10530

Szczegóły
Tytuł 10530
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10530 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10530 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10530 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT E. HOWARD L. SPRAGUE DE CAMP CONAN UZURPATOR PRZEKŁAD ZBIGNIEW A. KRÓLICKI TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE USURPER Skarb Tranikosa……… (The Treasure of Tranicos) 1. Pomalowani ludzie 2. Ludzie z morza 3. Czarny nieznajomy 4. Ponury łoskot bębna 5. Człowiek z dziczy 6. Łup nieboszczyka 7. Ludzie puszczy 8. Miecze Akwilonii Wilki na granicy (Wolves Beyond the Border) Feniks na mieczu….. (The Phoenix m the Sword) Szkarłatna cytadela.. (The Scarlet Citadel) WSTĘP Jednym z najlepszych gawędziarzy na świecie był Robert Ervin Howard (1906–1936) z Cross Plains w Teksasie. Chociaż Howard był wszechstronnym i płodnym pisarzem — napisał, na przykład, szereg skrzących się humorem opowiadań z Dzikiego Zachodu — jednak szczyt swych twórczych zdolności osiągnął w rojących się od przygód opowiadaniach fantasy. W tych opowieściach o herosach i czarnoksiężnikach, o demonach i potworach spotykamy niezapomniane, niepowtarzalne postacie: króla Kulla z Waluzji, Brana Mak Morna, Salomona Kane — oraz najpotężniejszego i najbarwniejszego z nich, Conana Cymeryjczyka, bohatera przeszło dwudziestu porywających opowiadań. Conan miał żyć około dwanaście tysięcy lat temu w wymyślonej przez Howarda erze hyboryjskiej, po zatonięciu Atlantydy, w czasach nie objętych żadnymi przekazami historycznymi. Olbrzymi, żądny przygód barbarzyńca z leżącej daleko na północy Cymerii (patrz mapka), brodził przez rzeki krwi i zwyciężał każdego przeciwnika, czy to zwykłych śmiertelników, czy istoty nadprzyrodzone, aby w końcu zostać królem hyboryjskiego królestwa Akwilonii. Za życia Howarda opublikowano osiemnaście opowiadań o Conanie, a w ciągu ostatnich dwudziestu lat odkryto rękopisy kilku innych — zarówno kompletnych, jak i nie dokończonych. Przypadł mi w udziale zaszczyt wydania ich po śmierci pisarza oraz opracowania większości niekompletnych utworów. Z czterech opowieści składających się na ten tom, pierwsze dwie mają dość skomplikowaną historię. W 1951 roku w stercie niepublikowanych rękopisów znajdujących się w domu Oscara J. Frienda, ówczesnego agenta literackiego zajmującego się spuścizną literacką Howarda, odkryłem opowiadanie zatytułowane „Czarny nieznajomy”. Przygotowując rękopis do druku, przeredagowałem go dość gruntownie, skracając tekst o około piętnaście procent i dodając szereg wątków, aby powiązać opowiadanie z królem Numedidesem, Thoth–Amonem oraz późniejszą rewoltą w Akwilonii, tak aby dopasować je do całości sagi. Wydawca „Fantasy Magazine”, który jako pierwszy opublikował ten utwór, poczynił dalsze zmiany i skreślenia. Tę wersję wydano ponownie w 1953 roku w zbiorze King Conan. Redaktor czasopisma przywrócił poprzedni tytuł, jednak kiedy opowiadanie zamieszczono w zbiorze King Conan, zmieniłem tytuł na „Skarb Tranikosa”, ponieważ „Czarny Nieznajomy” nazbyt przypominał wiele tytułów innych utworów Howarda, z których co najmniej tuzin zawiera słowo „czarny”. Opracowując niniejszy zbiór, wróciłem do oryginalnego rękopisu Howarda i przeredagowałem go ponownie, unikając skrótów i robiąc jedynie takie zmiany, jakie wydawały się naprawdę niezbędne. Odrzuciłem poprawki poczynione przez redakcję „Fantasy Magazine”, jednak