10621
Szczegóły |
Tytuł |
10621 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10621 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10621 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10621 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Michał Leszczyński
SZAMPIERZ
PROLOG
Drzwi do karczmy otworzyły się z wielkim rozmachem. Na
trzeszczącej podłodze ze starego jesionu stanęła szeroka stopa
wielkiego mężczyzny. Solidna podeszwa zrobiona ze skóry
wyverny zostawiała lekkie ślady świeżego błota. Postać
mężczyzny była imponująca, niemal dwumetrowy człowiek
ledwo mieścił się w niezbyt szerokich drzwiach gospody.
Rozdarty skórzany kaftan był znakiem niedawno stoczonej
walki lecz postać nie była zmęczona, wręcz zadowolona. Z
satysfakcją podszedł do długiej czerwonej lady wygiętej w
kształt litery ,,U”.
- Podaj mi piwo Vilo – Szorstki głos mężczyzny rozszedł
się po całej sali. Kilku miejscowych spojrzało na imponującą
sylwetkę postaci przy barze lecz po chwili szeptów powrócili do
wcześniej wykonywanych czynności.
- O stary Drakar nie zapomniał o swojej ojczyźnie – zza
lady wyłoniła się grubawa sylwetka niskiego karczmarza. Vilo
szybkimi i wprawnymi ruchami pochwycił kufel i napełnił go po
brzegi złocistym trunkiem.
- Przecież wiesz że miałem ważniejsze sprawy na głowie
niż zabawianie twoich gości w tej rozpadającej się ruderze. Nie
każdy rodzi się by objąć zaplute stanowisko piwo-podajnika.
- Uważaj na słowa wiesz że jestem szanowanym
obywatelem tego miasta. Nie jeden szlachcic liczył się z moim
zdaniem.
- Chyba tylko na temat jedzenia – oznajmił szyderczym
głosem spoglądając na rozpychający kamizelkę brzuch
karczmarza.
- Ty nie wyglądasz lepiej ode mnie, spójrz na siebie rana
na ranie nie wiele brakuję, a rozpoczniemy doroczny konkurs
szukania miejsca bez blizny na ciele Drakara. – grubasek
uśmiechnął się z lekką satysfakcją.
- Nie pozwalaj sobie Vilo zabijałem nie za takie słowa, więc
lepiej naucz się być powściągliwym. – Mocno zdenerwowany
Drakar poderwał się z miejsca i opuścił dłoń na klingę miecza.
Vilo zawahał się lekko lecz po krótkim spojrzeniu na salę
biesiadną zrozumiał, że ma znaczną przewagę.
- To tobie radził bym zachować powściągliwość. Jak
widzisz w karczmie są świadkowie. – oświadczył lecz z jego
twarzy zniknął szyderczy uśmieszek.
- Nie igraj ze mną marny kurduplu na wzgląd na naszą
starą znajomość oszczędzę ci życie lecz pamiętaj, że przy
najbliższej okazji pokażę ci co czeka takich śmiałków jak ty. –
Drakar który do tej pory trzymał kufel z piwem w ręce cisną nim
w twarz swojego dawnego kompana i po szybkim zwrocie udał
się energicznym krokiem w stronę wyjścia.
Od drzwi dzieliło go już tylko kilka kroków gdy naglę w przejściu
pojawiła się szczupła męska sylwetka. Wysoka postać odziana
w kaftan z koziej skóry założony na stalową, mocno zniszczoną
kolczugę zdawała się być cieniem człowieka w porównaniu z
olbrzymim Drakarem.
- Zejdź mi z drogi dziwko – warknął groźnie Drakar ciągle
nie puszczając klingi swego wielkiego miecza.
- Niestety nie mogę mości panie, bo pan nie zapłacił
rachunku, a moja praca polega na niedopuszczaniu do takich
sytuacji. – Postać w kaftanie mówiła spokojnie nie unosząc
głosu, zupełnie tak jakby miała przed sobą napuszonego
szlachcica którego jedyną bronią jest sztylet do otwierania
kopert.
- Tego już za wiele, rozumiem ty Vilo, ale żebyś uczył
takiego postępowania swoich ochroniarzy, no nie ładnie. –
Drakar obrócił się by spojrzeć na grubaśnego karczmarza. Lecz
to był tylko pretekst do odwrócenia uwagi szczupłego
mężczyzny stojącego w drzwiach.
Drakar wprawnym ruchem ręki wyciągnął błyszczącą oręż z
pochwy. Naga stal lśniła w świetle pochodni, teraz miecz
wydawał się znacznie większy niż przed chwilą. Wielki wojownik
zwinnie wykonał półobrót lecz ostrze z hukiem wbiło się w
odrzwia.
- Świetnie władasz bronią towarzyszu, nie spodziewałem
się takiej szybkości po tak ciężkim klocu jak ty. Widzę że
będziesz godnym rywalem. – głos młodego mężczyzny był lekki
i wdzięczny jak głos jednego z królewskich bardów, nie słychać
w nim było ani strachu, ani niepewności tylko wzgarda dla
przeciwnika.
- Lubię znać imiona moich ofiar – wykrzyknął z gniewam
Drakar
- Marcus z Latrophi syn Arana z rodu Belmundów –
wyjaśnił mężczyzna chwytając za miecz przypięty do pasa z
wężowej skóry. – A to moja oręż, miecz zwany ,,Lipherem”
odziedziczyłem go po dziadzie, który zdobył go w górach
Cursyli gdy walczył ze Smokiem...
- Zamknij się i przejdź do walki smarkaczu – Potężne
ramię wraz z mieczem znalazło się w powietrzu by szybko
opaść z druzgocącą siłą na swoją ofiarę. Potężne uderzenie
powtórnie chybiło tym razem rozłupując stół po lewej stronię od
wejścia. Szybki młodzieniec uniknąwszy ciosu sam
pochwyciwszy broń oboma rękami przygotowany do
morderczego ataku rozstawił obie nogi by pewniej stać na
gruncie, ciął przed siebie. Stal przecięła ramię giganta.
Bryzgająca krew trysnęła na podłogę, ciemna posoka spłynęła
po ostrzu Marcusa. Młodzieniec przekonany że po tym ciosie
przeciwnik nie jest już w stanie dalej utrzymać broni
wyprostował się i wyniósł miecz do pozycji zenitu. W tej pozycji
chłopak był bardzo łatwym celem. Zimna stal przeszyła jego
bok tak jak flota północnego królestwo przeszywa słone wody
morza Siedmiu Wichrów. Piekielny ból przeszył młodzika, cała
jego wyniosłość pękła, jego oczy przepełniła złość. Ogarnięty
furią Marcus rozejrzał się. Drakar wyciągnięty jak szczupak
trzymał koniec miecza zatopionego w ciele młodzieńca. To była
jedyna szansa, ochroniarz do tej pory nie opuściwszy miecza
idealnie wymierzył cios. Błyszcząca głownia opadła z
piorunującą siłą na nie zdającego sobie sprawy ze swego
położenia Drakara. Ciągle mokra stal wbiła się w bark
potężnego mężczyzny przedzierając się przez ciało, aż do
kręgosłupa. Tego nikt nie mógł przeżyć. Bezwładne ciało
Drakara opadło wypuszczając ciągle wbity w ciało Marcusa
miecz. Nikt na sali nie miał odwagi odezwać się. Po chwili do
młodego ochroniarza podszedł Vilo.
