10578
Szczegóły |
Tytuł |
10578 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10578 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10578 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10578 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MALCOLM JAMESON Lilie �ycia
Prob�wka z trzaskiem spad�a na ziemi�. Doby�a si� z niej smuga gryz�cej pary.
Parks nie zwr�ci� na to uwagi i chwytaj�c si� kraw�dzi sto�u j�kn��: - Co� si� sta�o z
moim rozk�adem jazdy! Ten atak powinien by� przyj�� dopiero za godzin�...
Nowy paroksyzm dreszcz�w nie da� mu dalej m�wi�.
Maxwell nie wstaj�c z miejsca przyjrza� mu si� bacznie, a potem spojrza� na zegar.
By�a dopiero druga. Nast�pny zastrzyk mieli dosta� o trzeciej. Tymczasem atak Parksa
wzmaga� si� coraz wyra�niej. R�ce mu dr�a�y i wykr�ca�y si� w konwulsyjnych skurczach, i
wyst�pi�y ju� straszne drgawki, tak charakterystyczne dla zab�jczej wenusja�skiej gor�czki
b�otnej. Twarz Parksa nie by�a ju� twarz� ludzk�, lecz jak�� makabryczn� parodi� rys�w
cz�owieka - dzik�, �mierteln� mask� o nieprzytomnym spojrzeniu zezuj�cych i ob��ka�czo
rozszerzonych oczu.
Maxwell westchn��, wsta� i odsun�� krzes�o. Wkr�tce go czeka to samo, co teraz
dzieje si� z Parksem. Bez po�piechu podszed� do szafki aptecznej i wyj�� dwie l�ni�ce
strzykawki. Si�gn�� do zapasu lek�w i nape�ni� obydwie. Parakobryna niewiele pomaga�a, ale
nie znano, jak dot�d, lepszego �rodka. Po�o�y� strzykawki przy ��cianie p�aczu� - �elaznej
sztabie starannie przymocowanej do grubych s�upk�w - i odszed� do Parksa, kt�ry j�cza� i
zwija� si� na swoim sto�ku.
- Chod�, staruszku powiedzia� �agodnie.
Niech ju� to b�dzie za nami.
Parks da� si� zaprowadzi� na miejsce, a d�uga praktyka dokona�a reszty. Po chwili
Maxwell wprowadzi� ig�� i naciska� t�ok, a Parks �ciska� sztab�, jak gdyby chcia� j�
rozp�aszczy�. Maxwell wci�gn�� g��boko powietrze. Teraz kolej na niego. Zawin�� r�kaw i
sam sobie wt�oczy� do �y�y bursztynowy p�yn.
Przez pi�� nieko�cz�cych si� minut trwali obaj, przywar�szy do sztaby, wij�c si� i
szlochaj�c z b�lu, podczas gdy piekielne lekarstwo obiega�o ich cia�a - jakby zamiast krwi
p�yn�o w nich roztopione �elazo czy te� �r�cy �miertelnie kwas. A potem wszystko min�o.
Morderczy uchwyt rozlu�ni� skurczone palce, napi�cie mi�ni znik�o, a charczenie sta�o si� na
powr�t oddechem.
- Nie... przetrzymam... tego... ju�... wi�cej - wymamrota� Parks przez zaci�ni�te z�by.
- Owszem, przetrzymasz - odpar� pos�pnie Maxwell. - Zawsze tak m�wimy... wszyscy
to m�wi�... a jednak robimy zastrzyk. Znasz przecie� alternatyw�?
- Znam - rzek� t�po Parks. - Bez parakobryny zamiast powrotnych atak�w drgawki
trwaj� bez przerwy i ko�cz� si� zawsze ob��dem. Alternatyw� jest sznur, skok z wysokiego
pietra albo gwa�towna trucizna.
- Dobrze, wi�c teraz wracajmy do pracy. Co by�o w tej prob�wce?
- Materia� do�wiadczalny 1104. Zreszt�, to wszystko jedno. Zu�y�em ju� ca�y zapas
kory balsamowca. Nie mamy materia�u na powt�rzenie pr�by. Chyba �e Hoskins przemyci
now� parti�.
- W takim razie nie m�wmy o tym. Chod�my na sal� Mo�e preparat 1103 da� jakie
wyniki.
Parks poszed� za nim w milczeniu odzyskuj�c stopniowo w�adz� nad sob�. Nast�pnym
razem wyprzedzi bieg zegara. Parakobryna nigdy nie b�dzie przyjemna, ale �atwiej j�
wstrzykn�� wtedy, gdy cz�owiek panuje nad sob�, ni� po rozpocz�ciu si� ataku.
Przegl�d sali zwykle przyni�s� rozczarowanie. Ma�pa w klatce ofiar miota�a si�
ohydnie w ostatnich konwulsjach. Za par� minut b�dzie ju� martwa jak nieruchomy stos
szczepionych �winek morskich w s�siednich przegrodach. Ostatnio wypracowana formu�a
tak�e nie da�a wynik�w. I dwie trzecie ludzko�ci dalej b�d� cierpia�y, gdy� jak dot�d nie
wynaleziono na gor�czk� b�otn� lepszego �rodka od parakobryny.
Maxwell zajrza� do dalszych klatek. Mieli jeszcze troch� ma�p i �winek morskich,
wi�c mo�na by�o wypr�bowa� par� dodatkowych lek�w. Cz�owiek musi by� bardzo
wytrwa�y, gdy prowadzi tak istotne badania. Cho�by i tysi�c kolejnych niepowodze� jest bez
znaczenia. Trzeba je z g�ry przewidzie�.
- My�l� - zacz�� - �e powinni�my teraz...
- P�jd� otworzy� drzwi - przerwa� mu Parks us�yszawszy dyskretne pukanie. - Mo�e
to Hoskins.
Tak, to by� Hoskins, mi�dzyplanetarny przemytnik. D�wiga� ci�k� torb� i u�miecha�
si� kwa�no.
- Z�e wiadomo�ci, panowie - rzek� k�ad�c sakw� na ziemi. - Nic ju� wi�cej z Wenus
nie przyjdzie. Potrojono patrole wok� planety i zaostrzono kontrol� lotnisk. Tony'ego
przy�apano i skonfiskowano mu statek razem z kontraband� dla was. Oczywi�cie wsadzili go
do ciupy, a �adunek spalili. To znaczy, �e nie dostaniecie ju� wi�cej kory balsamowca ani
pluskiew drzewnych, tuangituangi, melon�w ani w og�le nic. Szan Dhi rzuci� swoj� prac�,
wi�c jestem bez nabywcy. Likwiduj� interes. Trudno.
- Nie masz nic dla nas? - zapyta� os�upia�y Parks. Zaciekle trzyma� si� swej teorii, �e
szczepionk� przeciwdrgawkow� uzyska� mo�na tylko z jakiego� organicznego surowca
pochodz�cego z Wenus, odzie by�o pierwotne �r�d�o choroby. Tylko tam mogi� powsta�
naturalni wrogowie wirusa. Ostatnio jednak zawleczono z Wenus na Ziemi� inne jeszcze
choroby i w�adze musia�y zaostrzy� zakaz przywozu. A bez przemytniczych dostaw
surowc�w organicznych Parks i Maxwell mieli r�ce ca�kiem zwi�zane.
- Mam tylko to - rzek� Hoskins otwieraj�c torb�. - Wprawdzie co innego, ni� wy�cie
zamawiali, ale trafi�o mi si� i mog� to odst�pi�. Pochodzi ze �wi�tyni Tombow�w, kt�r� Szan
Dhi kiedy� obrabowa�. W�a�ciwie powinno to i�� do muzeum, ale towar jest trefny i w
muzeum zanadto si� wypytuj�. Chcieliby�cie to wzi��?
Zanurzy� r�k� do torby i wydoby� stamt�d figurk�. By� to ciekawy okaz kawowego
nefrytu, uwa�anego przez dzikich Tombow�w za �wi�ty kamie�, i jak na ich wyr�b, bardzo
starannie wykonany. Figurka przedstawia�a jedno ze starych b�stw tombowskich zasiadaj�ce
na tronie okr�g�e i pocieszne, z t�ustymi r�czkami z�o�onymi na brzuchu. Z szyi zwisa� sznur
czego�, co wygl�da�o na du�e per�y. Na g�owie b�stwo mia�o wianuszek bagiennych lilii.
Lilie ros�y tak�e wok� ca�ego tronu i nefryt, z kt�rego je wyrze�biono, pomalowany by� na
zielono jakim� lakierem. Blado��te lilie barwione by�y w podobny spos�b.
- Szan Dhi powiada, �e to jest tombowski bo�ek zdrowia i pochodzi z wielkiej
�wi�tyni na bagnach Angra, gdzie szczepy Angra odbywaj� swe orgie.
- Uff! - wzdrygn�� si� Parks. Ci, co widzieli �w tombowski obrz�d, m�wili, �e nie jest
to widok zach�caj�cy. - Nie, nam to si� chyba nie przyda.