zachowałem wątki wprowadzone za pierwszym razem, aby powiązać opowiadanie z pozostałymi częściami sagi — takie jak wyjaśnienie przyczyn ucieczki Conana z Akwilonii. Tak więc tekst, który czytacie, jest o wiele bardziej zbliżony do oryginału Howarda niż uprzednio publikowane wersje. Ponadto Glenn Lord, obecny agent literacki zajmujący się spuścizną po Howardzie, w 1965 roku znalazł w papierach pisarza opowiadanie „Wilki na granicy”. Wydawało się, iż jest to ostateczna wersja utworu, jednak opowiadanie urywało się w połowie (na scenie walki w chacie), a dalszy ciąg był podany jedynie w formie krótkiego streszczenia, mieszczącego się na jednej stronie. Nigdy nie dowiemy się, czy Howard znużył się tym tekstem, czy też odłożył go na bok, chcąc skończyć później. Opierając się na tym streszczeniu, podjąłem się dokończenia tekstu z zachowaniem stylu pisarza. Dwa pozostałe opowiadania — „Feniks na mieczu” i „Szkarłatna cytadela” — mają, oprócz kilku drobnych zmian redakcyjnych, tę samą postać, w jakiej wyszły spod pióra Howarda i w jakiej zostały opublikowane w roku 1930 w Weird Taks. Saga o Conanie rozpoczyna się następująco: Conan, syn cymeryjskiego kowala, urodził się na polu bitwy w tej górzystej, zasnutej chmurami krainie. Jako młodzieniec wziął udział w splądrowaniu Venarium — nadgranicznego fortu Akwilończyków, następnie, przyłączywszy się do zgrai Asirów ruszających na wyprawę do Hyperborei, został schwytany przez Hyperborejczyków. Uciekłszy z niewoli, powędrował do Zamory i przyległych krajów, gdzie zarabiał na dostatnie życie jako złodziej. Nieobyty z cywilizacją, nie uznający żadnych praw nadrabiał brak subtelności i wyrafinowania wrodzonym sprytem oraz herkulesową siłą odziedziczoną po ojcu. W końcu zaciągnął się jako najemnik do armii króla Turanu, Yildiza. Odbył rozliczne podróże po hyrkańskich krainach, gdzie znakomicie opanował umiejętność konnej jazdy i strzelania z łuku. Później był kondotierem, przywódcą bandy czarnoskórych piratów grasujących u brzegów Kush, a także najemnikiem na służbie Shemu i w ościennych krajach. Wrócił do zbójowania jako naczelnik kozaków ze stepów na wschodzie i piratów z morza Vilayet. Później był żołnierzem w królestwie Khauranu i spędził dwa lata jako wódz Zuagirów, koczowniczych Shemitów żyjących na wschodzie. Następnie przeżył wiele niebezpiecznych przygód w Iranistanie i Venhyi, w trakcie których w Górach Himeliańskich natknął się na Czarnych Magów z Yimszy. Wróciwszy na zachód, Conan ponownie przystał do piratów z Wysp Barachańskich i bukanierów z Zingary. Potem znów widzimy go w szeregach armii Stygii i różnych czarnych królestw. Powędrował na północ, do Akwilonii i w wieku już prawie czterdziestu lat został zwiadowcą na piktyjskim pograniczu. Kiedy Piktowie, z pomocą czarownika Zogar Saga, zaatakowali akwilońskie osady, Conan daremnie próbował ocalić Fort Tuscelan od zniszczenia, lecz zdołał uratować życie wielu osadnikom między Rzeką Gromu a Czarną Rzeką. W tym momencie rozpoczyna się akcja niniejszej książki. L. Sprague de Camp SKARB TRANIKOSA Po wypadkach opisanych w tomie „Conan wojownik” w opowiadaniu „Za Czarną Rzeką” Cymeryjczyk szybko robi karierę w akwilońskiej służbie. Zostawszy generałem, pokonuje Piktów w wielkiej bitwie pod Velitrium i ukręca kark ich sprzysiężeniu. Następnie dostaje wezwanie do stolicy, Tarantii, gdzie ma odprawić triumf. Jednakie wzbudziwszy podejrzenia i zazdrość zdeprawowanego oraz głupiego króla Numedidesa, zostaje uśpiony środkiem podanym w winie i z wyrokiem śmierci zamknięty w Żelaznej Wieży. Ale barbarzyńca ma w Akwilonii zarówno wrogów, jak i przyjaciół, więc wkrótce Zostaje cichaczem uwolniony z więzienia i zapatrzony w konia oraz miecz. Wraca na pogranicze, gdzie stwierdza, iż jego bossońskie oddziały zostały rozpuszczone do domów, a za jego głowę wyznaczono nagrodę. Przepłynąwszy przez Rzekę Gromu, wyrusza przez wilgotne krainy Piktów w kierunku odległego morza. 