- Dobrze się spisałeś Marcusie nie byłem pewien czy sobie
poradzisz, ale ten incydent umocnił mnie w przekonaniu, że
nadajesz się do tej roboty jak nikt inny. Masz oto zaliczka, no a
teraz idź wykuruj się, karczma nie będzie cię potrzebowała
przez kilka dni – Vilo wręczył Latrophianowi pokaźną sakiewkę i
udał się z powrotem za ladę.
ROZDZIAL 1 : NOWY BOHATER NOWA PRZYGODA
Miasto w którym znajdowała się karczma Vila nie było
wielkie, ledwo kilkadziesiąt domków jeden koło drugiego, a już
zdawało się widzieć wielkie ulicę potężnego Naggaroth.
Większość osób znała się z widzenia, a także z bliższych
kontaktów. Każdego nowego przybysza można było poznać w
mgnieniu oka. Jedną z takich osób był Marcus. Przybył on do
Liith niecały miesiąc temu lecz już prawie wszyscy go znali. Co
prawda karczma Vila była jedną z niewielu atrakcji w mieście i
liczni ludzie zapoznawali się z przybyszem, który chronił
dobytku grubego karczmarza lecz to nie było jedyne zajęcie
jakiemu oddawał się Marcus. Jego pasją były polowania. W
każdy piątek ubierał się w płaszcz z niedźwiedziego futra i
uzbrojony we włócznię oraz miecz przy pasie wyruszał na swym
dzielnym rumaku w głębiny lasów Shirlii.
Ten piątek zaczął się podobnie. W stajni stał już wcześniej
przygotowany koń z częścią potrzebnego ekwipunku przy
siodle. Drzwi domu Marcusa otworzyły się energicznie i wyszedł
z nich wysoki, szczupły młodzieniec. Ciężka skóra niedźwiedzia
obciążała jego barki, lecz jemu to nie robiło różnicy. Jasne
włosy były przepasane szkarłatną opaską z małym
emblematem na środku. Symbol przedstawiał stary runiczny
znak ochronny dawno już zapomniany w dzisiejszych czasach.
Na placach spoczywała długa włócznia z czarnego metalu. Była
tak lekka, że aż kołysała się z mocniejszymi podmuchami
wiatru. Czarne ostrze zdawało się nie przyjmować światła
dziennego, a był piękny słoneczny poranek. Promienie słońca
odbijały się od lśniącej spod niedźwiedziego futra kolczugi.
Marcus szybkim ruchem zamknął drzwi do swojego domostwa i
energicznym krokiem udał się w kierunku stajni. Spojrzał się na
już objuczonego konia i pogrążył się w krótkiej zadumie. ,,Na
pewno to robota Brinamii, któż inny poświęcił by swój czas
takiemu oprychowi jak ja.” Ciągle trochę rozkojarzony wskoczył
na konia i powolnym stępem wyjechał przez rozchylone drzwi
stajni. Światło trochę oślepiło konia lecz już po kilku sekundach
młode źrenice rumaka przywykły do światła dziennego.
- No to ruszamy na kolejne wyzwanie losu – Powiedział
sam do siebie by pokrzepić swego jeszcze nie rozbudzonego
ducha.
Koń lekko przyspieszył i z gracją przejechał przez opuszczony o
tak wczesnej porze dziedziniec. Droga był równa i początkowo
prowadziła przez główny trakt kupiecki lecz już po kilku
minutach równej jazdy młody łowca odbił do wąskiej ścieżki
prowadzącej w głąb mrocznego lasu. Wąska dróżka
prowadząca do ciemnego gaju wydawała się nie do przebycia
po szerokim trakcie. Koń z trudem brnął przez cierniste krzewy
kaleczące jego twardą skórę. Po paru bolesnych chwilach las
rozrzedził się i oczom Marcusa ukazał się piękny leśny
krajobraz. Trawa w tym miejscu była bujna lecz nieliczne kępki
ustępowały miejsca gęstemu mchowi o przepięknym jasno
zielonym kolorze. Odstępy między drzewami były dość szerokie
aby mógł się między nimi zmieścić człowiek ciągnący konia
obok siebie. Krótkie uderzenia dzięciołów rozchodziły się po
całym przepięknym lesie. Marcus wychylił się z siodła, aby
zerwać soczystą jagodę, gdy naglę na horyzoncie ujrzał
dorodną sarnę skubiącą świeżutkie kępki trawy. Powoli
prostując się sięgnął po długą włócznię. Jeszcze nie do końca
pewnie trzymał broń, a już zerwał się do natarcia. Zanim sarna
zorientowała się co się dzieje koń Marcusa był już o włos od
niej. Młode zwierze chcąc nadrobić straty zerwało się
szaleńczym skokiem do ucieczki. Chłopak wzniósł broń do
morderczego rzutu gdy naglę do jego uszu dotarł cichy,
stłumiony krzyk. Szybko podjął decyzję, że polowanie zawsze
można wznowić a okazja uratowania komuś życia zdarza się
tak rzadko jak rzadko zdarza się spotkać orka w społeczeństwie
krasnoludów. Energicznym szarpnięciem zmienił kierunek
jazdy. Krzyki stawały się coraz silniejsze i czułe ucho Marcusa
wyodrębniło głos kobiety spośród innych hałasów natury. Koń
przejechał przez ostatni rząd drzew i wyjechał na niewielką
polanę. Oczom młodzieńca ukazała się gigantyczna sylwetka
trzymająca w morderczym uścisku talię niewiasty.
- Oduczo cie ja wchodzić na cudzo polo – Głoś
gigantycznego napastnika był niczym grzmiący wodospad.
Wielka dłoń zacisnęła się na ciele niewiasty.
- Ej ty duży głąbie może zmierzysz się z prawdziwym
rywalem – Krzyknął schodząc z konia Marcus. – Dręczyć
bezbronnych to możesz ale powalczyć z uzbrojonym
wojownikiem to nie chcesz! – Marcus powoli zbliżał się do
olbrzyma. Teraz ujrzał że jest to mierzący grubo ponad trzy
metry Ogr o twarzy mocno zarośniętej brudem.
- Mały człowieczek chce się bić z dużym Oopo, mały
człowieczek być głupi – Ogr puścił dziewczynę i rzucił się do
szaleńczej szarży.
Marcus dobył miecza i przygotował się do odparowania ataku.
Wielkie cielsko olbrzyma zbliżało się do nieuchronnego starcia z
zimną stalą Marcusa. Oopo złączył obie ręce na kształt młota i z
rozmachem zadał pierwszy cios w tej walce. Pierwszy a
zarazem ostatni. Potężne dłonie uderzyły w zasłoniętego swym
mieczem młodzieńca. Stal wbiła się w twardą od brudu skórę
nie robiąc ogrowi żadnej poważnej rany, zaś impet ciosu
olbrzyma wymiótł człowieka jak małego okruszka na
karczmianym blacie. Gdyby nie wrodzona odporność chłopak
już w locie byłby sztywny ogłuszone potęgą ciosu ciało opadło
na miękki mech.
