10723

Szczegóły
Tytuł 10723
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10723 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10723 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10723 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Grzegorz Żak Mrok miłości – Dziś będziesz moja. Na zawsze moja! Moja! – Nie – powiedziała i pokiwała głową – nie kocham cię. Zmarszczył brwi: – To... To niemożliwe. Przecież rzuciłem zaklęcie. Potężne zaklęcie. Nikt ze śmiertelnych nie potrafiłby się mu oprzeć, a ty... ty też nie. Spojrzała nań z mieszaniną lęku i politowania: – Ona przychodzi sama. Nikt i nic jej nie zatrzyma, jeśli taka jest jej wola. A ty mówisz, że rzuciłeś urok? Może jeszcze uwarzyłeś lubczyk, co? To żałosne. – Milcz kobieto! – krzyknął, a w oczach zapaliły mu się żółte płomienie. – Jak śmiesz kwestionować moją moc?! – jego głos potężniał z każdym wypowiadanym słowem. – Jakem Ghuzz, zadrżysz jeszcze przede mną... – Jestem Wiła – powiedziała cicho i spokojnie. – Mnie niełatwo omamić. Jestem Wiła. Grymas wściekłości wykrzywił mu twarz, upodobniając go do jednego ze słynnych gar- gulców z zamku Pilion. Wyciągnął chudą, kościstą rękę i powoli zacisnął palce w pięść – Pożałujesz – syknął. Ustawione ciasno jedno obok drugiego spore owalne zwierciadła w czarno – złotych ra- mach tworzyły duży pentagram, wewnątrz którego płonęło kilkanaście świec z żółtego wo- sku, ustawionych na strzelistych świecznikach. W lustrach odbijały się płomienie i wysoka, upiorna sylwetka odzianego w czarne powłóczyste szaty młodego czarnoksiężnika. Demo- nicznego wrażenia dopełniały złote symbole wymalowane na jego twarzy. Naprzeciw niego wewnątrz pentagramu stała Wiła – drobna, szczupła, jasnowłosa, w białej, zwiewnej sukience i z wiankiem na głowie. – Pożałujesz – powtórzył z taką mocą, że płomienie świec zadrżały. Uniósł rękę. Zaświ- stał wiatr. Nie wiadomo skąd pojawiły się szepty: „Pożałujesz, pożałujesz, pożałujesz”. Teraz w jej niebieskich oczach pojawił się strach. W uszach dźwięczały słowa: „Pożału- jesz, pożałujesz...”. Było tak cicho, że słychać było nerwowe trzepotanie jej powiek. Ghuzz zacisnął pięści aż strzeliły kości a potem sięgnął do jej szyi. – Jeśli mi się nie oddasz – wychrypiał – to... Pożałujesz. Płomienie świec znowu zadrżały. Oddech wstrzymywał się samoistnie. Wtedy rozległy się brawa. Najpierw pojedyncze, potem dołączyło do nich więcej par rąk. Klaskały mocno i szczerze. Osiągnęłyby zapewne siłę huraganu, gdyby nie to, że klaskało tylko kilkanaście osób. – Majstersztyczek! – krzyknął hobbit w dziwnym czarnym kapeluszu. – Świetnie, bom- beczka! – Dziękujemy mistrzu Cyferkufer – ukłonił się czarnoksiężnik. Szczery uśmiech kontra- stował z jego pomalowaną twarzą. – Kilka ostatnich uwag – kontynuował hobbit. – Wiła, musisz ciągle pamiętać, że grasz do publiczności. Pilnuj pozycji na scence. Gorran, kiedy pierwszy raz mówisz „Pożałujesz”, to ta rączka, pięść, pamiętasz, mówiliśmy już o tym, to ważne – jeszcze dłużej trzymaj, sma- kuj to napięcie. – Tak jest. – Ghuzz słuchał uważnie – Oczywiście mistrzu. – Oczywiście z prawdziwą publicznością wyczujesz, jak drżą im nerwy i pociągniesz! Dobrze. Reszta, świetnie, tak trzymać. Bombeczka i cudeńko. Dziś już odpuścimy sobie ostatni akt, trzeba odpocząć. Co jeszcze...? A, Arnulf! – Zza kulis wyszedł rudy krasnolud w sfatygowanej ciemnopurpurowej tunice. – Arnulf, ten wiaterek mógłby być odrobinę gwałtowniejszy. No i te lustra, przypominam, do jutra mają obrosnąć pajęczynką. Krasnolud posłusznie pokiwał głową. Niziołek rozejrzał się błyszczącym wzrokiem i klasnął w dłonie: – Słuchajcie. Życzę dobrej nocki i spotykamy się wszyscy jutro na premierze! Jeśli nie podbijemy tą sztuczką całego Sargalu, to klnę się, że zjem mój cylinderek. – Odruchowo zła- pał się za nakrycie głowy. – Ale nie ma się czego obawiać. Majstersztyczek! Śpijcie dobrze i do jutra! Jak na komendę na scenie zapanował rozgardiasz – pospiesznie składano rekwizyty, za- miatano podłogę. Scenograf Arnulf przyniósł jakieś pudełko i postawił przy lustrach. Powoli otworzył klapę i szepnął: – No, maluśkie, do roboty. – W świetle pochodni widać było jak z pudełka wybiegają sporych rozmiarów zielone pająki i zaczynają tkać pajęczyny w ramach luster. Od razu było widać, że znają się na rzeczy – tkały tak, żeby pajęczyny wyglądały najefektowniej, jak to tylko możliwe. Operator światła, elf Lucien liczył przygotowane na premierę pochodnie. Po- stanowił zrobić jeszcze ze dwa tuziny z czerwonym płomieniem, tak na wszelki wypadek. Z zastępujących garderoby drewnianych baraków wyszła para głównych aktorów, już przebrana w zwyczajne, codzienne ubrania. – Wiła! – huknął Ghuzz scenicznym szeptem, kiedy po cichu dogonił ją na drodze do obozowiska. – Wiłła! – powtórzył, akcentując tylnojęzykowe „ł”. – Przestań Gorran. – Dziewczyna obruszyła się. – To nie jest śmieszne. – Eee tam, tylko ćwiczę. – Wzruszył ramionami chłopak. – Dzisiaj było nieźle, co? Mó- wię ci, to będzie nasz wielki sukces, Wiła. „Powtarzasz to od kilku tygodni” – pomyślała Wiła. Wszyscy wokół ją tak nazywali, imieniem bohaterki, którą kreowała. Ten przydomek przylgnął do niej i już nikt nie mówił na nią Kirana. Nie przeszkadzało jej to. Wiła też było ładnie. Dziwnie do niej pasowało. – Tego jeszcze nie było – ciągnął aktor. – Przecież te stare przynudziarstwa Sfinklesa, Luli – Kołysankowskiego, te „iżesz to ty, czyliż zjawa niebieska?” chowają się przy Cyferku- ferze. To jest nowy teatr! Jutro powalimy na kolana całe Puk-Puk, a potem cały Sargal! – Gorran – przerwała mu Wiła. – Ja mam jakieś złe przeczucia. Boję się. Chyba. – Trema? – uśmiechnął się. – To nic. Normalna, mobilizująca. – Chciał objąć ją ramie- niem. Odepchnęła go delikatnie acz stanowczo. – To nie to – powiedziała. Głos drżał jej lekko – to coś... ta scenografia, ta sztuka, nie wiem... Gorran spojrzał na nią z błyskiem w oku: – Jeśli chcesz, mogę być z tobą dziś w nocy. Przecież wiesz... – Gorran! – ...