10815
Szczegóły |
Tytuł |
10815 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10815 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10815 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10815 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JOHN MADDOX ROBERTS
CONAN MISTRZ
PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE CHAMPION
1. BURZLIWE MORZE
Na dwa dni i trzy noce okrutny sztorm zamienił morze w ścierającą się armię ruchomych
gór, walczących ze sobą jak olbrzymy i bogowie w czasach, gdy świat był młody. Nie
nadaremnie Vilayet określano Morzem Sztormów, Matką Burz i innymi nazwami,
wyrażającymi ludzkie zdumienie faktem, iż to zazwyczaj spokojne, śródlądowe morze
potrafiło bez ostrzeżenia zamienić, się w pierwotny chaos, w Grób Marynarzy.
Fale rzucały przywiązanym do ułomka masztu bezradnym mężczyzną. Nie w głowie mu
było kontemplowanie natury wzburzonego morza. Dryfował od połowy drugiego dnia
sztormu, kiedy to jego statek rozpadł się wskutek nieustannego naporu skotłowanych fal. Do
tej pory miotany przez morskie bałwany rozbitek odrętwiał od zimnej wody. W jego głowie
kołatała się tylko jedna myśl: burza spychała go na północ, gdzie morze Vilayet było węższe.
Liczył, że wkrótce zostanie wyrzucony na brzeg. Była to jego jedyna szansa przeżycia. Gdy
zbliży się do lądu, będzie musiał odciąć się od masztu, inaczej masywna kłoda zgruchocze go
o brzeg lub wystającą z wody skałę. W pochwie ze skóry przy boku wciąż miał długi,
zakrzywiony kothyjski sztylet. Często poruszał palcami, by nie stracić w nich czucia, gdy
nadejdzie odpowiednia pora. Jedynie to zajmowało jego myśli. Wicher wył jak udręczone
demony, a morze nieustannie burzyło się pod naporem nawałnicy.
Wczesnym rankiem po ustaniu sztormu Dawaz wyszedł zobaczyć, co fale wyrzuciły na
brzeg. Przy takich okazjach morze ofiarowywało wiele ciekawych rzeczy. Czasami dawało
się na nich nieźle zarobić, a z zysku nigdy nie wolno rezygnować. Dlatego też otulił się
ciepłym wełnianym płaszczem i opuścił faktorię handlową — najbardziej na pomoc
wysuniętą placówkę braci Khyros z Aghrapur.
Faktoria znajdowała się nad niewielką zatoczką na zachodnim wybrzeżu morza Vilayet,
które w tym miejscu miało mniej więcej milę szerokości. Do rana wody zdążyły się uspokoić.
Morze Vilayet było płytkie, dlatego też wiatry, które na Zachodnim Oceanie wywoływały
niewielkie fale, tu stawały się sprawcami tytanicznych sztormów. Z tego samego powodu już
w kilka godzin po ustaniu wichury powierzchnia morza stawała się gładka jak stół.
Dawaz napotkał mnóstwo pozostałości sztormu pod postacią wyrzuconych przez fale pni
drzew i splątanych wodorostów. Większość z nich została zniesiona tutaj z południa. Wśród
ofiar żywiołu widać było martwe ryby i trochę morskich ssaków. Brakowało natomiast
jednego z najcenniejszych darów morza — bursztynu. Cenniejszym od niego znaleziskiem
byłby wrak statku z nadającym się do sprzedania ładunkiem. Dawaz postanowił wysłać
swoich służących na północ i południe, by rozejrzeli się za śladami przypuszczalnej morskiej
katastrofy. Oczywiście należało to zrobić ostrożnie, ponieważ okoliczni królowie twierdzili,
że ładunek z rozbitych statków jest ich osobistą własnością. Handlarz miał już wracać do
faktorii na śniadanie, gdy ujrzał trupa.
Zwłoki były najczęstszym i całkowicie bezwartościowym darem morza. Marynarze rzadko
mieli więcej biżuterii niż kolczyk w uchu. Z daleka widać było, że ciało, na które natrafił
Dawaz, nie należało do wielkiego pana. Leżący na piasku trup był tak duży, że Dawaz
potrzebował pomocy sług, by wepchnąć go z powrotem w morze. Kupiec nie życzył sobie, by
duch tego człowieka nawiedzał jego faktorię. Miejsce upiorów martwych żeglarzy było w
morskiej głębinie.
Nagle trup jęknął i poruszył się. Zafascynowany handlarz utkwił w nim wzrok. Zwalisty
rozbitek był srodze poturbowany przez żywioły i siny z zimna, jednak tliło się w nim życie.
Po chwili zwymiotował obficie morską wodą.
Dawaz ruszył po swoich służących.
Conan ocknął się w pogrążonym w półmroku wnętrzu niskiej budowli o ścianach
zbudowanych bez zaprawy, z płaskich, uszczelnionych mchem kamieni. Górna połowa jednej
ze ścian, osadzona na zawiasach, otwierała się na zewnątrz, co sprawiało, że budynek mógł
być wykorzystywany jako kantor. Teraz jednak klapa była zamknięta. Wewnątrz większość
miejsca zajmowały beczki i bele materiałów. Na niektórych z nich widniały turańskie napisy.
W płytkim palenisku płonęło wyrzucone na brzeg drewno. Zawarta w nim sól sprawiała, że
potrzaskujące płomienie miały jadowicie żółtą barwę.
Conan leżał na legowisku ze skór, przykryty szorstkimi wełnianymi kocami. Zdawało mu
się, że szopa kołysze się jak w czasie trzęsienia ziemi, wiedział jednak, że to skutek długiego
pobytu w niespokojnych morskich wodach. Nie zdumiał się tym, że żyje, jak stałoby się w
przypadku wielu innych ludzi. Miał za sobą więcej śmiertelnie niebezpiecznych przygód, niż
był w stanie sobie przypomnieć.
We wnętrzu faktorii znajdowało się jeszcze co najmniej dwóch mężczyzn. Nie mogli być
nieprzyjaciółmi, skoro jak dotąd nie poderżnęli mu gardła. Ponieważ zobaczył turańskie
pismo, zdecydował się odezwać właśnie w tym języku.
— Gdzie jestem?
Brzmiało to bardziej jak krakanie wrony niż głos człowieka, lecz wystarczyło, by podszedł
do niego grubo okutany mężczyzna o turańskich rysach, który odpowiedział w tym samym
języku:
— Witaj z powrotem w krainie żywych, przyjacielu. Miło mi oznajmić ci, że znajdujesz się
na suchym, choć zimnym lądzie.
— Każdy suchy ląd jest lepszy niż Vilayet w czasie sztormu,, — odparł Conan. — Jesteś
kupcem?
— Owszem, pracuję dla braci Khyros — handlarz wsparł palce dłoni na piersi i skłonił się
lekko. — Nazywam się Dawaz.
— Jestem Conan z… — już miał powiedzieć: „z Czerwonego Bractwa”, lecz rozmyślił się
— …z Cymmerii. Zaciągnąłem się jako marynarz. Kiedy dopadł nas sztorm, byliśmy daleko
na południe stąd.
