10621

Szczegóły
Tytuł 10621
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10621 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10621 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10621 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał Leszczyński SZAMPIERZ PROLOG Drzwi do karczmy otworzyły się z wielkim rozmachem. Na trzeszczącej podłodze ze starego jesionu stanęła szeroka stopa wielkiego mężczyzny. Solidna podeszwa zrobiona ze skóry wyverny zostawiała lekkie ślady świeżego błota. Postać mężczyzny była imponująca, niemal dwumetrowy człowiek ledwo mieścił się w niezbyt szerokich drzwiach gospody. Rozdarty skórzany kaftan był znakiem niedawno stoczonej walki lecz postać nie była zmęczona, wręcz zadowolona. Z satysfakcją podszedł do długiej czerwonej lady wygiętej w kształt litery ,,U”. - Podaj mi piwo Vilo – Szorstki głos mężczyzny rozszedł się po całej sali. Kilku miejscowych spojrzało na imponującą sylwetkę postaci przy barze lecz po chwili szeptów powrócili do wcześniej wykonywanych czynności. - O stary Drakar nie zapomniał o swojej ojczyźnie – zza lady wyłoniła się grubawa sylwetka niskiego karczmarza. Vilo szybkimi i wprawnymi ruchami pochwycił kufel i napełnił go po brzegi złocistym trunkiem. - Przecież wiesz że miałem ważniejsze sprawy na głowie niż zabawianie twoich gości w tej rozpadającej się ruderze. Nie każdy rodzi się by objąć zaplute stanowisko piwo-podajnika. - Uważaj na słowa wiesz że jestem szanowanym obywatelem tego miasta. Nie jeden szlachcic liczył się z moim zdaniem. - Chyba tylko na temat jedzenia – oznajmił szyderczym głosem spoglądając na rozpychający kamizelkę brzuch karczmarza. - Ty nie wyglądasz lepiej ode mnie, spójrz na siebie rana na ranie nie wiele brakuję, a rozpoczniemy doroczny konkurs szukania miejsca bez blizny na ciele Drakara. – grubasek uśmiechnął się z lekką satysfakcją. - Nie pozwalaj sobie Vilo zabijałem nie za takie słowa, więc lepiej naucz się być powściągliwym. – Mocno zdenerwowany Drakar poderwał się z miejsca i opuścił dłoń na klingę miecza. Vilo zawahał się lekko lecz po krótkim spojrzeniu na salę biesiadną zrozumiał, że ma znaczną przewagę. - To tobie radził bym zachować powściągliwość. Jak widzisz w karczmie są świadkowie. – oświadczył lecz z jego twarzy zniknął szyderczy uśmieszek. - Nie igraj ze mną marny kurduplu na wzgląd na naszą starą znajomość oszczędzę ci życie lecz pamiętaj, że przy najbliższej okazji pokażę ci co czeka takich śmiałków jak ty. – Drakar który do tej pory trzymał kufel z piwem w ręce cisną nim w twarz swojego dawnego kompana i po szybkim zwrocie udał się energicznym krokiem w stronę wyjścia. Od drzwi dzieliło go już tylko kilka kroków gdy naglę w przejściu pojawiła się szczupła męska sylwetka. Wysoka postać odziana w kaftan z koziej skóry założony na stalową, mocno zniszczoną kolczugę zdawała się być cieniem człowieka w porównaniu z olbrzymim Drakarem. - Zejdź mi z drogi dziwko – warknął groźnie Drakar ciągle nie puszczając klingi swego wielkiego miecza. - Niestety nie mogę mości panie, bo pan nie zapłacił rachunku, a moja praca polega na niedopuszczaniu do takich sytuacji. – Postać w kaftanie mówiła spokojnie nie unosząc głosu, zupełnie tak jakby miała przed sobą napuszonego szlachcica którego jedyną bronią jest sztylet do otwierania kopert. - Tego już za wiele, rozumiem ty Vilo, ale żebyś uczył takiego postępowania swoich ochroniarzy, no nie ładnie. – Drakar obrócił się by spojrzeć na grubaśnego karczmarza. Lecz to był tylko pretekst do odwrócenia uwagi szczupłego mężczyzny stojącego w drzwiach. Drakar wprawnym ruchem ręki wyciągnął błyszczącą oręż z pochwy. Naga stal lśniła w świetle pochodni, teraz miecz wydawał się znacznie większy niż przed chwilą. Wielki wojownik zwinnie wykonał półobrót lecz ostrze z hukiem wbiło się w odrzwia. - Świetnie władasz bronią towarzyszu, nie spodziewałem się takiej szybkości po tak ciężkim klocu jak ty. Widzę że będziesz godnym rywalem. – głos młodego mężczyzny był lekki i wdzięczny jak głos jednego z królewskich bardów, nie słychać w nim było ani strachu, ani niepewności tylko wzgarda dla przeciwnika. - Lubię znać imiona moich ofiar – wykrzyknął z gniewam Drakar - Marcus z Latrophi syn Arana z rodu Belmundów – wyjaśnił mężczyzna chwytając za miecz przypięty do pasa z wężowej skóry. – A to moja oręż, miecz zwany ,,Lipherem” odziedziczyłem go po dziadzie, który zdobył go w górach Cursyli gdy walczył ze Smokiem... - Zamknij się i przejdź do walki smarkaczu – Potężne ramię wraz z mieczem znalazło się w powietrzu by szybko opaść z druzgocącą siłą na swoją ofiarę. Potężne uderzenie powtórnie chybiło tym razem rozłupując stół po lewej stronię od wejścia. Szybki młodzieniec uniknąwszy ciosu sam pochwyciwszy broń oboma rękami przygotowany do morderczego ataku rozstawił obie nogi by pewniej stać na gruncie, ciął przed siebie. Stal przecięła ramię giganta. Bryzgająca krew trysnęła na podłogę, ciemna posoka spłynęła po ostrzu Marcusa. Młodzieniec przekonany że po tym ciosie przeciwnik nie jest już w stanie dalej utrzymać broni wyprostował się i wyniósł miecz do pozycji zenitu. W tej pozycji chłopak był bardzo łatwym celem. Zimna stal przeszyła jego bok tak jak flota północnego królestwo przeszywa słone wody morza Siedmiu Wichrów. Piekielny ból przeszył młodzika, cała jego wyniosłość pękła, jego oczy przepełniła złość. Ogarnięty furią Marcus rozejrzał się. Drakar wyciągnięty jak szczupak trzymał koniec miecza zatopionego w ciele młodzieńca. To była jedyna szansa, ochroniarz do tej pory nie opuściwszy miecza idealnie wymierzył cios. Błyszcząca głownia opadła z piorunującą siłą na nie