- Czy ja wiem? - rzek� z namys�em Maxwell. - Bo�ek zdrowia, powiadasz? Hm.
Przychodzi mi na my�l, �e wi�kszo�� Tombow�w nie ulega gor�czce b�otnej, a przynajmniej
nie chorowa�a na ni�, p�ki nie przybyli tam nasi osadnicy. Mo�e nale�y to zbada�. Ile to ma
kosztowa�?
- Nic - odpar� Hoskins. - Byli�cie bardzo dobrymi klientami. We�cie to na pami�tk�.
Ale tego - si�gn�� zn�w do torby - nie m�g�bym odda� za darmo.
Wydoby� spor� gar�� pi�knych, opalizuj�cych kulek. By�y wielko�ci pingpongowych
pi�eczek i wygl�da�y zupe�nie jak ba�ki mydlane - mieni�ce si�, delikatne i kruche. Ale gdy
Maxwell wzi�� jedn� do r�ki, okaza�a si� niebywale twarda, cho� lekka jak pi�rko, i zrobiona
jakby z nieprawdopodobnie zwartego kryszta�u.
- Co to jest?
- Chyba jakie� klejnoty - odpar� Hoskins. - Pochodz� z tej samej �wi�tyni. Szan Dhi
powiada, �e otacza�y szyje du�ego b�stwa w�a�nie jak naszyjnik, a z��czone by�y ze sob�
p�czkami trawy. Ten ma�y bo�ek nosi takie same.
Maxwell marszcz�c czo�o przygl�da� si� kulkom. Hoskins ��da� tysi�ca za ca�y sw�j
zapas. By�o to sporo pieni�dzy, lecz c� znaczy�y pieni�dze dla ludzi skazanych na straszn�,
powoln� �mier�? Kulki musia�y mie� jaki� zwi�zek z tombowskimi obrz�dami zdrowia, a
dziki Tombow, chocia� wstr�tna bestia, by� znany ze swego zdrowia. Tylko ci z Tombow�w,
kt�rzy przyj�li cywilizacj�, marnieli i wymierali. By�o rzecz� w�tpliw�, czy same klejnoty
mia�y jak�� warto�� lecznicz�, ale pochodzi�y z �wi�tyni. Stanowi�y wi�c jaki� symbol i
prawdopodobnie trop do wykrycia w�a�ciwej tajemnicy.
Maxwell otworzy� szuflad� i wsypa� do niej b�yszcz�ce kulki.
- Wypisz czek, Parks. Zabawi� si� w detektywa.
Parks, wci�� jeszcze oszo�omiony paroksyzmem choroby, w milczeniu skin�� g�ow�.
A kiedy Hoskins wyszed�, wyj�li kulki z szuflady i obejrzeli w skupieniu. Nast�pnie podzielili
si� prac� i przyst�pili do niej natychmiast.
Zastosowano wszelakie pr�by, z ujemnym na og� wynikiem. Osobliwe kulki by�y
kwasoodporne, a twardo�� mia�y taka, �e w �aden spos�b nie dawa�y si� zgnie��. Maxwell
wszak�e zdo�a� jedn� z nich przepi�owa� na p�: okaza�a si� pusta, tylko kiedy pi�a przebi�a
cienk� skorupk�, rozleg� si� ostry syk uwi�zionych w jej wn�trzu gaz�w, uchodz�cych na
pok�j. Parks szybko pochwyci� pr�bk� smrodliwego produktu, wynik za� analizy zdumia� go
niebywale. Gazy organiczne na Wenus mia�y nadzwyczaj skomplikowan� budow�
drobinow�.
- S�uchaj! - krzykn�� po chwili Maxwell odrywaj�c oko od mikroskopu. - Mam tutaj
pr�bk� opi�ek. Wcale nie krystaliczne. Maja z ca�� pewno�ci� kom�rkow� budow�. Kulki
stanowczo nie s� minera�em, ale te� nie s� tkank� ro�linn� czy zwierz�c� - w ka�dym razie
tak�, jak� znamy. Po prostu...
- Po prostu wenusja�skie - doko�czy� Parks z westchnieniem. Wszystko, co �y�o na
Wenus, zawsze by�o �amig��wk� dla badacza. Nie istnia�a tam wyra�na granica mi�dzy flor� i
faun�, a w niekt�rych wypadkach i jedna, i druga zaz�bia�y si� ze �wiatem minera��w.
Rozw�j i przemiany tasiemca na Ziemi by�y niczym proces rozrodczy ameby rozpaczliwie
proste w por�wnaniu z cyklami �yciowymi na Wenus. Parks zna� pewien gatunek mr�wki
wodnej - by wskaza� tylko jeden przyk�ad - kt�ra ulega�a zap�odnieniu drog� przywarcia do
sk�ry w�gorza, nast�pnie za� dostawa�a si� na brzeg i tam sk�ada�a jaja. Z owych jaj
wyrasta�y rozleg�e k�py mchu. Dziwaczne, bezpi�re ptaki �ywi�y si� tym mchem. W
przewodzie pokarmowym ptak�w rozwija�y si� w nast�pstwie paso�yty. Po wydaleniu
paso�yty zmienia�y si� w pe�zaj�ce mr�wki, mr�wkom wyrasta�y skrzyd�a i lecia�y nad ocean
w poszukiwaniu w�gorzy. A wszystko to stanowi�o typowy dla Wenus, zawi�y uk�ad
symbiozy: mr�wki by�y w jaki� spos�b niezb�dne dla egzystencji w�gorzy, a w swym
p�niejszym kszta�cie - ptak�w, zar�wno jako pokarm jak i enzymy trawienne. Uczeni
badaj�c te sprawy gubili si� w labiryncie jeszcze bardziej skomplikowanych rozga��zie�.
Maxwell i Parks porozumieli si� wzrokiem.
- Tak, to jedno nam pozosta�o - rzek� Maxwell. - Hoskins ju� nic nam nie mo�e
dostarczy�. Musimy wi�c tam si� uda�. Chc� si� dowiedzie�, dlaczego dzicy Tombowowie
nie choruj� na drgawki, dlaczego lilie s� dla nich �wi�to�ci� i jaka jest tajemnica kulek.
Ruszamy na Wenus.
Przybyli do portu Angra w nieweso�ym nastroju. Ramiona i uda mieli obrz�k�e i
obola�e od mn�stwa zapobiegawczych zastrzyk�w. Co wi�cej, musieli zrzec si� pisemnie
wi�kszo�ci swych praw obywatelskich. Mimo wszelkich mo�liwych �rodk�w ostro�no�ci
przybysze z Ziemi nie mogli pozostawa� na Wenus d�u�ej ni� trzy miesi�ce bez zara�enia si�
jedn� co najmniej z wielu panuj�cych tu ostrych epidemii. A ka�da z tych chor�b raz na
zawsze uniemo�liwia�a powr�t na Ziemi�. Ca�e ryzyko trzeba wi�c by�o wzi�� na siebie, z
g�ry zwalniaj�c rz�d i wszystkie w�adze od jakiejkolwiek odpowiedzialno�ci.
Towarzystwo wsp�pasa�er�w nie dodawa�o otuchy. By�o w�r�d nich kilku
naukowc�w, podobnie jak Parks i Maxwell bior�cych udzia� w rozpaczliwej walce tocz�cej
si� od �at. Reszt� stanowili misjonarze, kt�rzy udawali si�, by zast�pi� tych cz�onk�w misji,
kt�rych trzymiesi�czny okres up�ywa�. W takich samych celach wyje�d�ali inspektorzy z biur
kwarantanny i przedstawiciele Syndykatu Pierwiastk�w Promieniotw�rczych, sprawuj�cy
nadz�r nad kopalniami uranu. Wi�kszo�� uwa�a�a sw�j przydzia� za dopust bo�y. t L�dowali
na sporej polanie wyci�tej w g�szczu d�ungli. Otacza�a ich g�sta, ��ta i upalna mg�a. Widok
na lotnisku by� przejmuj�cy: jeden obok drugiego sta�y l tam rz�dami palankiny, na kt�rych
powiewa�y sple�nia�e i wyp�owia�e chor�giewki ze znakiem Czerwonego Krzy�a. Na noszach
spoczywali ludzie, kt�rych nowoprzybyli mieli zast�pi�, ruiny zdrowych m�czyzn, jakimi
byli jeszcze przed kilku tygodniami. Wszyscy mieli �wiadomo��, �e dla niejednego
przywiezienie do portu jest tylko czczym gestem. Czy i kto z nich otrzyma zezwolenie
powrotu na Ziemi�, zale�a�o od opinii lekarza.
- Przyjemne miejsce - mrukn�� ponuro Parks.
- Kiedy drgawki znowu ci� chwyc� - odpar� surowo Maxwell - nie b�dziesz o tym
my�la�. Paroksyzm zaciera r�nice.
