Ewa wycofywała się krok za krokiem. — Jak widzę, jesteś dobrze wychowana — ucieszył się smok. — Myślę, że się nadasz. Wskakuj na mój grzbiet, prędko. 34 — Na co się nadam? — Sukienka Ewy zaplątała się w gałęziach. — Umiesz robić naleśniki? — spytał smok. Ewa pokręciła głową. — A pieczeń rzymską? — dopytywał. — Nie! — rozzłościła się Ewa. Kawałek sukienki został na krzaku. — Nie szkodzi — smok był pobłażliwy — moja poprzednia gosposia też z początku nic nie umiała, a po kilku tygodniach nawet eskalopki cielęce to była dla niej pestka. Ale szkoda czasu na gadanie. Trzymaj piłkę i wsiadaj, szybko! Ewa poczuła, jak podnosi ją jedną łapą i wsadza sobie na grzbiet. — Puszczaj mnie! Ratunku!!! —wrzasnęła. —Ania!!! — Zawsze to samo. — Robert zamachał łapami i wzbił się w powietrze. — Żadna nie chce zgodzić się po dobroci. Dobrze ci będzie u mnie, zobaczysz... No, co nic nie mówisz? Była już któraś z twoich koleżanek gosposią u smoka? Nie dość, że smok, to jeszcze wariat, pomyślała Ewa. Znów bała się otworzyć oczy. Wiedziała, że jest gdzieś wysoko, wiatr świstał jej w uszach i musiała mocno trzymać się smoczych łusek, żeby nie spaść. — No to jak, była czy nie była? — dopytywał się Robert. — Nie była — przyznała Ewa. — No widzisz! Jak wrócisz, zobaczysz, że wszystkie będą ci 35 zazdrościły! — cieszył się, obniżając lot. — A kiedy wrócę? — Dziewczynka poczuła się trochę pewniej. — Najpóźniej jesienią — powiedział smok. — Jesienią?! — wrzasnęła Ewa. — Puszczaj mnie zaraz!!! Zsiadam! Próbowała wykonać krok w powietrze, ale pazury smoka złapały ją mocno. — Co za krnąbrne dziewuszysko! — rozzłościł się. — Przestań się wiercić i wrzeszczeć, bo jeszcze się nałykasz zimnego powietrza i zachorujesz na gardło. A co za pożytek z chorej gosposi? Lecieli coraz niżej. Smok rozluźnił uścisk. Ewa szarpnęła się gwałtownie i po chwili wylądowała na czymś, co pękło z głośnym trzaskiem. — Brawo! — usłyszała obok gderanie Roberta. — W dodatku rozwaliłaś mi łóżko. Otworzyła oczy. Leżała, wciąż obejmując piłkę, w szczątkach polowego łóżka, na balkonie, na którymś z pięter wieżowca. — Ty tu mieszkasz? — wyjąkała, wstając z trudem. W głębi widać było pluszowe meble, kryształowe wazony i sztuczne kwiaty. — Tu — oznajmił smok. — Kurze są nie pościerane, więc od razu weź się do roboty. W kuchni znajdziesz warzywa na zupę. 36 Na drugie zrób pierogi, dla trzech osób. Zaprosiłem dziś mojego kuzyna, Lulka. No, co tak patrzysz? — Myślałam, że to będzie jakaś pieczara, grota albo coś w tym rodzaju... — szepnęła Ewa. — No tak. Mogłem się tego spodziewać. Co prawda, niektóre smoki miewają takie pomysły. Nawet w mojej rodzinie jest tego typu przypadek. Ale ja wolę wygodę. Przytulne M-4 na dziesiątym piętrze, to właśnie lubię najbardziej. — Robert ziewnął leniwie i rozciągnął się na kanapie, aż jęknęły sprężyny. — I... i... zawsze wchodzisz przez okno? — W głowie Ewy kłębiły się setki pytań. — Tak się składa — przeciągnął się z zadowoleniem. — A co, masz coś przeciwko temu? — Moja babcia na pewno