Gdy Marcus otworzył oczy zorientował, że znajduje się pod w
jakimś zamkniętym pomieszczeniu. Prawe ramię miał solidnie
zgruchotane lecz nie bolało tak jak powinno. Widać było na nim
oznaki działania ziół i opatrunków. Widocznie był nieprzytomny
kilka dni. Spróbował się podnieść lecz ból w nogach nie
pozwalał mu stać. Nagle drzwi uchyliły się i do izby weszła
młoda dziewczyna z tacą na której znajdowało się jedzenie.
- Brinamii? – Szepnął bardzo cicho. Zebrał wszystkie siły
by wstać lecz próba znowu się nie powiodła.
- Nie wstawaj jeszcze nie masz siły, przeniosłam ci trochę
jedzenia które udało mi się zebrać. – Powiedziała wdzięcznym
głosem uśmiechając się do rannego.
- Jak to zebrać? – W zdziwionym głosie słychać było
grymas bólu.
- Nie mów nic. Przeżyłeś tylko dzięki pomocy dziwnego
mężczyzny. To jego chata, nie pozwolił mi zabrać cię do miasta,
powiedział że możesz nie przeżyć drogi.
Nagle w drzwiach ukazała się zgarbiona sylwetka. Możliwe że
postać była wysoka, ale w tej postawie mierzyła ok. 5 stóp.
Powoli wyszła z cienia i Marcus zobaczył że postać ma na
sobie jego futro z niedźwiedzia. Chciał coś powiedzieć ale ból
sparaliżował jego usta. Zgarbiony mężczyzna nosił przy pasie
myśliwski nóż długi na 12 cali. Na piersi miał złoty medalion z
runicznym znakiem. Grube buty zrobione ze skóry łosia
mówiłyby że na dworze panuje mróz lecz tak nie było. Przez
okno wpadały promienie słońca symbolizujące że jest późna
wiosna. Głowę mężczyzny zdobiła ciepła czapka zakończona
ogonem ze srebrnego lisa. Ogólnie sylwetka myśliwego była
bardzo szeroka i robiła wrażenie zahartowanego, bardzo
silnego człowieka i tak było w rzeczywistości. Niska postać
powolnym krokiem zbliżyła się do łoża z rannym.
- Jak się czujesz młody poszukiwaczu przygód? – głos
myśliwego był ochrypły lecz łagodny i przyjemny dla ucha. –
Małe miałeś szanse z tym olbrzymem, nie raz z nim walczyłem
lecz zawsze on górował nie widziałem jeszcze istoty o takiej sile
jaką włada Oopo. Już dawno się o tym przekonałem więc
postanowiłem żyć w zgodzie z tym tytanem. I tobie też radzę bo
niedługo wydobrzejesz, a wtedy kto wie co stanie na twej
drodze. – Myśliwy uśmiechną się tak jak mu na to pozwalała
okropna blizna na prawym policzku. – No teraz zostawiam was
samych jakbyście czegoś potrzebowali to nie krępujcie się ten
dom jest do waszej dyspozycji. – Zgarbiony człowiek obrócił się
i wyszedł pozostawiając lekko uchylone drzwi.
- To o niego ci chodziło? – szepnął powolnym głosem.
- Tak to Gavien dobry z niego myśliwy, choć nie wygląda
na to bardzo miły z niego człowiek. To on opatrzył twoje rany,
ale na razie postaraj się zdrzemnąć sen zregeneruje twoje siły.
– Dziewczyna postawiła drewnianą tacę koło łóżka i odeszła
zamykając drzwi.
Marcus miał dziwny sen, widział siebie z bronią na wierzchu, po
prawej jego stronie stal myśliwy, a po lewej Brinamii przed nimi
rozciągał się wielki mur z czarnej skały. Most zwodzony powoli
opadał, a gdy jego drewniana stopa dotknęła ziemi rozległ się
dźwięk bębnów. Zza murów było słychać kroki, wiele kroków
kilku tysięczna armia szła na spotkanie naszym bohaterom.
Marcusa obudziły kroki, drzwi uchyliły się i do pokoju wleciała
wspaniała woń pieczonego mięsa. Zapach tak pysznego
jedzenia był dla głodnego młodzieńca niczym sole trzeźwiące.
Powoli oparł się o poręcz łoża i postawił nogi na chłodnej ziemi.
Całą swoją siła pociągnął ciało do góry, utrzymać się na nogach
było dużo łatwiej niż wstać. Chwiejnymi krokami udał się do
drzwi w których stał Gavien z bogacie rzeźbioną laską.
- Masz to ci pomoże w utrzymaniu się na nogach. –
Myśliwy podał laskę młodemu mężczyźnie. – No a teraz ubierz
się i chodź na obiad, twoje rzeczy są w tamtym kącie. – gruby
palec wskazał duży kufer wypełniony różnymi przedmiotami.
- A to piękne futro pozwolisz że sobie zostawię. – Gavien
pogładził lśniącą niedźwiedzią skórę i wyszedł z komnaty.
Marcus opierając się na nowej, bukowej lasce podszedł do
starego kufra. Było w nim wszystko co zabrał ze swojego domu
przed kilkoma dniami. Szybko wygrzebał stare ubrania oraz
inne niezbędne przedmioty. Już po chwili drzwi komnaty
otworzyły się i wyszedł z nich w pełnej okazałości młodzieniec.
Nie miał na sobie kolczugi, gdyż była za ciężka i jego obolałe
ciało nie byłoby w stanie jej nosić, ale poza tym małym
szczegółem wszystko miał na sobie oczywiście oprócz ciepłego
futra, no ale na dworze było bardzo ciepło. W drugiej komnacie
siedziała na drewnianym stołku Brinamii, doprawiwszy pieczeń
postawiła ją na pniu ściętego drzewa o imponujących
rozmiarach.
- Obiad na stole! O kogóż me oczy widzą przecież to sam
poszukiwacz przygód we własnej osobie. – Dziewczyna
spojrzała na Marcusa w swoim starym łowieckim stroju i prawie
zapomniała o jego rannym ciele. – Chodź zjedz coś to
odzyskasz utraconą energię – Brinamii długim nożem odcięła
kawałek udźca i podała go chłopakowi. – Jak się czujesz, czy
już ci lepiej? – spytała nakładając porcję pieczeni dla
myśliwego.
- Dzięki, już mi lepiej. Nasz miły gospodarz zrobił dla mnie
piękną laskę, o, spójrz jakie piękne wzorki, sam Ridel byłby z
tego dzieła dumny. – oznajmił o wiele żywszym głosem
pokazując rączkę laski dziewczynie. Gavien uśmiechnął się i
ukłonił poczym zaczął kontynuować posiłek.
- Będziemy mogli niedługo wrócić do Liith, na pewno się
niepokoją o nas – powiedziała wrzucając kość do kominka.
- Macie zamiar wracać! – wykrzyknął jawnie przerażony
myśliwy – A ja już was zdążyłem polubić co ja teraz pocznę bez
was. Kiedyś mogłem całymi dniami błądzić po tym cudnym lesie
lecz nie teraz te kilka dni...