Zaburczało mu głośno w brzuchu. Gospodarz skinieniem dłoni przywołał służącego,
Turańczyka niskiej kasty, który przyniósł drewniany kubek z grzanym winem z przyprawami.
— To powinno uspokoić twój żołądek — powiedział Dawaz. — Potem będziesz mógł
zjeść coś solidniejszego. Na pewno od kilku dni nie miałeś nic w ustach. Sam byłem
świadkiem, że w brzuchu miałeś tylko morską wodę.
— Jedyne, co może powstrzymać mnie przed jedzeniem, to pełen żołądek — odparł
Conan, ożywiwszy się nieco. Upił głęboki łyk wina i niemal od razu poczuł, jak wracają mu
siły. — Co to za strony? Ledwie odpłynęliśmy z osady na północnej granicy Turanu, kiedy
dopadła nas burza.
Wolał nie wspominać, iż przed odpłynięciem osada ta została doszczętnie złupiona.
— Zniosło cię daleko na północ — odparł Dawaz. — Jesteśmy pięćdziesiąt mil na
południe od krańca morza Vilayet, za którym znajduje się kraina smoków i śnieżnych
gigantów. W tych stronach nie ma żadnych większych państw, jedynie skromne księstewka
miejscowych królewiątek. Każdy z nich twierdzi, że włada wielkimi ziemiami, lecz naprawdę
ich panowanie sięga niewiele dalej niż koniec miecza każdego z nich.
Conan pokiwał głową. W istocie taka była cała Północ; prymitywna i podzielona na
mnóstwo plemion.
Służący przyniósł misę pełną gęstego, wonnego bulionu i stertę twardych, smakujących jak
skóra placuszków.
— Rok zbliża się już ku końcowi — zauważył Conan. — Zamierzacie tutaj zimować?
— Być może będziemy musieli — stwierdził Dawaz. Nalał sobie wina i uzupełnił kubek
Cońana. — Ostatni statek w tym roku powinien był przypłynąć już kilka tygodni temu, by
zabrać nas i towary do Aghrapur. Musiało się mu przydarzyć jakieś nieszczęście.
Niewykluczone, że zatonął w czasie sztormu.
Conan pomyślał, że zapewne był to ten statek, który dwa tygodnie temu osobiście kazał
zatopić.
— Na morzu Vilayet ze statkiem może się stać mnóstwo rzeczy. Czy w czasie zimy
będziecie pod opieką jakiegoś miejscowego króla?
— Być może — powiedział po namyśle Dawaz. — Ostatecznie tubylcy dzięki handlowi z
Południem otrzymują wiele towarów, których sami nie potrafią wytworzyć. Są jednak
piekielnie chciwi. Na domiar złego grasuje tu mnóstwo band. Czeka nas ciężka zima.
Będziemy mieli szczęście, jeśli przetrwamy ją żywi i nie stracimy towarów.
— Kto tu rządzi? — zapytał Conan.
— Król, który mieni się panem tego skrawka wybrzeża, nazywa się Odoak. Jego naród, a
właściwie plemię, to Thungiańczycy — dziki lud, łasy na złoto, jedwabie i inne południowe
luksusy. Dostają je w zamian za skóry upolowanych przez siebie zwierząt i za niewolników,
których zdobywają na innych plemionach.
— Handlujecie niewolnikami? — spytał podejrzliwie Conan. Nie wykluczał, że ratując go,
kupiec nie kierował się miłością bliźniego.
— Nie. Zawarliśmy porozumienie z rodem Yafdal, że będziemy handlować wyłącznie
zwykłymi towarami, a niewolników zostawimy im. Do transportu ludzi potrzeba specjalnych
statków. Nie opłaca się handlować i tym, i tym naraz. Zagroda dla niewolników jest teraz
pusta, ponieważ faktor Yafdalów wyjechał miesiąc temu.
Conan poczuł ulgę. Miał ochotę zadać jeszcze wiele pytań, jednak sen zmorzył go, nim
zdążył to zrobić.
Przez następne dwa dni Conan dochodził do siebie po ciężkich przejściach. Trzeciego dnia
wróciła mu pełnia sił i miał już ochotę ruszać w drogę. Dawaz był zdumiony tempem, w
jakim Cymmerianin odzyskiwał siły. Myślał, że Conan będzie się kurować co najmniej przez
miesiąc. Kupiec ukradkiem obserwował Cymmerianina, który jak kot krążył po terenie
faktorii, wodząc wzrokiem po okolicznych lesistych wzgórzach. Gdyby Dawaz był
handlarzem niewolników, wpisałby pewnie Conana do księgi handlowej jako: „mężczyznę
około trzydziestoletniego, potężnej budowy ciała, o czarnych włosach, niebieskich oczach,
białego, lecz o skórze ogorzałej od słońca i pogody, wysokiego i krzepkiego, o kompletnym,
zdrowym uzębieniu, pochodzącego z Północy”. Jednym słowem, towar pierwszej kategorii.
Dzień później okutany w wełniane koce Dawaz siedział w nie dających ciepła promieniach
wczesnozimowego słońca i pisał coś pędzelkiem na zwoju, rozłożonym na stoliku. Tę pracę
przerwał mu Conan, odziany w podarowaną mu przez Dawaza kurtę i obcisłe spodnie z
wilczej skóry oraz ciężkie sandały. Barbarzyńca z Północy miał nagie ramiona, jednak to mu
nie przeszkadzało.
— Co piszesz? — zapytał.
— Pochlebiam sobie, że jestem uczonym. Ponieważ wydaje się, że utknąłem tu na dłużej,
spisuję historię swoich wędrówek. Mitrze jednemu wiadomo, jak niewiele napisano dotąd o
północnych krainach.
— Toczą się tu teraz jakieś wojny? — zapytał Conan.
— Dlaczego pytasz?
— Bo nie mam nic do roboty. Do wiosny nie przypłynie tu żaden statek, a kiedy nie służę
na morzu, zaciągam się do wojska. Gdziekolwiek toczy się wojna, zarobię na swój chleb.
— Zostań ze mną — odparł Dawaz. — Lubię twoje towarzystwo. Dużo podróżowałeś. Z
chęcią usłyszałbym więcej o twoich wędrówkach. Mamy dość zapasów na zimę, a miejscowi
myśliwi i rybacy często przybywają tutaj, by sprzedać swoją zdobycz. Nie grozi nam głód.
— Miło mi, że o to prosisz, ale dziękuję. Nie przywykłem tracić bezczynnie kilku
miesięcy. Sprzedaj mi broń. Pieniądze zwrócę ci z pierwszego żołdu.
— Zgoda — westchnął Dawaz i zaczął rysować na ziemi mapę. — Znajdujemy się na
północ od stepów. Pełno tu wzgórz i gęstych lasów, przeważnie sosnowych. Nie płyną tędy
większe rzeki, ale jest tu mnóstwo strumieni. Większość z nich wkrótce zamarznie. Na pomoc
od ziem króla Odoaka znajduje się królestwo Tormana. Panuje tam niejaki Totila. Na wschód
od włości tych dwóch położone są ziemie królowej Alcuiny. Podobno jest bardzo piękna,
jednak nigdy jej nie spotkałem. Obydwaj królowie uderzają do niej w konkury, ale ona nie
chce żadnego z nich. Obaj bez przerwy walczą ze sobą. Są tu jeszcze inne plemiona i
państewka, jednak te trzy są najważniejsze.