by na to nie pozwoliła. Nam zawsze mówi, że to nieładnie. — Ewa przysiadła na brzegu krzesła. — Ale nie masz przy sobie babci, o ile się nie mylę? — Robert odwrócił się ogonem i po chwili zabrzmiało głośne chrapanie. Co za gbur, pomyślała Ewa. Drzwi wyjściowe były zamknięte na siedem zamków. Policzyła je dwa razy, dla pewności, i powlokła się robić zupę. 37 , pomyślała Ania, przeszukując krzaki. — Ewa, gdzie jesteś? — wołała raz po raz. — No, nie wygłupiaj się... Jeszcze raz przemierzyła wzdłuż i wszerz cały ogród. Ani Ewy, ani piłki. A może Ewka siedzi już w domu i śmieje się ze mnie, pomyślała, podniosła z ziemi śmieszny kolorowy talerzyk i pobiegła w stronę ganku. — Babciu! Jest tu Ewka? — spytała od progu. — Nie... — zdziwiła się babcia, podnosząc wzrok znad robótki. — Stało się coś? — r ODI0Q13 za piłką... w tamte krzaki... i zniknęła. Nawet wydawało mi się, że coś krzyczy, ale był wiatr i nie słyszałam co. Szukałam wszędzie... Piłki też nie ma — zakończyła, obracając w palcach znaleziony talerzyk. — Pokaż, co tam masz. — Babcia wyciągnęła rękę. — Ładne rzeczy... — mruknęła. — Niestety, ale wszystko jest jasne jak słońce. Prosiłam was, żebyście nie wchodziły w tamte krzaki, prawda? — Tak, ale... — Ania patrzyła na Babcię ze zdumieniem — uciekła nam piłka... Babciu, powiedz, co to za talerzyk? — Ładny mi talerzyk! — roześmiała się babcia. — To smocza 38 łuska, moja droga, smocza łuska! — westchnęła ciężko i wypita łyk soku. — Takie łuski ma tylko Robert. Nie pokazywał się przez wiele lat, aż tu nagle parę dni temu spotkałam go w jaśminowych krzakach. Powiedziałam mu, żeby lepiej nie przychodził, ale widocznie nie posłuchał — roześmiała się znowu i spojrzała na Anię rozbawionym wzrokiem. — Swoją drogą, jak sobie wyobrażę twoją siostrę jako gosposię u tego starego nudziarza... — Gosposia? U smoka? Babciu, czy jesteś pewna, że... —Ania nie mogła znaleźć słów. — Niestety, to pewne jak dwa razy dwa. — Babcia wstała z fotela i zaczęła sprzątać ze stołu. — Robert jest strasznie wymagający i zmienia gosposie jak rękawiczki. Nie masz pojęcia, jaki z niego pedant. I smakosz. No, ubieraj się, Aniu, szkoda czasu. — Babcia sznurowała już swoje wyjściowe buty. — A ta łuska jeszcze nam się przyda... — mamrotała, wsuwając ją do torebki. — Tylko gdzie ja podziałam jego adres? Wysypała z kieszeni wszystkich płaszczy i żakietów stosy małych karteczek. Były tam zagubione kwity z pralni, spisy zakupów, bilety autobusowe i teatralne, bardzo dużo tajemniczych numerów telefonów i różnych notatek. — Zaraz... zaraz... — ucieszyła się nagle, rozprostowując zmięty świstek papieru. — Smok... Aniu, co tu jest napisane, 39 moje dziecko, bo nie mogę odczytać? — Chyba Lutek — powiedziała Ania niepewnie, wpatrując się w wyblakłe przez czas litery. — Lulek! — wykrzyknęła babcia, zacierając ręce z radości. — Idziemy, Aniu... To kuzyn Roberta, mam nadzieję, że poda nam jego adres! Kiedy wychodziły z domu, było cicho i spokojnie. Ćwierkały ptaszki, grały koniki polne, pachniała łąka