- Jeśli chcesz możesz zabrać się z nami. – zaproponował
przerywając Marcus. - W Liith jest wielu myśliwych, którym
będziesz mógł dawać wskazówki i rady, a i dom dla ciebie się
znajdzie.
- Naprawdę to świetna nowina, szczerze mówiąc, to
chętnie pogawędziłbym z kimś przy kufelku zimnego piwa. O,
jak dawno nie piłem zimnego piwa z delikatną pianką, ale mi
tego brak. – Myśliwy zamyślił się chwilkę szepcząc coś do
siebie.
Kilka dni minęło zanim Gavien pożegnał się ze wszystkim
leśnymi przyjaciółmi, a i rany Marcusa lepiej się zagoiły w tym
czasie i przestały tak dokuczać. Rumaka młodzieńca co prawda
nie znaleźli, ale radość z powrotu do cywilizowanego miasta
przepełniła ich serca, tak że nic nie było w stanie zniszczyć ich
świetnego humoru.
ROZDZIAL 2: A JEDNAK NIE TAK PREDKO
Po kilku godzinach drogi po przepięknym zielonym lesie
Shirii drużyna Marcusa odnalazła trakt kupiecki prowadzący od
Liith. Promienie słoneczne przebijały się przez gęste drzewa
oświetlając drogę wędrowcom. Wszyscy szli w milczeniu
zastanawiając się co ich czeka w najbliższej przyszłości. Po
niecałej godzinie drogi traktem do ich uszu dobiegł tętent kopyt.
Około sześciu konnych zbliżało się w ich stronę.
- Pewnie nas wypatrzyli i wysłali komitet powitalny. –
oznajmił Marcus, wciąż w dobrym humorze.
- Do miasta są jeszcze trzy godziny drogi, to mało
prawdopodobne. – Brinamii rozejrzała się wokoło – A w tej
sytuacji zauważylibyśmy każdego zwiadowcą. – kontynuowała.
Odgłosy coraz bardziej się zbliżały.
- Są za daleko abym ich rozpoznała. Poczekajmy na nich
tutaj. - zaproponowała
Sylwetki przyspieszyły i coraz mniej ich dzieliło od grupy trzech
śmiałków.
- Ja bym radził uciekać, to wszystko źle wróży. – Na
twarzy myśliwego widać było wysiłek, próbował rozpoznać
sylwetki. Nagle twarz wygięła się w potwornym grymasie. – No
to uciekajmy! – Krzyknął obracając się. – To są czarni jeźdźcy,
lepiej żebyśmy nie stawali im na drodze. – kiedy to mówił
zgarbiona postać była już po części w krzakach i próbowała
przedostać się jak najdalej od traktu.
- Nie będę uciekał przed żadnymi rabusiami. – Marcus
powiedział chyba raczej sam do siebie niż do swych towarzyszy
opuszczając dłoń na swojego wiecznego przyjaciela ,,Liphera”
Czarni jeźdźcy byli już bardzo blisko, a Marcus wciąż nie
ustępował prośbom Brinamii. Konie stanęły w odległości ok. 40
stóp od młodego wojownika. Postacie odziane w czarne długie
płaszcze zeszły z koni. Widać było, że mają miecze, a może i
jeszcze inne bronie. Najniższy z przybyszów podszedł
spokojnie kilka kroków. Nie wyglądał na dobrego szermierza, za
to jego koledzy byli wysocy i robili imponujące wrażenie.
- Witaj wędrowcze, czego tak stoisz na środku drogi,
szukasz czegoś? – niski człowiek odwrócił się do swoich
towarzyszy, którzy sięgnęli po broń. – Może szukasz kłopotów
smarku? – Czarni jeźdźcy wybuchli gromkim śmiechem. – A
może sam się zgubiłeś i teraz szukasz mamusi.
- Chyba źle oceniłeś sytuację. Nie jestem głupim kupcem,
który odda ci wszystko bez walki tylko dlatego że masz
przewagę liczebną. – Marcus mówił swoim denerwująco
spokojnym głosem. Powoli wyciągnął długi miecz i wskazał nim
czarnego jeźdźca z lewej strony.
Młodzieniec był ciągle obolały i nie do końca sprawny, ale
szybkości mu nie brakowało. Szybko ruszył na swoją ofiarę,
która nie miała dużo do powiedzenia. Miecz przeszył ją na wylot
i zanim wszyscy się zorientowali co się dzieje, na bruku leżał
już jeden trup. Pozostali zaskoczeni tym, co miało przed chwilą
miejsce, stracili kilka cennych sekund pozwalających na
wyciągnięcie ,,Liphera” ze zwłok. Pierwszy atak jeźdźca został
sparowany. Marcus już szykował się do kolejnego śmiertelnego
ciosu, gdy nagle został zaatakowany przez pozostałych. Musiał
porzucić wymarzoną pozycję wroga nie zadając żadnego ciosu.
Najwyższy z przybyszów dzierżący w ręku wielki topór bojowy
spuścił swój cios na lewe ramię Marcusa. Chłopak nie zdołał
sparować ataku. Topór wszedł głęboko, bezlitośnie miażdżąc
kość. Bój sparaliżował całe ciało wojownika. Nie walczący
karzeł był jedynym celem, który mógł pokonać, lecz nie
osiągalnym ze względu silną eskortę. Przerażający ból opóźnił
paradę i chłopak znowu został trafiony. Mężczyzna w kapturze
podniósł do góry broń, by zadać ostateczny cios. Nagle rozległa
się bojowa pieśń dochodząca z krzaków. Cała ziemia zadrgała,
a z gęstych krzewów wyleciała krótka strzała. Zakapturzony
napastnik padł z grotem w krtani. Z lasu wyłoniła się sylwetka
zgarbionego Gaviena z myśliwskim łukiem w lewej dłoni.
- Przepraszam, że musiałeś czekać. Chyba się nie
spóźniłem? – Krzyknął głośno tak jakby czarnych jeźdźców w
ogóle tam nie było.
Oni jednak nie znikli i po chwili zachwiania rozdzielili się na
dwie grupki. Myśliwy szybko porzucił łuk i wydobył zza pleców
dwa szerokie topory. Ten który pierwszy podbiegł do Gaviena
już leżał na usypanej kamieniami drodze, z jego rozciętego
gardła sączyła się powoli szkarłatna krew. Nagle ciało Marcusa
padło na mokrą od krwi ziemię. Oczy wcześniej wypełnione
odwagą teraz stały się puste i bez wyrazu. Za jego plecami stał
karzeł trzymając kawałek grubej gałęzi w swych tłustych
dłoniach. Zauważywszy to myśliwy rzucił się na pomoc
swojemu nowopoznanemu towarzyszowi. Gavien może nie był
zbyt wysoki, lecz siłą przerastał nie jednego człowieka o wiele
wyższego. Długa szarża na jednego z napastników zakończyła
się sukcesem, rozcięte ciało opadło bezwładnie na ziemię.
