10844

Szczegóły
Tytuł 10844
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10844 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10844 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10844 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Paweł Paliński Trwoga w Strachowicach Do Strachowic trudno znaleźć drogę, bo ich granice zmieniają się tak, jak zmienia się nasze pojęcie o tym, co straszne i niewytłumaczalne. W czarną, listopadową noc, gdy obawiamy się ciemności, rogatki miasta mogą zaczynać się tuż za naszymi drzwiami, a zza okna dochodzić może szum Kadawerki – strumyka omywającego miejski cmentarz. W letnie popołudnie Strachowice będą tak odległe, że nieprawdopodobne. Prawie nieprawdopodobne. Są bowiem ludzie, którzy znają do nich drogę i potrafią trafić tam w najgorszą niepogodę. Czy chcecie, abym został waszym Przewodnikiem? Czy macie dość odwagi, aby dać się poprowadzić ciemnymi zaułkami przed oblicze nieobliczalnego wójta Edmunda? Tak? A więc, ruszajmy... Nie jest prawdą, że łowczy Farraty pił zbyt dużo... Pił tyle, ile uważał w danej chwili za stosowne. Gdy ktoś mieszka w Czarciej Dąbrowie, musi pić. Diabeł nie jest wtedy taki straszny. I nic to, że jedynym czortem w obrębie Dąbrowy był Kusy, który jakowego czasu wszedł w szkodę, nażarł się pomidorów i dostał po dupie moczoną w święconej wodzie fasolą. I teraz, gdy tylko zauważył w lesie błysk dwururki łowczego, omijał go szerokim łukiem. Nic to. Diabeł to diabeł. Jedynie bimber rozcieńczał jego paskudną fizjonomię. Farraty siedział właśnie na przyzbie i zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą oddawał się duchowej profilaktyce, można powiedzieć, pełną gębą. Kiełbasą czosnkową regenerował siły i nasiąkał powoli jej zapachem, wiedząc o przebiegłości każdej mary, wampira w to wliczając, a samogonem gasił pragnienie, oddalając wizję ogni piekielnych. Bo jaki czort chciałby zabrać ze sobą kogoś tak łatwopalnego? Pił więc i zagryzał ochoczo, a dookoła szumiał las, potrząsając ze zrezygnowaniem swoją zieloną grzywą i zastanawiając się, ile drzew obszczy dziś Farraty podczas obchodu. Zza jednej z takich przytrutych uryną sosen wyłonił się wójt Edmund, zmierzając nieśpiesznym krokiem chaty łowczego na górce. Widać było, że coś go gnębi... – Witajcie, łowczy – powiedział wójt, wspinając się po schodkach. – Witajcie, wójcie – odpowiedział łowczy i przesunął się na przyzbie, robiąc miejsce wyjątkowo okazałemu siedzisku organu administracyjnego. – Leży wam coś na wątrobie? – zapytał i podsunął kubek z bimbrem. Wójt przepłukał usta. – Ano, leży – powiedział smutno. – Doktora z miasta przysłali, co by nas wszystkich zbadał i wyszło na to, że we wsi chłopy anymie mają. – Anemię – poprawił Farraty. – Przecie mówię. Anymie – stwierdził wójt i wychylił kolejną porcję samogonu. – I nikt nie wie, skąd się to cholerstwo przypałętało. A jak się nie dowiemy, to nas kwarentanną obłożą. A jak nas kwarentanną obłożą, to i aparaturę skonfiskują, i do Zagaci na baby pozwolić nie chodzą. Zemrzemy! – zawyrokował wójt. – Nie będzie chyba tak źle?... – powątpiewał Farraty. – Będzie. Abo i gorzej... – upierał Edmund i uronił łzę. Jak nic próbuje mnie stary łobuz urobić i o pomoc poprosić, pomyślał Farraty. Głośno zaś powiedział: – A co was do mnie sprowadza? Mieszkam przecież daleko od waszej zagrody? Na