i nic nie wskazywało na to, że przed niespełna godziną był tu najprawdziwszy smok. Ania zadrżała i chwyciła babcię za rękę. Musimy znaleźć Ewę, zanim wróci mama, myślała. Dopiero by to było, gdyby się dowiedziała, że jej córka została gosposią u smoka. Na myśl o tym zachichotała i trochę przestała się bać. przez las. Najpierw szeroką piaszczystą drogą, a potem wąską ścieżką między młodymi sosenkami, która urwała się równie nagle, jak się zaczęła. — Myślę, że to tutaj. — Babcia zatrzymała się przy starym dębie, grzebiąc niepewnie obcasem w igliwiu. Przecież tu nic nie ma, pomyślała Ania. — Lulku! Hej, Lulku! — krzyknęła nagle babcia do niewielkiej dziupli. — To ja, Lonia! Otwórz mi, proszę! 40 — Zapamiętaj liczbę 458. Powtórz — odezwał się gdzieś spod ziemi gruby głos. Z gałęzi dębu poderwała się przestraszona kukułka i, kukając co sił, poleciała w las. — Czterysta pięćdziesiąt osiem — powtórzyła babcia. — Dobrze. Możesz wejść — zgodził się głos. U stóp Ani rozstąpił się mech. Coś zgrzytnęło, zajęczało jak źle naoliwione drzwi i ich oczom ukazały się schody prowadzące w głąb ziemi. — Babciu! Boję się! — chlipnęła Ania, łapiąc babcię za spódnicę. — Przecież jesteś ze mną. — Babcia pogładziła ją po głowie i chwyciła mocno za rękę. — Idziemy, zanim się rozmyśli — szepnęła. — Aale jja jjeszcze nnigdy nnie wwidziałam ssmoka — wyjąkała Ania, schodząc ostrożnie po słabo oświetlonych schodach. — Lepiej późno niż wcale, jednym słowem, najwyższy czas. A w ogóle to nie taki smok straszny, jak go malują. Zaraz się przekonasz — mówiła babcia. Schodziły niżej i niżej. Schody były teraz trochę szersze, tak że mogły już iść obok siebie. Coraz jaśniejsze światło wydobywało z mroku zgromadzone pod ścianami skrzynie i kufry, pozamykane na liczne kłódki. 41 — Nie znam cię! — ryknęło z dołu i Ania z krzykiem schowała się za babcią. — Nie wygłupiaj się, Lulek — rozzłościła się babcia — i nie strasz mi wnuczki! Nie poznajesz jej? Przecież to Ania. Smok był bardzo duży i miał bardzo żółte okrągłe oczy. Zamrugał, jakby z niedowierzaniem, i podrapał się łapą po szyi. — Coś takiego — zagrzmiał. — Widziałem ją ostatnio, jak była jeszcze w wózku. Sama rozumiesz... Ojej, bo już zapomniałem — chwycił się za łeb w geście rozpaczy. — Jaka to była liczba? — Babcia przypomniała mu, a on zapisał kredą na tablicy: „458 rękawiczek nie do pary". — Brakuje mi jeszcze czterdziestu dwóch — poinformował, odłożył kredę i wytarł łapy w ręczniczek. — Jak to: czterdziestu dwóch? — zdziwiła się babcia. — Przecież one wszystkie są nie do pary, jak wynika z twojego zapisu. — Bo to jest kolekcja! — wykrzyknął Lulek. — A moje kolekcje mają wszystkiego po pięćset. Na przykład dzisiaj zamknąłem uroczyście moją kolekcję piłek. Aniu, łap! — Smok cisnął w dziewczynkę znajomą piłką w grochy. — To piłka Ewy, mojej siostry! — wykrzyknęła Ania. — Co z nią zrobiłeś, potworze? — Twoja wnuczka mnie przezywa. Każ jej zaraz przestać! — Smok zaczął tupać łapami ze złości. 