1 POMALOWANI LUDZIE Jeszcze przed chwilą polanka była pusta, teraz na skraju zarośli stał przyczajony człowiek. Żaden dźwięk nie ostrzegł szarych wiewiórek o jego przybyciu, ale barwnie upierzone ptaki fruwające w słońcu ponad puszczą wystraszyły się jego niespodziewanego nadejścia i poderwały się zgiełkliwą chmurą. Mężczyzna zmarszczył brwi i szybko obejrzał się za siebie, jakby obawiając się, że wystraszone ptaki zdradzą jego obecność komuś niewidocznemu. Potem, ostrożnie stawiając nogi, zaczął skradać się przez polankę. Mimo potężnej, muskularnej budowy poruszał się zwinnie jak lampart. Oprócz przepaski na biodrach nic nie miał na sobie, a jego kończyny poznaczone były licznymi zadrapaniami i pokryte zaschniętym błotem. Potężnie umięśnione lewe ramię miał owinięte zakrwawionym bandażem. Twarz pod grzywą czarnych, zlepionych włosów była wynędzniała i ściągnięta, a oczy jarzyły mu się jak ślepia rannego wilka. Podążając ledwie widoczną ścieżką wiodącą przez otwartą przestrzeń, lekko kulał. W połowie polanki na odgłos przeciągłego wycia, niosącego się przez las, stanął jak wryty i z kocią zwinnością obrócił się w kierunku chaszczy, z których wyszedł. Ktoś inny uznałby głos za wycie wilka. Jednak ten człowiek wiedział, że nie był to wilczy zew. Jako Cymeryjczyk rozpoznawał odgłosy puszczy tak, jak mieszczuch poznaje głosy przyjaciół. Gdy ponownie odwrócił się i pospieszył ścieżką, w jego nabiegłych krwią oczach zabłysła wściekłość. Szlak, opuszczając polankę, biegł skrajem gęstych zarośli wznoszących się zwartą ścianą pośród drzew i krzewów. Wzdłuż niego, między skrajem polanki a ścieżką, leżał potężny pień, głęboko zanurzony w poszyciu. Kiedy Cymeryjczyk ujrzał kłodę, zatrzymał się i obejrzał za siebie. Zwykły człowiek nie dostrzegłby żadnych śladów jego przejścia, jednak dla wyostrzonych bytowaniem w dziczy oczu barbarzyńcy były one zupełnie wyraźnie. Wiedział, że zauważą je równie bystre oczy tych, którzy go tropili. Barbarzyńca warknął coś pod nosem, jak ścigane zwierzę gotowe kąsać prześladowców. Z zamierzoną beztroską poszedł dalej, tu i ówdzie depcząc nogami źdźbła traw. Potem, dotarłszy do drugiego końca wielkiego pnia, wskoczył nań, zawrócił i szybko pobiegł z powrotem. Ponieważ kłoda była sucha i opłukana przez deszcze, nie został na niej żaden znak świadczący o tym, iż mężczyzna wrócił po swoich śladach. Kiedy dotarł do miejsca, gdzie zarośla rosły najgęściej, wtopił się w nie jak cień; nawet lekkie poruszenie liści nie zdradzało, gdzie wszedł w gęstwinę. Minuty wlokły się ospale. Szare wiewiórki znów zaczęły skrzeczeć — po czym rozpłaszczyły się na gałęziach i nagle umilkły. Na polance ponownie pojawił się Człowiek. Równie bezgłośnie jak pierwszy przybysz, z zarośli na jej południowym krańcu wyłonili się trzej przysadziści, ciemnoskórzy mężczyźni o muskularnych torsach i ramionach. Nosili wyszywane paciorkami, skórzane przepaski na biodrach, w upięte na czubku