że ja cię... – A ja ciebie nie! – ucięła. – Mówiliśmy już o tym. Miałeś więcej nie wspominać. – Myślałem, że może zmieniłaś zdanie. – Nie zmieniłam. – Ale Wiła, zrozum, że ja... – Wszystko rozumiem. To ty zrozum, że nie chcę być z tobą! Już ci mówiłam! Ciężko oddychała. Z trudem powstrzymała ostrzejsze słowa. Zdenerwowała się, bo nie chciała zdenerwować jego. Widziała jednak, że znowu mu dopiekła. Bilans był kiepski – ani nie ulżyła sobie, ani nie pozbawiła go wszystkich złudzeń. „To przez to...” – szukała w myślach właściwego słowa. To był ten niepokój, który wkradł się w jej myśli kilka dni te- mu. On burzył wszystko. Jedno tylko pozostawało constans – jej stosunek do Gorrana Widli- szona. „To chyba nienawiść” – pomyślała. W dodatku przestraszyła się własnego wybuchu. To też było nietypowe. – Wiła! – Daj mi spokój Gorran! Na drodze pojawiła się jakaś postać. To był elf Lucien, specjalista od oświetlenia. Musiał słyszeć ich kłótnię z daleka. Wiedział, że niechęć Wiły do Gorrana dodaje pikanterii przed- stawieniu. Wszyscy o tym wiedzieli. Rozpoznała jego sylwetkę w mroku. – Lucien! Udał, że dopiero teraz ich zauważył: – Tak? – Odprowadź mnie do wozu – zażądała nie znoszącym sprzeciwu tonem – proszę – do- kończyła miękko. – Proszę. – Podał jej ramię. Gorran Widliszon stanął z boku i skrzyżował ręce na piersi. Zmrużył oczy. Kiedy ich kroki ucichły, wychrypiał: – Pożałujesz. Wydawało się, że jakieś mroczne postacie gromadzą się w ciemności Nieskończonych Prerii i powtarzają nieprzyjemnymi głosami: „Pożałujesz, pożałujesz”. Aktor potrząsnął gło- wą – głosy wokół były realne. Nawet bardziej niż realne. Odczekał jeszcze chwilę, potem zaczął powoli schodzić do taboru. Za nim, jak cień, podążała dziewczyna o czarnych włosach. Garderobiana – elfka Bionna- say. Nikt jej nie zauważył. Chyba jej na tym zależało. *** O tym wydarzeniu mówiło całe Puk-Puk, największe miasto Sargalu. To miał być prze- łom, rewolucja, nowa wartość w teatrze. Zapowiadano odejście od klasycznych dzieł Sfinkle- sa, Skrofułki, Boleszmira czy Luli – Kołysankowskiego, zupełną zmianę sposobu narracji. Wszystkie retoryczne pytania, formułowane w niezwykle podniosły sposób, od których roiło się w klasycznych sargalskich dramatach, miały zostać ograniczone do niezbędnego mini- mum. Patos słowny miał być zastąpiony ruchem na scenie, a dialogi miały być wzięte z życia i ze współczesnego języka. Reklamowano to jako odejście od sztuczności i od teatru na ko- turnach. Po raz pierwszy aktorzy mieli wystąpić bez masek! Jak dotąd nikt nie próbował tak drastycznie zerwać z przeszłością i tradycją, z maskami wyrażającymi uczucia w sposób uproszczony – roześmianą wesołość, płaczący smutek, podnoszące brwi zdziwienie, czy marszczący czoło gniew. W klasycznym teatrze nie było masek wyrażających mieszane uczu- cia, stąd też i dzieła sceniczne były mocno uproszczone, pisane tak, aby dostosować bohate- rów i ich przeżycia do dostępnych masek. Rzadko który autor pozwalał sobie na niewielką innowację, na przykład wprowadzenie do akcji postaci „smutno się uśmiechającej”. Zresztą, nawet jeśli ktoś to zrobił, to wykonawcy masek sarkali na „odbieganie od klasycznej sztancy” i robili maskę według starego szablonu, zależnie od humoru: smutną albo wesołą, co prowa- dziło nieraz do zabawnych nieporozumień i braku pokrycia charakteru osoby z mówionym tekstem, a w konsekwencji do całkowicie błędnego odczytania intencji autora. Tak było np. z mało znanym dramatem elfki Malein „Błyszczące oczy”, gdzie to główny bohater, ork Cuch, ubrany w maskę wesołą, miast „smutno uśmiechniętej” mówi: „Azaliż chyba zaraz umrę, tak, motyle i krzyk cierpiących wraz”. Sztuka „Błyszczące oczy” opowiadał o orku, który chciał zostać elfem i zdobyła miano jednej z najśmieszniejszych komedii kilku sezo- nów. Podobno jej autorka nigdy już nic więcej nie napisała, wyprowadziła się, spaliła swój dom i zmieniła imię na Nienor. Rewolucję miał przeprowadzić Rajmond Cyferkufer, autor i reżyser, kojarzony z nieodłącznym cylindrem na głowie, hobbit o nowatorskim spojrzeniu na sztukę. Dla podkreślenia efektu przedstawienie miało odbyć się w ruinach zamku Pilion na Nie- skończonych Preriach, nieopodal położonego nad Wielką Rzeką Mleczną Puk-Puk. Dramat napisany przez Rajmonda Cyferkufera opierał się na motywach znanego sargalskiego mitu „O Wile y Czarnoksienżniku Ghuzzye, czili historya mroczna o myłości jednostronney do trage- dyi niechybney zmierzayoncej”. Rajmond Cyferkufer wziął na warsztat starożytny manu- skrypt, pozostawił główny wątek utworu, a resztę napisał od nowa, dopasowując tekst do wła- snej wizji i współczesnych realiów Sargalu. To było niewątpliwie dzieło jego życia. Tytuł, chwytliwy i łatwy do zapamiętania, krążył z ust do ust. „Mrok miłości” Premiera była zaplanowana na jutro. *** Nad ruinami zamku Pilion świecił księżyc w pełni. Nic dziwnego, że Rajmond Cyferku- fer wybrał jego scenerię do inscenizacji „Mroku miłości” – postrzępione pozostałości ścian rzucały smolisto – czarne cienie, fantazyjnie wyrzeźbione gargulce błyszczały onyksowym blaskiem i uśmiechały się. Mimo, że Pilion został zburzony już dawno temu, żaden z maszkaronów nie nosił nawet śladu uszkodzenia. Część z nich podpierała jeszcze resztki filarów, albo czepiała się połamanych gzymsów. Połowa leżała na ziemi, otaczając zaimpro- wizowany amfiteatr