zdającego sobie sprawy ze swego położenia Drakara. Ciągle mokra stal wbiła się w bark potężnego mężczyzny przedzierając się przez ciało, aż do kręgosłupa. Tego nikt nie mógł przeżyć. Bezwładne ciało Drakara opadło wypuszczając ciągle wbity w ciało Marcusa miecz. Nikt na sali nie miał odwagi odezwać się. Po chwili do młodego ochroniarza podszedł Vilo. - Dobrze się spisałeś Marcusie nie byłem pewien czy sobie poradzisz, ale ten incydent umocnił mnie w przekonaniu, że nadajesz się do tej roboty jak nikt inny. Masz oto zaliczka, no a teraz idź wykuruj się, karczma nie będzie cię potrzebowała przez kilka dni – Vilo wręczył Latrophianowi pokaźną sakiewkę i udał się z powrotem za ladę. ROZDZIAL 1 : NOWY BOHATER NOWA PRZYGODA Miasto w którym znajdowała się karczma Vila nie było wielkie, ledwo kilkadziesiąt domków jeden koło drugiego, a już zdawało się widzieć wielkie ulicę potężnego Naggaroth. Większość osób znała się z widzenia, a także z bliższych kontaktów. Każdego nowego przybysza można było poznać w mgnieniu oka. Jedną z takich osób był Marcus. Przybył on do Liith niecały miesiąc temu lecz już prawie wszyscy go znali. Co prawda karczma Vila była jedną z niewielu atrakcji w mieście i liczni ludzie zapoznawali się z przybyszem, który chronił dobytku grubego karczmarza lecz to nie było jedyne zajęcie jakiemu oddawał się Marcus. Jego pasją były polowania. W każdy piątek ubierał się w płaszcz z niedźwiedziego futra i uzbrojony we włócznię oraz miecz przy pasie wyruszał na swym dzielnym rumaku w głębiny lasów Shirlii. Ten piątek zaczął się podobnie. W stajni stał już wcześniej przygotowany koń z częścią potrzebnego ekwipunku przy siodle. Drzwi domu Marcusa otworzyły się energicznie i wyszedł z nich wysoki, szczupły młodzieniec. Ciężka skóra niedźwiedzia obciążała jego barki, lecz jemu to nie robiło różnicy. Jasne włosy były przepasane szkarłatną opaską z małym emblematem na środku. Symbol przedstawiał stary runiczny znak ochronny dawno już zapomniany w dzisiejszych czasach. Na placach spoczywała długa włócznia z czarnego metalu. Była tak lekka, że aż kołysała się z mocniejszymi podmuchami wiatru. Czarne ostrze zdawało się nie przyjmować światła dziennego, a był piękny słoneczny poranek. Promienie słońca odbijały się od lśniącej spod niedźwiedziego futra kolczugi. Marcus szybkim ruchem zamknął drzwi do swojego domostwa i energicznym krokiem udał się w kierunku stajni. Spojrzał się na już objuczonego konia i pogrążył się w krótkiej zadumie. ,,Na pewno to robota Brinamii, któż inny poświęcił by swój czas takiemu oprychowi jak ja.” Ciągle trochę rozkojarzony wskoczył na konia i powolnym stępem wyjechał przez rozchylone drzwi stajni. Światło trochę oślepiło konia lecz już po kilku sekundach młode źrenice rumaka przywykły do światła dziennego. - No to ruszamy na kolejne wyzwanie losu – Powiedział sam do siebie by pokrzepić swego jeszcze nie rozbudzonego ducha. Koń lekko przyspieszył i z gracją przejechał przez opuszczony o tak wczesnej porze dziedziniec. Droga był równa i początkowo prowadziła przez główny trakt kupiecki lecz już po kilku minutach równej jazdy młody łowca odbił do wąskiej ścieżki prowadzącej w głąb mrocznego lasu. Wąska dróżka prowadząca do ciemnego gaju wydawała się nie do przebycia po szerokim trakcie. Koń z trudem brnął przez cierniste krzewy kaleczące jego twardą skórę. Po paru bolesnych chwilach las rozrzedził się i oczom Marcusa ukazał się piękny leśny krajobraz. Trawa w tym miejscu była bujna lecz nieliczne kępki ustępowały miejsca gęstemu mchowi o przepięknym jasno zielonym kolorze. Odstępy między drzewami były dość szerokie aby mógł się między nimi zmieścić człowiek ciągnący konia obok siebie. Krótkie uderzenia dzięciołów rozchodziły się po całym przepięknym lesie. Marcus wychylił się z siodła, aby zerwać soczystą jagodę, gdy naglę na horyzoncie ujrzał dorodną sarnę skubiącą świeżutkie kępki trawy. Powoli prostując się sięgnął po długą włócznię. Jeszcze nie do końca pewnie trzymał broń, a już zerwał się do natarcia. Zanim sarna zorientowała się co się dzieje koń Marcusa był już o włos od niej. Młode zwierze chcąc nadrobić straty zerwało się szaleńczym skokiem do ucieczki. Chłopak wzniósł broń do morderczego rzutu gdy naglę do jego uszu dotarł cichy, stłumiony krzyk. Szybko podjął decyzję, że polowanie zawsze można wznowić a okazja uratowania komuś życia zdarza się tak rzadko jak rzadko zdarza się spotkać orka w społeczeństwie krasnoludów. Energicznym szarpnięciem zmienił kierunek jazdy. Krzyki stawały się coraz silniejsze i czułe ucho Marcusa wyodrębniło głos kobiety spośród innych hałasów natury. Koń przejechał przez ostatni rząd drzew i wyjechał na niewielką polanę. Oczom młodzieńca ukazała się gigantyczna sylwetka trzymająca w morderczym uścisku talię niewiasty. - Oduczo cie ja wchodzić na cudzo polo – Głoś gigantycznego napastnika był niczym grzmiący wodospad. Wielka dłoń zacisnęła się na ciele niewiasty. - Ej ty duży głąbie może zmierzysz się z prawdziwym rywalem – Krzyknął schodząc z konia Marcus. – Dręczyć bezbronnych to możesz ale powalczyć z uzbrojonym wojownikiem to nie chcesz! – Marcus powoli zbliżał się do olbrzyma. Teraz ujrzał że jest to mierzący grubo ponad trzy metry Ogr o twarzy mocno zarośniętej brudem. - Mały człowieczek chce się bić z dużym Oopo, mały człowieczek być głupi – Ogr puścił dziewczynę i rzucił się do szaleńczej szarży. Marcus dobył miecza i przygotował się do odparowania ataku. Wielkie cielsko olbrzyma zbliżało się do nieuchronnego starcia z zimną stalą Marcusa. Oopo złączył obie ręce na kształt młota i z rozmachem zadał pierwszy cios w tej walce. Pierwszy a