głowy włosy mieli powtykane orle pióra, a ciała pomalowane w wymyślne wzory. Byli solidnie uzbrojeni w toporny oręż z kutej miedzi. Ostrożnie obejrzeli polankę, zanim pokazali się na otwartej przestrzeni, lecz bez wahania wyszli z zarośli zwartym szeregiem. Stąpali cicho jak koty i nachylali się, żeby przyjrzeć się ścieżce. Posuwali się śladami Cymeryjczyka — co nawet dla tych psów gończych nie było łatwym zadaniem. Szli powoli przez polanę; wtem jeden z nich znieruchomiał, mruknął coś i wskazał szerokim grotem dzidy na zgniecione źdźbło trawy w miejscu, gdzie szlak ponownie zagłębiał się w las. Wszyscy trzej stanęli jak wryci, paciorkowatymi oczami mierząc ścianę gąszczu. Jednak tropiony był dobrze ukryty. Nie zauważywszy niczego, co obudziłoby ich podejrzenia, wojownicy w końcu ruszyli naprzód, teraz nieco szybciej. Posuwali się po słabych śladach świadczących o tym, iż ofiara stała się nieostrożna na skutek zmęczenia lub rozpaczy. Właśnie mijali miejsce, gdzie zarośla rosły najbliżej prastarego szlaku, gdy Cymeryjczyk wyskoczył na ścieżkę za ich plecami, ściskając broń wyciągniętą zza pasa — w lewej dłoni długi nóż o miedzianym ostrzu, a w prawej toporek z tego samego metalu. Atak był tak szybki i niespodziewany, że ostatni Pikt nie miał żadnej szansy uniknąć ciosu nożem w plecy. Ostrze przebiło mu serce, zanim zdał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. Pozostali dwaj obrócili się z błyskawiczną szybkością dzikusów; jednak Cymeryjczyk, wyrywając nóż z ciała pierwszej ofiary, zadał miażdżący cios toporem trzymanym w prawej ręce. Drugi Pikt nie zdążył się jeszcze odwrócić, gdy ostrze opadło, rozłupując mu czaszkę na pół. Ostatni Pikt, sądząc po szkarłatnym zakończeniu orlego pióra — ich wódz, zaatakował wściekle. Wymierzył pchnięcie w pierś Cymeryjczyka w tym samym momencie, gdy ten zdołał wyszarpnąć topór z czaszki zabitego. Jednak Cymeryjczyk przewyższał Pikta inteligencją, a ponadto miał oręż w obu dłoniach. Toporem odbił dzidę na bok i trzymanym w lewej ręce nożem zadał od dołu cios w pomalowany brzuch. Z ust dzikusa wyrwał się okropny krzyk i Pikt runął na ziemię z rozprutym brzuchem. Na ten okrzyk bezsilnej, zwierzęcej wściekłości odpowiedział dziki chór wrzasków, który rozległ się na wschód od polanki. Cymeryjczyk, przyczajony do skoku jak osaczony zwierz, drgnął konwulsyjnie i okręcił się na pięcie, szczerząc zęby w wilczym grymasie i otrząsając pot zalewający mu oczy. Spod bandaża sączyła mu się strużka krwi. Z nieartykułowanym przekleństwem na ustach zawrócił i pomknął na zachód. Teraz nie wyszukiwał już drogi, lecz pędził, ile sił w długich nogach, korzystając z ogromnych i niemal niewyczerpanych zasobów wytrzymałości, którymi Natura wynagradzała mu barbarzyńską egzystencję. Przez chwilę w lesie za nim panowała cisza. Potem rozległo się demoniczne wycie i Cymeryjczyk wiedział już, że prześladowcy znaleźli ciała jego ofiar. Brakło mu tchu w piersi, aby przekląć krople krwi padające na ziemię ze świeżej rany, zostawiające ślad, którym mogłoby podążyć nawet dziecko. Pomyślał, że może trzej Piktowie byli jedynymi z uczestników wyprawy wojennej, którzy ścigali go przez ostatnie sto mil. Jednak mógł też przypuszczać, że te wilki w ludzkiej skórze nigdy nie porzucą krwawego tropu. W lasach znów zapadła cisza, co oznaczało, iż pędzili za nim po śladzie zdradzających go kropel krwi, której nie potrafił zatamować. Na twarzy poczuł powiew zachodniego