szerokim kręgiem. Zostały tam rozmieszczone fachową ręką scenografa Arnulfa. Według jego słów „rzeźbiły klimat miejsca”. Na jedno tylko narzekał rudowłosy krasnolud – że było ich za mało. Tuzin na ziemi i tuzin wciąż na ścianach. *** Wiła przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Nie dlatego, że sienniki w taborze były niewygodne i roiło się w nich od robactwa. Do tego była przyzwyczajona. Obozowali pod wzgórzem Pilionu od paru tygodni, poświęcając się całkowicie próbom „Mroku miłości”. Zwykle po męczącym dniu zasypiała kamiennym snem. Od dwóch, może trzech nocy, było inaczej. Dziwne, nieopisane uczucie wypełniało jej umysł. Próbowała je zdefiniować – nie potra- fiła. Tak jakby wszystkie myśli tłumiło ostatnie słowo wypowiedziane przez Gorrana. „Poża- łujesz, pożałujesz” wciąż i wciąż odbijało się echem w jej głowie. „Pożałujesz” – wypowia- dane tym jego wyrazistym tenorem, z chrapliwym tembrem. Na wspomnienie przechodził ją dreszcz, bynajmniej nie jeden z tych przyjemnych, przypominających o chwilach wzruszenia czy namiętności. To był dreszcz otrząsania się ze złego uroku. Widziała jego oczy – złe, nienawistne oczy czarnoksiężnika Ghuzza. Nie lubiła, nienawi- dziła go. Zwłaszcza, gdy mówił „Pożałujesz”. Zamknęła powieki i spróbowała starego aktorskiego sposobu na zaśnięcie – leżąc na wznak wywracała źrenice najmocniej jak tylko mogła do góry i liczyła mamuty. Nie poma- gało. Wciąż słyszała Gorrana Widliszona. I chyba jeszcze kogoś... Tak, wyraźnie czuła, że jest jeszcze ktoś, lub coś. Ten instynkt był częścią jej natury. Z nim się urodziła. W cywilizowanym świecie miał on znamiona prze- kleństwa. W cywilizowanym świecie było zbyt wiele potworów, żeby ciągle się nimi przej- mować. W końcu zasnęła. Bo rusałki zasadniczo nie cierpią na bezsenność. *** Jeden z dwóch pracujących na zmiany nad Sargalem księżyców po raz ostatni tej nocy omiótł spojrzeniem ruiny zamku Pilion. Przez dłuższą chwilę przyglądał się gargulcom. Pięk- nie błyszczały i było w nich coś strasznego. Obietnica. Niezatarte piętno wspomnień. Księżyc czuł, że coś się szykowało. Coś tak dla Sargalu nietypowego, że postanowił w jutrzejszą noc nie świecić nad tą okolicą. Bał się. Tak po prostu. *** Przez cały dzień trwały ostatnie przygotowania. Krasnolud Arnulf dwoił się i troił, do- pieszczał każdy szczegół. Elf Lucien rozstawiał pochodnie. Elfie charakteryzatorki pracowały nad makijażami dla statystów i głównych bohaterów, sarkając na zarządzenie Rajmonda Cy- ferkufera, żeby nie oszczędzać na drugim planie i malować wszystkich równie pieczołowicie. Sam Cyferkufer biegał w tę i z powrotem (zarzekał się, że kiedyś napisze autobiografię pod takim tytułem) między sceną w ruinach, a obozem trupy teatralnej u stóp wzgórza. Wydawało się, że jest wszędzie, że potrafi ogarnąć wszystko i że nic nie może dziś pokrzyżować jego planów. Gdy przechodził, dawało się wyczuć ogromną energię. Rajmond Cyferkufer emano- wał mieszaniną niepokoju, woli walki i sukcesu. Wiedział, że chcąc nie chcąc, to był jego wielki dzień. Dzień, na który ciężko pracował od bardzo dawna. Od rana do Pilionu ściągali widzowie – przede wszystkim z odległego o kilka zaledwie mil Puk-Puk, ale także z okolicznych osiedli i przysiółków. Były ich całe rzesze – ludzie, elfy, hobbici, krasnoludy, a nawet zwykle nie mający wiele wspólnego z kulturą wyższą niż kar- czemne wrzaski orkowie i trolle. Przybywali często grupami, całymi rodzinami, z wozami, końmi, stadkami owiec i garnkami pełnymi prowiantu. Za nimi, zwietrzywszy dobry interes, ciągnęli kramarze, sprzedawcy smażonych kiełbasek, prażonej kaszy czy ostatniego wynalaz- ku gildii kulinarnych alchemików – piaskowej waty na patyku o szerokim spektrum smaków, od słodkiego, przez kwaśny, a na śledziowo – czekoladowym skończywszy. Ci mieli już jako taką orientację w kulturze i zdawali sobie sprawę, jak ciężko jest wytrzymać spektakl z pustym brzuchem. Byli żonglerzy, byli oczywiście nieodłączni w takich przypadkach tance- rze kultu Boga – Nietoperza B’autta (jak zwykle w swoich czarnych obcisłych strojach z rażąco żółtymi wstawkami), byli malarze z perwersyjno – impresjonistycznej komuny z Puk-Puk, zarabiający na szybkich, czasami o wiele za szybkich, portretach, elfia orkiestra byłych mandolinistów. Cały ten majdan rozłożył się obozem w pobliżu taboru grupy teatral- nej u stóp wzgórza Pilion. Świeciło słońce, wiał leciutki, ciepły wiaterek, słowem był przyjemny wiosenny dzionek. Hobbicięta baraszkowały na łąkach, przepychając się z małymi orkami, jakiś nastoletni troll podrywał śliczną elfkę, rzucając w nią kamieniami. Krasnoludy grały w „zatłucz smoka”, okładając coraz to innego, wybranego losowo ze swojego grona „smoka”. Panowała atmosfe- ra pikniku. Ścieżka do ruin była strzeżona – Cyferkufer wynajął do tego celu Zubkę, trolla z gatunku yeti, na co dzień ochroniarza karczmy „Pod Różowym Nietoperzem” w Puk-Puk. Miał on pilnować, aby nikt nie przeszkadzał aktorom w przygotowaniach i nie próbował podglądać scenografii przed rozpoczęciem spektaklu. To miała być niespodzianka dla wszystkich. Przedstawienie miało rozpocząć się po zapadnięciu zmroku. Tymczasem na Nieskończonych Preriach pod wzgórzem Pilion zbierało się coraz więcej publiczności. Rajmond Cyferkufer zacierał ręce – wnioskując z widoku, sukces, przynajmniej finansowy, miał już zapewniony. *** – Nieeee! – krzyknęła Wiła przeraźliwie. Potem poruszał szczęką i ustami – ma me mi mo mu, ma me mi mo mu – powtórzyła kilka razy i znów krzyknęła – nieee! – Ależ tak. – Głos Gorrana był tak nagły i tak bliski, że jej serce na chwilę wstrzymało naturalny rytm, a potem zabiło pięć razy mocniej. To był naprawdę