zarazem ostatni. Potężne dłonie uderzyły w zasłoniętego swym mieczem młodzieńca. Stal wbiła się w twardą od brudu skórę nie robiąc ogrowi żadnej poważnej rany, zaś impet ciosu olbrzyma wymiótł człowieka jak małego okruszka na karczmianym blacie. Gdyby nie wrodzona odporność chłopak już w locie byłby sztywny ogłuszone potęgą ciosu ciało opadło na miękki mech. Gdy Marcus otworzył oczy zorientował, że znajduje się pod w jakimś zamkniętym pomieszczeniu. Prawe ramię miał solidnie zgruchotane lecz nie bolało tak jak powinno. Widać było na nim oznaki działania ziół i opatrunków. Widocznie był nieprzytomny kilka dni. Spróbował się podnieść lecz ból w nogach nie pozwalał mu stać. Nagle drzwi uchyliły się i do izby weszła młoda dziewczyna z tacą na której znajdowało się jedzenie. - Brinamii? – Szepnął bardzo cicho. Zebrał wszystkie siły by wstać lecz próba znowu się nie powiodła. - Nie wstawaj jeszcze nie masz siły, przeniosłam ci trochę jedzenia które udało mi się zebrać. – Powiedziała wdzięcznym głosem uśmiechając się do rannego. - Jak to zebrać? – W zdziwionym głosie słychać było grymas bólu. - Nie mów nic. Przeżyłeś tylko dzięki pomocy dziwnego mężczyzny. To jego chata, nie pozwolił mi zabrać cię do miasta, powiedział że możesz nie przeżyć drogi. Nagle w drzwiach ukazała się zgarbiona sylwetka. Możliwe że postać była wysoka, ale w tej postawie mierzyła ok. 5 stóp. Powoli wyszła z cienia i Marcus zobaczył że postać ma na sobie jego futro z niedźwiedzia. Chciał coś powiedzieć ale ból sparaliżował jego usta. Zgarbiony mężczyzna nosił przy pasie myśliwski nóż długi na 12 cali. Na piersi miał złoty medalion z runicznym znakiem. Grube buty zrobione ze skóry łosia mówiłyby że na dworze panuje mróz lecz tak nie było. Przez okno wpadały promienie słońca symbolizujące że jest późna wiosna. Głowę mężczyzny zdobiła ciepła czapka zakończona ogonem ze srebrnego lisa. Ogólnie sylwetka myśliwego była bardzo szeroka i robiła wrażenie zahartowanego, bardzo silnego człowieka i tak było w rzeczywistości. Niska postać powolnym krokiem zbliżyła się do łoża z rannym. - Jak się czujesz młody poszukiwaczu przygód? – głos myśliwego był ochrypły lecz łagodny i przyjemny dla ucha. – Małe miałeś szanse z tym olbrzymem, nie raz z nim walczyłem lecz zawsze on górował nie widziałem jeszcze istoty o takiej sile jaką włada Oopo. Już dawno się o tym przekonałem więc postanowiłem żyć w zgodzie z tym tytanem. I tobie też radzę bo niedługo wydobrzejesz, a wtedy kto wie co stanie na twej drodze. – Myśliwy uśmiechną się tak jak mu na to pozwalała okropna blizna na prawym policzku. – No teraz zostawiam was samych jakbyście czegoś potrzebowali to nie krępujcie się ten dom jest do waszej dyspozycji. – Zgarbiony człowiek obrócił się i wyszedł pozostawiając lekko uchylone drzwi. - To o niego ci chodziło? – szepnął powolnym głosem. - Tak to Gavien dobry z niego myśliwy, choć nie wygląda na to bardzo miły z niego człowiek. To on opatrzył twoje rany, ale na razie postaraj się zdrzemnąć sen zregeneruje twoje siły. – Dziewczyna postawiła drewnianą tacę koło łóżka i odeszła zamykając drzwi. Marcus miał dziwny sen, widział siebie z bronią na wierzchu, po prawej jego stronie stal myśliwy, a po lewej Brinamii przed nimi rozciągał się wielki mur z czarnej skały. Most zwodzony powoli opadał, a gdy jego drewniana stopa dotknęła ziemi rozległ się dźwięk bębnów. Zza murów było słychać kroki, wiele kroków kilku tysięczna armia szła na spotkanie naszym bohaterom. Marcusa obudziły kroki, drzwi uchyliły się i do pokoju wleciała wspaniała woń pieczonego mięsa. Zapach tak pysznego jedzenia był dla głodnego młodzieńca niczym sole trzeźwiące. Powoli oparł się o poręcz łoża i postawił nogi na chłodnej ziemi. Całą swoją siła pociągnął ciało do góry, utrzymać się na nogach było dużo łatwiej niż wstać. Chwiejnymi krokami udał się do drzwi w których stał Gavien z bogacie rzeźbioną laską. - Masz to ci pomoże w utrzymaniu się na nogach. – Myśliwy podał laskę młodemu mężczyźnie. – No a teraz ubierz się i chodź na obiad, twoje rzeczy są w tamtym kącie. – gruby palec wskazał duży kufer wypełniony różnymi przedmiotami. - A to piękne futro pozwolisz że sobie zostawię. – Gavien pogładził lśniącą niedźwiedzią skórę i wyszedł z komnaty. Marcus opierając się na nowej, bukowej lasce podszedł do starego kufra. Było w nim wszystko co zabrał ze swojego domu przed kilkoma dniami. Szybko wygrzebał stare ubrania oraz inne niezbędne przedmioty. Już po chwili drzwi komnaty otworzyły się i wyszedł z nich w pełnej okazałości młodzieniec. Nie miał na sobie kolczugi, gdyż była za ciężka i jego obolałe ciało nie byłoby w stanie jej nosić, ale poza tym małym szczegółem wszystko miał na sobie oczywiście oprócz ciepłego futra, no ale na dworze było bardzo ciepło. W drugiej komnacie siedziała na drewnianym stołku Brinamii, doprawiwszy pieczeń postawiła ją na pniu ściętego drzewa o imponujących rozmiarach. - Obiad na stole! O kogóż me oczy widzą przecież to sam poszukiwacz przygód we własnej osobie. – Dziewczyna spojrzała na Marcusa w swoim starym łowieckim stroju i prawie zapomniała o jego rannym ciele. – Chodź zjedz coś to odzyskasz utraconą energię – Brinamii długim nożem odcięła kawałek udźca i podała go chłopakowi. – Jak się czujesz, czy już ci lepiej? – spytała nakładając porcję pieczeni dla myśliwego. - Dzięki, już mi lepiej. Nasz miły gospodarz zrobił dla mnie piękną laskę, o, spójrz jakie piękne wzorki, sam Ridel byłby z tego dzieła dumny. – oznajmił o wiele żywszym głosem pokazując rączkę laski dziewczynie. Gavien uśmiechnął się i ukłonił poczym zaczął kontynuować posiłek. - Będziemy mogli niedługo