spacer poszliście? Wójt zmierzył go lodowatym spojrzeniem. – Ty mi tu, Farraty, nie mędrkuj. Dobrze wiesz, po com przyszedł. Pomóc nam musisz. – Nic nie muszę – odpowiedział łowczy i zatkał butelkę z samogonem. – Ostatnim razem, jak się wam kury nie nieśli, i powiedziałem, że wam Dziwożona je maca, to cała wieś mnie obśmiała. A i tak na moje wyszło. W dupie mam taką wdzięczność. – Oj, przesadzasz... – Przesadzam?! – krzyknął Farraty – A wójt sam za mną nie gdakał, jak mnie gdzie zobaczył? – No, gdakałem... – przyznał speszony Edmund. – Widzicie. Nie mam zamiaru robić z siebie pośmiewiska. – Kiedy sprawa jest naprawdę poważana – jęknął wójt. – Pomóż nam, Farraty. Pomóż, a nie pożałujesz. Przez głowę łowczego przemknęła nagle myśl. – A jak wam pomogę, to coś dla mnie zrobicie? – zagaił podstępnie. – Wszystko! Wszystko!! – To zdejmiecie mi z obowiązków patrolowanie Glinianki? – Glinianki? – ochłonął nagle wójt. – A co ci złego w Gliniance?! – A był tam, wójt na wiosnę? Jak się topielicom we łbach burzy? Cyckami świecą, jak się umyć do wody wejdzie, to gacie ściągają i bezeceństwa do ucha plotą. A ja samotny jestem. Wrażeń nadmiaru nie potrzebuję. – Ale za Gliniankę to ty Anymie znajdziesz? – Znajdę. Za Gliniankę znajdę wam Anymię – obiecał Farraty. *** Bracia Ochuccy, Zemścisław i Prawomysł, mieszkali na południowym brzegu Jeziora Czarnego, w miejscu, gdzie las odsuwał się od jego mętnej toni, zataczając szeroki łuk w kierunku Strachowic. Z zawodu byli drwalami. Z zamiłowania, degustatorami win wszelakich. Z powołania zaś – spirytualistami. Do nich to właśnie udał się Farraty, węsząc w zasłyszanych od wójta nowinach jakąś grubszą, nadprzyrodzoną rozróbę. Bracia powitali go serdecznie, odłożyli siekiery i, siedząc na dębowych pniakach, wysłuchali, co ma im do powiedzenia. Łowczy wyłożył im rzecz jak należy, odpowiadając na zadawane mu pytania, a potem usiadł, czekając, co na to wszystko powiedzą. Pierwszy odezwał się jak zwykle Prawomysł. Starszy z braci. – Jest w tym co mówisz, coś niepokojącego. Ale jak się je kiszoną kapustę i z butelki pociąga to nie dziw, że w końcu uorganizm we deficyt się wpędza. – Chłopy za mało ruchu mają – dodał Zemścisław. – Wydaje im się, że jak od czasu do czasu na babie poleżą, to im za trening starczy. – To co? – zapytał łowczy. – Znaczy, że nie mam na was co liczyć? – Zrozum nas – powiedział Prawomysł. – Wyrębek się zaczął. Pełne ręce roboty mamy. Nowe wina na rynek poszły. Niesklasyfikowane jeszcze... Farraty spojrzał na Zemścisława. – To może Kozodoja poślemy? – zapytał od niechcenia. – Lelka?! – ryknęli bracia Ochuccy wyjątkowo zgodnym chórem – Dewianta na patrol posyłać?! – Toż on podobno wieczorem po lasach gania, pohukując – powiedział dotknięty do żywego Zemścisław. – I do cudzej rogacizny się dobiera, bydlę! – dodał Prawomysł – Ale poza wami, chłopaki, tylko on się tego podejmie. – On nie jest profesjonalistą – zauważył starszy z braci. – Uchlewa się w trakcie, a nie po robocie. Nic nie znajdzie. – A jak znajdzie? – Farraty spróbował zasiać w nich ziarnko niepewności. – A potem ktoś się dowie, że ja najpierw do was z tym poszedłem, a wy przepuściliście taką okazję? Oblicza braci wyraźnie się zachmurzyły. – Nic nie znajdzie – stwierdzili stanowczo. – Jak tam sobie chcecie... – parsknął łowczy. – Nie miejcie tylko później do nikogo