Przyjrza� si� krajowcom stoj�cym w cierpliwych szeregach obok lektyk. Byli to heloci
tutejsi, kt�rzy d�wigali nosze. Stali wymizerowani i dr��cy, gdy� oni te� chorowali,
dotkliwiej nawet ni� biali. Zastrzyki parakobryny dawano tylko Ziemianom, szcz�dzono ich
natomiast dla krajowc�w. Pe�no ich przecie� mieszka�o na bagnach i wystarcza�a obietnica
tytoniu - jedynego nietutejszego produktu cenionego przez dzikich - aby na zawo�anie zjawi�o
si� ich, ile chcie�. W oczach Maxwella jeden z lektykarzy zacz�� si� miota� w gwa�townych
konwulsjach i z j�kiem pad� na b�otnist� ziemi�. Nikt nie zwr�ci� uwagi. By� to widok
codzienny. Jutro, by� mo�e, zajm� si� nim sprz�tacze.
Tombow mia� groteskowo cz�ekokszta�tny wygl�d, bardziej groteskowy ni� wielkie
ma�py na Ziemi. R�nica zaznacza�a si� przede wszystkim w stopach, maj�cych posta�
ogromnych rozp�aszczonych �ap. Umo�liwia�y chodzenie po bagnach, gdy� rozk�ada�y ci�ar
cia�a na du�� przestrze�, dzi�ki czemu Tombow m�g� j bezpiecznie porusza� si� po w�t�ej
skorupie pokrywaj�cej g�ste b�oto trz�sawisk. �apy te, jak u kaczki, mia�y d�ugie, zw�aj�ce
si� ku ko�cowi palce, zro�ni�te b�onami.
Zjawi� si� dow�dca portu i wyznaczy� lektykarzy dla nowoprzyby�ych. Wykrzykiwa�
rozkazy w chrapliwym j�zyku Tombow�w, lektykarze za� chwytali za nosze i ruszali
rozpryskuj�c b�oto.
Mimo z�ej widoczno�ci droga z portu okaza�a si� bardzo ciekawa. Maxwell doznawa�
dziwnego uczucia, gdy sze�ciu dr��cych niewolnik�w nios�o go na ramionach przez
nieprzebyte bagniska. R�wnocze�nie zdumiewa�a go szale�cza ro�linno��, otaczaj�ca go
zewsz�d. R�norodno�� nie znanych mu wcale gatunk�w by�a niesko�czona, a wi�c i
niesko�czone pole dla naukowych bada�. Z uwagi jednak na niebywale wysok� �miertelno��
trudno si� by�o spodziewa�, by cz�owiek kiedykolwiek pozna� dok�adniej niezwyk�e formy
�ycia na Wenus. Od czasu do czasu pokazywa�y si� jakie� zwierz�ta - je�li to w og�le by�y
zwierz�ta - tak samo dziwaczne i niesamowite, jak fantastyczne kwitn�ce liany, dymi�ce
krzewy i drzewa, wydaj�ce g�uchy, metaliczny, zgrzytliwy d�wi�k rozbitego dzwonu.
Przelotne uczucie zadowolenia gwa�townie opu�ci�o Maxwella, gdy karawana
wkroczy�a na now� polan� i wymin�a niski, z b�ota lepiony murek. Wznosi�a si� za nim
grupa budynk�w, a nad �rodkowym powiewa�a wype�z�a flaga Z.M. - Zjednoczonych Misji.
Tu� obok by�y zagrody, w kt�rych trzymano �wie�o przyby�ych Tombow�w przed
�urobieniem� ich na targ niewolnik�w. Nikt z mieszka�c�w Ziemi pod groz� �mierci nie
m�g� pracowa� w tutejszym strasznym klimacie, wi�c tubylcy stanowili wy��czn� si��
robocz�. Oni wydobywali uran, d�wigali ci�ary, s�u�yli za �rodek transportu, budowali
domy. A dzicy, poga�scy krajowcy do tego si� nie nadawali. Nale�a�o ich najpierw oswoi�.
Maxwell my�la� cynicznie o statystyce nawr�ce�, tysi�cach neofit�w wykazywanych
corocznie przez zak�ady zbawienia. Nie by�o to w�a�ciwie przedsi�wzi�cie ewangeliczne, ale
gospodarcza konieczno��. Mieszka�cy Ziemi, bez wzgl�du na wyznanie, zgadzali si� co do
jednego: Tombow w stanie natury by� leniwym, rozwi�z�ym i nieodpowiedzialnym �ajdakiem.
Dziki krajowiec by� sko�czonym k�amc� i urodzonym z�odziejem, gotowym zabija�, gdy
tylko co� mu si� nie podoba�o, a czyni� to zwykle w spos�b okrutny. Nie widzia� celu pracy,
gdy� naturalnej �ywno�ci mia� wsz�dzie pod dostatkiem. By� mocny i twardosk�ry, wi�c kary
fizycznej wcale nie odczuwa�. Obce mu by�y poj�cia oderwane i nie wytworzy� �adnej
filozofii. Kr�tko m�wi�c, aby sta� si� u�yteczny, nale�a�o go ochrzci�.
Za skr�tem drogi znik�a im z oczu misja i jej przera�liwy dodatek: targ niewolnik�w.
Przed sob� mieli pierwsze rozrzucone sza�asy Angry. Min�li ambulatorium ze ��cian� p�aczu�
i uwijaj�cymi si� bia�o ubranymi pracownikami. Wreszcie stan�li przed niskim budynkiem,
nad kt�rym wisia� szyld z napisem: Biuro Koordynacji Bada�.
Lekarz kieruj�cy by� wyn�dznia�ym m�czyzn� o ziemistej cerze i zrozpaczonych
oczach. Wyraz beznadziei nie zszed� mu z twarzy, gdy Maxwell wypuszcza� swoj� teorie. A
kiedy sko�czy�, lekarz potrz�sn�� g�ow�.
- Mrzonka - powiedzia� - marnowanie czasu. Wielu ju� przypuszcza�o, �e dzikie
Tombowy jedz� czy te� pij� co�, co uodparnia ich na gor�czk� b�otn�. Zbadali�my
najdok�adniej wszystkie sk�adniki ich po�ywienia, nawet ohydne powietrze bagienne, kt�rym
oddychaj�. Ale wynik zawsze by� negatywny. Nie ma te� �adnej wyra�nej r�nicy mi�dzy
grupami krwi, naszej i Tombow�w, czy w ich witaminowych reakcjach. S�dzimy obecnie, �e
tajemnica tak zwanej odporno�ci Tombow�w polega po prostu na naturalnym doborze.
Obecni mieszka�cy bagnisk s� potomkami tych, kt�rych choroba nie zdo�a�a zabi�, i dlatego
s� bardziej wytrzymali.
- Absurd! - zawo�a� Maxwell podra�niony negatywizmem lekarza. - C� dzieje si� z
ich wrodzon� wytrzyma�o�ci� zaraz po nawr�ceniu? Chrzest nie ma przecie� wp�ywu na
antybiotyki. Czy nigdy panu nie przysz�o na my�l, �e odporno�� powstaje na skutek
zabieg�w, jakich dokonuj� podczas tajemnych obrz�d�w?
- Na temat religii - rzek� sztywno doktor - nigdy nie dyskutuje. A im mniej m�wi�
b�dziemy o ohydnych obrz�dach dzikus�w bagiennych, tym lepiej. Zapewniam pana, �e
gdyby pan zna� Tombow�w tak dobrze jak my...
Maxwell �achn�� si� i wyszed�.
- Chod�my, Parks. Powtarza si� historia �znaku Czarnej R�ki�. Kiedy uczonego
za�lepiaj� przes�dy, nie jest on ju� uczonym.
W ambulatorium przepytali si� o Szan Dhi, dawnego wsp�lnika Hoskinsa. Szan Dhi
by� to nawr�cony krajowiec, kt�ry po kr�tkim pobycie przy bia�ych uciek� i wr�ci� do
Tombow�w. Zaraz po nawr�ceniu dosta� gor�czki, ale na tyle by� zmy�lny, �e nie zwlekaj�c
umkn��. Jako podw�jny odst�pca sta� si� rodzajem pariasa, tolerowanego, lecz traktowanego
nieufnie przez obydwie rasy. Ale jako po�rednik by� bardzo u�yteczny, b�d�c jedynym
poga�skim Tombowem, kt�ry zna� obyczaje bia�ych i m�wi� ich j�zykiem, cho� Hoskins
uprzedza�, �e �w j�zyk by� bardzo swoisty.
- Szan Dhi? - spyta� dy�urny lekarz, zdziwiony, �e ludzie powa�ni pytaj� o osobnika
wysoce podejrzanego. - Z pewno�ci� za kratkami. A je�li nie, znajdziecie go w okolicy kt�rej�
z nor na Skraju, ur�ni�tego zankr�. Tylko radz� wam p�j�� z eskort�, je�li go zamierzacie
odszuka�. Kiedy nawr�cony krajowiec nawali, idzie na samo dno.