— Nie mam wielkiego wyboru — powiedział z namysłem Conan. — Myślę, że
zaproponuję jednemu z królów swoje usługi i zobaczę, czy drugi nie przebije jego ceny.
— Nie rozumiem, dlaczego wojownicy jeden w drugiego pogardzają handlarzami, skoro
nie gorzej od nas kupczą swoim rzemiosłem — stwierdził Dawaz.
— Bo przykładamy większą wagę do jakości tego, co oferujemy — uśmiechnął się Conan.
— Przecież jeżeli ramię, w którym trzymam miecz, zawiedzie… — naprężył masywne
mięśnie — …nie będę mógł go wymienić na nowe. — Odrzucił w tył głowę i zaśmiał się
gromko, jak gdyby rozbawił go własny dowcip. — Powiedz, jaką masz broń? Jeszcze nie
spotkałem kupca, który nie posiadałby paru mieczy na sprzedaż.
Dawaz kazał służącym przynieść cały arsenał. Conan uważnie przejrzał wszystkie sztuki
broni i zbroi.
— To wszystko, co mam — powiedział Dawaz. — Na Południu nie ma na nie zbytu, lecz
tutaj jakoś sobie radzę, ponieważ często szukają ich miejscowi wojownicy. Z Południa
sprowadzam wyłącznie ostrza mieczy, a tutejsi ludzie dorabiają do nich rękojeści według
własnego uznania.
Conan wziął w dłoń jeden z mieczy; ciężki i staromodny, o brzeszczocie z przyzwoitej
stali. Jego ostrze w kształcie liścia rozszerzało się nad spiżową, obciągniętą skórą rękojeścią i
zwężało ponownie w cienki szpic.
Napierśniki i pancerze, wykonane z nabijanych żelaznymi ćwiekami arkuszy spiżu, w
większości były na Conana za małe. Cymmerianin przymierzał je po kolei, aż znalazł taki,
który pasował na jego szeroką pierś. Hełmy również wykonano z brązu. Te, podobnie jak
napierśniki, ozdobione były ćwiekami oraz grzebieniami w kształcie zwierząt. Conan wybrał
hełm z osłonami na policzki i grzebieniem w kształcie dzika z inkrustowanego srebrem spiżu.
Na prawe ramię dobrał sobie skórzaną opaskę, nabijaną spiżowymi ćwiekami. Nie szukał
osłony na lewą rękę, ponieważ zamierzał nosić w niej tarczę. Wybrał jedną; okrągłą, z
podwójnej warstwy zbitych pod kątem dębowych desek, z oprawą i okuciami z żelaza..
Wyszukawszy wreszcie jesionową włócznię ze stalowym grotem, był gotów na wszystko, co
mógł mu przynieść los.
— Wojownicy lubią tutaj brąz — zauważył na koniec.
— Bo potrafią go obrabiać — rzekł Dawaz. — Nie umieją kuć żelaza tak dobrze, jak by
chcieli, więc wykorzystują je głównie do wzmacniania zbroi. Wybrałeś sobie strój wolnego
wojownika z tych stron, chociaż wielu z nich nie stać na napierśnik. Zamiast niego noszą
kubrak z wielu warstw skór łosia. Chociaż nie chroni to tak dobrze jak metal, jest
przynajmniej ciepły. Wodzowie plemion i królowie posiadają bardziej wyszukaną broń,
zdobioną złotem, srebrem i bursztynem.
— Jaki jest ich styl walki? — spytał Conan z fachowym zainteresowaniem.
— Nie znam się dobrze na rzemiośle wojennym — odparł Dawaz. — Wydaje mi się, że
jeden w drugiego to uzbrojony motłoch. Widziałem kiedyś musztrę armii turańskiej pod
murami Aghrapur. Wszyscy piesi utrzymywali szyk, a jeźdźcy wyglądali, jakby dosiadali
jednego konia. Tutaj ludzie wylęgają na pole i machają mieczami, dopóki przy życiu nie
pozostaną wojownicy tylko jednej strony. Słyszałem, że często z takiej jatki nie wychodzi nikt
żywy.
— Czyli walczą tak, jak wszystkie znane mi północne ludy — stwierdził Conan z
zadowoleniem. — To dobrze, bo sam pochodzę z Pomocy i lubię taką walkę.
— Panie, jadą tu jacyś ludzie! — zawołał jeden ze sług Dawaza.
Dawaz popatrzył w głąb lądu, ku skrajowi lasu. W oddali majaczyła grupka jeźdźców,
ledwie widoczna na tle ciemnych drzew.
— Jest ich czterech — stwierdził Conan z błyskiem w oku. — Wszyscy uzbrojeni. Jak
myślisz, chcą nas napaść?
— Dowiemy się, kiedy tu dotrą — odrzekł zaniepokojony Dawaz. — Jeśli to ludzie
Odoaka, prawdopodobnie mnie nie obrabują, ale równie dobrze mogą to być bandyci.
— Bandyci czy ludzie króla, nie masz się czego obawiać — powiedział Conan. — Jest ich
tylko czterech.
Dawaz popatrzył uważnie na Cymmerianina.
— Nie brak ci pewności siebie.
Conan uśmiechnął się tylko.
Jeźdźcy w spiżowych zbrojach dosiadali krzepkich kucy o nie przystrzyżonych grzywach i
ogonach. Ludzie również byli zarośnięci. Ich żółtawe lub brązowe czupryny i brody opadały
spod hełmów na barki i piersi. Wszyscy mieli zbroje podobne do stroju Conana. Wkrótce
wszyscy czterej wjechali na podwórze faktorii. Do przodu wysunął się jeden z nich, z
krukiem na zwieńczeniu hełmu. Ten wojownik przemówił do Dawaza, nie spuszczając jednak
wzroku z Conana:
— Witaj, kupcze. Jesteśmy ludźmi Odoaka. Król pragnie się dowiedzieć, czy po sztormie
sprzed kilku dni morze nie wyrzuciło na brzeg czegoś wartościowego.
— Nic, prócz drewna i morskiego śmiecia — odpowiedział gładko Dawaz. — A jak było
gdzie indziej? Trafiło się wam coś ciekawego?
Mężczyzna wskazał na juki, przerzucone przez siodło jednego z kucy.
— Trochę bursztynu i korali — zwrócił się w stronę Conana, który śmiało patrzył mu w
oczy. — A to kto? Sądząc po wyglądzie, nie jest naszym rodakiem.
Nim Conan zdążył odpowiedzieć, Dawaz rzekł:
— To tylko nieszczęsny żeglarz, którego sztorm wyrzucił na brzeg. Z jego statku ostał się
jedynie kawałek masztu.
— Pytałem chyba wyraźnie, czy burza wyrzuciła na brzeg coś wartościowego? Skoro
rozbił się w tych stronach, stanowi morską zdobycz i jest własnością króla. Za tak krzepkiego
chwata handlarze niewolników powinni zapłacić dobrą cenę.