wiatru, niosącego znajomą, słoną wilgoć. Cymeryjczyk zdziwił się lekko. Jeśli znajdował się tak blisko morza, to pościg musiał trwać znacznie dłużej, niż sądził. Jednak teraz ucieczka dobiegała końca; nawet jego wilcza wytrzymałość wyczerpywała się w tym straszliwym wysiłku. Z trudem chwytał oddech i kłuło go w boku. Kolana uginały się pod nim ze zmęczenia, a za każdym razem, gdy stawiał na ziemi zranioną nogę, miał wrażenie, że w ścięgna wbija mu się ostry nóż. Kierując się instynktem dziczy, która go wychowała, wytężał wszystkie nerwy i mięśnie, wykorzystywał wszelkie sposoby i podstępy, aby przetrwać. Teraz, przyparty do muru, słuchał innego instynktu — każącego mu szukać miejsca, gdzie mógłby stoczyć ostatni bój i drogo sprzedać swe życie. Nie zszedł ze ścieżki i nie szukał schronienia w splątanym gąszczu. Wiedział, że nie może żywić nadziei na zgubienie w ten sposób prześladowców. Krew coraz głośniej dudniła mu w uszach, gdy biegł dalej szlakiem, ze świstem wciągając powietrze przez wyschnięte usta. Za nim słychać było oszalałe ujadanie, świadczące o tym, że zgraja depcze mu po piętach i spodziewa się szybko dopaść ofiarę. Ścigali go jak stado wygłodniałych wilków, wyjąc przy każdym skoku. Nagle, gdy wypadł z gąszczu drzew, zobaczył przed sobą ścianę urwiska wznoszącego się niemal pionowo w górę, bez żadnego wiodącego nań zbocza. Zerknąwszy na prawo i lewo stwierdził, że ma przed sobą samotną turnię lub ogromny głaz, stojący jak wieża wśród puszczy. Jako chłopiec Cymeryjczyk wdrapywał się na strome ściany skał swojej ojczystej ziemi; jednak wiedział, że gdyby był w pełni sił, mógłby spróbować wspiąć się na pobliskie urwisko, teraz — zraniony i osłabiony — miał na to niewielkie szansę. Zanim zdążyłby wdrapać się na wysokość pięciu czy dziesięciu metrów, Piktowie wypadliby z lasu i naszpikowaliby go strzałami. Jednak może inne ściany skały okażą się mniej niegościnne. Szlak omijał głaz z prawej strony. Podążając nim, Cymeryjczyk stwierdził, że od zachodu między poszarpanymi głazami biegną skalne półki wiodące na szeroki występ w pobliżu szczytu. Ten skalny występ może być równie dobrym miejscem, by umrzeć, jak każde inne. Świat kołysał się barbarzyńcy w zasnutych czerwoną mgłą oczach, gdy powoli wlókł się w górę, w bardziej stromych miejscach trzymając nóż w zębach i posuwając się na czworakach. Jeszcze nie dotarł do skalnego występu, kiedy z lasu wyłoniło się około czterdziestu pomalowanych dzikusów. Popędzili ku skale, wyjąc jak wilki. Na widok ofiary ich wycie zmieniło się w diabelski ryk; podbiegli do podnóża i zaczęli szyć z łuków. Grad strzał spadał wokół wspinającego się zygzakiem mężczyzny, a jedna z nich wbiła mu się w łydkę. Cymeryjczyk wyrwał ją z nogi i odrzucił w bok, nie zatrzymując się i nie zwracając uwagi na mniej celne pociski grzechoczące o kamienie wokół niego. W ponurym milczeniu wdrapał się na półkę, odwrócił się i sięgnął po topór oraz trzymany w zębach nóż. Leżał, spoglądając na prześladowców zza krawędzi półki i wystawiając tylko strzechę zmierzwionych włosów oraz roziskrzone oczy. Jego pierś unosiła się w ciężkim oddechu, gdy spazmatycznymi haustami chwytał powietrze i zaciskał zęby, by powstrzymać atak mdłości. Jeszcze kilka strzał śmignęło w górę; zgraja wiedziała, iż ofiara znalazła się w pułapce. Wojownicy z wyciem ruszyli w górę, wywijając toporami i zręcznie przeskakując głazy u podnóża skały. Jako pierwszy dotarł do stromej