Widzący to towarzysz załamał się i zaczął biec do koni. Myśliwy
wyraźnie zadowolony ze swojego wyczynu podbiegł do
leżącego ciała Marcusa. Krzykliwy karzeł wydzierał się jeszcze
do swojego odjeżdżającego towarzysza. Szybko obrócił się by
spojrzeć gdzie jest jego przeciwnik. Widząc że myśliwy przestał
się interesować walką powoli zaczął się wycofywać. Po paru
krokach zauważył, że na drodze stoi dziewczyna z mieczem w
ręku. Wiedząc że owa broń należała do jednego z czarnych
jeźdźców poczuł się pewnie i strach go opuścił. Powoli zbliżając
się do niewiasty wyciągnął sztylet zza cholewki buta.
Uśmiechając się polizał ostrze i wychylił rękę do ostatecznego
pchnięcia. Brinamii lekko przerażona tym co miało miejsce w
ostatnich kilku minutach spóźniła reakcję i chłodne ostrze
przecięło jej prawy bok. Krew polała się po nodze i małymi
kroplami wsiąkała w ziemię. Nikt nie był w stanie przewidzieć
odruchu dziewczyny na skutek odniesienia rany. A skutek był
druzgocący. Brinamii doznawszy szoku wpadła w furię i
szybkimi szarpnięciami cięła wszystko co stanęło jej na drodze.
Przypadek sprawił że karzeł akurat nałożył się na tor miecza
który wbił się w głowę człowieczka rozłupując ją na dwie równe
połówki. Posoka bryzgnęła na ubranie dziewczyny, lecz to nie
miało znaczenia dla kobiety w furii. Szybko pozostawiła ciało, a
może nawet go nie zauważyła, tnąc dalej powietrze. Minęło
kilkanaście sekund zanim zszokowana dziewczyna doszła do
siebie, szybko wyrzuciła miecz, jakby z odrazą, i podbiegła do
leżącego w kałuży krwi Marcusa.
- A ten znowu umiera. – powiedziała z wyrzutem do
Gaviena – Czy on może choć przez tydzień nie umierać?
- Nie gadaj tyle tylko pomóż mi go zanieść do tego
cholernego miasta, jeśli się nie pospieszymy biedak wykrwawi
się na śmierć – Myśliwy założył prowizoryczny opatrunek i
dźwignął nieruchome ciało.
ROZDZIAL 3: LOWCA JEST W MIESCIE
Rany odniesione podczas napadu nie były groźne, lecz
znacznie opóźniły marsz. Wszyscy byli wycieńczeni, a humor
jaki im wcześniej dopisywał naglę znikł. Marcus odzyskał
przytomność dopiero przed bramami Liith. Kilka radosnych
mieszkańców wyszło im naprzeciw, lecz gdy ujrzeli trzech
pokiereszowanych śmiałków miny im zrzedły.
- Co się stało? – Wykrzyknął wyraźnie poirytowany
starzec.
- Pozwolisz, że zaspokoję twą ciekawość dopiero za jakiś
czas. – Gavien odpowiedział szybko – Gavien jestem, lecz
teraz prowadź mnie starcze do znachora, gdyż ten oto
młodzieniec nie jest w najlepszej formie.
- Medyk jest w tamtej chacie. – starzec wskazał
jednopiętrowy budynek z kruszonego kamienia z słomianą
strzechą.
- Dzięki ci, lecz teraz muszę się spieszyć. – Myśliwy
spojrzał się na chatę medyka i w lekkiej zadumie udał się w jej
kierunku.
Brinamii podążała za nim baz słowa, ciągle myślała o jej
pierwszej w życiu walce. Walczyła nie tyle z dokuczliwym bólem
w boku, lecz z myślą że bójka z banitami nawet jej się
podobała, możliwe że to było jej powołanie, które dostrzegła
dopiero poznając młodego wojaka.
Myśliwy uchylił bramkę prowadząca na podwórze domu
znachora. Przed domem znajdowała się huśtawka zawieszona
na wysokim dębie i mała piaskownica ze świeżo nasypanym
piaskiem morskim. Drewniane drzwi zaskrzypiały i otworzyły
się. W progu stał niewysoki elf w białym kitlu z czarną torbą w
ręce.
- Pospiesz się mamy mało czasu. – Elf cofnął się do
wnętrza izby torując drogę myśliwemu. Energicznym ruchem
ręki zrzucił ze stołu niepotrzebne szpargały. – Połóż go tu –
Powiedział wskazując miejsce przyszłej operacji. – A ty dziecino
przemyj tym swoją ranę. – Elf rzucił Brinamii małą fiolkę z wodą
destylowaną zaprawioną wywarem z ziół.
- Czy on wyjdzie z tego? – Myśliwy położył ciało na stole.
- Nie udawaj aż tak tępego, przecież widzisz że rana jest
tylko powierzchowna. Teraz wyjdźcie, zawołam was jak będzie
po wszystkim.
Towarzysze Marcusa grzecznie opuścili chatę medyka coś
szepcząc między sobą.
Elf podszedł szybko do szafy i lekko ją uchylił. Poszperał w niej
i po chwili podszedł do rannego. W ręku trzymał mały błękitny
kryształ powszechnie zwany hiliofirytem. Przyłożył go do
ramienia młodzika. Lekkie światło wydzielane przez kamień
wsiąkło w rozpaskudzoną ranę. Rana powoli zaczęła się
zasklepiać, aż w końcu pozostawiła odrażającą szramę. Medyk
sięgnął po kawałek bandaża. Delikatnie obwijając bolącą rękę
rękawem fartucha przetarł pot z twarzy. Z czarnej torby
wyciągnął malusieńki flakonik z jasno zielonym płynem.
Ostrożnie wylał dwie krople na nowy opatrunek i przysiadł by
odpocząć.
-Ciekawe, czy już skończył? – Brinamii delikatnie oglądała
szczypiącą ranę od czasu do czasu opłukując ją wodą
destylowaną.
- Niewie...
W tym momencie drzwi otworzyły się.
- Wejdźcie pacjent już jest zdrów. – Elf był wyraźnie
zmęczony, choć zabieg nie wymagał wysiłku fizycznego.
Dwójka weszła pospiesznie do zaciemnionej komnaty.
Rzeczywiście Marcus stał samodzielnie na nogach, a w
dodatku wyglądał na o niebo mniej zmęczonego niż myśliwy
czy dziewczyna.
- A ja już myślałem że cię stracimy – Gavien krzyknął
rzuciwszy się w objęcia nowego, a jakże bardzo ukochanego
przyjaciela.
- A ty się o mnie nie martwiłaś? – Marcus spojrzał na
posępną minę Brinamii.
- Nie myśl sobie, wiedziałam, że nic ci nie będzie, przecież
już nie raz byłeś w gorszych sytuacjach – rzekła wciąż udając
obojętność.
- No, ale wszystko dobrze się skończyło. Nasz
cudotwórca, bo chyba drogi medyk nie bierze mnie za durnia,
przecież wiem ile czasu zajmuję taki zabiegi chirurgiczny i ile
czasy rekonwalescencja, zasłużył na solidne wynagrodzenie –
Oświadczył myśliwy
- Nie chcę waszych pieniędzy...