wrócić do Liith, na pewno się niepokoją o nas – powiedziała wrzucając kość do kominka. - Macie zamiar wracać! – wykrzyknął jawnie przerażony myśliwy – A ja już was zdążyłem polubić co ja teraz pocznę bez was. Kiedyś mogłem całymi dniami błądzić po tym cudnym lesie lecz nie teraz te kilka dni... - Jeśli chcesz możesz zabrać się z nami. – zaproponował przerywając Marcus. - W Liith jest wielu myśliwych, którym będziesz mógł dawać wskazówki i rady, a i dom dla ciebie się znajdzie. - Naprawdę to świetna nowina, szczerze mówiąc, to chętnie pogawędziłbym z kimś przy kufelku zimnego piwa. O, jak dawno nie piłem zimnego piwa z delikatną pianką, ale mi tego brak. – Myśliwy zamyślił się chwilkę szepcząc coś do siebie. Kilka dni minęło zanim Gavien pożegnał się ze wszystkim leśnymi przyjaciółmi, a i rany Marcusa lepiej się zagoiły w tym czasie i przestały tak dokuczać. Rumaka młodzieńca co prawda nie znaleźli, ale radość z powrotu do cywilizowanego miasta przepełniła ich serca, tak że nic nie było w stanie zniszczyć ich świetnego humoru. ROZDZIAL 2: A JEDNAK NIE TAK PREDKO Po kilku godzinach drogi po przepięknym zielonym lesie Shirii drużyna Marcusa odnalazła trakt kupiecki prowadzący od Liith. Promienie słoneczne przebijały się przez gęste drzewa oświetlając drogę wędrowcom. Wszyscy szli w milczeniu zastanawiając się co ich czeka w najbliższej przyszłości. Po niecałej godzinie drogi traktem do ich uszu dobiegł tętent kopyt. Około sześciu konnych zbliżało się w ich stronę. - Pewnie nas wypatrzyli i wysłali komitet powitalny. – oznajmił Marcus, wciąż w dobrym humorze. - Do miasta są jeszcze trzy godziny drogi, to mało prawdopodobne. – Brinamii rozejrzała się wokoło – A w tej sytuacji zauważylibyśmy każdego zwiadowcą. – kontynuowała. Odgłosy coraz bardziej się zbliżały. - Są za daleko abym ich rozpoznała. Poczekajmy na nich tutaj. - zaproponowała Sylwetki przyspieszyły i coraz mniej ich dzieliło od grupy trzech śmiałków. - Ja bym radził uciekać, to wszystko źle wróży. – Na twarzy myśliwego widać było wysiłek, próbował rozpoznać sylwetki. Nagle twarz wygięła się w potwornym grymasie. – No to uciekajmy! – Krzyknął obracając się. – To są czarni jeźdźcy, lepiej żebyśmy nie stawali im na drodze. – kiedy to mówił zgarbiona postać była już po części w krzakach i próbowała przedostać się jak najdalej od traktu. - Nie będę uciekał przed żadnymi rabusiami. – Marcus powiedział chyba raczej sam do siebie niż do swych towarzyszy opuszczając dłoń na swojego wiecznego przyjaciela ,,Liphera” Czarni jeźdźcy byli już bardzo blisko, a Marcus wciąż nie ustępował prośbom Brinamii. Konie stanęły w odległości ok. 40 stóp od młodego wojownika. Postacie odziane w czarne długie płaszcze zeszły z koni. Widać było, że mają miecze, a może i jeszcze inne bronie. Najniższy z przybyszów podszedł spokojnie kilka kroków. Nie wyglądał na dobrego szermierza, za to jego koledzy byli wysocy i robili imponujące wrażenie. - Witaj wędrowcze, czego tak stoisz na środku drogi, szukasz czegoś? – niski człowiek odwrócił się do swoich towarzyszy, którzy sięgnęli po broń. – Może szukasz kłopotów smarku? – Czarni jeźdźcy wybuchli gromkim śmiechem. – A może sam się zgubiłeś i teraz szukasz mamusi. - Chyba źle oceniłeś sytuację. Nie jestem głupim kupcem, który odda ci wszystko bez walki tylko dlatego że masz przewagę liczebną. – Marcus mówił swoim denerwująco spokojnym głosem. Powoli wyciągnął długi miecz i wskazał nim czarnego jeźdźca z lewej strony. Młodzieniec był ciągle obolały i nie do końca sprawny, ale szybkości mu nie brakowało. Szybko ruszył na swoją ofiarę, która nie miała dużo do powiedzenia. Miecz przeszył ją na wylot i zanim wszyscy się zorientowali co się dzieje, na bruku leżał już jeden trup. Pozostali zaskoczeni tym, co miało przed chwilą miejsce, stracili kilka cennych sekund pozwalających na wyciągnięcie ,,Liphera” ze zwłok. Pierwszy atak jeźdźca został sparowany. Marcus już szykował się do kolejnego śmiertelnego ciosu, gdy nagle został zaatakowany przez pozostałych. Musiał porzucić wymarzoną pozycję wroga nie zadając żadnego ciosu. Najwyższy z przybyszów dzierżący w ręku wielki topór bojowy spuścił swój cios na lewe ramię Marcusa. Chłopak nie zdołał sparować ataku. Topór wszedł głęboko, bezlitośnie miażdżąc kość. Bój sparaliżował całe ciało wojownika. Nie walczący karzeł był jedynym celem, który mógł pokonać, lecz nie osiągalnym ze względu silną eskortę. Przerażający ból opóźnił paradę i chłopak znowu został trafiony. Mężczyzna w kapturze podniósł do góry broń, by zadać ostateczny cios. Nagle rozległa się bojowa pieśń dochodząca z krzaków. Cała ziemia zadrgała, a z gęstych krzewów wyleciała krótka strzała. Zakapturzony napastnik padł z grotem w krtani. Z lasu wyłoniła się sylwetka zgarbionego Gaviena z myśliwskim łukiem w lewej dłoni. - Przepraszam, że musiałeś czekać. Chyba się nie spóźniłem? – Krzyknął głośno tak jakby czarnych jeźdźców w ogóle tam nie było. Oni jednak nie znikli i po chwili zachwiania rozdzielili się na dwie grupki. Myśliwy szybko porzucił łuk i wydobył zza pleców dwa szerokie topory. Ten który pierwszy podbiegł do Gaviena już leżał na usypanej kamieniami drodze, z jego rozciętego gardła sączyła się powoli szkarłatna krew. Nagle ciało Marcusa padło na mokrą od krwi ziemię. Oczy wcześniej wypełnione odwagą teraz stały się puste i bez wyrazu. Za jego plecami stał karzeł trzymając kawałek grubej gałęzi w swych tłustych dłoniach. Zauważywszy to myśliwy rzucił się na pomoc swojemu nowopoznanemu towarzyszowi. Gavien może nie był zbyt wysoki, lecz siłą przerastał nie jednego człowieka o wiele wyższego. Długa szarża na jednego z napastników