42 V Babcia spojrzała na Anię i uśmiechnęła się do Lulka. — Nie bądź obrażalski, ona niepokoi się o siostrę. Szukamy jej, prawdę powiedziawszy. Pomyślałam sobie, że mógłbyś nam pomóc. Smok wyszczerzył zęby i zarechotał obrzydliwie. — To była twoja siostra? — Wbił w Anię swój żółty wzrok. — Ty też robisz takie paskudne pierogi? Nie jestem wybredny, ale nawet ja nie mogłem tego przełknąć. Biedny Robi! Ale ja go uprzedzałem, żadnych służących! — Rozumiem, że byłeś już u Roberta na obiedzie, ale co sądzisz o podwieczorku? — Babcia przysiadła na jednej z wielkich skrzyń. — Dziękuję za miłe zaproszenie. Naprawdę, nie wiem, co powiedzieć. I zupełnie nie wiem, jak się wymówić, a więc dobrze, zgadzam się! — Smok zaczął się krzątać sprawdzając, czy kłódki na kufrach są dobrze pozamykane. — Zapraszamy cię na herbatkę do twojego kuzyna Roberta! — oznajmiła babcia uroczystym tonem i mrugnęła porozumiewawczo do wnuczki. Lulek zatrzymał się i powiódł po nich zaskoczonym wzrokiem. — Ależ ja dopiero od niego przyleciałem. Nic mi nie wspominał. To trochę dziwne, daję słowo... A poza tym Robi nie pija 44 herbatki. Tylko sok z marchwi... W zamyśleniu otworzył wieko jednej skrzyni i w tej samej chwili rozdzwoniły się zegary. Słychać było tykanie, brzęczenie, dzwonienie i kukanie. Z kufra wystawały kawałki zegarków starych i nowych, małych i wielkich, czynnych i zardzewiałych od wilgoci. Lulek zatrzasnął wieko z powrotem i zaległa cisza. — Szkoda, że twoja kolekcja zegarów jest niekompletna — westchnęła babcia. — Jak to: niekompletna? — oburzył się Lulek. — Mam ich równo pięćset! Babcia uśmiechnęła się tylko, wzruszyła ramionami i poklepała go pocieszająco po płaskim łbie. — Nawet gdybyś miał ich tysiąc, nie byłaby kompletna bez zegara z pozytywką, który gra „Szła dzieweczka do laseczka". Ale cóż... Nie można w życiu mieć wszystkiego i musisz się z tym pogodzić. Chociaż szkoda, wielka szkoda... — westchnęła znowu i zaczęła zbierać się do wyjścia. — Poczekaj! — zawołał smok, zastępując jej drogę. — A czy nie wiesz czasem, gdzie mógłbym zdobyć taki zegar? — U nas w domu! — wykrzyknęła Ania. — My mamy właśnie taki. — I chcecie mi go podarować? — ucieszył się Lulek. — 45 To doprawdy przemiłe z waszej strony! Jestem taki wzruszony, że chyba sam już zaparzę dla was herbatę. W ten sposób nie będziemy musieli lecieć do Robiego i spędzimy sobie bardzo miły wieczór. — I rzucił się w kierunku sporego kaflowego pieca. — Zaraz, zaraz, nie tak szybko — zaprotestowała babcia. — Dostaniesz zegar, jeśli zaraz polecisz z nami do Roberta. — I oddasz nam pitkę! — dodała szybko Ania. — Piłkę?! Nigdy! — Lulek nie posiadał się z oburzenia. — W takim razie nie ma o czym mówić. — Babcia odwróciła się w stronę schodów. — Zegara nie dostaniesz. Tylko, że takich piłek jest bardzo dużo, a zegar jest jedyny, niepowtarzalny, rozumiesz? — rzuciła przez ramię. — Loniu! Poczekaj! No, gdzie się tak śpieszysz? — Smok przestępował niepewnie z łapy na łapę. — Myślisz, że taką piłkę... czerwoną w białe grochy... jeszcze mi się uda? Bo już sam nie