- Bo i takich nie mamy, mówię że zapraszam pana na
darmowe piwo do najbliższej karczmy. A właśnie, to tak w
ogóle, czy macie tu jakąś dobrą gospodę. Od lat nie miałem
płynnego złota w gębie. – Wszyscy wybuchli śmiechem i
opuścili dom uzdrowiciela. Razem skierowali swe kroki ku
karczmie ,,Pod zarżniętym krasnoludem”
W gospodzie jak zawsze panował tłok wielu ludzi słuchało
znanego w tych rejonach barda Apeniego. Gdy cała czwórka
weszła do sali biesiadnej wszyscy zamilkli. Kilkanaście par oczu
wpatrzonych było w zgarbioną postać myśliwego.
- Podaj piwo barmanie, tylko postaraj się, aby było
wystarczająco zimne. – Gavien krzyknął swym potężnym
ochrypłym głosem.
- My tu mamy tylko zimne piwo – barman odpowiedział
podając duży kufel napełniony po brzegi. Dopiero teraz
zauważył wysoką postać Marcusa.
- Marcusie mój stary druhu gdzieżeś się nam podziewał.
- Przecież wiesz, że zawsze w piątki wyruszam na
polowanie. – Młodzieniec podszedł do lady.
- Tyż prawda, ale teraz mamy czwartek, nie było cię cały
tydzień.
- Bo mało było zwierzyny łownej, a wiesz że ja nie wracam
do domu bez zdobyczy.
- Widzę że obiekt twych łowów dzielnie się bronił. – Vilo
spojrzał na opatrunek i blizny młodego wojownika.
- A jak sam bym sobie nie poradził, taka to bestia, ale na
pomoc przybył mi dzielny i wprawiony myśliwy z tutejszych
lasów, aż dziw że go wcześniej nie spotkałem. – Gavien dopił
piwo, beknął głośno i ukłonił się do samej ziemi.
- Ty się tam świetnie bawiłeś, a my się tu żeśmy nudzili
bez ciebie...
Nagle drzwi do karczmy otworzyły się z trzaskiem. Do izby
wszedł niezbyt wysoki mężczyzna w ciemno zielonym szyliocie i
czarnym kapeluszu z szerokim rondem.
- Kto z was to Marcus? – Głos przybysz brzmiał
dźwięcznie i mile dla ucha.
- To mnie szukasz. – Marcus wystąpił krok do przodu. –
Czego ode mnie chcesz, teraz mam zamiar odpocząć więc
streszczaj się, gdyż czas mój jest cenny.
- Słyszałem, żeś najlepszy wojownik w okolicy, ale chyba
moi zwiadowcy omylili się i pomylili cię z kimś innym. –
Przybysz prześledził wzrokiem całą sylwetkę chłopaka i lekko
się skrzywił.
- Twoi informatorzy słusznie mówią, nie ma wśród tu
obecnych lepszego wojaka niżeli ja i mój towarzysz Gavien. –
Marcus wskazał szeroką postać myśliwego.
- A więc dobrze, jestem Axodoc z Bretonii i poszukuję
mężnych i walecznych chłopów do elitarnej grupy Szampierzy
wojsk cesarskich. Mam nakaz od samego Cesarza pobierać
każdego chłopa, który najlepiej mieczem wojuje.
- Zgodzę się na twe żądanie, jeśli mój przyjaciel pójdzie
wraz ze mną.
- Niech i tak będzie lecz wpierw musim przekonać się, czy
prawdą jest to co o tobie powiadają wieśniacy. Chodź na
zewnątrz. – Axodoc wyszedł powolnym krokiem przed karczmę,
gdzie czekało już siedmiu prężnych chłopów z innych miast.
Każdy był ubrany w kaftan skórzany, a na nim naciągniętą
kolczugą z błyszczącej stali. Każdy operował inną bronią,
według swego upodobania. Pośród nich Marcus wydawał się
być wyrosłym chłopcem, który zabłądził i wplątał się do nie
swojej grupy.
- Wybierz sobie przeciwnika z którym stoczysz walkę by
udowodnić mi swoją wyższość nad pozostałymi mieszkańcami
tego miasteczka. – Niski człowiek wskazał mężczyzn którzy
ustawili się w szeregu tak, aby każdego można było ocenić po
wyglądzie.
Marcus solidnie obejrzał każdego po kolei, tak jak by szukał
niewolnika na targu. Po chwili zamyślenia wskazał mężczyznę
stojącego idealnie po środku. Nie był on bardzo wysoki mierzył
około 5,5 stopy, ale szeroko rozbudowana klatka piersiowa
świadczyła że stoczył on nie jeden pojedynek w życiu. Ubrany
był tak jak pozostali, ale w ręku dzierżył duży korbacz
oburęczny. Trudna to broń we władaniu lecz piekielna w
skutkach.
- Ten będzie odpowiednim rywalem dla mnie. – oznajmił z
lekkim uśmieszkiem na ustach.
- Więc stoczysz pojedynek z Feedem, taka jest twoja wola
i trzeba ją uszanować.
Potężny mężczyzna pochwycił korbacz w obie ręce i wystąpił z
szeregu. Wszyscy obecni odsunęli się tworząc obszerne koło w
którym znajdowali się dwaj wojownicy. Marcus powoli wyciągnął
swojego ,,Liphera’’ i szerzej rozstawił nogi. Pierwszy ruch
należał do Feeda, który mocnym szarpnięciem wprawił w ruch
łańcuchy na końcu kiścienia. Szybki refleks chłopaka pozwolił z
łatwością uniknąć ciosu. Powolna broń nie sprawiała
zagrożenia dla szybkiego rywala. Marcus pochwyciwszy oręż
obiema rękoma zaszarżował na swego przeciwnika. Feed też
nie należał do wolnych wojaków i wykręciwszy piruet trzepnął
otwartą dłonią przebiegającego młodzika. Wszyscy zachichotali.
Rozwścieczony Marcus zbliżył się do przeciwnika i
zamaszystym cięciem rozciął skórzany kaftan. Feed lekko
zaskoczony, mocno pociągnął korbaczem wzbudzając tumany
pyłu. Żelazny łańcuch uderzył o kostkę chłopaka. Uderzenie
niby od niechcenia stało się bardzo ważne w tej sytuacji.
Ogniwa korbacza rozdarły lewego buta młodzieńca. Na ziemie
spłynęła pierwsza strużka ciemnej krwi. Ból nie pozwalał stawać
na okaleczonej nodze. Najemnik wyniósł wysoko broń, szybkim
szarpnięciem opuścił oręż na zdrętwiałe od bólu ciało Marcusa.
Zauważywszy to kątem oka chłopak całym swoim wysiłkiem,
ostatnimi siłami poderwał się do parady. Mocne uderzenie
korbacza cisnęło chłopakiem o ziemię. Padające ciało
podniosło osiadły kurz. Feed odłożył kiścień, zza pasa wyjął
krótki sztylet. Powoli pochylił się nad ciałem. Pochwycił
nieruchomą głowę za włosy i przyłożył nóż do gardła ofiary.
- Wystarczy Feed! – krzyknął Axodoc wystawiając rękę
przed siebie. – Widać że będzie dobrym szampierzem, nie
chcemy go przecież zabić.
Potężny najemnik puścił głowę swojego przeciwnika, powstał
chowając sztylet za pas. Dowódca podszedł do Marcusa i
przyłożywszy mu rękę do karku szepnął tajemniczą formułkę.
Efekt był natychmiastowy, młodzieniec zerwał się na równe nogi
i pochwyciwszy miecz rozejrzał się dookoła.