pretensji. Wstał, otrzepał drelichy i zaczął zbierać się do odejścia. – Czekaj! – powstrzymał go Prawomysł. – Spotkajmy się w klubokawiarni. Jutro o dziesiątej. Punkt. Farraty uśmiechnął się szeroko. – Do jutra. – krzyknął na odchodnym. Idąc w stronę domu, długo jeszcze słyszał za plecami równomierny stukot toporzysk. *** Klubokawiarnia mieściła się w centrum Strachowic, pomiędzy remizą a plebanią. Dwoma, strategicznie ważnymi, punktami miasteczka. O dziesiątej, gdy Ochuccy stawili się na miejscu, zebrał się już w niej niewielki, żądny plotek tłumek. Przyszedł nawet Kozodój, ale na widok braci uciekł, jakby go sam Lucyper gonił. Gdy wszyscy usiedli spokojnie i zamówili napoje, wójt rozpoczął obrady. Mówił głośno, wiedząc, że blade anemiczne chłopy gotowe są usnąć w każdej chwili. – Sprawa ma się następująco – rozpoczął, szarpiąc za wąs jak za sznur od kościelnego dzwonu. – Łowczy podejrzewa, że coś tu się nam złego pod nosem biesi i dlatego wszystkieśta takie wymiente, jak gacie po wiosennych przepierkach. Nie raz i nie drugi pomógł ci on nam i dlatego na kooperację pełną liczy. Każden ma mu wszystko jak na spowiedzi opowiedzieć. Jak już się nasłucha, to pomyśli i powie, co robić. A jak powie, co robić, to my to zrobimy. – A jak nie powie? – zapytał nagle Lelek, wsadzając głowę przez uchyloną okiennicę. Stał na dworzu, z dala od Prawomysła, i nabrał nagłej odwagi. – A w ryj chcesz? – upewnił się dyplomatycznie wójt. Lelek nie chciał. – Przed zeznaniem świadków – poinformował obecnych Zemścisław – oględzin dokonać musimy. Dlatego przejdziemy teraz do izby na piętrze, a wy po kolei tam przychodzić będzieta. – Po co? – zapytał ktoś w z zebranych. – Galoty zeblekać będziecie, żebyśmy jakich "znaków czorcich" nie przeoczyli – wyjaśnił Farraty. – Kto będzie zeblekoł, ten będzie zeblekoł. – powiedział groźnie kowal Józek. – Diabeł ma inszy niż ja ogon. To od razu widać. I na dupie go nosi, jakbyśta nie zauważyli. Wójcie! – Będziecie współpracować, Józek – skwitował protesty wójt. – Tu chodzi o wyższy cel – wyszeptał natchniony. Nikt już więcej nie próbował wdawać się w dyskusję, więc Farraty z Ochuckimi zrobili tak, jak uradzili. Każdy chłop po kolei wchodził do kantorku, rozbierał się i był lustrowany. Wkrótce w głowie łowczego zaczął rodzić się pewien plan. Kiedy przebadano już wszystkich i odesłano do domów z poleceniem pracy nad własną morfologia przy użyciu sałatki z czerwonych buraczków, wójt zaprosił trzech detektywów z Czarciej Dąbrowy do siebie i, nie żałując bimbru, zaczął wypytywać, o co w tym wszystkim chodzi. – Ano, wójcie – zaczął Farraty. – Wampir się nam gdzie na poddaszu zalęgł. – Wszelki Bóg! – krzyknął Edmund. – A skąd to cholerstwo do nas trafiło? – Coroczne wędrówki – rzekł Prawomysł. – Z północy na południe lecą kluczami. We Finlandii tera zima pełną gębą, chłopy samogon żłopią, krew rozcieńczają. A wampir owocowe wina jednak woli. Ten pewnie przed odlotem wypił na zapas i, raz-dwa, urżnął się. Drogę zmylił. – Jak nic, od stada odłączony – zawyrokował Zemścisław. – Pewnie do wiosny zechce poczekać zanim z powrotem ruszy... Wójt Edmund pobladł lekko. – Toż to bydle całe Strachowice skrwawi, jak dłużej u nas zostanie. Nie ma na niego jakiego sposobu? – Sposoby są i to kilka. Od nas zależy, który wybierzem – stwierdził Prawomysł. – Nie moż by go tak, cabas i w