W przeszłości za takie słowa Conan natychmiast rozwaliłby czaszkę zuchwalca, jednak
wiek i doświadczenie nauczyły go ostrożności. Odpowiedział po prostu:
— Nie mam ochoty rozprawiać na ten temat w domu mojego przyjaciela. Jeśli jednak
rzeczywiście chcesz sprzedać mnie handlarzom niewolników, to chodźmy na pole. Wyrżnę ci
flaki z wańtucha i uduszę nimi twoich kompanów.
Dawaz pobladł, jednak wojownik uśmiechnął się tylko.
— Zadziorny jesteś, chociaż nas jest czterech, a ty jeden.
— Kiedy cię zabiję, będzie już tylko trzech na jednego — odrzekł Conan. — Często
walczyłem z trzema przeciwnikami naraz i rzadko do pokonania ich trzeba mi było więcej niż
trzy ciosy — uśmiechnął się ż niezmąconym spokojem.
— Bezczelny głupiec! — wybuchnął jeździec. — Masz szczęście, że ten kupiec cieszy się
królewską opieką. Strzeż się, byśmy nie spotkali się gdzie indziej.
Nie dając Conanowi szansy na odpowiedź, zawrócił konia i wyjechał z dziedzińca.
Pozostali podążyli za nim.
— Niewiele brakowało — powiedział Dawaz, kiedy tylko złapał dech. — Za twoje słowa
mogli cię zabić od ręki.
— A co miałem zrobić? Oddać się w ich ręce, by mnie sprzedali handlarzom
niewolników? Zresztą nie miałem się czego bać. Ten z gapą na łbie to nadęty pyszałek,
chociaż zakuł się w brąz. Nie zaszkodziło mu przytarcie nosa. — Conan klepnął Dawaza w
plecy, przez co niski kupiec omal nie padł na twarz. — Chodź, przyjacielu, czas na obiad.
Rano ruszam na spotkanie przeznaczenia.
2. KRÓLOWA ŚNIEGÓW
Conan zdążał na północ. Po tym, co zaszło, udanie się na dwór króla Odoaka nie było
najlepszym pomysłem. Zamierzał spróbować szczęścia u króla Totili. Zresztą wszyscy
pracodawcy byli siebie warci. Conan znajdował się teraz o trzy dni drogi od faktorii Dawaza.
Wędrował milczącym lasem, używając włóczni jako kostura. Ubiegłej nocy spadł gęsty śnieg
i Cymmerianin był zadowolony, że zgodził się przyjąć od przyjaciela ciepły płaszcz i bluzę z
długimi rękawami. Niedawny pobyt w upalnych południowych krainach nieco osłabił jego
wrodzoną odporność na chłody. Cymmeriańscy ziomkowie kiwaliby z ubolewaniem
głowami, widząc go tak przesadnie odzianego przy względnie łaskawej pogodzie.
Wzgórza, które przemierzał, gęsto porastały sosny. Leśną ciszę jedynie z rzadka
przerywało posępne wycie wilków. Conan jednak się ich nie obawiał. Zima trwała zbyt
krótko, by bestie te stały się wystarczająco głodne, aby zaatakować człowieka. Poza tym
uzbrojony wojownik w pełni sił i tak nie miał powodu schodzić im z drogi.
Conan szedł zadowolony z siebie, ba, a nawet szczęśliwy. Pomocne krainy stanowiły jego
rodzinne strony, i chociaż zwodnicze Południe wabiło wieloma uciechami, o wiele bardziej
odpowiadały mu zasypane śniegami srogie puszcze. Wiedział, że do wiosny na poły oszaleje
z nudy i tęsknoty za fascynującymi krainami Południa. Póki co jednak cieszył się myślą, iż
spędzi zimę, uczestnicząc w potyczkach pomocnych królewiątek.
Minęła chwila, zanim dotarło do niego, że odgłosy walki nie rozlegają się jedynie w jego
głowie, ale słyszy je naprawdę.
Barbarzyńca uśmiechnął się i ruszył biegiem w stronę pola bitwy. Pieśń szczękającej stali
stanowiła najulubieńszą muzykę jego życia. Nawet z oddali rozróżniał odgłos stalowego
miecza, gruchoczącego spiżową zbroję, śpiewny dźwięk odbijającego się od hełmu grotu
włóczni i nie dający pomylić się z niczym innym łoskot stalowych ostrzy o drewniane tarcze.
Walczyła niewielka grupka ludzi. Mogła to być tylko część większych sił, jednak Conan był
pewny, że skoro walczą mieszkańcy Północy, trudno spodziewać się, by wielu wojowników
przyglądało się temu bezczynnie.
Dotarł na szczyt niewielkiego pagórka. Stąd roztoczył się przed nim widok na wijącą się w
dole drogę, na której środku zakuci w spiż wojownicy toczyli srogą walkę. Conan przyglądał
się uważnie, rozmyślając, do której strony warto się przyłączyć.
Jedna z grup wojowników skupiła się wokół dwóch postaci: siwobrodego starca i kobiety.
Okrążający ich przeciwnicy byli liczniejsi, choć wyglądali tak samo jak obrońcy. Przydałby
się tu cywilizowany zwyczaj noszenia chorągwi i tunik pozwalających odróżniać wroga od
przyjaciela, myślał Conan schodząc z pagórka.
Wojownik w hełmie z krukiem podniósł głowę znad pokonanego przeciwnika.
— Cudzoziemiec! — krzyknął. — Ostrzegałem cię, żebyś trzymał się domostwa kupca,
głupcze! Chodź, teraz zginiesz z mojej ręki!
— Zobaczymy, czy ci się uda, krzykaczu! — barbarzyńca wybuchnął śmiechem. — Jestem
Conan z Cymmerii! Pokonam was pojedynczo albo wszystkich naraz!
Mężczyzna z figurą kruka na hełmie musiał podjąć to wyzwanie albo ponieść uszczerbek
na honorze. Potrząsając mieczem, ruszył w stronę Conana. — Jestem Agilulf z Thungii! Nie
boję się nikogo! Atakujący i obrońcy wykorzystali okazję na chwilowy odpoczynek. Opuścili
broń, by obserwować ciekawie zapowiadające się widowisko.
Conan złowił skierowane na siebie spojrzenie chłodnych, szarych oczu kobiety i niedbale
zasalutował jej mieczem. W chwilę później walczył już z nacierającym na niego mężczyzną.
Agilulf zaatakował tak, jak czynią to doświadczeni szermierze: na ugiętych nogach, z
wyprostowanym tułowiem. Trzymał tarczę jak najdalej od siebie, aby w razie potrzeby unieść
ją, zasłaniając głowę, lub opuścić, ochraniając nogi. Miecz uniósł wysoko nad głowę.
Nieznacznie skręcając nadgarstek, mógł z tej pozycji wyprowadzić silny cios w nie osłonięte
tarczą nogi, bok lub głowę przeciwnika. Conan wolał swój własny styl walki. Skulony, rzucił
się biegiem na przeciwnika, wyciągając przed siebie tarczę trzymaną prawie poziomo. Agilulf
widział tylko oczy Conana nad skrajem tarczy. Uderzył pierwszy, mierząc w hełm
Cymmerianina. Ten wzniósł nieznacznie puklerz, jednocześnie tnąc mieczem w wysuniętą
nogę przeciwnika. Wojownik z krukiem na hełmie spuścił tarczę, by przyjąć na nią uderzenie.