- Ach, damy sobie rad� - rzek� Maxwell. Nastroje antytombowskie spotyka�o si� do��
powszechnie. Zamierza� jednak polega� na wskazaniach Hoskinsa.
Spelunka zankrowa nie by�a pon�tnym miejscem. Ciemna, brudna i straszliwie
smrodliwa. Wsz�dzie na brudnych matach le�eli klienci - biali, kt�rzy nie mogli wytrzyma�
warunk�w, a nie mogli te� wraca� na Ziemi� ze wzgl�du na sw�j stan. Umarli ju� dla �wiata,
cho�by ich mi�nie drga�y czasami w spazmatycznym kurczu. Aby z�agodzi� oczekiwanie
zag�ady, wspomagali si� zankr�. Albowiem zankra, bezsilna leczniczo, darzy�a zapomnieniem
dzi�ki swemu sk�adowi: mieszance alkoholu protomezylowego i szeregu mocnych
alkaloid�w. By�a przy tym tania, gdy� dynie, kt�rych sok stanowi�a, kosztowa�y miedziaka za
sztuk�. W�a�nie w chwili, gdy Maxwell i Parks weszli, napoczynano dyni�. Przygl�dali si�,
jak tubylec siedz�cy przy drzwiach wybi� w owocu dziur� i wprowadza� cewk�.
- Przychodzimy od pana Hoskinsa - zagadn�� go Maxwell. - Gdzie mo�e by� teraz
Szan Dhi?
Tombow przyjrza� mu si� z namys�em. A po chwili wahania odpar�:
- Ja Szan Dhi.
Maxwell r�wnie� stara� mu si� przyjrze�. Z zadowoleniem stwierdzi�, �e krajowiec
zdawa� si� cieszy� wspania�ym wprost zdrowiem. Nie zna� by�o wcale owego lekkiego
dr�enia, jakie pozostaje nawet po zastrzykach parakobryny. A przecie� ramiona Szan Dhi
�wiadczy�y wymownie� �e musia� kiedy� by� ofiar� drgawek. Pokrywa�y je blizny po
samoskaleczeniach, niew�tpliwy znak nie leczonej choroby. Blizny by�y stare i w pewnym
sensie potwierdza�y teori� Maxwella. Cz�owiek ten najwyra�niej zosta� wyleczony - rzecz
uwa�ana za niepodobie�stwo. Ale jak? Przez powr�t do dawnych praktyk poga�skich?
Szan Dhi nie okaza� si� �atwy w nawi�zywaniu kontaktu. Ju� to by�o niedobre, �e
m�wi� potwornym �argonem wprowadzonym przez pierwszych misjonarzy i to stanowi�o
powa�n� trudno��. Ale ponadto by� podejrzliwy, uparty i wykr�tny. Z pyta� Maxwella
domy�li� si� od razu, �e uczony wie o obrabowaniu �wi�tyni. A zdawa� sobie spraw�, �e
gdyby kiedykolwiek wykryli to Tombowowie, musia�by umrze� w straszliwych torturach.
- Nie wiedzie�, co dobre lilia - odpar� unikaj�c wzroku Maxwella. - Tombow nie je��
lilia. Nosi�. Lilia kwiat nie dobra ludzia Ziemia. Kankilona wychodzi z lilia. Ludzia nie lubi
kankilona. Ludzia ksi�dz m�wi� kankilona oh... ohedny potw�r. Ludzia ksi�dz zabija�
kankilona. Kankilona �mier�, Tombow �mier�. �mier� �le dla Tombow. Lepiej ludzia nie
widzie� kankilona.
I na tym koniec. �adnym sposobem nie podobna by�o nic wi�cej wydoby�. A jakiego
rodzaju �ohydnym potworem� jest kankilona, mo�na by�o zgadywa� wprost w
niesko�czono��. Na Wenus mog�o to by� wszystko - od mucho�apki, po ognistego smoka.
Jedno by�o jasne: �e mi�dzy liliami a owym potworem zachodzi jaki� stosunek, �e misjonarze
bardzo �le nastawieni s� do potwor�w i ze te ostatnie maj� istotny wp�yw na zdrowie
krajowc�w.
Wypytywanie o nape�nione gazem, opalizuj�ce kulki przynios�o wyja�nienia ca�kiem
niezrozumia�e. Znacznie p�niej dopiero nabra�y one sensu. Szan Dhi wykr�ca� si�
rozpaczliwie od m�wienia o tym, gdy� musia� zapewne ok�ama� Hoskinsa.
- Ma�a jasna kulka nie drogi kamie� - wyzna� wreszcie. - Ma�a jasna kulka na nic.
Jeden dzie� �adna... sze��, osiem dzie� potem... nie ma jasna ma�a kulka. Posz�a. Ma�a jasna
kulka by� tatatata kankilona.
- K�amie - rzek� Parks. - Mamy ich osiemna�cie w kasetce laboratorium. Badali�my je
znacznie d�u�ej ni� tydzie� i �adna nie znik�a. Powiedzia�bym, �e s� bardzo trwa�e.
Szan Dhi nie chcia� jednak nic doda�. Maxwell zanotowa� w pami�ci wzmiank� o
jakim� zwi�zku z tajemnicz� kankilon�, ale na razie pomin�� to milczeniem i przyst�pi� do
w�a�ciwego celu rozmowy. Czy Szan Dhi podejmie si� im u�atwi� obecno�� na orgii
Tombow�w?
Szan Dhi zareagowa� atakiem przera�enia. �wi�tynie Tombow�w zawsze stanowi�y
surowe tabu dla bia�ych. Stanowi�y tabu nawet dla Tombow�w, ��cznie z kap�anami, z
wyj�tkiem dni uroczystych obrz�d�w. �aden Tombow nie o�mieli�by si� zapewne zabi�
bia�ego, nawet gdyby przy�apa� go na profanacji �wi�tego miejsca - wiedzieli bowiem dobrze,
jakie to dla nich poci�gn�oby skutki. Natomiast los, jaki z ich r�ki spotka�by Szan Dhi,
przeszed�by okropno�ci� najstraszniejsze zwidy wyobra�ni. Szan Dhi got�w by� kra��,
przemyca�, nawet mordowa�, je�li mieli dosy� tytoniu na zap�at� - ale tego nigdy nie uczyni.
- A czy kap�ani Tombow�w nie lubi� tytoniu? - zagadn�� Maxwell.
Pytanie okaza�o si� zr�czne. Szan Dhi zawaha� si�. �ykn�� zankry i zacz�� rachowa�
na palcach. Wreszcie wyrazi� zgod�.
- Mo�e b�dzie zrobi� - o�wiadczy� niech�tnie. - Mo�e Tombow ksi�dz pu�ci Szan Dhi
chowa� ludzia dom boga. Ale ludzia ksi�dz nie lubi ludzia w Tombow dom boga. Ludzia nie
�ubi patrze� Tombow je�� kankilona. Ludzia chorowa�. Ludzia traci� g�owa. Ludzia zwabi�
Tombow dom boga. Ludzia w dom boga nie trzeba. Ludzia schowa� ko�o dom boga.
Obydwaj badacze �wi�cie obiecali, �e obserwowa� b�d� z ukrycia. Nikomu nie pisn�
s�owa, a zap�ac� wszelk� rozs�dn� cen�. Nie przychodz� wy�miewa� si� ani nawraca�. Chc�
tylko pozna� tajemnice zdrowia Tombow�w. Szan Dhi wyzby� si� obaw. Jego twarz
wykrzywi�a si� nawet w u�miechu.
- Tombow ksi�dz lepszy od bia�y ksi�dz. Tombow chce d�ugie �ycie tutaj, Tombow
nie chce d�ugie �ycie daleko w niebie. W niebie niedobrze. Za daleko. Tutaj lepiej.
Parks i Maxwell u�miechn�li si� mimo woli. Nieszcz�nik mia� przecie� sporo racji.
Nauka g�oszona przez misjonarzy, w dodatku wypaczona, nie mog�a stanowi� pociechy dla
tych istot cierpi�cych i wprz�ganych do ci�kiej pracy. Nic dziwnego, �e woleli dba� o swe
zdrowie teraz i tutaj, nie troszcz�c si� zbytnio o swoj� przysz�o�� w niebie. Tote� bez �adnej
dalszej dyskusji uczeni przekazali t� ilo�� tytoniu, jakiej ��da� Szan Dhi.
Trzy tygodnie zabra�a im w�dr�wka po grz�skich bagnach. Cz�� drogi odbyli
prymitywn� �odzi�, a� wreszcie dotarli na miejsce, gdzie obchodzono �wi�to D�ugiego �ycia.