zakończyła się sukcesem, rozcięte ciało opadło bezwładnie na ziemię. Widzący to towarzysz załamał się i zaczął biec do koni. Myśliwy wyraźnie zadowolony ze swojego wyczynu podbiegł do leżącego ciała Marcusa. Krzykliwy karzeł wydzierał się jeszcze do swojego odjeżdżającego towarzysza. Szybko obrócił się by spojrzeć gdzie jest jego przeciwnik. Widząc że myśliwy przestał się interesować walką powoli zaczął się wycofywać. Po paru krokach zauważył, że na drodze stoi dziewczyna z mieczem w ręku. Wiedząc że owa broń należała do jednego z czarnych jeźdźców poczuł się pewnie i strach go opuścił. Powoli zbliżając się do niewiasty wyciągnął sztylet zza cholewki buta. Uśmiechając się polizał ostrze i wychylił rękę do ostatecznego pchnięcia. Brinamii lekko przerażona tym co miało miejsce w ostatnich kilku minutach spóźniła reakcję i chłodne ostrze przecięło jej prawy bok. Krew polała się po nodze i małymi kroplami wsiąkała w ziemię. Nikt nie był w stanie przewidzieć odruchu dziewczyny na skutek odniesienia rany. A skutek był druzgocący. Brinamii doznawszy szoku wpadła w furię i szybkimi szarpnięciami cięła wszystko co stanęło jej na drodze. Przypadek sprawił że karzeł akurat nałożył się na tor miecza który wbił się w głowę człowieczka rozłupując ją na dwie równe połówki. Posoka bryzgnęła na ubranie dziewczyny, lecz to nie miało znaczenia dla kobiety w furii. Szybko pozostawiła ciało, a może nawet go nie zauważyła, tnąc dalej powietrze. Minęło kilkanaście sekund zanim zszokowana dziewczyna doszła do siebie, szybko wyrzuciła miecz, jakby z odrazą, i podbiegła do leżącego w kałuży krwi Marcusa. - A ten znowu umiera. – powiedziała z wyrzutem do Gaviena – Czy on może choć przez tydzień nie umierać? - Nie gadaj tyle tylko pomóż mi go zanieść do tego cholernego miasta, jeśli się nie pospieszymy biedak wykrwawi się na śmierć – Myśliwy założył prowizoryczny opatrunek i dźwignął nieruchome ciało. ROZDZIAL 3: LOWCA JEST W MIESCIE Rany odniesione podczas napadu nie były groźne, lecz znacznie opóźniły marsz. Wszyscy byli wycieńczeni, a humor jaki im wcześniej dopisywał naglę znikł. Marcus odzyskał przytomność dopiero przed bramami Liith. Kilka radosnych mieszkańców wyszło im naprzeciw, lecz gdy ujrzeli trzech pokiereszowanych śmiałków miny im zrzedły. - Co się stało? – Wykrzyknął wyraźnie poirytowany starzec. - Pozwolisz, że zaspokoję twą ciekawość dopiero za jakiś czas. – Gavien odpowiedział szybko – Gavien jestem, lecz teraz prowadź mnie starcze do znachora, gdyż ten oto młodzieniec nie jest w najlepszej formie. - Medyk jest w tamtej chacie. – starzec wskazał jednopiętrowy budynek z kruszonego kamienia z słomianą strzechą. - Dzięki ci, lecz teraz muszę się spieszyć. – Myśliwy spojrzał się na chatę medyka i w lekkiej zadumie udał się w jej kierunku. Brinamii podążała za nim baz słowa, ciągle myślała o jej pierwszej w życiu walce. Walczyła nie tyle z dokuczliwym bólem w boku, lecz z myślą że bójka z banitami nawet jej się podobała, możliwe że to było jej powołanie, które dostrzegła dopiero poznając młodego wojaka. Myśliwy uchylił bramkę prowadząca na podwórze domu znachora. Przed domem znajdowała się huśtawka zawieszona na wysokim dębie i mała piaskownica ze świeżo nasypanym piaskiem morskim. Drewniane drzwi zaskrzypiały i otworzyły się. W progu stał niewysoki elf w białym kitlu z czarną torbą w ręce. - Pospiesz się mamy mało czasu. – Elf cofnął się do wnętrza izby torując drogę myśliwemu. Energicznym ruchem ręki zrzucił ze stołu niepotrzebne szpargały. – Połóż go tu – Powiedział wskazując miejsce przyszłej operacji. – A ty dziecino przemyj tym swoją ranę. – Elf rzucił Brinamii małą fiolkę z wodą destylowaną zaprawioną wywarem z ziół. - Czy on wyjdzie z tego? – Myśliwy położył ciało na stole. - Nie udawaj aż tak tępego, przecież widzisz że rana jest tylko powierzchowna. Teraz wyjdźcie, zawołam was jak będzie po wszystkim. Towarzysze Marcusa grzecznie opuścili chatę medyka coś szepcząc między sobą. Elf podszedł szybko do szafy i lekko ją uchylił. Poszperał w niej i po chwili podszedł do rannego. W ręku trzymał mały błękitny kryształ powszechnie zwany hiliofirytem. Przyłożył go do ramienia młodzika. Lekkie światło wydzielane przez kamień wsiąkło w rozpaskudzoną ranę. Rana powoli zaczęła się zasklepiać, aż w końcu pozostawiła odrażającą szramę. Medyk sięgnął po kawałek bandaża. Delikatnie obwijając bolącą rękę rękawem fartucha przetarł pot z twarzy. Z czarnej torby wyciągnął malusieńki flakonik z jasno zielonym płynem. Ostrożnie wylał dwie krople na nowy opatrunek i przysiadł by odpocząć. -Ciekawe, czy już skończył? – Brinamii delikatnie oglądała szczypiącą ranę od czasu do czasu opłukując ją wodą destylowaną. - Niewie... W tym momencie drzwi otworzyły się. - Wejdźcie pacjent już jest zdrów. – Elf był wyraźnie zmęczony, choć zabieg nie wymagał wysiłku fizycznego. Dwójka weszła pospiesznie do zaciemnionej komnaty. Rzeczywiście Marcus stał samodzielnie na nogach, a w dodatku wyglądał na o niebo mniej zmęczonego niż myśliwy czy dziewczyna. - A ja już myślałem że cię stracimy – Gavien krzyknął rzuciwszy się w objęcia nowego, a jakże bardzo ukochanego przyjaciela. - A ty się o mnie nie martwiłaś? – Marcus spojrzał na posępną minę Brinamii. - Nie myśl sobie, wiedziałam, że nic ci nie będzie, przecież już nie raz byłeś w gorszych sytuacjach – rzekła wciąż udając obojętność. - No, ale wszystko dobrze się skończyło. Nasz cudotwórca, bo chyba drogi medyk nie bierze mnie za durnia, przecież wiem ile czasu zajmuję taki zabiegi chirurgiczny i ile czasy rekonwalescencja, zasłużył na solidne wynagrodzenie – Oświadczył myśliwy - Nie chcę waszych