ścieżki smagłoskóry dzikus noszący orle pióro pomalowane na kolor szkarłatny, co świadczyło o tym, że był ich wodzem. Stanął z jedną nogą na ścieżce, napiął cięciwę łuku, odchylił głowę w tył i otwarł usta do triumfalnego wrzasku. Jednak nie wypuścił strzały. Zastygł w bezruchu, a żądza krwi nagle zniknęła z jego oczu, zmieniając się w przestrach, gdy poznał, gdzie się znajduje. Cofnął się z jękiem, szeroko rozkładając ramiona, aby powstrzymać hordę pędzących dzikusów. Chociaż człowiek na półce powyżej rozumiał piktyjską mowę, znajdował się zbyt daleko, aby uchwycić znaczenie stanowczych słów kierowanych przez wodza do wojowników. Przestali pokrzykiwać i stali w milczeniu, spoglądając w górę — najwidoczniej nie na ukrytego tam mężczyznę, lecz na samą skałę. Potem, bez dłuższego zastanowienia, zwolnili cięciwy łuków, wepchnęli je do mieszków z koźlej skóry noszonych u pasa, zawrócili i nie oglądając się za siebie, pomaszerowali z powrotem szlakiem, którym przybyli, by zniknąć za zakrętem ścieżki. Cymeryjczyk spoglądał na to ze zdumieniem. Zbyt dobrze znał Piktów, aby nie rozpoznać nieodwołalności tego odejścia. Wiedział, że nie wrócą; kierowali się do swoich wiosek, odległych o sto mil na wschód. Jednak nie mógł tego pojąć. Co sprawiło, że oddział będących na wojennej ścieżce Piktów zaniechał pościgu prowadzonego tak długo i z zaciekłością wygłodniałych wilków? Wiedział, że mają swoje święte miejsca, sanktuaria różnych klanów, i że zbieg znajdujący schronienie w jednym z nich był bezpieczny przed wojownikami szczepu, który je uznawał. Jednak rzadko zdarzało się, aby wojownicy traktowali jako nietykalne sanktuarium innego szczepu, a ci, którzy go ścigali, nie mogli przecież mieć swoich świętych miejsc w tej okolicy. Należeli do plemienia Orła, którego wioski znajdowały się daleko na wschodzie, w sąsiedztwie terenów Wilków. To Wilki złapały Cymeryjczyka, kiedy uchodząc z Akwilonii zagłębił się w dziką puszczę, a potem wymieniły go na schwytanego przez Orły wodza. Klan Orła miał krwawe porachunki z olbrzymim Cy mery jeżykiem, które teraz stały się jeszcze bardziej krwawe, gdyż w czasie ucieczki zabił ich znakomitego wodza. To dlatego ścigali go tak niestrudzenie przez szerokie rzeki, poszarpane góry oraz przez wiele staj mrocznej puszczy, terenu łowieckiego wrogich plemion. A teraz pozostali przy życiu uczestnicy tego długiego pościgu zawrócili i odeszli, pozostawiając schwytaną w pułapkę i śmiertelnie znużoną ofiarę. Potrząsnął głową, nie mogąc tego zrozumieć. Podniósł się chwiejnie, oszołomiony długotrwałym wysiłkiem i ledwie zdając sobie sprawę z tego, że nie musi już uciekać. Wszystkie kończyny miał zesztywniałe, bolały go rany. Splunął resztką śliny i zaklął, trąc piekące, nabiegłe krwią oczy wierzchem sękatej dłoni. Zamrugał i rozejrzał się wokół. W dole jak okiem sięgnąć kłębiła się zwarta masa zielonej gęstwiny, a nad jej zachodnim krańcem wisiała stalowosina mgiełka, która — jak wiedział — zalegała nad oceanem. Wiatr rozwiał mu czarną grzywę, a ożywcze słone powietrze otrzeźwiło go. Wypiął potężny tors i nabrał tchu w piersi. Potem sztywno i z trudem obrócił się, kwitując cichym pomrukiem ból krwawiącej łydki, po czym rozglądnął się po skalnej półce, na której stał. Dalej wznosiła się stroma, skalna ściana sięgająca do samego szczytu, znajdującego się około dziesięciu metrów wyżej. W skale wykuto wąskie występy dające oparcie dla rąk i nóg, zaś w ścianie