Szan Dhi pokaza� im znaki odgradzaj�ce tereny obrz�dowe. Za trzy dni b�d� usuni�te, ale do
tego czasu �aden Tombow nie �mie ich przekracza�. Szan Dhi jednak�e ruszy� sw� �odzi�
naprz�d. Przyjazd u�o�ony by� z g�ry. ��d� raz po raz mija�a tr�jk�tne k�py m�odych
drzewek, w�r�d kt�rych widnia�y ostrzegawcze czaszki zdobne w pi�ropusze. B�otnista
laguna zw�a�a si�. P�yn�li teraz pomi�dzy dwoma zagonami lilii. Szan Dhi wyja�ni�, �e takie
lilie rosn� tylko w nielicznych miejscach i �e zrywanie kwiat�w na �wi�tym polu karane jest
�mierci�.
Maxwell z wielk� uwag� obejrza� ro�liny, ale nie dostrzeg� �adnych istotnych r�nic w
stosunku do ziemskiej odmiany; tyle �e �odygi by�y tutaj znacznie wy�sze i ��te w kolorze.
Wtem zdumia� si� na widok potwornych w�ochatych stworze� pe�zaj�cych mi�dzy liliami.
Przez d�u�szy czas wymyka�y si� jego spojrzeniom, a� wreszcie zobaczy� jedno dok�adnie.
By� to paj�k o wygl�dzie olbrzymiej tarantuli - potworny k��bek d�ugich jedwabistych
w�os�w pokrywaj�cych bulwiaste, pulsuj�ce cia�o wielko�ci pi�ki no�nej. Stworzenie mia�o ze
dwa tuziny n�g, w�ochatych i zako�czonych szponami. Mia�o te� ohydne, podobne do
no�yczek ��d�a, z kt�rych �cieka�a zielonawa trucizna. P�k �wietlistych oczu rzuca� jadowite,
czerwone i fio�kowe b�yski.
- Kankilona - powiedzia� Szan Dhi.
Parks zadr�a�. Sam widok stworzenia by� odra�aj�cy. A Szan Dhi wspomina�, �e
Tombowowie je spo�ywali!
Laguna ko�czy�a si� w�sk� mielizn�. Po chwili ��d� zary�a dziobem w b�otnisty brzeg.
By�a to wyspa le��ca po�rodku teren�w �wi�tyni. Wyszli z �odzi, wci�gn�li j� na brzeg i
ukryli w zaro�lach, po czym objuczeni baga�em udali si� w g��b wyspy.
Jej �rodek zajmowa�a rozleg�a polana, otoczona lasem wysokich cyprys�w. Pod
drzewami kry�y si� setki ma�ych sza�as�w. W oddali widnia�a �wi�tynia - zadziwiaj�ca
budowla z szarego kamienia. Zadziwiaj�ca dlatego, �e najbli�szy l�d znajdowa� si� w
odleg�o�ci stu mil. Tylko uparta wiara i po�wi�cenie mog�y przenie�� te ci�kie g�azy a� tutaj.
W obecnej chwili wielkie drzwi �wi�tyni zamkni�te by�y i zaryglowane. Doko�a roztacza�a si�
pustka.
Szan Dhi zaj�� si� przede wszystkim przygotowaniem kryj�wki. Urz�dzi� j� w
dwuizbowym sza�asie, kt�ry specjalnie zbudowa� w znacznej odleg�o�ci od pozosta�ych. Jako
tolerowany wyrzutek m�g� on wzi�� udzia� w obrz�dzie, ale musia� trzyma� si� z dala od
reszty wiernych. W danym wypadku okoliczno�� ta by�a sprzyjaj�ca: dwaj biali mogli
zamieszka� w tylnej izbie sza�asu i obserwowa� ca�e widowisko przez szczeliny w �cianie,
podczas gdy Szan Dhi zasiada� spokojnie na progu, pewien, i� �aden z dzikich Tombow�w
nie odwa�y si� zbli�y� do nietykalnego. Zdaniem Szan Dhi nie powinni st�d rusza� si� a� do
kulminacyjnej nocy uczty. Wtedy bowiem wszyscy Tombowowie upijaj� si� do
nieprzytomno�ci i b�dzie mo�na ich podgl�da� z mrok�w zalegaj�cych sam portal �wi�tyni.
Maxwell i Parks roz�o�yli swe ruchomo�ci. Mieli zapas jedzenia i zapas zwitk�w
tytoniu przeznaczonego dla kap�an�w. Mieli tak�e swe naukowe przyrz�dy - s�oje, prob�wki,
chemikalia dla przeprowadzania do�wiadcze�, a wreszcie aparat spektrograficzny.
Najwa�niejszy jednak by� zapas ampu�ek parakobryny, gdy� Parks czu� si� fatalnie i co
godzin� musia� dostawa� zastrzyk. U�o�yli to wszystko starannie i zabrali si� do czekania.
Nast�pny tydzie� nie przyni�s� nic nowego i przeszed� do�� jednostajnie. Zacz�li
powoli nadci�ga� Tombowowie pokryci od st�p do g��w b�otem trz�sawisk. Razem z nimi
przyby�y kobiety i dzieci, a wszyscy d�wigali olbrzymie ilo�ci zankrowych dy�. Ka�da
rodzina urz�dzi�a si� w swoim sza�asie, po czym rusza�a na zgromadzenie szczepu.
Przypomina�o ono wszystkie podobne zebrania dzikich w ka�dym punkcie uk�adu
s�onecznego. Towarzyszy�o mu jednostajne bicie w tam-tamy, dzikie, rozpasane ta�ce oraz
poch�anianie olbrzymich ilo�ci jedzenia i napoj�w. Tu i �wdzie rozgrywa�y si� sceny
przera�liwego pija�stwa, ale w zasadzie, a� do pocz�tku pi�tego dnia, zebranie mia�o
charakter towarzyski. Dopiero w pi�tym dniu zjawili si� kap�ani.
Z t� chwil� wszystko zmieni�o si� bardzo wyra�nie. Nawet najwi�ksze zuchy nie
le�a�y ju� teraz w pijackim odr�twieniu a� do zachodu s�o�ca. Zagnano wszystkich do pracy.
Kobiety tak�e zagnano do pracy.
Tombowowie wyruszyli na bagna chwiej�c si� na swych rozp�aszczonych,
p�etwiastych nogach. M�czy�ni nie�li dziwaczne siatki plecione z. cienkich lian. Ch�opcy
sun�li za nimi d�wigaj�c obszerne klatki z wikliny. Kobiety zaj�te by�y zbieraniem lilii.
Systematycznie ogo�aca�y ro�liny, zrywaj�c kwiaty i li�cie tak, �e zostawia�y jakby wysokie
�ciernisko grubych �odyg. Dopiero po zapadni�ciu wieczoru, kiedy wr�cili m�czy�ni,
Maxwell dowiedzia� si�, jaki by� cel ich wyprawy. W triumfalnym pochodzie przynosili ze
sob� setki schwytanych kankilon, przy czym z�owione paj�ki ohydnym wyciem protestowa�y
przeciw swojej niewoli. Kap�ani rozwarli podwoje �wi�tyni, odebrali paj�ki i zamkn�li na
nowo drzwi.
Trwa�o to jeszcze przez ca�e trzy dni. A w miar� jak Tombowowie coraz bardziej
ogo�acali bagna z ro�linno�ci i pe�zaj�cych poczwar, Maxwell dokona� zadziwiaj�cego
odkrycia. Na kilka minut jednego z tych dni pokaza�o si� s�o�ce - rzecz nies�ychanie rzadka
na wiecznie zachmurzonej Wenus - a w�wczas nast�pi� jak gdyby cud. Ca�e bagno rozb�ys�o
niezliczonym mn�stwem kolorowych ognik�w. Wsz�dzie, grub� warstw�, le�a�y kulki, te
same, kt�re nabyli od Hoskinsa jako klejnoty. By�o ich tyle, co zesch�ych li�ci w jesieni. Po
chwili jednak chmury zn�w nadci�gn�y i blaski zagas�y.
- Co o tym s�dzisz? - spyta� Parks patrz�cy w niemym podziwie. - Czy�by to by�y
nasiona lilii?
- Chyba nie - odpar� Maxwell. - S� za lekkie i zwiewne. Nasiona musza zanurzy� si�
w glebie, aby kie�kowa�. A te kulki nie zanurz� si� nawet w wodzie. Wreszcie nadszed�
ostatni dzie� uroczysto�ci. M�czy�ni i kobiety przybrali si� od�wi�tnie w ozdoby z lilii.
Mieli na sobie wie�ce i naszyjniki, girlandy, naramienniki i r�norodne przybrania g�owy. A
zankr� pili w nieprawdopodobnych ilo�ciach. Przez ca�e popo�udnie odbywa�y si� dzikie
ta�ce, o zmroku za� pijacki ch�r przemieni� si� w potworne ob��ka�cze wycie. W�wczas
drzwi �wi�tyni rozwar�y si� na o�cie� i wewn�trz zapalono pochodnie.