straszny głos. Musiała przyznać, że wyśmienicie wczuwał się w rolę. Nienawiść... Tak, tego wymagała jej kreacja. Była pewna, że też dobrze zagra. Miał już na sobie swój czarny kostium i złote symbole na czole i policzkach. Wyglądał jak czarnoksiężnik Ghuzz. Tak jak go sobie kiedyś wyobrażała, słuchając opowieści dziada Bajduka. Właśnie tak. Spróbowała się do niego uśmiechnąć: – Myślisz, że mu naprawdę uległa? – Chciała być miła i zagaić rozmowę. – To znaczy prawdziwa Wiła prawdziwemu Ghuzzowi. Nawet jeśli zagroził wybiciem jej ludu? Myślisz, że była zdolna?.. – Zawahała się. Nie powinna była o tym rozmawiać. Nie z nim. Nie w taki sposób. Podszedł blisko i nachylił się do jej ucha: – Ona też była rusałką, wiesz? – szepnął. Wzdrygnęła się. – Tak – ciągnął – Myślę, że była zdolna. Ty też będziesz. Spojrzała z niedowierzaniem. I strachem. – Co ty mówisz Gorran? – Będziesz moja. Tak jak i_ona. – Co ty Gorran! – wybuchła w końcu. – Nie doszukuj się analogii na siłę. Uśmiechnął się złośliwie: – Na siłę? Analogie są oczywiste. – Ostrzegam cię Gorran! – Nie potrafiła wydobyć swojego szkolonego, nie znoszącego sprzeciwu matowego altu. Tylko niewiarygodny i nie współgrający z treścią wypowiedzi pisk. To ją zdeprymowało. Spróbowała jeszcze raz – Daj spokój! Znowu się nie udało. Cofnęła się i wyciągnęła ręce w rozpaczliwie obronnym geście. Złapał ją za nadgarstki i zapytał: – Ty mnie ostrzegasz? Ty mnie? A co ty mi możesz zrobić? – W głosie miał drwinę. – To raczej ty powinnaś mieć się na baczności. – Ja?! A to niby dlaczego?! Wzruszył ramionami. Odsunęła się od niego, ciężko dysząc. – Dajcie już spokój z tymi próbkami dzieci. – Hobbit Cyferkufer jak zwykle podszedł bardzo blisko i bardzo cicho. – Idźcie jeszcze chwilunię odpocząć, skoncentrować się. Jeste- ście dobrze przygotowani, nie ma co przesadzać. – Tak jest, mistrzu Cyferkufer, słusznie. – Głos Gorrana emanował dziwnym spokojem. – Chodzi mistrz tak cicho, nie mogę się przyzwyczaić. – Idźcie już, idźcie dzieciaki – ponaglił reżyser. – Dzisiaj nasz wielki dzionek. Musicie błyszczeć. Wiem, że będziecie. Wiła patrzyła, jak wysoki, chudy młodzieniec w czarnym powłóczystym stroju oddala się w kierunku garderoby. Nie mogła, nie potrafiła się uspokoić. Drżała. – Nienawidzę cię, Gorranie Widliszonie – wyszeptała bezgłośnie. Jeden z onyksowych gargulców otworzył oko. I nadstawił ucha. *** Szpaler, trzymających na przemian czerwone i żółte pochodnie, na przemian, kobiet i mężczyzn czekał na znak od elfa Luciena. Operator świateł podniósł rękę i smolne szczapy rozbłysły w jednym momencie. Statyści z pochodniami stali po obu stronach ścieżki prowa- dzącej do ruin. W blasku ognia widać było ich półnagie, pomalowane czerwoną glinką ciała. Yeti Zubka przestał tarasować ścieżkę i tłum zaczął powoli przepychać się w kierunku sceny w ruinach. Noc była zupełnie bezksiężycowa. Nagle rozległ się głęboko basowy rytm bębnów, rozchodząc się pogłosem po całej okoli- cy. Dźwięk doskonale komponował się z przesuwaniem ciżby w kierunku wejścia i drganiem płomieni. Rytm zapierał dech w piersiach – tym stojącym bliżej bębniarzy dosłownie, pozo- stałym w przenośni. To był silny, niezbyt szybki puls. Jak bicie serca. Widzowie zajmowali miejsca w przygotowanym amfiteatrze. Podziwiali wystrój – potęż- ne kute kandelabry z pochodniami zamiast świec, wielometrowej długości łańcuchy wijące się wokół sceny, zwierciadła na scenie, ustawione w pentagram, porośnięte starymi brodami pajęczyn, no i nade wszystko maszkarony, umiejętnie podświetlone przez Luciena. Słynne onyksowe gargulce z zamku Pilion. Miały swoje miejsce w znanej legendzie. Były takim sa- mym symbolem zła, jak czarnoksiężnik Ghuzz. Gwar zachwyconych komentarzy frunął w niebo, wznosząc się i opadając w rytmie wy- bijanym przez bębniarzy. Publiczność wypełniła szczelnie ruiny zamku. Na to czekał Raj- mond Cyferkufer – pomachał trzymaną w ręku zieloną pochodnią. Wtedy ucichły bębny. Szum rozmów zaczął stopniowo wygasać. Napięcie sięgnęło zenitu. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Statyści przeszli w ciszy przez widownię i wbili pochodnie w ziemię, tak, by oświetlały scenę. Zagrały trąby. Krótko i wyraziście. Potem na scenę wyszedł czarnoksiężnik Ghuzz. Potoczył wzrokiem po publiczności, wy- ćwiczonym do perfekcji gestem naciągnął rękawiczki. Widzowie z zapartym tchem obserwowali pierwszego w historii Sargalu aktora teatralne- go bez maski. To było coś niesamowitego. Ghuzz wykorzystywał możliwości, jakie daje mi- mika twarzy i doskonale odgrywał zamyślenie, następnie moment wpadnięcia na pomysł. Szatańskim uśmiechem zaznaczył jego chytrość. Potem ustroił twarz w powagę. Nikt z ogromnej rzeszy widzów nie spuszczał wzroku z jego twarzy. To była prawdziwa magia. – Przyprowadzić Wiłę! – Te słowa słychać było w całym zamku. Dzięki aktorskiemu kunsztowi i szkolonemu głosowi oraz dzięki układowi ścian odbijających dźwięki. Zaimpro- wizowany amfiteatr spełniał wszelkie warunki stawiane amfiteatrom – wszystko było widać i, co trudniejsze do osiągnięcia – słychać. Przyczyniły się do tego między innymi praca i umiejętności znanej krasnoludzkiej inżynier dźwięku – Marii Dziurawiec. Dwóch orków strażników wprowadziło jasnowłosą rusałkę odzianą w białe giezło i brutalnie popchnęło ją do wnętrza lustrzanego pentagramu. Czarnoksiężnik odczekał, aż publiczność przyjrzy się dokładnie i uśmiechnął się do dziewczyny: – Wiesz, dlaczego tu jesteś? Spojrzała nań bojaźliwie, a jednocześnie wyzywająco: – Bo jestem przeklęta. Jak mój los. – Twój los zależy od ciebie – warknął Ghuzz. – Tak jak i los twoich pobratymców. Zale- ży też ode mnie. Ty wiesz, czego ja chcę! – Wiem, ale