wiem... Ania już dawno przestała się go bać i rozglądała się z ciekawością. Mieszkanie smoka: mroczne, tajemnicze, oświetlone palącymi się przy kamiennych ścianach pochodniami, przypominało jej obrazki z niektórych książek. Nieliczne meble były proste i niewyszukane. Tylko szafy i kufry wprowadzały tu miłe dla oka urozmaicenie: gładkie i rzeźbione, różnobarwne i w kolorze 46 drewna, wielgachne, że trudno było dojrzeć ich szczyt i malutkie jak pudełko zapałek. — Czy mógłbyś mi powiedzieć... co jest w twoim najmniejszym pudełeczku, a co w największej szafie? — odważyła się zapytać. — W pudełeczku... w szafie... — powtarzał smok z roztargnieniem. — Zastanawiam się nad tą piłką... No, nie wiem... Może rzeczywiście... Skoro mówicie, że jeszcze taką znajdę... No, dobrze! — zdecydował, westchnął ciężko i kopnął leżącą w kącie piłkę w stronę Ani. — A jeśli chodzi o moje kolekcje, mogę wam zaraz wszystkie pokazać. — I zdjął ze ściany ogromny pęk kluczy. — Zacznijmy od tego najmniejszego pudełka, o które pytałaś... — Odnalazł maleńki kluczyk i wziął ostrożnie do łapy różową skrzyneczkę. Babcia spojrzała na Anię z przyganą. — Pokażesz nam następnym razem — powstrzymała zapał Lulka. — Teraz ruszamy do Roberta. — Babciu... — zaczęła Ania — ja tylko chciałam, żeby on mi powiedział, nic więcej. Bo co może się mieścić w takim pudełeczku? — Ziarenka piasku! — wykrzyknął z triumfem Lulek. — A każde inne! Nie uwierzyłybyście, jak bardzo może się różnić jedno ziarenko od drugiego! 47 — Uwierzyłybyśmy — skwitowała stanowczo babcia, wzięła wnuczkę za rękę i pociągnęła za sobą. — No, dobrze już, dobrze — usłyszały człapanie smoka. — Ale nie jestem pewien, czy Robi się ucieszy. No i jak będzie z herbatą i podwieczorkiem... Bo, jak wam mówiłem, on o tej porze, tylko sok z marchwi... Robert, rozwalony wygodnie na kanapie, oglądał właśnie w telewizji serial kryminalny, gdy usłyszał jakiś hałas i podejrzane głosy na balkonie. Złodzieje, pomyślał w popłochu, łapiąc za wiszącą na ścianie szablę. Była to pamiątka rodzinna po pewnym śmiałku, walczącym niegdyś ze smokami. — Zostanie z was tylko szatkowana kapusta! — wrzasnął, zderzając się w balkonowych drzwiach z Lulkiem. — Oj, moja głowa... — Guz na łbie Lulka przypominał pokaźnego arbuza. Spojrzał ponuro na szablę w łapie kuzyna i spytał lodowato: — Odbiło ci, czy co? — Myślałem, że to złodzieje — wzruszył ramionami Robert. — Ale przecież dopiero co tu byłeś. Znów mi narobisz śladów na dywanie. Dopiero gosposia trochę posprzątała... I kogo mi tu przywlokłeś?! — wydarł się, wymachując groźnie szablą na widok babci i Ani. 48 Ania wydała okrzyk przerażenia, z kuchni wybiegła ze szczotką Ewa i widząc, co się dzieje, zdzieliła Robiego w głowę. Usiadł ciężko na dywanie, a guz na jego łbie był dokładnie taki sam, jak guz Lulka. — Jeden jeden! — ucieszył się Lulek. — Czy mogłabyś, moja droga — zwrócił się do Ewy — podać nam herbatę i coś słodkiego? Wpadliśmy na podwieczorek. — Ani się waż cokolwiek podawać! — warknął Robert. — Nie zapraszałem