Obydwa miecze z łomotem wcięły się w drewno. Za moment Agilulf wychylił się znacznie w
przód, starając się sforsować obronę Cymmerianina i ciąć go w odsłonięty bark. Conan jednak
odskoczył i zadał potężny płaski cios w bok Agilulfa. Ten zdążył zastawić się na czas i żaden
z ciosów nie osiągnął celu. Obydwaj mężczyźni odskoczyli od siebie równocześnie.
Przyglądający się pojedynkowi wojownicy głośnymi okrzykami nagrodzili ich szermierczy
kunszt. Conan i Agilulf zaczęli okrążać się czujnie, wiedząc już mniej więcej, na co stać
przeciwnika. Spod brzegu hełmu Agilulfa spływały strużki potu, jednak nie spuścił z tonu:
— Nie tak łatwo pokonać pierwszego szermierza Thungii, co, Cymmerianinie?
Na okrytej hełmem twarzy Conana pojawił się zacięty uśmiech. I w tym momencie
zaatakował. Przyglądający się pojedynkowi ujrzeli zamiast miecza Cymmerianina tylko
rozmazaną plamę, która najpierw rozłupała krzepką tarczę, jakby ta była z gliny, a potem z
głośnym trzaskiem odrąbała trzymające ją ramię. Kolejny cios rozciął kruka między
skrzydłami, rozbił hełm rozszczepiając czaszkę i żuchwę Agilulfa, aż ostatecznie zatrzymał
się na jego napierśniku. Conan musiał szarpnąć miecz ze wszystkich sił, by wyrwać go ze
zmasakrowanych zwłok mistrza szermierczego Thungii.
Cymmerianin otrząsnął z ostrza krew i mózg, po czym powiódł srogim spojrzeniem po
pozostałych Thungiańczykach.
— Który jeszcze ma ochotę pomachać mieczem? Widzicie, psy, stoję tutaj! Chodźcie do
mnie!
Thungiańczycy, aczkolwiek wstrząśnięci nagłą śmiercią dowódcy, nie byli tchórzami. Poza
tym mieli przewagę liczebną. Wyjąc rzucili się na Conana. Cymmerianin przewidział ten atak
oraz to, co stało się chwilę później. Skupiwszy uwagę na Conanie, Thungiańczycy odwrócili
się plecami do swych niedoszłych ofiar, które natychmiast zaatakowały ich od tyłu. Nim
napastnicy zdążyli się przegrupować, układ sił uległ zmianie i przewagę zdobyli okrążeni.
Odwrócenie sytuacji nie oznaczało jednak łatwej walki, zwłaszcza dla Conana. Wrogowie
otoczyli go błyskawicznie i jedynie zbroja oraz niezwykła szybkość Cymmerianina ratowały
mu życie. Barbarzyńca uchylał się przed atakującymi Thungiańczykami, odbijał ich ciosy,
nurkował pod nimi i w miarę możliwości sam rąbał na odlew. Na jego korzyść działała
bezmyślność atakujących, którzy przeszkadzali sobie nawzajem. Każdy z nich chciał być tym,
który pokona groźnego cudzoziemca.
Niewiele czasu minęło, nim ataki na Conana osłabły. Jego przeciwnicy zostali kolejno
związani walką lub zabici przez broniącą się poprzednio grupę. W końcu stawiał mu czoło
tylko jeden człowiek. Był to płowobrody wojownik w kaftanie ze skóry łosia. Conanowi
wystarczyło parę ciosów, by zdruzgotać jego tarczę, po czym zakończył walkę szybkim
pchnięciem w gardło.
Klangor mieczy wokół Conan ustał. Dookoła leżało mnóstwo trupów rozciągniętych w
groteskowych pozach. Śnieg pokrywały jaskrawoczerwone plamy. Ci, którzy przeżyli, krążyli
między leżącymi, opatrując swoich i dobijając sztyletami wrogów.
Conan wbił miecz w śnieg, upuścił tarczę i rozwiązał rzemienie hełmu. Gdy go ściągnął,
gęste czarne włosy rozsypały się na ramiona. Z odwróconego grzebieniem w dół hełmu uniósł
się obłoczek pary. Trudno było się nie spocić, walcząc w zbroi.
Chwilę później podeszli do niego kobieta i starzec. Kobieta zatrzymała się przed Conanem
i przez chwilę mierzyła go badawczym spojrzeniem.
— Jestem Alcuina, królowa Cambres — spojrzenie jej szarych oczu było wręcz lodowate.
— Skąd się tu wziąłeś?
Conan nie przypominał sobie, by kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać równie wyniosłą
kobietę. Na razie postanowił nie przybierać równie aroganckiej pozy.
— Pragnę znaleźć gdzieś zajęcie dla siebie i mego miecza, pani — powiedział, skłaniając
się lekko. — Usłyszałem odgłosy walki i zbliżyłem się, by zobaczyć, co się dzieje. Kilka dni
temu spotkałem Agilulfa. Mieliśmy drobną sprzeczkę. Miałem ochotę nauczyć go dobrych
obyczajów.
— Udało się ci. Nie będzie teraz takim gadułą.
— Dlaczego ci obwiesie napadli na ciebie, pani? — Conan wyciągnął miecz i zaczął go
czyścić.
— Czy jesteś równy mi urodzeniem, że muszę zaspokoić twoją ciekawość? Dam
zatrudnienie twojemu mieczowi, cudzoziemcze, ale nie potrzebuję twoich rad. Znajdź sobie
wierzchowca i jedź z moją drużyną.
Po tych słowach odwróciła się i odeszła. Starzec najwidoczniej chciał coś powiedzieć, lecz
rozmyślił się i podążył za swoją królową.
Wytrącony z równowagi Conan dokończył czyścić swoją broń i rozejrzał się za nową
włócznią. Wojownicy zniknęli w lesie, starając się zebrać rozproszone wierzchowce.
Najwidoczniej lud ten nie znał sztuki walki na koniach i zsiadał z nich przed rozpoczęciem
boju. Śmierć wielu wojowników sprawiła, że wolnych koni było pod dostatkiem. Conan
wsiadł na jednego z nich i przyłączył się do drużyny. Pomyślał, że może jednak złoży wizytę
królowi Totili.
Jadąc w wydłużających się cieniach, rzucanych przez zachodzące słońce, Conan
zaznajomił się z członkami królewskiej świty. Starał się zapamiętać ich imiona. Jak wszyscy
spotykani przez niego mieszkańcy tych stron, Cambrejczycy mówili odmianą języka
wspólnego dla większości krain Północy. Ich mowa nie różniła się zbytnio od tej, którą
posługiwali się mieszkańcy Asgardu, Vanaheimu i aquilońscy Gunderlandczycy.
Cambrejczycy mieli jasną skórę. Niebieskie oczy były wśród nich częstsze niż brązowe, a
odcień włosów wahał się od płowego do ciemnego brązu. Nikt nie miał tak czarnej czupryny
jak Conan. Wszyscy mężczyźni nosili bujne brody, chociaż niektórzy golili się częściowo, by
uwidocznić co zaszczytniejsze blizny. Wydawało się, że nie malują się w barwy wojenne ani
nie tatuują. Z siodeł kilku wierzchowców zwisały skalpy.