nigdy tego nie dostaniesz. Bo ja cię nienawidzę. – Spojrzała mu w oczy. Wypowiadanie tej kwestii przychodziło jej niezmiernie łatwo. – Nienawidzę. Nienawidzę! Niech mnie demony porwą, jeślibym ulec ci miała! Mogła tego nie mówić... W tym momencie ze ścian ruin zamku Pilion i z obrzeży amfiteatru zaczęły zbiegać czar- ne postaci. Były niskie, pokrzywione, niektóre skrzydlate, rogate czy uzbrojone w ostre szpo- ny. Wszystko idealnie czarne. – Ga... ga... – wyjąkał jakiś widz, przełknął ślinę i dokończył – Ga... gargulce! Biegły w kierunku sceny, roztrącając kamiennymi ciałami stojących na drodze widzów. Po chwili otaczały szerokim kręgiem pentagram wraz ze stojącą w nim parą głównych boha- terów dramatu. Było ich ze dwa tuziny. Wiła otworzyła szeroko oczy. Nie rozumiała. Gorran spojrzał na nią, na jego twarzy po- jawił się uśmiech triumfu. Teraz zrozumiała. Przynajmniej częściowo: – Coś ty zrobił? – wyszeptała. Skrzydlate gargulce rozprostowały swoje błoniaste, nietoperzowe skrzydła i machnęły nimi, gasząc wszystkie pochodnie w promieniu kilkunastu kroków. Zapadła niemal idealna ciemność. – Co się, cholerka, dzieje?! – Zza kulis przebijał się głos Rajmonda Cyferkufera. – Co to ma być?! – Hahaha! – Nikt nie miał wątpliwości. Ten śmiech należał do Gorrana Widliszona. Czarnoksiężnika Ghuzza. Śmiech zanikał, jakby ginął w otchłani. Potem ucichł. – Zapalić pochodnie, prędko! – piszczał reżyser, łapiąc się za głowę. – Jestem skończony, Skończony! Jak to się mogło stać? Co się w ogóle stało? Dlaczego? Widownia przez dłuższą chwilę siedziała w ciszy. Zdawała się być wmurowana w siedzenia. Potem rozległy się brawa – początkowo nieśmiałe, później przechodzące w huragan oklasków, w owację na stojąco. – Tyle czasu prób na nic. – Cyferkufer zamknął się w swoim cierpieniu i nie dopuszczał ingerencji ze świata zewnętrznego. – Na nic. Położona sztuka, położona kariera. Koniec! De- finitywny koniec! – Mistrzu! Niech mistrz się ocknie! – Rudobrody krasnolud Arnulf potrząsał od dłuższej chwili ramieniem hobbita. – Mistrzu, jest pełen sukces. Ludzie oszaleli. – Co? – Nowa wartość mistrzu. Klaszczą już z pięć minut. Dłużej niż trwało samo przedstawie- nie. – Przecież jeszcze nie koniec! – Teoretycznie nie, mistrzu, ale nikt o tym nie wie. Dla nich to już koniec. Zresztą Gorran i Wiła gdzieś znikli. – Co? – No przecież mówię! – Nawet cierpliwość podekscytowanego krasnoluda może się wy- czerpać. – Oni myślą, że to już koniec! Trzeba wyjść i się ukłonić, mistrzu. Wtedy dotarło. Faktycznie – ten dźwięk to były oklaski. Jeszcze trwały. Lucien w pośpiechu zapalał pochodnie. Ich blask ukazał scenę z przewróconymi lustrami. Gorrana, Wiły ani maszkaronów nie było. Była owacja. Rajmond Cyferkufer wyszedł i ukłonił się nie- śmiało. Nic nie rozumiał, ale podobało mu się. *** „Rewelacya na scenie. Rewolucya w teatrze” – Sigismond Drapichrust, Głos Sargalu, Siódmy dzień miesiąca ketsien. Jako wszem wiadomo, dnia szóstego miesiąca ketsien odbyła się była długo oczekiwana premiera przedstawienia niziołka Raymonda Cyferkufera „Mrok miłości” na podstawie mitu „O Wile y Czarnoksienżniku Ghuzzye, czili historya mroczna o myłości jednostronney do tragedyi niechybney zmierzayoncej”. To był szok. Przedstawienie trwało pięć minut! 5 minut! 5! Raymond Cyferkufer zapowiadał był rewolucye w sztuce, ale zaprawdę nikt nie spodzie- wał się aże takiego odeyścia od tradycyi. Rozbudowana scenografia, gra świateł, pulsuyuąca muzyka – wszystko to dopracowane do ostatniego szczegółu. Do tego niesamowity nastróy ruin Pilionu, świetni aktorzy, a całość kończyła się feeryą efektów specyalnych wysokiey jakości – w postaci zapewne magicznie ożywionych gargulców, porywających parę głównych bohaterów. Wraz z parą aktorską porwana została publiczność – po zgaszeniu świateł (cóż za niesa- mowity y nadzwyczayny pomysł!) jęła długo i żywiołowo bić brawo. Nie uspokoiło ich (nas!) nawet wyjście na scenę głównego sprawcy „Mroku miłości” – Raymonda Cyferkufera. Ten wydawał się był być mocno zaskoczony sukcesem. Modestya godna naywiększych. Owacye na stoyąco trwały jeszcze długo. Cóż rzec jeno można? Brawo panie Cyferkufer. Chylę czoła. Najwięksi niegodni omiatać miotełką twego cylindra. Cóż za symbolika, ekspresja, niesamowity klimat. I czas – tak nie- wielki a dobrze wykorzystany! Cóż za odwaga! To potwierdzali wszyscy moi rozmówcy – nikt, ani przez moment się nie nudził. Było krótko acz treściwie. Chciałbym zaproponować nazwę dla nowego gatunku teatralnego, który swego odkrywcę ma w skromnej osobie hobbita Cyferkufera – co powyecie na monumentalizm ekspresyjno – minimalistyczny? Albo ekspre- sjonizm minimalnie monumentalny? W każdym razie czekamy na następne dzieła tego gatun- ku! *** Gorran i Wiła znikli. Nikt nie wiedział gdzie ani w jaki sposób. Niełatwo było o tym my- śleć, przemieszczając się z bankietu na bankiet. Rajmond Cyferkufer zdawał sobie sprawę, że to zniknięcie dodaje smaczku i tak kontrowersyjnej premierze. Ogłoszono go modernistą i nowatorem. Nie za bardzo pojmował znaczenie tych słów, ale cieszyło go uznanie. Gorran i Wiła... Ich zniknięcie go martwiło. Trochę. Wiedział, że do nowych dzieł „monumentalizmu ekspresyjno – minimalistycznego” – jak to określili krytycy, z łatwością znajdzie nowych aktorów. Teraz próby miały trwać o wiele krócej. Niziołek miał już kilka pomysłów. Musiał też koniecznie zmienić trupę teatralną, bo stary zespół był niespokojny. Zwłaszcza gardero- biana – elfka Bionnasay miała dziwnie smutną minę. Nie przewidywał jednak problemów z doborem obsady – był sławny, zaszczytem będzie grać u niego. Tak, jeśli chodzi o nowych aktorów, to był dobrej myśli. Gorzej