- Już wystarczy, wiem że jesteś tym kogo tu szukałem. –
powiedział Axodoc podnosząc się.
Walka Gaviena nie była zbyt długa, silny myśliwy powalił swego
przeciwnika już po zaledwie kilku ciosach. Teraz obaj byli
najemnikami przechodzącymi szkolenie na przyszłych
szampierzy.
- Jutro wyruszamy do Naggaroth przygotujcie się dobrze,
bo długo nie będzie was w domu. Jurto, gdy słońce osiągnie
zenit, czekajcie przed bramą wyjazdową.
ROZDZIAL 4: WYJAZD
Po niespokojnej nocy spędzonej na opowiadaniu różnych
wersji historii jaka miała miejsce w lesie, Marcus wraz ze swym
towarzyszem udali się do stajni. Poranek był przepiękny, cisza
na opustoszałych ulicach pozwalała przemyśleć wszystkie
zdarzenia, które miały miejsce w ostatnim tygodniu.
- Jak myślisz, czym zajmuje się taki szampierz? – Marcus
mówił dziwnie podekscytowanym głosem.
- A bo ja wiem, zgodziłem się na to, bo co miałem do
stracenia, ale czemu ty to zrobiłeś? Przecież masz piękny dom,
wielu kolegów i przyjaciół, a ta dziewczyna naprawdę martwiła
się o ciebie, kiedy byłeś nieprzytomny. – Jak zawsze ochrypły
głos Gaviena skrywał jego emocje.
- Szczerze mówiąc, potrzebuję prawdziwej przygody, takiej
w której będę musiał podejmować decyzje, które zaważą na
moim dalszym losie, takiej po której będę mógł powiedzieć
sobie: Marcus odwaliłeś kawał dobrej roboty. To miasto nie da
mi takich okazji.
- No chyba nie. – Na horyzoncie widać już było stajnie.
Silny zapach końskiego łajna lekko usypiał zmysły dzielnej
dwójki.
Marcus powoli i w ciszy podszedł do wielkich okutych ołowiem
drzwi i z nie lada wysiłkiem otworzył je. Potężne zawiasy
zaskrzypiały cicho. We wnętrzu stajni znajdowało się około 20
boksów, lecz tylko połowa była zamieszkana.
- Mój stary rumak przepadł w gęstwinie kniei, pewnie mu
teraz lepiej niż ze mną, trzeba będzie wybrać nową szkapę. –
Marcus rozejrzał się po ogromnej stajni.
- A dla mnie żaden konik się nie znajdzie? – Głos
myśliwego był niepewny i pełen nadziei.
- Drogi towarzyszu, te konie są do twojej dyspozycji.
- Dzięki ci, nie miałem pod tyłkiem żadnego konia od
stuleci.
- Nie podejrzewałem cię o tak sędziwy wiek przyjacielu.
- A ja ciebie o taką głupotę. – Zaraz po tych słowach obaj
zaczęli się śmiać, jakby znali się od wieków.
Po kilkunastu minutach ze stajni wyjechały dwie postacie. W
świetle dziennym myśliwy wyglądał jak stary Hutil, bóg
wszelkich łowów i polowań, a Marcus jak Raaw, bóg
wędrowców i poszukiwaczy przygód. Objuczone konie zdawały
się nie czuć żadnego obciążenia. Wysoki młodzieniec z
kruczoczarnymi włosami i błękitnymi oczami dosiadał cisawego
wałacha. Potężny Gavien odziany w niedźwiedzie futro kiedyś
należące do Marcusa wybrał sobie gniadego ogiera, niezbyt
wysokiego, ale o zadziwiająco solidnej postawie. Obaj tak
przygotowani postanowili pożegnać się z Brinamii. Dom
dziewczyny stał naprzeciw karczmy Vila, nie było to wielkie
domostwo, lecz wystarczające dla młodej dziewczyny ze starym
dziadkiem. Marcus zsiadł z konia i podszedłszy do drzwi mocno
uderzył je trzykrotnie. Żadnej reakcji. Uderzył powtórnie. We
wnętrzu izby coś się poruszyło. Stary, mocno pordzewiały
zamek zazgrzytał i w progu pojawiła się sylwetka zgarbionego,
opartego na lasce starca.
- Czego chcecie mężni panowie? – Starzec był wyraźnie
zaskoczony przybyciem dwóch silnych mężczyzn.
- Zastaliśmy może wnusię? – powiedział Marcus.
- Brinamii wyjechała ponad tydzień temu nie zauważyliście
tego. – Dziadek coraz bardziej zdziwiony widocznie nie poznał
Marcusa.
- Więc nie widział jej pan od tygodnia?
- Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę młodzieńcze,
ale słabo słyszysz na prawe ucho, mam w przedsionku taką
leczniczą maść dobrze ci zrobi ,polecił mi ją taki jeden znany
lekarz z Cursyli, poczekaj no chwilę.
- Niech pan nie robi sobie kłopotu już idziemy, tak, tak już
nas tu nie ma.
- Dziwni młodzieńcy, chyba ja się zaczynam starzeć bo
zupełnie nie rozumiem tej młodzieży. – Powiedział staruszek
chyba sam do siebie zamykając drzwi.
Marcus wraz ze swym towarzyszem podeszli do wcześniej
pozostawionych koni.
- Jak myślisz co mogło się stać? – pierwszy ciszę
przełamał Marcus.
- Bo ja wiem, pewnie dziewczyna przebalowała całą noc z
kumplami i jeszcze nie wróciła. – Gavien sam nie wierzył w
słowa które wypowiedział.
- No nie ważne, nie jest już małą dziewczynką, no a
ostatnie kilka dni nauczyły ją kilka przydatnych sztuczek. –
Młodzieniec złapał konia za wodze i lekko pociągnąwszy ruszył
w stronę karczmy.
Gospoda była nie czynna.
- No, tak przecież każdy szanujący się obywatel śpi o tej
godzinie. Hm. Co by tu porobić do południa? – powiedział
Marcus.
- Mnie się nie pytaj, przecież to twoje miasto ja znam w
nim tylko karczmę, no i tę cuchnącą oborę dla koni.
- Może byśmy tak poszli do kowala Daho, tarczę zgubiłem
trzy tygodnie temu, i kolczugę bym se nową sprawił.
- Prowadź więc.
Obaj jeźdźcy udali się środkiem bruku, wzbijając tumany pyłu,
to wielkiej kuźni. Budynek ten znajdował się w odosobnieniu od
innych. Daho wstawał zawszę o świcie, by móc spokojnie
przygotować żelazo na produkty które miał wytwarzać danego
dnia. Dzisiaj było podobnie. Marcus zeskoczył z siodła i wbiegł
do wnętrza kuźni. Kowal ustawiał właśnie długie stalowe pręty
w rogu pracowni. Daho był niewielki lecz solidnie zbudowany.
Prawą rękę miał widocznie masywniejszą niż lewą lecz on
zawsze się tego wypierał. Ubrany był w mocno pobrudzony
sadzą fartuch bez ramiączek. W spodniach miał powypalane
dziury, zawsze mówi, że dobry kowal oparzyć się musi nie tylko
raz.