pieniędzy... - Bo i takich nie mamy, mówię że zapraszam pana na darmowe piwo do najbliższej karczmy. A właśnie, to tak w ogóle, czy macie tu jakąś dobrą gospodę. Od lat nie miałem płynnego złota w gębie. – Wszyscy wybuchli śmiechem i opuścili dom uzdrowiciela. Razem skierowali swe kroki ku karczmie ,,Pod zarżniętym krasnoludem” W gospodzie jak zawsze panował tłok wielu ludzi słuchało znanego w tych rejonach barda Apeniego. Gdy cała czwórka weszła do sali biesiadnej wszyscy zamilkli. Kilkanaście par oczu wpatrzonych było w zgarbioną postać myśliwego. - Podaj piwo barmanie, tylko postaraj się, aby było wystarczająco zimne. – Gavien krzyknął swym potężnym ochrypłym głosem. - My tu mamy tylko zimne piwo – barman odpowiedział podając duży kufel napełniony po brzegi. Dopiero teraz zauważył wysoką postać Marcusa. - Marcusie mój stary druhu gdzieżeś się nam podziewał. - Przecież wiesz, że zawsze w piątki wyruszam na polowanie. – Młodzieniec podszedł do lady. - Tyż prawda, ale teraz mamy czwartek, nie było cię cały tydzień. - Bo mało było zwierzyny łownej, a wiesz że ja nie wracam do domu bez zdobyczy. - Widzę że obiekt twych łowów dzielnie się bronił. – Vilo spojrzał na opatrunek i blizny młodego wojownika. - A jak sam bym sobie nie poradził, taka to bestia, ale na pomoc przybył mi dzielny i wprawiony myśliwy z tutejszych lasów, aż dziw że go wcześniej nie spotkałem. – Gavien dopił piwo, beknął głośno i ukłonił się do samej ziemi. - Ty się tam świetnie bawiłeś, a my się tu żeśmy nudzili bez ciebie... Nagle drzwi do karczmy otworzyły się z trzaskiem. Do izby wszedł niezbyt wysoki mężczyzna w ciemno zielonym szyliocie i czarnym kapeluszu z szerokim rondem. - Kto z was to Marcus? – Głos przybysz brzmiał dźwięcznie i mile dla ucha. - To mnie szukasz. – Marcus wystąpił krok do przodu. – Czego ode mnie chcesz, teraz mam zamiar odpocząć więc streszczaj się, gdyż czas mój jest cenny. - Słyszałem, żeś najlepszy wojownik w okolicy, ale chyba moi zwiadowcy omylili się i pomylili cię z kimś innym. – Przybysz prześledził wzrokiem całą sylwetkę chłopaka i lekko się skrzywił. - Twoi informatorzy słusznie mówią, nie ma wśród tu obecnych lepszego wojaka niżeli ja i mój towarzysz Gavien. – Marcus wskazał szeroką postać myśliwego. - A więc dobrze, jestem Axodoc z Bretonii i poszukuję mężnych i walecznych chłopów do elitarnej grupy Szampierzy wojsk cesarskich. Mam nakaz od samego Cesarza pobierać każdego chłopa, który najlepiej mieczem wojuje. - Zgodzę się na twe żądanie, jeśli mój przyjaciel pójdzie wraz ze mną. - Niech i tak będzie lecz wpierw musim przekonać się, czy prawdą jest to co o tobie powiadają wieśniacy. Chodź na zewnątrz. – Axodoc wyszedł powolnym krokiem przed karczmę, gdzie czekało już siedmiu prężnych chłopów z innych miast. Każdy był ubrany w kaftan skórzany, a na nim naciągniętą kolczugą z błyszczącej stali. Każdy operował inną bronią, według swego upodobania. Pośród nich Marcus wydawał się być wyrosłym chłopcem, który zabłądził i wplątał się do nie swojej grupy. - Wybierz sobie przeciwnika z którym stoczysz walkę by udowodnić mi swoją wyższość nad pozostałymi mieszkańcami tego miasteczka. – Niski człowiek wskazał mężczyzn którzy ustawili się w szeregu tak, aby każdego można było ocenić po wyglądzie. Marcus solidnie obejrzał każdego po kolei, tak jak by szukał niewolnika na targu. Po chwili zamyślenia wskazał mężczyznę stojącego idealnie po środku. Nie był on bardzo wysoki mierzył około 5,5 stopy, ale szeroko rozbudowana klatka piersiowa świadczyła że stoczył on nie jeden pojedynek w życiu. Ubrany był tak jak pozostali, ale w ręku dzierżył duży korbacz oburęczny. Trudna to broń we władaniu lecz piekielna w skutkach. - Ten będzie odpowiednim rywalem dla mnie. – oznajmił z lekkim uśmieszkiem na ustach. - Więc stoczysz pojedynek z Feedem, taka jest twoja wola i trzeba ją uszanować. Potężny mężczyzna pochwycił korbacz w obie ręce i wystąpił z szeregu. Wszyscy obecni odsunęli się tworząc obszerne koło w którym znajdowali się dwaj wojownicy. Marcus powoli wyciągnął swojego ,,Liphera’’ i szerzej rozstawił nogi. Pierwszy ruch należał do Feeda, który mocnym szarpnięciem wprawił w ruch łańcuchy na końcu kiścienia. Szybki refleks chłopaka pozwolił z łatwością uniknąć ciosu. Powolna broń nie sprawiała zagrożenia dla szybkiego rywala. Marcus pochwyciwszy oręż obiema rękoma zaszarżował na swego przeciwnika. Feed też nie należał do wolnych wojaków i wykręciwszy piruet trzepnął otwartą dłonią przebiegającego młodzika. Wszyscy zachichotali. Rozwścieczony Marcus zbliżył się do przeciwnika i zamaszystym cięciem rozciął skórzany kaftan. Feed lekko zaskoczony, mocno pociągnął korbaczem wzbudzając tumany pyłu. Żelazny łańcuch uderzył o kostkę chłopaka. Uderzenie niby od niechcenia stało się bardzo ważne w tej sytuacji. Ogniwa korbacza rozdarły lewego buta młodzieńca. Na ziemie spłynęła pierwsza strużka ciemnej krwi. Ból nie pozwalał stawać na okaleczonej nodze. Najemnik wyniósł wysoko broń, szybkim szarpnięciem opuścił oręż na zdrętwiałe od bólu ciało Marcusa. Zauważywszy to kątem oka chłopak całym swoim wysiłkiem, ostatnimi siłami poderwał się do parady. Mocne uderzenie korbacza cisnęło chłopakiem o ziemię. Padające ciało podniosło osiadły kurz. Feed odłożył kiścień, zza pasa wyjął krótki sztylet. Powoli pochylił się nad ciałem. Pochwycił nieruchomą głowę za włosy i przyłożył nóż do gardła ofiary. - Wystarczy Feed! – krzyknął Axodoc wystawiając rękę przed siebie. – Widać że będzie dobrym szampierzem, nie chcemy go przecież zabić. Potężny najemnik puścił głowę swojego przeciwnika, powstał chowając sztylet za pas. Dowódca podszedł do