było z gargulcami. Bez nich nie wyobrażał sobie nowej sztuki. A one nie chciały współpracować. Zastygły. Wróciły do normalności. *** Wiła znała to miejsce. Tylko zamek Pilion miał ściany zbudowane z tak dokładnie spojo- nych kamieni. Zdążyła się im dobrze przyjrzeć, przecież próbowała tu przez kilka tygodni. W ruinach tego miejsca. Teraz zamiast ruin wokół niej czerniał nienaruszony zamek Pilion, a ona siedziała na dziedzińcu otoczona przez kilka czarnych, kamiennych stworów i jednego człowieka. Wolała już patrzeć na maszkarony. – Mówiłem ci, że pożałujesz – zaczął Gorran. – Pożałujesz, pożałujesz – podchwyciły stwory z chichotem. – Nie lepiej byłoby po dobroci? – Na sobie miał ciągle przebranie czarnoksiężnika Ghuzza – To by mi oszczędziło dużo zachodu. Zacisnęła usta. – Pamiętasz historię Ghuzza? – ciągnął. – Ja też, tak się składa, jestem czarnoksiężni- kiem. Gargulce zachichotały. „Tylko spokój” – pomyślała Wiła – „Jestem rusałką, dam sobie radę. Tylko spokój mnie uratuje”. – Tutaj – powiedziała – była scena. Co się z nią stało? – Błąd moja miła – uśmiechnął się Gorran Widliszon. – Tutaj będzie scena, za mniej wię- cej 350 lat. – To znaczy, że?.. – Tak. – Jak? – Jestem czarnoksiężnikiem. Uczniem czarnoksiężnika. Ale umiem już przenosić w czasie. Z pomocą moich sług oczywiście. – Był wiarygodny w tym, co mówił. Jak aktor – czyli nie do końca. – Twoich sług? – To one. – Wskazał gargulce. Wydawało się, że kamienne potworki czekały na ten sy- gnał. Po chwili Wiła poczuła kamienne palce na ramieniu. Mały maszkaron wyciągał rękę, aby jej dosięgnąć. Popatrzyła na czarną, wykrzywioną twarz ozdobioną krogulczym nosem i rogami wyrzeźbionymi w onyksowych lokach. Beznamiętna – bo ten złośliwy uśmiech nie wyrażał prawdziwego uczucia. Uścisk był silny i zimny. – Auuu – jęknął ktoś. Obejrzała się zaskoczona. Dwa skrzydlate gargulce prowadziły za ramiona wyrywającego się Gorrana. Widok napełnił ją dziwną mieszaniną nagłej radości, niezrozumienia i bezsilności. Dała się prowadzić. Zresztą nie miała innego wyjścia. Gdy zamknięto za nimi solidne kamienne drzwi, okazało się, że są w prostej celi z czarnymi ścianami i jednym małym, zakratowanym oknem. Na środku stało duże łoże, przykryte skórą skalnego niedźwiedzia. Na stoliku przy łóżku misa z zimnych mięsiwem, sztućce i chleb. Na twarzy Gorrana bezgraniczne zaskoczenie. – Twoi słudzy? – Drwina w jej głosie była oznaką triumfu. Niewielką pociechą w obecnej sytuacji. Widać było, że Gorran toczy gwałtowną bójkę ze swoimi myślami. Początkowo przegry- wał, ale po chwili zdawał się prowadzić na punkty. – Obiecały mi ciebie. I mam ciebie. Tutaj. Jesteśmy sami, ty i ja. Potrzeba ci czegoś wię- cej? – Nie potrzeba mi nic więcej. Zwłaszcza ciebie. – To nic. Już za daleko w tym zabrnęliśmy... – Ty za daleko zabrnąłeś! – ...żeby móc teraz przerwać. Ja cię kocham Wiła! Wiesz to. I widzisz to. – Ja cię nienawidzę, Gorran. Niedawno to sobie uświadomiłam. Brzydzę się tobą! Nie usłyszeli, jak zaskrzypiały drzwi. Nie usłyszeli znaczącego chrząknięcia. Ani tego drugiego. Dopiero trzecie, najgłośniejsze: – Ehem! Wybaczcie proszę, że w tak zacnej pogawędce przeszkodzę. – Przepraszający był starym, niskim i niemal całkiem łysym mężczyzną z brzuszkiem, ubranym w szarą, długą szatę. Uśmiechał się nieśmiało. – Mistrzu! – Zerwał się Gorran Widliszon – Mistrzu, zostałem potraktowany haniebnie. Wtrąciły mnie tutaj razem z nią. Siłą! – Zali nie tego chciałeś, Gorranie? Wiła stanęła pod ścianą, przyglądając się staruszkowi i badając możliwość sięgnięcia po nóż albo widelec ze stolika. Staruszek zdawał się nie zwracać uwagi na dziewczynę. – Taki pomysł gościć w twojej głowie nie winien – rzekł nagle. Wiła poczerwieniała. – O czym pomyślała, mistrzu? – spytał Gorran zapalczywie. – Nie o tym, zakochany głupcze. – Mistrzu! – Zamilcz. Nie wiem, czyliś dobrze wybrał. Ona nie dla ciebie. – Mistrzu! – Znałam jeszcze niedawno inną osobę, do której mówiłeś mistrzu – odezwała się ponuro Wiła. – Teraz już go nie ma... – Jeszcze go nie ma – wtrącił staruszek. – ... wszystko zepsułeś Gorran. – Wiele jest prawdy w jej słowach, Gorranie. Ale to był twój wybór. Teraz możecie zro- bić jedną tylko rzecz. Musicie ją zrobić. Będziecie ją robić aż do skutku. Spodoba ci się, mło- dy Gorranie. – Cóż to jest, mistrzu? Staruszek podniósł kąciki ust do góry. To był dobroduszny uśmiech. – Zostawiłbym to twojej domyślności, alem jej niepewny. Wiedz, że cała sytuacja mnie mierzi, ale innej drogi nie ma. Wiła stała jak wmurowana i bała się myśleć. – Więc...? – Gorran spojrzał pytającą. – Dziecko – powiedział starzec beznamiętnie. – To, czego potrzebujemy, to dziecko. Myśli, złe, paniczne, przebiły się przez zbudowane w umyśle tamy. Wiła krzyczała: – Potwór! Jak możesz, przecież...?! Jesteś okrutny! – Nie. Jestem praktyczny. – Rozumiem mistrzu – Gorran też miał nietęgą minę. – że to dziecko będzie panować nad całym Sargalem? – Nic nie pojmujesz, mój młody przyjacielu. – Starzec pokiwał głową z wyraźnym poli- towaniem – Ono obroni Pilion. Przed niechybnym bankructwem. Z gargulcami nikt nie chce robić interesów – mimo, że mają najtańszą i najlepszą porcelanę w całym Sargalu. Kiedy mnie nie stanie, zamek popadnie w ruinę. Zresztą znacie jego obraz. Chcę zmienić przyszłość. – Dlaczego w ten sposób? – Wiła oddychała głęboko – Dlaczego moim kosztem? – Nie wiem. – Wzruszył ramionami starzec. – Ten tu młodzieniec o pomoc mnie prosił. Dwie pieczenie na jednym ogniu... Szkoda mi ciebie, dziecko, ale muszę stać o mój lud. – O te... o gargulce? – Powtarzam, że mi ciebie szkoda. Wychowam twoje dziecko z całym szacunkiem i troskliwością. Nie ucierpi przy mnie. – Jesteś