- Pr�dko ju� zobaczy� uczta kankilona - odezwa� si� Szan Dhi. Wygl�da� tak, jakby go
trapi�y wyrzuty sumienia. - Nie trzeba Tombow ksi�dza widzie�, jak ludzia patrze� - doda�
ostrzegawczo. Maxwell i Parks ponowili sw� obietnic�.
By�a ju� blisko p�noc, gdy uznali, �e uczestnicy obrz�d�w tak ju� s� pijani, i� na nic
nie zwa�aj�. Maxwell i Parks opu�cili wi�c sza�as i ruszyli na prze�aj przez polan�, bacznie
wystrzegaj�c si�, by nie wpa�� na kt�rego� z licznych Tombow�w le��cych ju�
nieprzytomnie. Zatrzymali si� u podwoi �wi�tyni i zajrzeli do �rodka. Orgia dosz�a do
szczytu. Mogli widzie� teraz ca�y przebieg uczty. Dw�ch akolit�w podawa�o wij�c� si�
kankilon�, pozbawion� n�g. Arcykap�an bra� od nich paj�ka i dwoma szybkimi ruchami
pozbawia� go ��de�. �luzowate ��d�a ciska� do kosza umieszczonego u st�p g��wnego b�stwa,
tu��w za� rzuca� w rycz�cy t�um wiernych. Przez kr�tk� chwil� toczy�a si� wa�ka, zako�czona
pomrukiem rozczarowania, po czym wszyscy z zazdro�ci� patrzyli, jak wybra�cy losu
zatapiali z�by w mi�kkim jadowym woreczku okalecza�ej bestii.
Parks chwyci� Maxwella za ramie.
- M... musz� wraca� do sza�asu - wyj�ka�.
- Co ci jest? - zapyta� ostro Maxwell. - Nie mo�esz na to patrze�? Nie jeste�my
przecie� ckliwymi misjonarzami.
- Nie o to chodzi. Zapomnia�em wzi�� zastrzyk. Czuj� ju� drgawki. Ale ty zosta�.
Wr�c� za minut�.
Maxwell pozwoli� mu odej��. Zastrzyk robiony w por� by� zabiegiem w�a�ciwie
�atwym, a nie chcia� opu�ci� �adnego szczeg�u z obrz�du, jaki si� przed nim rozgrywa�.
Obserwowa� przez chwil�, jak Parks znika w ciemno�ci, po czym znowu skierowa� wzrok na
niezwyk�e widowisko.
Nie doko�czy� ruchu. Zadziwiaj�co pot�ne rami� chwyci�o go w obj�cia, a mocny
cios muskularnego kolana podci�� nogi i obali� na ziemi�. Po szerokiej i p�askiej stopie
pozna�, �e napastnikiem by� Tombow. Tu� przy uchu rozleg� si� jaki� szyderczy g�os, g�os
znany Maxwellowi: Szan Dhi pijany a� do ob��du. Cuchn�� zankr�.
- Ludzia chce d�uga �ycia, h�? - zakpi�. - Dobra, dobra. Ludzia mie� d�uga �ycia.
Ludzia wzi�� kankilona sok.
Maxwell czu�, �e rozszala�y Tombow z potworn� si�� przechyla go w ty�, wybuchaj�c
raz po raz op�ta�czym �miechem. Na twarzy poczu� wstr�tne dotkni�cie czego� o�liz�ego i
w�ochatego. Nie m�g� z�apa� tchu. Wyrywa� si� rozpaczliwie i usi�owa� krzykn��. Na to tylko
czeka� Szan Dhi. Cienka pow�oka jadowego woreczka kankilony p�k�a w zetkni�ciu z z�bami
uczonego. Poczu� w ustach wytrysk ohydnie mdl�cego, oleistego p�ynu. Piek�cy smak
oparzy� podniebienie i j�zyk. Maxwell czu� si� doszcz�tnie splugawiony i poha�biony. Chcia�
umrze�, chcia� umrze� zaraz. Lecz wtedy w�a�nie sta�o si� co� dziwnego.
Obrzydzenie i md�o�ci ust�pi�y nagle, jakby ich nigdy nie by�o. Zamiast tego
doznawa� jakiej� niebia�skiej rado�ci, zachwycenia przekraczaj�cego wszystko, co tylko
sobie m�g� wyobrazi�. Nie by� ju� chorym cz�owiekiem i wiedzia�, �e nigdy chorowa� nie
b�dzie. By� silny, m�g� si� mierzy� z najsilniejszym atlet�. �ycie wyda�o mu si� wspania�e.
Musia� to jako� wyrazi�. Maxwell wyda� z siebie krzyk, kt�ry odbi� si� g�o�nym echem o
najdalsze kra�ce polany. Wtem wszystko zacz�o w�ciekle wirowa� wok� niego. Pow�d�
�wiate� zapala�a si� nagle i gas�a. R�wnocze�nie wycie w �wi�tyni zacz�o cichn��, a�
zamar�o w oddali. Co by�o p�niej, Maxwell nie pami�ta�.
Zbudzi� si�, kiedy szarza�o. Przypuszcza�, �e jest to �wit nast�pnego dnia. Le�a�
twarz� do ziemi w gnojowisku przed drzwiami �wi�tyni. Przez chwil� trwa� nieruchomo
czekaj�c na nieuchronny atak dzikiego b�lu g�owy. Po tak ostrym zatruciu - jak przez mg��
pami�ta� szczeg�y - musia� przyj�� b�l g�owy, i to potworny b�l. A jednak nie przyszed�. Nie
by�o tak�e wstr�tnego smaku w ustach. Maxwell musia� przyzna�, �e czu� si� wspaniale, co,
zwa�ywszy okoliczno�ci, by�o nader upokarzaj�ce. Zastanawia� si�, czy jest przy zdrowych
zmys�ach. Niepewnie spr�bowa� si� podnie�� oczekuj�c, �e zaraz chwyc� go torsje. Nic
podobnego! By� zdr�w jak rydz. Nie troszcz�c si� ju� o nic, skoczy� teraz na r�wne nogi,
zaraz jednak tego po�a�owa�. Wyr�n�� g�ow� o co�, czego dot�d nie widzia�, a co spad�o z
trzaskiem. Spojrza� i zdr�twia�: przed nim le�a�y trzy d�ugie drewniane dr��ki zwi�zane lian�
i zako�czone p�kiem kolorowych pi�r. Spo�r�d pi�r szczerzy�a do niego z�by trupia czaszka.
Wida� w ci�gu nocy kto� ustawi� nad nim ten z�owieszczy symbol: ostrze�enie, �e cz�owiek
le��cy jest tabu.
Maxwell przyjrza� si� teraz �wi�tyni. By�a zamkni�ta na g�ucho, drzwi skrz�tnie
zaryglowane. Polana r�wnie� opustosza�a. W sza�asach ani �ywego ducha. Obrz�d si�
zako�czy�, uczestnicy odeszli i wszystko teraz by�o ponownie tabu. Zegarek Maxwella
wskazywa� czwart� po po�udniu. Spa� wi�c wiele godzin.
Nagle z dr�eniem serca przypomnia� sobie Parksa. Parks przecie� powiedzia�, �e
wr�ci. Gdzie� jest teraz? Czy Szan Dhi napad� i jego? Rozejrza� si� wko�o, lecz nie znalaz�
�ladu przyjaciela. Wielkimi krokami pop�dzi� przez polan�.
Przed sza�asem stan�� jak wryty. U wej�cia wznosi� si� taki sam znak tabu. Doko�a
by�o ich wi�cej. Z wysokiej �erdzi szczerzy�a z�by �wie�o odci�ta g�owa Tombowa, a na
ziemi widnia�y porozrzucane, odarte dopiero co z mi�sa ko�ci. G�owa by�a g�ow� Szan Dhi.
Musia� wida� naruszy� jaki� surowy zakaz i �mierci� okupi� sw�j czyn. Zapowied� by�a
z�owieszcza. Maxwell dr�a� na sam� my�l o tym, co znajdzie w sza�asie.
Wn�trze sza�asu przedstawia�o okropny widok. Pod�og� w obu izbach za�ciela�y
szcz�tki porozbijanych gruntownie przedmiot�w. Wi�kszo�� naukowego sprz�tu by�a
zniszczona, �ywno�� pomieszana z chemikaliami. Ca�y zapas tytoniu znik� bez �ladu, ale co
gorsza ca�y zapas parakobryny zosta� zniszczony. �wiadczy�y o tym pot�uczone ampu�ki i
rozbite strzykawki. Rabusie, na wz�r hitlerowc�w, niszczyli wszystko, co nie przedstawia�o
dla nich warto�ci.