Do Conana podjechał płowowłosy wojownik. Jego hełm był również ozdobiony dzikiem.
— Stoczyłeś wspaniałą walkę, Cymmerianinie. Nie wiem jak inni, lecz ja cieszę się, że do
nas przystałeś. Jestem Siggeir — wyciągnął ku Conanowi bukłak z bulgoczącą zawartością.
— Masz, napij się piwa. Stęchło, ale musi wystarczyć, dopóki nie wrócimy do dworu.
Conan pociągnął głęboki łyk jęczmiennego piwa. Było nieświeże, jednak czuć było, że
dobrze je uwarzono. Oddał bukłak Siggeirowi.
— Dzięki, przyjacielu. Powiedz mi, czy wasza królowa zawsze traktuje tak tych, którzy
chcą jej służyć?
— Już taka jest. — Siggeir uśmiechnął się smętnie. — Była jedynaczką starego króla.
Zawsze zachowywała się wyniośle. Jest jednak dobrą królową. Nie pozwoli, by jej lud znalazł
się w ucisku byle jakiego konkurenta. — Conan domyślił się, że określenie „byle jaki”
dotyczy wodzów innych plemion. Wojownik mówił dalej: — Nie przejmuj się. Służ jej
dobrze, walcz jak dzisiaj, a będzie cię godnie traktować i szczodrze wynagrodzi. Jest hojna i
wie, za co należy się wdzięczność.
— Cóż, dobre i to — mruknął Conan. — Dlaczego ludzie Odoaka was zaatakowali? Skoro
mam z nimi walczyć, niech dowiem się dlaczego.
— Chcieli porwać Alcuinę — odparł Siggeir. Jak większość mieszkańców Północy, nie
fatygował się używaniem tytułów. — Odoak chce, żeby go poślubiła. Powiadają, że
zamordował swoją małżonkę, by zrobić miejsce dla Alcuiny. Wielu sądzi, że wykazał przez
to godną pochwały wiarę w swoje szczęście, jednak ja uważam, że to bezczelność.
— Król może mieć tutaj tylko jedną żonę? — zapytał Conan.
— Takie jest prawo. Może mieć tyle nałożnic, ile uważa, że zdoła zaspokoić, ale tylko
jedną żonę. Już niejeden król srodze pożałował tego prawa.
— A co z królem Totilą, o którym zdążyłem już usłyszeć? On też zaleca się do Alcuiny?
— wypytywał nieustępliwie Conan.
— Tak. Totila i wysługujący się mu czarnoksiężnik starają się ją zdobyć, ale Alcuina
słusznie brzydzi się tym tormańskim wieprzem.
Conanowi nie spodobała się wzmianka o czarnoksiężniku. Szczerze nie cierpiał
przedstawicieli tego fachu, a z biegiem czasu jego niechęć stale rosła. Siggeir mówił jednak o
czarnoksiężniku takim tonem, jakby nie obawiał się jego machinacji.
— Kim jest ten starzec? — zapytał Conan, uniesieniem podbródka wskazując siwobrodego
mężczyznę, który jechał u boku Alcuiny.
— To nasz czarownik, Rerin. Jest stary i mądry. Potrafi nas ochronić przed zaklęciami
Iilmy, który pichci rozmaite wywary dla Totili.
— Odoak nie ma czarnoksiężnika? — spytał Conan, obawiając się, że wdepnął w istne
gniazdo magów.
— Przynajmniej o żadnym nie słyszałem. W tych stronach trudno o czarowników, a Totila
jest bogatszy od Odoaka.
— Który z magów jest silniejszy? — spytał Conan wiedząc, że zawsze lepiej jest z góry
poznać silne strony i słabości przyjaciół i wrogów.
— Trudno mi powiedzieć — odrzekł po głębokim namyśle Siggeir. — Wydaje mi się, że
za każdym razem, gdy jeden z nich rzuca zaklęcie, drugi odwraca je przeciwnym zaklęciem,
tak że nic szczególnego się nie dzieje. I to mi się podoba.
— Racja — odparł Conan ze zrodzoną z doświadczenia szczerością. — Kiedy
czarnoksiężnicy, nekromanci i im podobni mieszają się w sprawy uczciwych wojowników,
zawsze narobią takich kłopotów, że trudno rozstrzygnąć spór zacnym żelazem.
Cymmerianin szczerze nie znosił problemów, których nie mógł rozwikłać za pomocą
swego miecza.
Zapadała noc, gdy wjechali na dziedziniec dworu Alcuiny. Znajdował się on na szczycie
pagórka o niezwykle regularnym kształcie. Wierzchołek wzgórza otaczał mur z
gigantycznych kamieni, który wieńczyła palisada z zaostrzonych kołów. Kiedy zbliżyli się,
otworzono masywną bramę.
Wewnątrz muru znajdował się obszerny dziedziniec, ograniczony niewielkimi
zabudowaniami: kuźniami, stajniami i rozmaitymi szopami. Wokół roiło się od zwierząt
domowych. Na środku dziedzińca stał dwór królowej Alcuiny. Był to długi, niski gmach o
niezbyt stromym, pokrytym murawą dachu, na którym pasła się koza. Spod okapu sączyły się
pasemka dymu. Król z Południa uśmiałby się słysząc, że coś takiego mieni się królewskim
dworem, ale mieszkańcy Północy nie potrzebowali nic więcej, by wraz ze swym władcą
zasiąść do uczty lub rady.
Dziedziniec wypełniała woń świeżo rąbanego drewna. Conan zorientował się, że dwór
wzniesiono całkiem niedawno. Dojechał za Siggeirem do dobudowanej przy murze stajni i
zostawił zdobycznego wierzchowca stajennym. Wychodząc za płowowłosym wojownikiem,
Cymmerianin uważnie przyjrzał się murowi obronnemu. Nawet w mętnym świetle widać
było, że jest bardzo stary, zbudowany z wielkich, porośniętych mchem kamieni.
— Kto go postawił? — zapytał.
Siggeir rozejrzał się niespokojnie i nakreślił dłonią ochronny znak.
— To dzieło Gigantów z pradawnych czasów. Nie podoba mi się. Chodź, zjemy coś i
napijemy się piwa.
Na dziedzińcu właśnie zdejmowano z koni ciała poległych. Słychać było stłumiony szloch
kobiet, jednak mieszkanki Północy nie lamentowały po swoich zmarłych tak krzykliwie i
demonstracyjnie, jak bywało to na Południu. Zima nie nastała na dobre, więc można było
jeszcze wykopać groby. Niedługo ziemia zamarznie na kość, a wtedy ciała trzeba będzie
przetrzymywać do wiosny w którejś szopie.
Dwór w środku okazał się o wiele wystawniejszy, niż można było wnosić po jego
wyglądzie zewnętrznym. Chociaż był nowy, rzemieślnicy zdążyli pokryć większość mebli
starannymi płaskorzeźbami. Przedstawiały one liczne bohaterskie wyczyny i niesamowite
zwierzęta. Większość rzeźb pomalowano jaskrawymi farbami. Belki stropowe zdobiły rogi
jeleni i łosi, a ściany pokrywały barwne tkaniny. Posadzkę wykonano z kamiennych płyt
zasłanych wiklinową plecionką. Na środku głównej komnaty, na wielkim palenisku płonęły
potężne kłody, nad którymi na rożnach obracały się sztuki mięsa. Woń pieczystego sprawiła,
że Conanowi ślina napłynęła do ust, a dym spowodował, że zaczęły łzawić mu oczy.