potworem! – Nie. Jestem... Właśnie, młody Gorranie i ty, dziewczyno. Nie nazywam się Myrrdin. Je- stem Ghuzz. Czarnoksiężnik Ghuzz. To było jak uderzenie młotem w tył głowy. Zamarli oboje – dla Wiły zaskoczenie Gorra- na Widliszona było jak dodatkowe wbicie gwoździa w potylicę. – Młodego Gorrana zdążyłem już poznać. A ty, pani rusałko, zwiesz się...? – Ki... – przełknęła ślinę. – Wiła. Zwę się Wiła. *** – Jak to nie wiedziałeś?! – Chudy młodzieniec z nieco rozmazanymi symbolami księżyca na twarzy tracił pewność siebie z każdym słyszanym słowem. – Nie wiedziałeś, kto jest twoim mistrzem?! – Nie, to nie tak, to było inaczej. Spokój, o który tak prosiła, uleciał: – To jest czarnoksiężnik Ghuzz, znasz jego historię, prawda? Wiesz, co uczynił? Do cze- go jest zdolny? – Robiłem to dla ciebie... – Dla siebie, Gorran, dla siebie! – Masz rację, ale... To przez te gargulce. Ja... poczułem się ważny. Poczułem, że mogę wszystko. Że mogę ciebie zdobyć. Ja go nie widziałem. To znaczy widziałem... W lustrach. Powiedział mi wszystko. Powiedział, że nauczy mnie magii, że... – Jesteś durniem Gorran... – Chciałem ciebie. Dalej chcę ciebie... On powiedział, żebym przyprowadził ukochaną, a on już sprawi... – To Ghuzz – morderca, bezlitosny, zły! – Nie wiedziałem, przecież tłumaczę ci! On nie wygląda na Ghuzza! Przyznała mu w myślach rację. Właściwie to młodzieniec bardziej się z nim kojarzył. Ale to nie było żadne usprawiedliwienie: – I co teraz? – spytała. – No... – Nie myśl o tym nawet! – ryknęła. – Wiła, on nie jest zły, on chce przecież zrobić coś pożytecznego. Jego cel, motyw... – Jego motywy mnie nie obchodzą. – Ja... – Musimy spróbować się stąd wydostać. Z powrotem. – Ale jak? – Trzeba próbować. Myśleć. Zapadła chwilowa cisza. – Widziałaś, jak on na ciebie patrzył? Widziała. To nie było niemiłe wspomnienie. Prawdziwy czarnoksiężnik Ghuzz miał mą- dre, nawet sympatyczne oczy. Nie było w nich zła. Była wielka tęsknota. Nie wiedziała, za czym. Drzwi otworzyły się tym razem niemal bezszelestnie. Stanął w nich czarnoksiężnik Ghuzz – ten prawdziwy: – Wiła, czy zechciałabyś pójść ze mną na przechadzkę? – zapytał. – Tak – odrzekła. – Oczywiście. Wyszli. – Cholera! – zaklął Gorran Widliszon, patrząc na drzwi. Poczuł się oszukany. Poczuł się... Poczuł zazdrość. Głupia, ale natrętna myśl przebiegła przez jego głowę – że ten starzec osobi- ście zechce zatroszczyć się o dziecko. A może to nie była wcale taka głupia myśl? – Cholera! – powtórzył. Drzwi otworzyły się po raz kolejny. To nie był maszkaron. To nie był czarnoksiężnik. Dziewczyna – ale nie Wiła. Też piękna. Elfka. – Znam cię skądś – wymamrotał zdezorientowany Gorran. – Gdzieś cię już widziałem. – Garderobiana Bionnasay – szepnęła dziewczyna. – Pospiesz się Gorran. Czas uciekać. *** Lustra stały w najwyższej komnacie wieży. Tam zmierzali. Dziwnym trafem udało im się przebiec przez dziedziniec niezauważenie. Drzwi do wieży były otwarte. Elfka prowadziła szybko i pewnie, odsłaniając w biegu długie smukłe nogi. – Tędy przybyłam. – Pokazała na lustra ustawione w trójkąt. Gorran dyszał ciężko. Byli na ostatnim piętrze wieży. – I... ufff... co teraz? – spytał Gorran podejrzliwie. – Umiesz czarować, tak? Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Nie umiesz?! No to jak tu przybyłaś? Miała duże, ciemne oczy i pięknie wycięte czerwone usta. Znów wzruszyła ramionami. Rozłożyła ręce. – Nie wiem. Ja po prostu dużo myślałam. Byłam tam, no, w ruinach, przy tamtych lu- strach. Myślałam. – O czym myślałaś?! – O tobie. Była naprawdę piękną, nieodgadnionego raczej wieku, choć z pewnością dojrzałą już elf- ką. Miała lśniące czarne włosy i lekką zieloną suknię. Patrzył na nią z przyjemnością. Pięknie się ruszała. To mu coś przypomniało. – Wiła. Ona... W jej czarnych oczach zobaczył dezaprobatę. Złość – błyskającą jak pioruny. – Przecież nie możemy jej tu zostawić – usprawiedliwił się cicho. – Myśl o powrocie – rozkazała krótko. Miała w sobie majestat typowy dla swojej rasy. A nawet coś więcej. „Dziwne, że jest tylko garderobianą” – pomyślał. A potem pomyślał o powrocie. Coś mu przeszkadzało. – Posłuchaj, ja... – Chcesz wrócić? – ucięła, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. – To skup się. – Ale czy to zadziała? – wybuchnął. – Dlaczego w ogóle tu jesteś? Nic nie rozumiem! O czym mam myśleć? – Myśl o powrocie. – Nie mam po co wracać. Tu jest moja miłość, tu zostanę. To nie było rozsądne. – Tak? I będziesz bezskutecznie próbował rozkochać w sobie tę śmieszną małą rusałkę? Tak jak przez ostatni miesiąc? Życzę powodzenia! – Ale... – Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć?! – w sarnich oczach błyszczały łzy. – Dobrze, zo- stań! Wrócę sama. – Bionnasay – powiedział cicho i chwycił ją za ramię. – Ja wiem dlaczego przybyłaś. Ja... Nie wrócisz sama. W mgnieniu oka odzyskała kontrolę nad sobą. – Myśl. Gdy stali w lustrzanym trójkącie, patrzył na nią z coraz większą przyjemnością. Myślał... Myślał, jak też może wyglądać bez tej zielonej sukienki. Zawstydził się. Pomyślał o powrocie, o scenie, o Rajmondzie Cyferkuferze, o Puk-Puk. O czarnoksiężniku Ghuzzie i Wile. Myśl o Wile wkradała się między inne myśli. Westchnął głęboko. Wtedy usłyszeli kroki. – Skup się – szepnęła Bionnasay. Strach dodał mu ostrości umysłu – nagle całym sercem zapragnął znaleźć się daleko stąd. Zerknął na dziewczynę. Zapragnął znaleźć się gdzieś daleko z nią u boku. To była jasna, pro- sta i konkretna myśl – ucieczka. Drzwi otworzyły się. – A tu jest moja pracownia, piękna panno – doszedł do ich uszu głos staruszka. – Ach tak – W drzwiach stanęła jasnowłosa rusałka w białej sukni. Weszła głębiej. Wtedy ktoś złapał ją za rękę