W tej chwili wszak�e jedna tylko my�l zaprz�ta�a Maxwella: za wszelk� cen� musia�
znale�� Parksa. Znalaz� go wreszcie, przywalonego stosem podartych ubra�. Maxwell ukl�k�
przy nim i obejrza�, pe�en wyrzut�w sumienia. Czu� si� jak morderca, gdy� Parks nigdy nie
zdradza� wielkiego zapa�u dla tej do�� szalonej wyprawy. To Maxwell upar� si�, aby zbada�
trop. Twarz Parksa mia�a napi�te rysy, �miertelna blado�� pokrywa�a policzki, a s�abe
drgawki �wiadczy�y wymownie o strasznym wyczerpaniu, wywo�anym przez ca�� dob�
nieprzerwanych konwulsji. Musia� si� sp�ni� z zastrzykiem i upa��, zanim go sobie zrobi�.
Maxwell powinien by� to przewidzie� i wr�ci� z nim razem ze �wi�tyni. Teraz by�o za p�no.
Nie mieli ju� wcale parakobryny. Parks musi umrze� przed up�ywem nocy.
Maxwella ogarn�a rozpacz. Mija�y beznadziejnie minuty. Wtem nasz�o go wielkie
ol�nienie. Przecie� on sam przepu�ci� co najmniej dwa zastrzyki, a czuje si� �wietnie! Z
niedowierzaniem wyci�gn�� rami�. Ani �ladu jakiegokolwiek dr�enia! A wi�c?... W nast�pnej
chwili Maxwell przeszukiwa� ju� gor�czkowo opuszczone sza�asy. Jeszcze par� minut, a
zmierzch przejdzie w mrok, wi�c nie m�g� traci� czasu. W trzecim sza�asie znalaz� siatk� na
kankilony. W nast�pnym uszkodzon� klatk�, kt�r� po�piesznie naprawi�. Po czym wyr ruszy�
na skraj bagniska.
Szybko przekona� si�, �e chwytanie sprytnych kankilon wymaga�o wsp�lnego
dzia�ania kilku ludzi. Pierwsze trzy z �atwo�ci� mu si� wymkn�y. Czwarta zacz�a ko�owa� i
broni�a si� z wielk� zr�czno�ci�. Maxwell powzi�� na chybi� trafi� decyzj�. Nie wiedzia�, czy
jad kankilony traci sw� si�� w zabitym paj�ku. Ale wiedzia�, �e musi mie� porcj� jadu, cho�by
nawet s�abego, byle zaraz. Przebi� potwora no�em i wyczeka�, a� b�dzie martwy. Nie mia� z
sob� �adnego naczynia, wi�c oderwa� cz�� r�kawa z w�asnej koszuli i nasyci� s�cz�c� si�
trucizn�. Z tym pobieg� do Parksa.
- Otw�rz usta, staruszku - powiedzia�, lecz Parks nie reagowa�. Maxwell rozwar� mu
szcz�ki i przytrzyma� tamponem. Nast�pnie, kropla po kropli, wycisn�� ze szmaty cuchn�cy
olejek. Parks skr�ca� si� i pr�bowa� uchyli� g�ow�, ale by� za s�aby. Gdy mia� ju� ca�y p�yn w
ustach, Maxwell zacisn�� mu szcz�ki i zmusi� do prze�kni�cia. A potem zacz�� czeka�.
Dzia�anie by�o zbawiennie szybkie. W ci�gu paru sekund oddech Parksa, prawie
niedostrzegalny, pog��bi� si�, zanik�e t�tno wr�ci�o. Stopniowo rozkurczy�y si� sztywne
mi�nie szyi, twarz wyg�adzi�a si�, a na policzki wr�ci�o zar�owienie. Niebawem Parks
usn�� pokrzepiaj�cym snem. Wtedy Maxwell zbada� go dok�adnie, od st�p do g��w. Nie by�o
wcale drgawek. Ani �ladu. Maxwell odetchn�� z ulg� i zapali� pochodnie. Musia� zaj�� si�
teraz odzyskaniem cho� odrobiny �ywno�ci.
Nowoodkryty �rodek okaza� si� prawdziwie cudowny, mimo to Parks bardzo powoli
wraca� do zdrowia. Mo�e dlatego, �e choroba bardzo ju� wyczerpa�a jego organizm, a mo�e
przez to, �e jad nie by� zupe�nie �wie�y. Zupe�ne wyzdrowienie by�o wi�c raczej spraw�
tygodni ni� godzin czy dni; ale przez ten czas Maxwell mia� sposobno�� do wielu spostrze�e�.
Obserwowa� uwa�nie bagnisko. Chcia� przekona� si�, jaki los spotyka krystaliczne
kulki, o kt�rych Szan Dhi m�wi�, �e z czasem znikaj�. W�o�y� buty bagienne, zebra� troch�
kulek i umie�ci� w sza�asie. Jednocze�nie za� bada�, co si� dzieje na skraju wyspy.
Przez blisko tydzie� nic si� nie dzia�o. Wreszcie Maxwell odkry� co� pewnej nocy.
Przypadek tylko sprawi�, �e nie m�g� zasn�� i wyszed� na polan� chc�c zaczerpn�� powietrza.
Ujrza� w�wczas iskrz�ce si� fioletowe �wiat�o, kt�re ogarnia�o ca�y obszar bagnisk.
Wygl�da�o to, jakby b�otn� p�aszczyzn� zalega�a dymi�ca warstwa antracytu roz�wietlona
mn�stwem bladych, sinych ognik�w. Maxwell wr�ci� po�piesznie do sza�asu, wzi��
pochodnie, w�o�y� buty bagienne i przyst�pi� do bada�.
Odkry� ca�e mn�stwo pe�zaj�cych �limak�w, z wygl�du nieco podobnych do
dziwacznego, australijskiego dziobaka. Niekt�re z nich ha�a�liwie po�era�y �odygi lilii,
wi�kszo�� jednak le�a�a wpatruj�c si�, jak w oczarowaniu, w krystaliczne kulki. Iluminacj�
tworzy�o �wiat�o ich fio�kowych oczu, co nie zdziwi�o zbytnio Maxwella: wi�kszo�� fauny na
Wenus mia�a �wiec�ce oczy. W os�upienie natomiast wprawi� go widok tego, co pod
wp�ywem �wiat�a dzia�o si� z b�yszcz� cymi kulkami. Kurczy�y si� niemal w oczach. Mala�y
najpierw do rozmiaru paciork�w, twardych i stosunkowo ci�kich. W ko�cu znika�y zupe�nie.
Tylko ba�ki powietrza znaczy�y miejsce, gdzie kulki zapada�y w b�oto. Maxwell zebra� ca��
gar�� paciork�w tu� przed ich znikni�ciem.
Nazajutrz przeci�� jedn� z pere�ek i zbada�. By�o to niew�tpliwie nasionko, by� mo�e
nasionko lilii. Jeszcze jeden ciekawy przyk�ad okr�nych dr�g, jakimi chodzi natura. W
pocz�tkowej fazie nasionko by�o najwidoczniej ja�owe, a jednocze�nie mia�o kszta�t i wag�,
kt�re pozwala�y mu utrzymywa� si� na powierzchni b�ota. P�niej za�, mo�e wskutek
impulsu symbiotycznego, przyci�ga�o �limaki. Fio�kowe promienie, p�yn�ce z oczu �limak�w,
w jaki� spos�b zap�adnia�y nasionko. Wtedy samo si� zasadza�o, dzi�ki zmienionej ci�ko�ci.
Wychodz�c z tych za�o�e�, Maxwell postanowi� sprawdzi� swoj� teori�. Wyruszy�
noc� na bagna zaopatrzywszy si� w dodatkowy sprz�t. Ni�s� p�k suchych �erdek i aparat
spektrograficzny. Ustali� dok�adnie sk�ad fio�kowego �wiat�a oraz czas na�wietlania nasion.
Nast�pnie oznaczy� miejsca zanurzenia nasion wtykaj�c tam �erdki. Je�li wyrosn� tu lilie, w
takim razie kulki by�y ich nasionami.
Nazajutrz przekszta�ci� sw�j aparat w projektor. Odtwarzaj�c dok�adnie �wiat�o
�limak�w, zacz�� nim na�wietla� krystaliczne kulki zebrane przed tygodniem. Skurczy�y si� w
nasiona. Mia� teraz jeden przynajmniej pozytywny dow�d. Zasadzi� swoje kulki i oznaczy�
miejsce.
Stopniowo Parks wraca� do zdrowia. Przez szereg dni Maxwell urz�dza� wyprawy na
po��w paj�k�w, ale z ka�dym dniem by�o ich mniej. Wreszcie znik�y zupe�nie. Data
obrz�dowych uroczysto�ci zosta�a wida� obrana celowo tak, by przypada�a w okresie
najliczniejszego ich wyst�powania. Kiedy wylegn� si� znowu i w jaki spos�b? Rozmy�laj�c
nad tym Maxwell przyst�pi� do bada� nad szcz�tkami kad�ub�w zrzuconymi na kup� w
pobli�u sza�asu. Mia� nadziej�, �e dowie si� czego� o sposobie rozmna�ania si� kankilony.