Rozstawiano długie stoły na kozłach i ławy dla wojowników, którzy w tym czasie zdejmowali
broń i zbroje. Siggeir wskazał Conanowi leżące pod ścianą posłanie ze słomy. Nad nim były
kołki, na których można było zawiesić pas z mieczem, tarczę i napierśnik, by stale były pod
ręką. Conan wstawił włócznię do stojaka, po czym zdjąwszy broń i zbroję, zasiadł przy stole.
Wszyscy wojownicy siedzieli plecami do swoich posłań. W ten sposób, gdyby zostali
napadnięci w czasie posiłku, mogli od razu sięgnąć po broń.
Conan usiadł, a dziewka służebna podała mu wielki kufel piwa. Osuszył go jednym
haustem i natychmiast rąbnął nim mocno w stół, dając znać, by napełniono go z powrotem.
Przed wojownikami rozstawiono misy z parującym mięsiwem. Na jakiś czas wszystkie
rozmowy ucichły.
Gdy jako tako zaspokojono apetyty, wojownicy zaczęli przechwalać się okazaną tego dnia
walecznością. Każdy wyliczał własne czyny i podziwiał kunszt bojowy swoich towarzyszy.
Wszyscy głośno wychwalali Conana, aczkolwiek żaden wojownik nie odważył się przyznać,
iż zmieciono by ich z powierzchni ziemi, gdyby nie niespodziewane pojawienie się
Cymmerianina.
Kiedy nadeszła jego kolej, Conan wstał i omówił parę szczegółów, dotyczących sposobu
pokonania Agilulfa. Słuchacze przyjmowali każde jego słowo z zainteresowaniem uczniów
przysłuchujących się mistrzowi. Conan, który nigdy nie cierpiał na nadmierną skromność,
dobitnie opisał, jaką rolę odegrał w końcowej fazie potyczki. Swoją mowę zakończył
pochwałą nowej pracodawczyni i towarzyszy broni, a następnie wyraził pragnienie pokonania
ich wspólnych wrogów. Został za to nagrodzony gromkimi wiwatami.
Na koniec wstała Alcuina i według północnego zwyczaju obsypała swoich ludzi
pochwałami i wręczyła im dary. Mówiąc o Conanie zachowała daleko idącą powściągliwość,
jednak Cymmerianin nie mógł zarzucić jej, że nagroda okazała się niegodna czynu. Otrzymał
od Alcuiny masywną złotą bransoletę, inkrustowaną koralami i granatami. Sama jej waga
wystarczała, by na Południu wynająć na rok doświadczonego najemnika. Conan wsunął
bransoletę na potężne mięśnie ramienia i uprzejmie podziękował Alcuinie. Wydawało się, że
królowa w ogóle tego nie zauważyła.
Gdy zdejmowano pochodnie, Alcuina oświadczyła, że pogrzeb poległych odbędzie się
nazajutrz po zachodzie słońca, po czym wszyscy zaczęli przygotowywać się do snu. Królowa
zniknęła za zasłaniającym część izby gobelinem, a czarownik udał się do swego domku
stojącego w kącie dziedzińca, u podnóża muru. Otuliwszy się płaszczami, wojownicy pokładli
się na słomie.
Conan nie czuł jeszcze senności. Zażądawszy jeszcze jednego kufla grzanego piwa z
przyprawami, wyszedł na zewnątrz. Nie potrafił określić źródła odczuwanego niepokoju. Na
dziedzińcu panowała cisza. Służba pokładła się spać, a ptactwo powłaziło na grzędy. Jedynie
jakiś pies krążył koło drzwi, najwyraźniej licząc, że dostanie resztki z uczty.
Cymmerianin dostrzegł światło na murze przy bramie. Przeciął dziedziniec i spostrzegł
drewniane stopnie prowadzące na platformę ciągnącą się wzdłuż palisady. Kiedy wszedł na
górę, okazało się, że przy kociołku z gorejącymi węglami pełni wartę samotny strażnik. W
blasku ognia Conan rozpoznał w nim jednego z towarzyszy stoczonej tego dnia walki.
— Witaj, Hagbardzie — rzekł Conan. — Zimna noc jak na taką służbę.
Hagbard ściągnął ciaśniej swój płaszcz.
— Jest zimniej niż powinno, Conanie.
Istotnie, od czasu gdy Conan wszedł do dworu, zrobiło się znacznie chłodniej.
Cymmerianin przekazał swój kufel Hagbardowi, który z wdzięcznością napił się gorącego
piwa.
— W tym roku śnieżni Giganci wcześnie wyruszyli w świat — powiedział Conan.
Hagbard zwrócił mu kufel.
— Dzięki, przyjacielu. Tak, widocznie czeka nas ciężka zima. Jeśli zrobi się jeszcze
zimniej, nie będziemy mogli jutro pochować naszych zmarłych.
— Nigdy ich nie palicie?
— Nigdy. Wojownika grzebie się z bronią, rzemieślnika z narzędziami, a kobietę z
kądzielą i wrzecionem. Taki jest obyczaj. Nawet dzieci chowa się z zabawkami, a chłopów z
sochą, którą orali pole. Jeśli nie uda nam się jutro pogrzebać wojowników, będziemy musieli
postawić za murem chatę grzebalną i trzymać ich tam, aż śniegi stopnieją.
Conan rozejrzał się po posępnym, przygnębiającym krajobrazie za murami. Dwór otaczały
szerokie, otwarte pola. Równinę ogarniały ze wszystkich stron lesiste wzgórza. W świetle
sierpa księżyca widać było kilka stromych kopców. Dwór wybudowano na najwyższym z
nich, parę innych również okalały kamienne mury. Na samej równinie znajdowało się
mnóstwo sterczących, zgrupowanych w proste i łukowate rzędy kamiennych bloków.
Niektóre z nich przypominały bramy za sprawą zwalonych na nie kamiennych nadproży.
— Od jak dawna tu mieszkacie? — zapytał Conan. Gdy przesunął dłonią po jednym z
kołów palisady, natychmiast poczuł lepką żywicę.
— Dopiero od ubiegłego lata. W starym miejscu mieszkaliśmy dziesięć lat, aż do
wyjałowienia pól. Zaczynało również brakować zwierzyny łownej i ryb w strumieniach,
dlatego postanowiono, że się przeniesiemy.
Większość ludów Północy prowadziła na poły koczowniczy tryb życia. W dawnych
czasach niejednokrotnie całe narody zbierały swój dobytek i przenosiły się w inne, lepsze
miejsce. Skutkiem takich przeprowadzek bywały srogie wojny. Najczęstszym powodem
przenosin było wyjałowienie gleby spowodowane prymitywnym rolnictwem.
— Nie podoba mi się, że Alcuina wybrała tę okolicę. — Hagbard potrząsnął głową. —
Powinniśmy byli zostać w puszczy na wzgórzach.