i wciągnął do trójkąta ustawionego z dużych, owalnych zwierciadeł. – Wiła! – krzyknął Gorran. – Chodź prędko, wracamy do domu! – Zostaw ją! – Zostaw mnie Gorran. – Gorran, to ja cię kocham! – Wiła, ja cię kocham! Wtedy otworzyły się wszystkie okna i na zewnątrz wypłynął przez nie oślepiający blask. Połowa sprzętów stojących w pracowni czarnoksiężnika Ghuzza rozbiła się, druga połowa rozsypała się po podłodze bez szwanku. Powiał wiatr, a wraz z nim jakaś tajemnicza energia przefrunęła przez komnatę. Staruszek otworzył zamknięte wcześniej w obronnym odruchu drzwi. Pracownia przedstawiała widok, jakby przeszło przez nią tornado. – Jak ty komu, tako i on tobie – odezwał się czarnoksiężnik Ghuzz sentencjonalnie. – Miłość ma wielką siłę zaiste. A ja w niej nijakiej ekspiriencji nie posiadam. W komnacie nie było nikogo. Cała trójka znikła. Ghuzz pokiwał smutno głową. – Kłopot jest taki, że się z moim ostatnim przedmówcą niechybnie zgadzam. *** Lucien dał znak, że jest gotowy. Zagrały bębny, zapłonęły pochodnie. Rajmond Cyfer- kufer dał się w końcu namówić na powtórzenie spektaklu. Prawdę mówiąc, nigdy by się na to nie zgodził, ale został zmuszony. Podobno dziś wieczorem na widowni roiło się od koro- nowanych głów, to właśnie dla nich miało być zagrane najkrótsze i najgłośniejsze przed- stawienie w historii Sargalu. Zjechali odwieczni wrogowie – książęta Garbar i Smogor z sąsia- dujących księstw Orlamu i Moreny, król Munro Ćwiek z pagórkowatej Irgi w widłach Muli i Karandasza, a nawet podróżujący po Sargalu król Dalebor z odległego Yandu. Nie liczono pomniejszych wielmożów, plemiennych kacyków ani miejskich dostojników. Rajmond Cyferkufer gryzł swój cylinder i szczypał kamiennego gargulca w onyksową gładź. Nie było żadnej reakcji. – Malutki, kici kici, cip cip, cholerka, rusz tyłeczek i zrób taki numerek jak ostatnio – szeptał maszkaronowi w spiczaste ucho. Ten uśmiechał się tylko, szczerząc ostre zęby. Tak naprawdę reżyser nie wierzył, że uda mu się powtórzyć bezprecedensowy sukces premiery „Mroku miłości”. Co prawda zatrudnił znaną parę aktorską, miał całe trzy dni na próby (co w przypadku pięciominutowego przedstawienia było aż nadto). Miał bębny, po- chodnie, ruiny Pilionu, ba, miał nawet wszystkie gargulce (liczył, o pomyłce nie było mowy). Ale nie miał nadziei na sukces. Ekipa widziała markotną minę reżysera. – Nie martw się mistrzu. – Poklepał go po plecach krasnolud Arnulf. – Wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Będzie dobrze. – Dobrze? Ja nie chcę żeby było dobrze! – Wybuchnął hobbit. – Ma być genialnie! Bombeczkowo! Wystrzałowo! To ma pozostać w pamięci! – Pozostanie mistrzu. – Jeśli uda ci się obudzić gargulce, to pozostanie. – Cyferkufer nerwowo trzasnął czarną rzeźbę cylindrem i poszedł za kulisy. Krasnolud podrapał się w głowę i spróbował uszczypnąć maszkarona w policzek. – Kufajka! – zaklął siarczyście. Złamał paznokieć. Ciągle grały bębny. Widzowie w milczeniu siadali na swoich miejscach. Z przekazów wiedzieli mniej więcej czego się spodziewać, więc nie chcieli zostać zaskoczeni jakimś nagłym wybuchem efektów specjalnych. Milczenie aż kłuło w uszy. Towarzyszyło przejściu szpaleru statystów i wbijaniu wokół sceny zapalonych pochodni. Trwało, gdy na scenę wy- szedł potężny mężczyzna z długą jasną brodą, odziany w czarną pelerynę. – Przyprowadzić Wiłę! – ryknął, stanąwszy w pentagramie ustawionym z owalnych, obrośniętych pajęczyną luster. Publiczność wstrzymała oddech, porażona potęgą głosu czarnoksiężnika Ghuzza. – Ten Ollof Gargantar jest niezły – szepnął za kulisami scenograf Arnulf. – Ludzie wpatru- ją się w niego jak w obrazek. – Bo nikt go wcześniej nie widział – burknął Rajmon Cyferkufer. – Zwykle grywał w masce. A był popularny. Najczęściej grywał gladiatorów – w masce, ale na golasa. – Warunki ma – ocenił krasnolud. – Może uniesie nam spektakl? Za kulisy wpadł elf Lucien. – Porażka. On nie wie co robić z twarzą. Gra, jakby miał maskę. Uwagi żadnej na mimikę nie zwraca. – No to klapka – westchnął Cyferkufer. – Całe szczęście, że kuferki mam już spakowane. Dobiegł ich wybuch śmiechu. Hobbit ukrył twarz w śniadych dłoniach. – Wykończysz się mistrzu przez tę sztukę – pokiwał głową Lucien. – Ale taki już los wielkich artystów. – Niech mnie demony porwą, jeślibym ulec miała! – dobiegło ich ze sceny. To była ostatnia kwestia w przedstawieniu. Teraz miały zgasnąć pochodnie i miało się rozpętać piekło. Namiastka tego, co na premierze. Rozpętało się piekło. Z trzaskiem wzmocnionym przez akustyczne ściany pękły wszystkie zwierciadła, zgasły pochodnie. Przez scenę przetoczył się strumień powietrza. Potem coś zajaśniało, ukazując nagle zupełnie zniszczoną dekorację sceny. Potem znowu zga- sło. Zapanowała ciemność. Rozległy się brawa. – Ochłapiki – jęczał Rajmond Cyferkufer. – Czas uciekać. – Ty zaplanowałeś ten wybuch? – spytał zdziwiony Arnulf, patrząc na Luciena. – Nie, myślałem, że to ty. Wszystkie dekoracje poszły w drzazgi. – Właśnie dlatego pytam, czy to ty. Ktoś mi za to musi zapłacić. Brawa wygasły dość szybko. Na widowni rozległy się chrząknięcia zniecierpliwienia. – Światło! – krzyknął ktoś. – Klapka, dno, wodorościki – mruczał do siebie reżyser. – Koniec. – Idź zapalić żagiewkę albo dwie. – Arnulf podał Lucienowi pochodnie. – Przyjmijmy to jak mężczyźni. Na znak dany przez Luciena statyści zapalili nowy zestaw pochodni. Scena oblała się światłem. Widok był zaskakujący. – To jeszcze nie koniec! – krzyknęła drobna blondynka w białej sukni i ze sfatygowanym wiankiem na głowie. W jej oczach płonął ogień. – To dla twojego dobra Wiła! – odrzekł wysoki, chudy młodzieniec w stroju identycz- nym, jaki nosił cza