Ogl�da� szcz�tki, jedne po drugich, ale bez wyniku. Wreszcie znalaz� co�, co nim zupe�nie
wstrz�sn�o. By�o to najwyra�niej jajko. Lecz jajko kankilony okaza�o si� jednocze�nie znan�
mu ju� krystaliczn� kulk�. Mia� teraz w r�ku jedno wi�cej ogniwo cyklu rozwojowego.
Czeka� wi�c na dalsze.
Musia� zreszt� czeka� dla innego jeszcze powodu. Parks poprawia� si�, ale nie ulega�o
kwestii, �e jeszcze przez jaki� czas nie b�dzie m�g� podr�owa� o w�asnej sile. A nie mieli
ju� do pomocy Szan Dni. Maxwellowi przysz�o na my�l pytanie, czy gniewni kap�ani
pozostawili ich ��dk�. Postanowi� zaraz to zbada�. Znalaz� ��d� w tym samym miejscu, gdzie
j� ukryli. Maxwell zepchn�� j� na wod�. Pop�yn�� w d� laguny. Ale gdy dotar� do linii
tr�jk�tnych znak�w tabu, odgradzaj�cych rezerwat lilii, szybko zawr�ci�. Zaraz poni�ej
spostrzeg� obozowisko podejrzanie wygl�daj�cych Tombow�w. By�o to k�opotliwe odkrycie.
Po chwili jednak nieco si� uspokoi�. Jeden z Tombow�w spostrzeg� go r�wnie� i obaj
patrzyli na siebie przez d�u�szy czas w milczeniu. Do pierwszego przy��czyli si� inni
Tombowowie. Jednak�e zachowanie ich wszystkich by�o zupe�nie spokojne, �adnym
okrzykiem czy gestem nie przejawili wrogich zamiar�w, a kiedy Maxwell zawr�ci� i
skierowa� ��d� w stron� �wi�tynnej wyspy, dzicy oboj�tnie wr�cili do swego obozu.
Przyczyn� urz�dzenia obozowiska odgad� Parks. W tym czasie m�g� ju� rozmawia� i z
wielkim zaciekawieniem wys�ucha� sprawozdania Maxwella.
- Ca�a historia z kankilon� jest jedn� z najwi�kszych tajemnic Tombow�w. Poznali ju�
oni egoizm bia�ych oraz bezwzgl�dny i rabunkowy spos�b eksploatacji. Nie chc� nas zabija� -
gdyby chcieli, uczyniliby to od razu po zako�czeniu obrz�du. Ale te� nie chc� pozwoli� nam
wr�ci� do Angry cho�by z jednym �ywym paj�kiem czy jajkiem lub innym z ich sekret�w.
Mo�emy stad wyj�� �ywi, ale z go�ymi r�kami.
- Rozumiem - rzek� Maxwell pos�pnie. - Wiedz� tak samo jak my, �e gdyby nasza
rasa dowiedzia�a si� o paj�czym jadzie, t�umy ludzi zwali�yby si� na bagna i po jednym
wyl�gu nie zosta�oby �ladu z kankilon. Paj�k�w jest na to po prostu za ma�o. Spotka�by je los
bizona i innych wygas�ych gatunk�w. Ale w takim razie obracamy si� w biednym kole.
- S�usznie - zgodzi� si� Parks. - Wobec tego powinni�my oczywi�cie dokona� analizy
trucizny i zbada� dok�adnie, jej czynne sk�adniki. Ale nasze przyrz�dy zosta�y zniszczone.
wi�c je�li nie zdo�amy zabra� ze sob� cho� jednego okazu, ca�a nasza wyprawa idzie na
marne.
- Zobaczymy - rzek� Maxwell.
Przez ten czas w miejscu zanurzenia si� kulek wykie�kowa�y lilie. Jeszcze troch�, a
wyrosn� w dojrza�e ro�liny. Wtedy b�dzie pora na nowy rytualny obrz�d. Parks i Maxwell
chcieli wydosta� si� przedtem. A musieli to nawet uczyni� dla nader istotnej przyczyny.
Gdyby nie wr�cili do Angry do�� wcze�nie, ich pobyt przekroczy�by termin
sze�ciomiesi�czny. A wtedy nic ju� nie zdo�a przekona� t�pych urz�dnik�w
kwarantannowych, �e organizmy obu cz�onk�w nie roj� si� od wszelkiego rodzaju
wenusja�skich wirus�w.
Rozkwit�y ju� pierwsze lilie, gdy weszli do �odzi udaj�c si� w drog� powrotn�.
Maxwell zahaczy� wios�em p�k ro�lin i zerwa� jeden z kwiat�w. P�czek wygl�da� dziwnie,
brak mu by�o zar�wno pr�cik�w jak i s�upka. Ro�lina by�a bezp�ciowa. Ale na jednym z
p�atk�w uczony dostrzeg� jakby spore obrzmienie. Przeci�� je i wydoby� z wn�trza niedu��
naro�l. Przeci�� i to. Z wn�trza wypad�o ca�e rojowisko drobnych czarnych stworze�, jak
mr�wki z rozgrzebanego mrowiska. Malutkie kankilony!
- Teraz ju� wiemy wszystko - rzek� Maxwell wrzucaj�c lili� do wody. - Paj�ki
wyl�gaj� si� w lilii, potem sk�adaj� jaja, zjawia si� wtedy �limak i jaja zmieniaj� si� w
nasiona lilii. W ten spos�b zamyka si� cykl.
- A poniewa� - uzupe�ni� Parks - kankilony s� �r�d�em zdrowia, wi�c kiedy znios� ju�
jaja, Tombowowie chwytaj� je i zjadaj�. Tak zwane klejnoty �wi�tyni s� po prostu, jak s�dz�,
rezerw� nasion na wypadek suszy.
- Susza na Wenus? - roze�mia� si� Maxwell. - Zwariowa�e�! - Ale zrozumia� dobrze,
co Parks mia� na my�li.
Na skraju rezerwatu lilii zatrzyma� ich posterunek Tombow�w. Byli milcz�cy, bardzo
powa�ni, nie stosowali przemocy, ale zbadali wszystko starannie. Gruntownie przeszukali
��d�, lecz nie znale�li �adnej kontrabandy. Milkliwy dow�dca tombowski wskaza� im og�lny
kierunek do Angry. Maxwell zanurzy� wios�o i ��d� ruszy�a naprz�d.
- Szkoda - odezwa� si� z �alem Parks. - Ale my przynajmniej jeste�my wyleczeni. Za
nast�pn� wypraw� mo�e nam si� lepiej poszcz�ci.
- Nie jeste�my wcale wyleczeni - odpar� z powag� Maxwell. - Choroba zosta�a w nas
tylko zatrzymana. Jak wiesz, Tombowowie przeprowadzaj� sw�j zabieg dwa razy do roku.
Ale poszcz�ci�o si� nam lepiej, ni� przypuszczasz. A dow�d jest tutaj.
Wskaza� notes, w kt�rym opisa� dok�adnie widmo �wietlnego wzroku �limaka.
- W naszym laboratorium - rzek� - mamy ca�y zapas jaj kankilony i wiemy, jak je
zaktywizowa�. Mo�emy urz�dzi� odpowiednio wilgotn� cieplarni� i zacz�� od niewielkiej
partii. P�niej przyst�pimy do pracy na wi�ksz� skal�. Nie wszyscy musz� wiedzie� �e
za�ywaj� roztw�r jadu kankilony. Nazw� go mo�e Antydrgawit, czy jako� w tym rodzaju.
- Ach, to ju� wszystko jedno - odpar� rozpogodzony Parks. - My�l�, �e dorzecze
Kongo w tym wypadku nie b�dzie wcale z�e.
- Nic nigdy nie jest tak z�e, jakby si� mog�o wydawa� - rzek� Maxwell.
W miesi�c p�niej powt�rzy� to samo zdanie, ale w innym znaczeniu. Siedzieli na
pok�adzie statku powracaj�cego na Ziemi� i nale�eli do tych nielicznych, kt�rym zdrowie
pozwala�o korzysta� z palarni. Tu� ko�o nich zwali� si� na fotel jaki� misjonarz i z miejsca
zasypa� ich zwierzeniami.
- Ach, jak to dobrze m�c z pomoc� bosk� wr�ci� do domu - rzek� sapi�c z
zadowolenia. - Prawdziwy krzy� pa�ski mia�em z tymi ohydnymi Tombowami. Uff! Stado
dzikich bestii, pogr��onych w najpotworniejszych przes�dach i uprawiaj�cych najbardziej
wstr�tne obrz�dy. Nasze ludy pierwotne mia�y te� r�ne straszne zwyczaje, ale w kulturze
Tombow�w nie ma ani jednej dodatniej cechy.
- O - rzek� Maxwell mru��c jedno oko i u�miechaj�c si� z lekka. - Tego bym nie
powiedzia�.
T�umaczy� Julian Stawi�ski