półtora metra od podnóża tych prymitywnych schodów otwierała się jakaś szczelina, dostatecznie szeroka i wysoka, aby mógł się w nią zmieścić dorosły mężczyzna. Cymeryjczyk pokuśtykał do szczeliny, zajrzał w nią i mruknął coś pod nosem. Słońce wiszące wysoko nad lasem na zachodzie rzucało w jej głąb snop światła, ukazując podobną do tunelu pieczarę zakończoną łukowatym sklepieniem. W tym sklepieniu oświetlonym promieniami słońca były osadzone masywne, okute żelazem dębowe drzwi! To go zdumiało. Ta kraina była przecież całkowitym odludziem. W promieniu tysiąca mil to wybrzeże ciągnęło się nagie i nie zamieszkane, oprócz osad dzikich nadbrzeżnych plemion, jeszcze mniej cywilizowanych niż ich żyjący w lasach pobratymcy. Najbliższy przyczółek cywilizacji stanowiły pograniczne osady nad Rzeką Gromu, setki mil na wschód. Cymeryjczyk wiedział, że był jedynym białym człowiekiem, który kiedykolwiek przebył głuszę rozpościerającą się między rzeką a wybrzeżem. A jednak te drzwi nie były dziełem Piktów. Ich istnienie na tym pustkowiu było niewytłumaczalne, więc Cymeryjczyk podszedł do nich podejrzliwie, trzymając w pogotowiu nóż i topór. Później, gdy jego nabiegłe krwią oczy przyzwyczaiły się do łagodnego półmroku panującego po obu stronach smugi słonecznego światła, zauważył jeszcze coś. Dochodząc do drzwi, tunel rozszerzał się, zaś wzdłuż jego ścian stały szeregi potężnych, okutych żelazem skrzyń. W oczach Cymeryjczyka pojawił się błysk zrozumienia. Pochylił się nad jednym z kufrów, lecz wieko oparło się jego wysiłkom. Podniósł topór do ciosu, aby roztrzaskać starodawny zamek, ale rozmyślił się i pokuśtykał do łukowatych drzwi. Teraz zachowywał się z większą pewnością siebie, a oręż trzymał w luźno opuszczonych dłoniach. Pchnął bogato rzeźbione drzwi, które otwarły się przed nim bez oporu. Nagle z błyskawiczną szybkością barbarzyńca odzyskał niedawną czujność. Odskoczył ze stłumionym przekleństwem; nóż i topór błysnęły w półmroku, gdy przybrał obronną postawę. Przez chwilę niczym posąg uosabiający dziką groźbę zastygł, wyciągając masywną szyję, aby dojrzeć coś za progiem. Spoglądał w głąb pieczary mroczniejszej niż tunel, lecz oświetlonej przyćmionym blaskiem sączącym się z wielkiego kamienia, umieszczonego na maleńkim postumencie z kości słoniowej, który spoczywał na środku wielkiego, hebanowego stołu. Wokół niego siedziały te milczące postacie, które tak wystraszyły Cymeryjczyka. Nie poruszyły się ani nie obróciły ku niemu głów, lecz błękitnawa mgiełka wypełniająca komnatę zdawała się poruszać niczym żywa istota. — Hej! — rzekł Cymeryjczyk ochrypłym głosem. — Czyście pijani? Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Barbarzyńca nie należał do ludzi, których łatwo zbić z tropu, ale teraz czuł się nieswojo. — Moglibyście poczęstować mnie kielichem wina, które popijacie — warknął, gdyż ta niezręczna sytuacja obudziła jego wrodzoną wojowniczość. — Na Croma, jesteście diablo nieuprzejmi wobec człowieka, który należał do waszego bractwa. Czy macie zamiar… Urwał i stanął w milczeniu, spoglądając na te niesamowite postacie siedzące tak spokojnie wokół hebanowego stołu. — Oni nie są pijani — mruknął w końcu. — Wcale nie piją. Co to za diabelska sprawka? Przeszedł przez próg. Błękitna mgiełka natychmiast zaczęła krążyć szybciej. Zebrała się w jednym miejscu i zgęstniała, a w następnej chwili Cymeryjczyk musiał walczyć o życie z czarnymi ogromnymi dłońmi, które sięgnęły mu do gardła. 