ich! Babcia pochyliła się nad nim i pokręciła głową z dezaprobatą. — Strasznie się zrobiłeś zrzędliwy, Robercie. Postarzałeś się, niestety... Gdyby nie te twoje piękne łuski... Nigdy nie mogłam się im napatrzeć! Ale też coś jakby... Może się mylę, ale wydawało mi się, że miałeś blisko ogona taką jedną, wyjątkowo ładną, dużą... Nie widzę jej... Nie wiedziałam, że smoki też łysieją na starość. — Nie łysieją! — wrzasnął Robert. — Już cię poznaję — dodał nieco spokojniej. — Ty jesteś Lonia. Pewnie przyjechałaś po swoją wnuczkę. Strasznie marna z niej gosposia, ale i tak jej nie oddam. Chyba że ta druga jest lepsza... — Wlepił w Anię świdrujące spojrzenie. — Zgadzam się. Mogę je wymienić, proszę bardzo. — Wiesz co, Robercie, wstyd mi za ciebie! — zdenerwowała się babcia. — Czy nie mógłbyś, zamiast porywać małe dziewczynki, dać ogłoszenie do gazety, takie w rodzaju: „Miły, schludny, od dawna 49 nie ziejący ogniem smok Robert poszukuje gosposi w wieku..." No, sama nie wiem — zawahała się. — To już jak uważasz. — W wieku... w wieku... — zastanawiał się Robert i nagle spojrzał na babcię z wyraźnym zadowoleniem. — Już wiem, w starszym wieku! Mam już dość tych wszystkich smarkul, które nic nie umieją. Ty u mnie zostaniesz, Loniu! Jesteśmy w końcu starymi przyjaciółmi, dogadamy się jakoś. Że ja wcześniej na to nie wpadłem! — Podniecony biegał po pokoju, zacierając łapy. Ania z Ewą, przerażone, obstąpiły babcię, chwytając ją mocno za ręce. — Babciu, nie!!! Co my bez ciebie zrobimy! — krzyknęła Ewa. — To znaczy, że ty tu zostaniesz? — Babcia przyjrzała się jej uważnie. — Nigdy w życiu! Ani chwili dłużej! — zaprotestowała Ewa. Babcia spojrzała pytająco na Anię, ale dziewczynka pokręciła tylko w odpowiedzi głową. — No, to chyba nie ma wyjścia — westchnęła babcia. — Pójdę teraz wycisnąć Robiemu sok z marchwi, a wy, dziewczynki, wracajcie z Lulkiem do domu. Wiecie, gdzie stoi ten zegar z pozytywką... Lulek poderwał się natychmiast, gotów już do drogi. — Tak, tak, chodźmy, chodźmy! — ponaglał. 50 — Babciu, przecież ty nie możesz! — chlipnęła Ania. — Dlaczego nie? Robi jest co prawda trochę nieznośny i nie wygląda najlepiej bez swojej ślicznej łuski, ale będę miała tu mniej roboty niż w domu. Robert wyciągnął szyję do tyłu, patrząc smętnie na swój ogon. — Zgubiłem ją chyba w waszym ogrodzie... Och, wszystko bym oddał za moją śliczną łuseczkę! Wszystko! — lamentował. — Jeżeli wszystko, to oddaj nam babcię! — Ania odważnie wystąpiła do przodu. — Babciu — szepnęła — masz ją w torebce, pamiętasz? Nie zostawaj tu, my ci w domu pomożemy — obiecywała. — Będziesz miała mniej roboty niż u Lulka, na pewno — włączyła się Ewa. — Co wy tam szepczecie po kątach? — zdenerwował się Robert. — Loniu, nie chciałbym być nieuprzejmy, ale miałaś mi zrobić sok z marchwi. — A ja chcę już zegar! — niecierpliwił się Lulek, tupiąc łapami. — Nie dam ci żadnego zegara! — ryknął Robert. — Zobaczcie moje mieszkanie! — Powiódł dokoła zrozpaczonym wzrokiem. — Gołe ściany! Puste szuflady! Już prawie w