potylice, czym ciężkim? – zapytał z nadzieją wójt. – Kłopot w tym, że to gatunek wędrowny. Vampyr movens. Prawem chroniony. Za to pod sąd się idzie. Trzeba nam innego podstępu użyć. – Po pierwsze, złapać krwiopijce musimy. Jak już go gdzieś zamkniem, to naradzimy się, co dalej. – Ba! Ale gdzie go szukać? – zapytał znowu wójt. – Niedaleko. Nie zauważył wójt czegoś szczególnego w całej tej historii? – Nie – zdziwił się Edmund. – Wszystkie chłopy z anemią we gospodzie do późna siedzieli. – To, co to znaczy?. – dopytywał się Edmund. – Znaczy, że bydlę wyjątkowo leniwe i gniazdko zaraz obok stołówki se uwiło. Jak nic, tutaj we piwnicy siedzi i napucony juhą śpi. – Rozmyślna bestia – zauważył Zemścisław. – Wampir, a jaki cwany... *** Piwnica mieściła się na tyłach gospody. Mała i przewracająca się budowla z kamienia, przypominała z wyglądu porosłą mchem brodawkę. Jedynie wprawne oko jednakże, potrafiło ocenić jak ważny dla samogonu, a więc i pomyślunku we społeczeństwie, był jej gęsty cień i chłód, utrzymujący napitek we właściwej temperaturze, dzięki której hasło "gotowy do spożycia zaraz po otwarciu" nie miało cech czczej gadaniny. Tym razem jednak, gromada chłopów zapuszczająca się w jej wnętrze nie szukała ukrytych tam uciech o omszałych szyjkach. Na wszystkich, oświetlonych kagankami twarzach, malowało się niezwykłe napięcie, i nawet rozlazła fizjonomia wójta Edmunda zebrana była w sobie, podciągnąwszy liczne podbródki, jak stara baba poły kiecki. Jeden tylko Farraty szedł spokojny, czkając co chwila i rozsiewając zapach czosnkowej kiełbasy, od którego mdliło uczepione tu i ówdzie, zaspane nietoperze. – Przestańcie! – warknął w końcu Edmund. – Sawuarwiwra za grosz nie macie! – To i dobrze, że nie mam – odszczeknął się łowczy. – Na jesieni się szczepiłem na wszelką francuszczyznę! – Na łeb nam poczwarę ściągniecie! – pieklił się wójt. – Gdzieżby ona do tego zapachu przyszła. – Popukał się znacząco w czoło Farraty. – Nawet listka osinowego nie mamy, to przynajmniej pozwólcie mi o własne tętnice zadbać. Na was tyle sadła, że jakby was wampir dziobnął, to by się zapowietrzył najpewniej. A ja chudy jestem. Wszystko pode skórą. Nie będę gadzinie sprawy ułatwiał! – Przynajmniej na końcu się ustawcie. Bo niedługo nie zdzierżę i gębę wam zapcham! – Dajcie spokój łowczemu – stanął w obronie Farratego idący na początku Prawomysł. – Rację ma, że o bezpieczeństwie myśli. Ani wiórka z krucyfiksa nie wzielim. – To trzeba było o tym wcześniej pomyśleć – parsknął wójt gniewnie i odepchnął ręką łowczego, wciskając się pomiędzy Ochuckich. Farraty czknął głośniej, dając wyraz swojej dezaprobacie. – Cicho! – wyszeptał nagle Zemścisław. – Gasić kaganki! – Co? Co się dzieje? – zaczął pytać nie wiedzieć czemu, nagle rozgorączkowany Edmund. – Zdaje się, że coś ku nam człapie. Wszyscy zatrzymali się w ciemnościach, nasłuchując. – Pod ściany i mordy w kubeł – udzielił cichych instrukcji Prawomysł. – Jak nic, cholera z leża wyłazi. – Zaraz go w obroty weźmiemy – zaszemrał rozochocony Zemścisław. Z naprzeciwka rzeczywiście nadchodziło coś, szurając i postukując. Pierwszy nie wytrzymał młodszy z braci Ochuckich i, drąc się w niebogłosy, rzucił do przodu. – Tylko nie po ryju! – zdążył ostrzec Farraty. – Bo se kłykcie o zęby pokiereszujecie! Potem już nie ostrzegał, bo pochłonął go wir walki. Ramiona