Marcusa i przyłożywszy mu rękę do karku szepnął tajemniczą formułkę. Efekt był natychmiastowy, młodzieniec zerwał się na równe nogi i pochwyciwszy miecz rozejrzał się dookoła. - Już wystarczy, wiem że jesteś tym kogo tu szukałem. – powiedział Axodoc podnosząc się. Walka Gaviena nie była zbyt długa, silny myśliwy powalił swego przeciwnika już po zaledwie kilku ciosach. Teraz obaj byli najemnikami przechodzącymi szkolenie na przyszłych szampierzy. - Jutro wyruszamy do Naggaroth przygotujcie się dobrze, bo długo nie będzie was w domu. Jurto, gdy słońce osiągnie zenit, czekajcie przed bramą wyjazdową. ROZDZIAL 4: WYJAZD Po niespokojnej nocy spędzonej na opowiadaniu różnych wersji historii jaka miała miejsce w lesie, Marcus wraz ze swym towarzyszem udali się do stajni. Poranek był przepiękny, cisza na opustoszałych ulicach pozwalała przemyśleć wszystkie zdarzenia, które miały miejsce w ostatnim tygodniu. - Jak myślisz, czym zajmuje się taki szampierz? – Marcus mówił dziwnie podekscytowanym głosem. - A bo ja wiem, zgodziłem się na to, bo co miałem do stracenia, ale czemu ty to zrobiłeś? Przecież masz piękny dom, wielu kolegów i przyjaciół, a ta dziewczyna naprawdę martwiła się o ciebie, kiedy byłeś nieprzytomny. – Jak zawsze ochrypły głos Gaviena skrywał jego emocje. - Szczerze mówiąc, potrzebuję prawdziwej przygody, takiej w której będę musiał podejmować decyzje, które zaważą na moim dalszym losie, takiej po której będę mógł powiedzieć sobie: Marcus odwaliłeś kawał dobrej roboty. To miasto nie da mi takich okazji. - No chyba nie. – Na horyzoncie widać już było stajnie. Silny zapach końskiego łajna lekko usypiał zmysły dzielnej dwójki. Marcus powoli i w ciszy podszedł do wielkich okutych ołowiem drzwi i z nie lada wysiłkiem otworzył je. Potężne zawiasy zaskrzypiały cicho. We wnętrzu stajni znajdowało się około 20 boksów, lecz tylko połowa była zamieszkana. - Mój stary rumak przepadł w gęstwinie kniei, pewnie mu teraz lepiej niż ze mną, trzeba będzie wybrać nową szkapę. – Marcus rozejrzał się po ogromnej stajni. - A dla mnie żaden konik się nie znajdzie? – Głos myśliwego był niepewny i pełen nadziei. - Drogi towarzyszu, te konie są do twojej dyspozycji. - Dzięki ci, nie miałem pod tyłkiem żadnego konia od stuleci. - Nie podejrzewałem cię o tak sędziwy wiek przyjacielu. - A ja ciebie o taką głupotę. – Zaraz po tych słowach obaj zaczęli się śmiać, jakby znali się od wieków. Po kilkunastu minutach ze stajni wyjechały dwie postacie. W świetle dziennym myśliwy wyglądał jak stary Hutil, bóg wszelkich łowów i polowań, a Marcus jak Raaw, bóg wędrowców i poszukiwaczy przygód. Objuczone konie zdawały się nie czuć żadnego obciążenia. Wysoki młodzieniec z kruczoczarnymi włosami i błękitnymi oczami dosiadał cisawego wałacha. Potężny Gavien odziany w niedźwiedzie futro kiedyś należące do Marcusa wybrał sobie gniadego ogiera, niezbyt wysokiego, ale o zadziwiająco solidnej postawie. Obaj tak przygotowani postanowili pożegnać się z Brinamii. Dom dziewczyny stał naprzeciw karczmy Vila, nie było to wielkie domostwo, lecz wystarczające dla młodej dziewczyny ze starym dziadkiem. Marcus zsiadł z konia i podszedłszy do drzwi mocno uderzył je trzykrotnie. Żadnej reakcji. Uderzył powtórnie. We wnętrzu izby coś się poruszyło. Stary, mocno pordzewiały zamek zazgrzytał i w progu pojawiła się sylwetka zgarbionego, opartego na lasce starca. - Czego chcecie mężni panowie? – Starzec był wyraźnie zaskoczony przybyciem dwóch silnych mężczyzn. - Zastaliśmy może wnusię? – powiedział Marcus. - Brinamii wyjechała ponad tydzień temu nie zauważyliście tego. – Dziadek coraz bardziej zdziwiony widocznie nie poznał Marcusa. - Więc nie widział jej pan od tygodnia? - Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę młodzieńcze, ale słabo słyszysz na prawe ucho, mam w przedsionku taką leczniczą maść dobrze ci zrobi ,polecił mi ją taki jeden znany lekarz z Cursyli, poczekaj no chwilę. - Niech pan nie robi sobie kłopotu już idziemy, tak, tak już nas tu nie ma. - Dziwni młodzieńcy, chyba ja się zaczynam starzeć bo zupełnie nie rozumiem tej młodzieży. – Powiedział staruszek chyba sam do siebie zamykając drzwi. Marcus wraz ze swym towarzyszem podeszli do wcześniej pozostawionych koni. - Jak myślisz co mogło się stać? – pierwszy ciszę przełamał Marcus. - Bo ja wiem, pewnie dziewczyna przebalowała całą noc z kumplami i jeszcze nie wróciła. – Gavien sam nie wierzył w słowa które wypowiedział. - No nie ważne, nie jest już małą dziewczynką, no a ostatnie kilka dni nauczyły ją kilka przydatnych sztuczek. – Młodzieniec złapał konia za wodze i lekko pociągnąwszy ruszył w stronę karczmy. Gospoda była nie czynna. - No, tak przecież każdy szanujący się obywatel śpi o tej godzinie. Hm. Co by tu porobić do południa? – powiedział Marcus. - Mnie się nie pytaj, przecież to twoje miasto ja znam w nim tylko karczmę, no i tę cuchnącą oborę dla koni. - Może byśmy tak poszli do kowala Daho, tarczę zgubiłem trzy tygodnie temu, i kolczugę bym se nową sprawił. - Prowadź więc. Obaj jeźdźcy udali się środkiem bruku, wzbijając tumany pyłu, to wielkiej kuźni. Budynek ten znajdował się w odosobnieniu od innych. Daho wstawał zawszę o świcie, by móc spokojnie przygotować żelazo na produkty które miał wytwarzać danego dnia. Dzisiaj było podobnie. Marcus zeskoczył z siodła i wbiegł do wnętrza kuźni. Kowal ustawiał właśnie długie stalowe pręty w rogu pracowni. Daho był niewielki lecz solidnie zbudowany. Prawą rękę miał widocznie masywniejszą niż lewą lecz on zawsze się tego wypierał. Ubrany był w mocno pobrudzony sadzą fartuch bez ramiączek. W spodniach miał powypalane dziury, zawsze mówi, że