- Witaj drogi Daho, długośmy się nie widzieli. – Powiedział
Marcus wbiegając do środka.
- O!, Kogoż me stare oczęta widzą, przecie to nasz młody
wojak. Gdzie cię nogi prowadziły tym razem?
- Nieważne, to zbyt długie jak na jeden raz. A tak w ogóle
przybyłem do ciebie z mym nowym kompanem, no nie wstydź
się. – Na progu stanął zgarbiony myśliwy.
- Witaj kowalu tego miasta. Gavien mnie zwąc ci z którymi
przebywam.
- No to już się znacie, a my w pewnej sprawie przyszliśmy.
- A można wiedzieć w jakiej.
- Otóż jak wiesz wojaki z nas prężne i o jakiś ekwipunek
chcemy cię prosić, bo dziś znów wyruszamy.
- Broń jak widzę macie lepszą niż ja bym był w stanie
wytworzyć lecz braknie wam tarcz. Czyż nie oto wam chodzi?
- Trafiłeś jak armia orków na krasnoludzką wioskę, właśnie
tarcz nam trzeba i jakiegoś pancerz lekkiego.
- Dobrzeście trafili mam na zbytku kilka zasłon i dwie
brygantyny. – Kowal powolnym i ociężałym krokiem udał się na
zaplecze.
Po krótkiej chwili powrócił ze stosem żelastwa na rękach.
Wyszedł na środek izby, tuż przed jeszcze zimny piec, i zrzucił
to na trzeszczącą podłogę.
- Wybierzcie sobie co chcecie, pewnie i tak już ich nikomu
nie sprzedam.
Wśród kupy zardzewiałej stali Marcus wykopał kilka nadających
się do użytku tarcz i poszczególne części zbroi płytowych i
innych pancerzy. Młody wojownik wybrał sobie niewielki kałkan,
zawiesił go sobie na plecy by nie przeszkadzał mu w trakcie
jazdy konnej. Z części pancerza wygrzebał w miarę nie
zniszczony kapalin, od razu dopasował go do głowy i nie miał
zamiaru go zdejmować, na korpus założył lekko wgnieciony w
kilku miejscach kirys. Gavien podszedł do sterty żelaza dopiero
gdy Marcus porzucił szukanie i zaczął czyścić swoich nowych
,,towarzyszy”. Na szeroką sylwetkę myśliwego nie wiele rzeczy
pasowało lecz wśród rdzy dopatrzył się dużego pawęża i
rozepchanej karaceny. Trochę potrwało zanim oczyścili swój
nowy pancerz lecz gdy tego dokonali nikt z nich nie żałował.
Wdzięcznie pożegnali się z kowalem Daho i dosiadłszy konia
ruszyli w kierunku bramy wyjazdowej. Promienie słońca, które
sięgało już prawie zenitu, pięknie odbijały się od nowo okutych
żołnierzy.
Przed bramą czekał już łowca talentów wraz ze swymi
podwładnymi. Koło niego stała zamaskowana postać której
wcześniej nie widzieli. Powoli zbliżyli się do orszaku.
- Nareszcie jesteście nowi rekruci. – powiedział niezbyt
spokojnie Axodoc. – Mamy długą drogę przed nami. Dzisiaj
musimy przebyć choć jedną piątą drogi do Naggaroth.
ROZDZIAL 5: W PODRÓZY
Nowa drużyna licząca przeszło jedenaście głów wyruszyła
szerokim traktem wiodącym przez gęsty las. Początek podróży
zaczął się w kompletnej ciszy lecz już po kilku minutach
pojawiły się pierwsze szepty.
- Chodź nawiążemy nowe znajomości. – Marcus był
zadowolony i ani razu nie obejrzał się za siebie.
- Nie taki głupi pomysł. – Lekko podniecony nową sytuacją
Gavien nie zdradzał tego, ani zachowaniem, ani tonem
wypowiedzi.
- To może zaczniemy od tego co mi tak nieźle przyłożył. –
Młodzik spojrzał na swoją kostkę.
- Może być i on. – Razem przyspieszyli by dołączyć do
jadących z przodu najemników.
Feed jechał koło dwóch innych jeźdźców. Wyraźnie nie był
zainteresowany tematem ich rozmowy i tylko potakiwał gdy się
do niego zwracali. Marcus wraz z myśliwym podjechali z prawej
strony rekrutów, tak że człowiek z korbaczem przy siodle był
między nimi, a gadającymi najemnikami.
- Witaj, to z tobą przegrałem tamten pojedynek. – Marcus
spróbował zacząć rozmowę.
- Witaj. Dobrze walczysz jak na takiego młodzika. Axodoc
wychwycił w tobie wielkie możliwości, trzeba je tylko
odpowiednio rozwijać. W tym mieście nie miał byś ku temu
okazji. – Głos Feeda był donośny i szorstki.
- Mógł byś przedstawić nam swoich towarzyszy, bardzo
nam zależy na nowych znajomościach.
- Nie widzę przeszkód. – Mężczyzna uśmiechnął się i
wskazując pierwszego jeźdźca rzekł. – To Izyd mężny wojownik
lecz trochę zbyt nerwowy. – Wskazany mężczyzna był ubrany w
błyszczący kirys i barwnie ozdobiony szyszak na głowie, do
siodła przytroczony miał topór średniej wielkości o dość
szerokiej głowni na której znajdowały się starożytne znaki
runiczne. – Ten obok to Bishat. – Wielka postać nie nosiła zbroi,
jedynie kaftan skórzany. Na plecach nosił miecz olbrzymich
rozmiarów powszechnie nazywany espadonem. Twarz
mężczyzny była mocno naznaczona bliznami lecz dodawały
one tylko wdzięku. – Resztę poznajcie sami, ja teraz muszę
przemyśleć kilka spraw.
Reszta grupy jechała w ciszy, jakby sięgając myślami poza
granice czasu. Gavien podjechał do niskiego krasnoluda,
jadącego na małym kucyku.
- Piękny młot – Myśliwy powiedział wskazując broń
noszoną w lewej dłoni krasnoluda. – Gavien mnie zwą, a jak
brzmi twoja godność jeśli można wiedzieć.
- Shulla z Gór Smoczych, a ten oręż dostałem od ojca,
stracił już prawą rękę i powiedział, że nie przyda mu się już do
walki, chyba że jako przycisk do papieru. – Głos krasnoluda był
jeszcze bardziej ochrypły niż myśliwego.
- A tamten to kto? – Gavien wskazał końcem topora
wysoką postać elfa jadącego na białym koniu z dziwnie
powykręcanym herbem na jukach z obu stron.
- Ten stary wyjadacz? To Abee, cholernie dziwny gość. Nic
nie mówi od wyjazdu, ale wiem, że potrafi się bić. – W głosie
krasnoluda czuć było niechęć do tamtego najemnika, no w
końcu krasnoludy od zawsze nie przepadały za elfią rasą.
Po dwóch godzinach rozmów Marcus i jego towarzysz znali już
wszystkich oprócz tajemniczej zakapturzonej postaci. Nikt z
wojowników jej nie znał.
Słońce zbliżało się ku zachodowi.
- No stare baby, czas rozstawić obóz, tu przenocujemy. –
Axodoc wida