drwali pracowały wytrwale, tnąc powietrze w usilnych próbach trafienia przeciwnika, który w półmroku był wyjątkowo słabo widoczny. Niczym kastaniety dźwięczały zęby wójta, starającego dobrać się do wampirzych kostek. – Trzy! Mać! Go! – kłapał wójt. – Na ziemię gada! – ryczeli Ochuccy. – Won mi od arterii! – wtórował im Farraty. Jeden tylko wampir ani pisnął. Łowczy szybko zorientował się, że coś jest nie w porządku, i siarczyście beknął. Po chwili poczuł to, na co czekał i, ryzykując rozbicie głowy o wystające z sufitu belki, wykonał popisowy skok w stylu "panterka". Gruchnęły unisono dwa komplety żeber. Farraty zacisnął mocno ramiona i wbił głowę między barki. Tak na wszelki wypadek... – Światła – wrzasnął. – Więcej światła! Wszyscy trzej towarzysze pochylili się nad nim, przytykając kaganki niemal pod sam nos łowczego. Przygwożdżony do ziemi wampir leżał, zrezygnowany, tocząc dookoła lekko mętnym wzrokiem. Uśmiechał się do tego głupio pod przystrzyżonym, czarnym wąsem. W końcu zachichotał i ziewnął. Zapachniało samogonem. – Patrzcie go – wydusił z siebie Edmund. – Chude to i przylizane, jak nie przymierzając aptekarz, a zęby ma takie, jak ten małpiszon z purpurową dupą. – Pawian – pomógł mu Prawomysł. – A pewnie – przytaknął wójt. – Pewnie, że pawian. Farraty podniósł się z ziemi i potrząsnął swoją ofiarę, trzymając oburącz za pelerynę. – To teraz sobie pogadamy, gagatku – wycedził. Wampir ziewnął po raz drugi... *** – No. To sprawa wydaje się być załatwiona. – Odetchnął łowczy i wstał z ławy, ocierając usta wierzchem dłoni. – Co mogłem, to zrobiłem. Teraz we waszych rękach braki w hemoglobinie nadrabiać. – Na medal się spisałeś – zapiał wójt. – Naprawdę. I ten podstęp z czosnkową wędliną! Przepraszam, że w ciebie nie wierzyłem. – Nie ma o czym mówić – odburknął dobrotliwie Farraty. – Sztuczka stara jak świat. Wiedziałem, że pokraka nie wytrzyma i odświeżacza użyje. Jego pech, że sosnowego zadał. Od razu go poczułem. – A nie bałeś się, że cię kąśnie? – dopytywał się wójt. – Bać, to się bałem. Ale jak sobie topielice z Glinianek przypomniałem, to mi od razu animusz wrócił. Bracia Ochuccy oderwali kufle od ust i spojrzeli po sobie. – A co teraz z Gliniankami będzie? – zapytał Zemścisław. – Farratemu obiecałem, że go zdejmę ze służby, to i bezpańskie są teraz. Pilnować na razie nie ma komu... – My je weźmiemy pod siebie! – szybko rzucił Prawomysł. – Glinianki patrolować wam się zachciewa? – Zmrużył oko Edmund. – Czy wam aby nie w głowie... – Daj spokój chłopakom – powiedział Farraty. – Może się topielice uspokoją, jak ktoś im skórę porządnie przetrzepie. – Niech i tak będzie! – Rozpromienił się wójt i polał wszystkim po kolei. *** I w ten sposób kończy się nasza historia. Farraty wrócił do siebie. Ochuccy, śpiewając piosenkę "O Kurwie Jagience i Złotej Syrence", porzucili wyrębek i uzbrojeni w wina owocowe, ruszyli pilnować Glinianek. Efekt ich pracy był taki, że wszystkie topielice w najgłębsze głębie pouciekały, ciągłego napastowania znieść nie mogąc. A wampir? Przemieszkał trochę na poddaszu klubokawiarni, bo po pogawędce, jaką sobie z łowczym uciął, obiecał solennie nikogo nie wyssać a na wiosnę pofrunąć dalej. A potem z Lelkiem się zapoznał i bardzo sobie obaj przypadli do gustu. Ganiają teraz po lesie i raz jeden, raz drugi, którego w zad ugryzie. Setnie ich to bawi.