dobry kowal oparzyć się musi nie tylko raz. - Witaj drogi Daho, długośmy się nie widzieli. – Powiedział Marcus wbiegając do środka. - O!, Kogoż me stare oczęta widzą, przecie to nasz młody wojak. Gdzie cię nogi prowadziły tym razem? - Nieważne, to zbyt długie jak na jeden raz. A tak w ogóle przybyłem do ciebie z mym nowym kompanem, no nie wstydź się. – Na progu stanął zgarbiony myśliwy. - Witaj kowalu tego miasta. Gavien mnie zwąc ci z którymi przebywam. - No to już się znacie, a my w pewnej sprawie przyszliśmy. - A można wiedzieć w jakiej. - Otóż jak wiesz wojaki z nas prężne i o jakiś ekwipunek chcemy cię prosić, bo dziś znów wyruszamy. - Broń jak widzę macie lepszą niż ja bym był w stanie wytworzyć lecz braknie wam tarcz. Czyż nie oto wam chodzi? - Trafiłeś jak armia orków na krasnoludzką wioskę, właśnie tarcz nam trzeba i jakiegoś pancerz lekkiego. - Dobrzeście trafili mam na zbytku kilka zasłon i dwie brygantyny. – Kowal powolnym i ociężałym krokiem udał się na zaplecze. Po krótkiej chwili powrócił ze stosem żelastwa na rękach. Wyszedł na środek izby, tuż przed jeszcze zimny piec, i zrzucił to na trzeszczącą podłogę. - Wybierzcie sobie co chcecie, pewnie i tak już ich nikomu nie sprzedam. Wśród kupy zardzewiałej stali Marcus wykopał kilka nadających się do użytku tarcz i poszczególne części zbroi płytowych i innych pancerzy. Młody wojownik wybrał sobie niewielki kałkan, zawiesił go sobie na plecy by nie przeszkadzał mu w trakcie jazdy konnej. Z części pancerza wygrzebał w miarę nie zniszczony kapalin, od razu dopasował go do głowy i nie miał zamiaru go zdejmować, na korpus założył lekko wgnieciony w kilku miejscach kirys. Gavien podszedł do sterty żelaza dopiero gdy Marcus porzucił szukanie i zaczął czyścić swoich nowych ,,towarzyszy”. Na szeroką sylwetkę myśliwego nie wiele rzeczy pasowało lecz wśród rdzy dopatrzył się dużego pawęża i rozepchanej karaceny. Trochę potrwało zanim oczyścili swój nowy pancerz lecz gdy tego dokonali nikt z nich nie żałował. Wdzięcznie pożegnali się z kowalem Daho i dosiadłszy konia ruszyli w kierunku bramy wyjazdowej. Promienie słońca, które sięgało już prawie zenitu, pięknie odbijały się od nowo okutych żołnierzy. Przed bramą czekał już łowca talentów wraz ze swymi podwładnymi. Koło niego stała zamaskowana postać której wcześniej nie widzieli. Powoli zbliżyli się do orszaku. - Nareszcie jesteście nowi rekruci. – powiedział niezbyt spokojnie Axodoc. – Mamy długą drogę przed nami. Dzisiaj musimy przebyć choć jedną piątą drogi do Naggaroth. ROZDZIAL 5: W PODRÓZY Nowa drużyna licząca przeszło jedenaście głów wyruszyła szerokim traktem wiodącym przez gęsty las. Początek podróży zaczął się w kompletnej ciszy lecz już po kilku minutach pojawiły się pierwsze szepty. - Chodź nawiążemy nowe znajomości. – Marcus był zadowolony i ani razu nie obejrzał się za siebie. - Nie taki głupi pomysł. – Lekko podniecony nową sytuacją Gavien nie zdradzał tego, ani zachowaniem, ani tonem wypowiedzi. - To może zaczniemy od tego co mi tak nieźle przyłożył. – Młodzik spojrzał na swoją kostkę. - Może być i on. – Razem przyspieszyli by dołączyć do jadących z przodu najemników. Feed jechał koło dwóch innych jeźdźców. Wyraźnie nie był zainteresowany tematem ich rozmowy i tylko potakiwał gdy się do niego zwracali. Marcus wraz z myśliwym podjechali z prawej strony rekrutów, tak że człowiek z korbaczem przy siodle był między nimi, a gadającymi najemnikami. - Witaj, to z tobą przegrałem tamten pojedynek. – Marcus spróbował zacząć rozmowę. - Witaj. Dobrze walczysz jak na takiego młodzika. Axodoc wychwycił w tobie wielkie możliwości, trzeba je tylko odpowiednio rozwijać. W tym mieście nie miał byś ku temu okazji. – Głos Feeda był donośny i szorstki. - Mógł byś przedstawić nam swoich towarzyszy, bardzo nam zależy na nowych znajomościach. - Nie widzę przeszkód. – Mężczyzna uśmiechnął się i wskazując pierwszego jeźdźca rzekł. – To Izyd mężny wojownik lecz trochę zbyt nerwowy. – Wskazany mężczyzna był ubrany w błyszczący kirys i barwnie ozdobiony szyszak na głowie, do siodła przytroczony miał topór średniej wielkości o dość szerokiej głowni na której znajdowały się starożytne znaki runiczne. – Ten obok to Bishat. – Wielka postać nie nosiła zbroi, jedynie kaftan skórzany. Na plecach nosił miecz olbrzymich rozmiarów powszechnie nazywany espadonem. Twarz mężczyzny była mocno naznaczona bliznami lecz dodawały one tylko wdzięku. – Resztę poznajcie sami, ja teraz muszę przemyśleć kilka spraw. Reszta grupy jechała w ciszy, jakby sięgając myślami poza granice czasu. Gavien podjechał do niskiego krasnoluda, jadącego na małym kucyku. - Piękny młot – Myśliwy powiedział wskazując broń noszoną w lewej dłoni krasnoluda. – Gavien mnie zwą, a jak brzmi twoja godność jeśli można wiedzieć. - Shulla z Gór Smoczych, a ten oręż dostałem od ojca, stracił już prawą rękę i powiedział, że nie przyda mu się już do walki, chyba że jako przycisk do papieru. – Głos krasnoluda był jeszcze bardziej ochrypły niż myśliwego. - A tamten to kto? – Gavien wskazał końcem topora wysoką postać elfa jadącego na białym koniu z dziwnie powykręcanym herbem na jukach z obu stron. - Ten stary wyjadacz? To Abee, cholernie dziwny gość. Nic nie mówi od wyjazdu, ale wiem, że potrafi się bić. – W głosie krasnoluda czuć było niechęć do tamtego najemnika, no w końcu krasnoludy od zawsze nie przepadały za elfią rasą. Po dwóch godzinach rozmów Marcus i jego towarzysz znali już wszystkich oprócz tajemniczej zakapturzonej postaci. Nikt z wojowników jej nie znał. Słońce zbliżało się ku zachodowi. - No stare baby, czas rozstawić obóz, tu przenocujemy. – Axodoc wida