— Nie dziwię się, że nie podoba się ci tutaj — powiedział Conan, dopiwszy stygnące
piwo. — Posępnie tu od tych wszystkich kopców i kamiennych kręgów. Dlaczego Alcuina
wybrała to miejsce?
— Uznała, że tutaj, za zbudowanymi przez Gigantów murami, łatwiej nam będzie się
bronić. Jestem jej wierny — zarzekł się Hagbard — ale Alcuina nie jest tak dobrym wodzem
jak jej ojciec, Hildric. Ten wiedział, że najlepszym sposobem radzenia sobie z wrogami jest
zabić ich, a nie kryć się za kamiennymi murami.
— Co to za okolica? — spytał Conan, szerokim gestem wskazując niesamowitą równinę.
— Dawno temu, nim jeszcze narodził się mój dziad, mieszkali tu Giganci — wyjaśnił
Hagbard. — To była ich twierdza. Przez wiele pokoleń toczyli wojnę z bogami. Żadna ze
stron nie mogła osiągnąć przewagi. Wreszcie Giganci wynajęli karłów, by wybudowali dla
nich otaczający całą równinę wielki mur. Jako zapłatę władca karłów zażądał córki króla
Gigantów. Wybudowano mur i urządzono wesele, jednak w noc poślubną panna młoda
zamordowała męża — oddech Hagbarda parował silnie na zimnie. — Która księżniczka by
tego nie zrobiła, gdyby trafił się jej tak pokraczny małżonek? W odwecie, następnej nocy
karły rozebrały mur, a bogowie wdarli się do środka i wybili wszystkich Gigantów, wciąż
pijanych po uczcie weselnej. Po tej rzeźni ostały się jedynie ruiny, ale sądzę, że wciąż
mieszkają w nich duchy wymordowanych Gigantów.
Conan ciaśniej otulił się płaszczem. Zaczynał właśnie odczuwać senność.
— Mieszkają czy nie, są martwi — oznajmił. — Dobrej nocy, przyjacielu. Chyba już czas,
bym złożył kości na słomie.
— Dobrej nocy, Conanie. Obudzisz mojego zmiennika? To Oswin, śpi dzisiaj najbliżej
drzwi.
Conan zapewnił go, że nie położy się, dopóki nie wyprawi Oswina na wartę, i ruszył do
ciepłego wnętrza dworzyszcza. Schodząc z platformy, zauważył, że gdzieś na dziedzińcu pali
się jeszcze światło. Zastanowił się, kto jeszcze nie śpi tak późno. Po chwili zorientował się, że
blask pada z okienka domku, w którym mieszka czarownik. Wymamrotawszy przekleństwo
pod adresem wszystkich parających się magią półgłówków, Conan wszedł do dworu i zabrał
się do budzenia chrapiącego Oswina.
Potem ostrożnie przeszedł między śpiącymi wojownikami i dotarł do tlącego się jeszcze
paleniska, gdzie znalazł dzban z jęczmiennym piwem, grzejący się przy węglach. Ulał go
trochę do swojego kufla i wypił jednym haustem, zastanawiając się, czy słusznie postąpił,
przyłączając się do Alcuiny. Nad kamiennymi ruinami roztaczała się aura zagłady. Skoro
jednak przyjął od królowej złoto, jedzenie i miejsce do spania, musiał pogodzić się z
wszystkim, co przyniesie los. Nie zwykł był zamartwiać się na zapas. Odnalazł swoje
posłanie, okutał się płaszczem i wkrótce spał tak głęboko, jak pozostali wojownicy.
3. DWÓR TOTILI
Król Totila siedział zamyślony na wysokim tronie. Humoru nie poprawiała mu ani
zawartość zdobionego klejnotami pucharu, ani śpiew harfiarza, który zasiadł przed
paleniskiem. Totila wsparł łokieć na rzeźbionej poręczy tronu. Podbródek króla spoczywał na
węźlastej pięści, której każdy palec skrzył się złotem i klejnotami. Totila Tormański był
najbogatszym z okolicznych władców, jednak rozmyślał o tym, czego nawet on nie mógł
posiąść, gdy tylko zapragnął. Myślał o królowej Alcuinie z Cambres.
Pożądał jej gładkiego ciała. Pragnął, by Alcuina znalazła się w jego łożu prawie tak
bardzo, jak przyłączenia jej ziem do swoich. Gdyby udało mu się zabezpieczyć w ten sposób
swoją wschodnią granicę, zdołałby połknąć Odoaka i jego położone na południu królestwo
Thungia. W ten sposób Totila stałby się największym władcą pomocnych wybrzeży Vilayet,
lecz w jego planach był to dopiero początek. Marzyło mu się stworzenie północnego
imperium, jakiego świat nie widział od czasu upadku Archeonu.
Całe dnie Totila spędzał na snuciu takich marzeń, ale nie ograniczał się tylko do mrzonek.
Walkę o władzę zaczął jako przywódca szajki rabusi, odróżniający się od innych hersztów
jedynie szlachetnym pochodzeniem. Dzięki żelaznej woli i nieokiełznanej gwałtowności
udało mu się stworzyć niewielkie, lecz prężne królestwo. Służyło mu wielu wojowników, a w
tym, czego oni nie mogli dokonać, wspierał go czarnoksiężnik Iilma siedzący w tej chwili po
jego prawicy.
Czarnoksiężnik przyłączył się do Totili wiele lat temu. Twierdził, że jest
Hyperborejczykiem i wmawiał królowi, że ich losy są nierozerwalnie złączone. Przysięgał, że
jeśli Totila zapewni mu ochronę, on ze swej strony będzie gnębić tych jego wrogów, których
nie sposób pokonać mieczami. Okazało się, że Iilma dotrzymał słowa. Czarnoksiężnikowi i
monarsze wiodło się dobrze, opływali w dostatki i potęgę. Nic jednak nie było w stanie
zaspokoić apetytów Totili. Każde zwycięstwo, każde podbite księstewko jedynie —
rozdmuchiwało jego żądzę władzy.
— Życzę sobie wiedzieć, co dzieje się z Alcuiną, czarnoksiężniku — rzekł król. Ucztujący
przy rozstawionych przed tronem stołach wojownicy, świadomi złego humoru władcy, jedli
starając się zachować umiarkowaną ciszę.
— Co mój pan rozkaże — odrzekł Iilma. — Pójdę przygotować staw. Moi posłańcy
przekazali mi — machnął dłonią w stronę pary wielkich srok, siedzących na zagłówku jego
fotela — że po objeździe swoich ziem powróciła dziś do dworu — siwobrody czarownik
wstał. Był odziany w skóry reniferów, a jego głowę wieńczyły rogi tego zwierzęcia. Przy
każdym ruchu grzechotały zawieszone na jego stroju kości i czaszki drobnych zwierząt.
Iilma zabrał opartą o fotel kunsztownie rzeźbioną laskę i wyszedł z sali tronowej. Sroki
poleciały za nim. Na chwilę umilkły wszelkie rozmowy. Wojownicy bali się czarnoksiężnika
prawie tak bardzo jak króla.
Totila wdał się w krótką rozmowę ze swoimi doradcami, jednak jego my