2 LUDZIE Z MORZA Belesa niedbale trąciła morską muszlę czubkiem zgrabnego pantofelka, w myślach porównując jej delikatne, różowe brzegi do pierwszej różowej mgiełki jutrzenki, która wstawała nad rozległymi plażami. Było już po świcie, lecz wczesne słońce jeszcze nie rozproszyło jasnych, perłowych chmur dryfujących nad wodami na zachód. Uniosła swą ślicznie ukształtowaną główkę i spojrzała na obcy i odpychający krajobraz, który znała jednak nawet w najdrobniejszym szczególe. Spod jej stóp żółte piaski biegły na spotkanie cicho szumiących wód, rozpościerających się ku zachodowi i ginących w niebieskawym oparze na horyzoncie. Stała na południowym brzegu szerokiej zatoki; dalej na południe od niej grunt wznosił się, tworząc niski grzbiet. Belesa wiedziała, że z tego wzniesienia można było przez puste wody patrzeć ku południowi na bezkresne przestrzenie, równie potężne jak te rozpościerające się ku zachodowi i północy. Spojrzała apatycznie w głąb lądu, obojętnie obrzucając wzrokiem fortecę, która była jej domem przez ostatnie półtora roku. Na tle bladego, perłowomodrego nieba powiewała złoto– szkarłatna chorągiew jej rodu. Jednak czerwony sokół na złotym polu nie obudził entuzjazmu w jej młodym sercu, chociaż na dalekim południu często powiewał nad wieloma polami krwawych bitew. Dostrzegła sylwetki mężczyzn ciężko pracujących w ogrodach i na otaczających fort polach, które zdawały się cofać przed mroczną ścianą lasu otaczającą pas wolnej przestrzeni od wschodu i ciągnącą się na północ i południe, jak daleko zdołała sięgnąć okiem. Obawiała się puszczy i lęk ten podzielali wszyscy w małej osadzie. Nie był on bezpodstawny. W szeleszczących głębiach czaiła się śmierć — śmierć szybka i straszna, śmierć powolna i odrażająca — ukryta, pomalowana, niestrudzona i bezlitosna. Belesa westchnęła i bez żadnego konkretnego zamiaru podeszła do wody. Dni wlokły się monotonnie jeden za drugim, a świat miast, dworów i zabaw zdawał się oddalony o tysiące mil i wieki czasu. Znów daremnie usiłowała znaleźć powód, dla którego zingarański hrabia wraz ze swą świtą uciekł na to dzikie wybrzeże, setki mil od ojczystej ziemi, zamieniając pałac przodków na chatę z bali. Spojrzenie Belesy złagodniało, gdy usłyszała cichy odgłos bosych stóp na piasku. Na niski, piaszczysty pagórek wbiegła młoda dziewczyna, naga i ociekająca wodą, z główką oblepioną mokrymi włosami. Marzycielskie oczy miała szeroko otwarte z podniecenia. — Pani Beleso! — krzyknęła, wymawiając zingarańskie słowa z miękkim, ophirskim akcentem. — Och, pani Beleso! Zdyszana po biegu dziewczynka jąkała się i gestykulowała. Belesa uśmiechnęła się i objęła ją ramieniem, nie zważając na to, że jedwabna suknia dotyka mokrego, ciepłego ciała. Wiodąca samotne, smutne życie dama obdarzała całą czułością swego wrażliwego z natury serca tę biedną sierotę, którą odebrała brutalnemu panu w trakcie długiej podróży na południowe wybrzeże. — Co chcesz mi powiedzieć, Tino? Najpierw złap oddech. — Statek! — krzyknęła dziewczynka, wskazując na południe. — Pływałam w stawie utworzonym przez przypływ w piasku po drugiej stronie wzgórza i zobaczyłam go! Statek nadpływający z południa! Nieśmiało, drżąc na całym ciele, pociągnęła Belesę za rękę. Belesa poczuła, że i jej serce uderza mocniej na myśl o nieznanym gościu. Od chwili przybycia na ten pustynny brzeg nie widzieli żadnego żagla. Tina śmigała przed nią przez żółte piaski, omijając małe sadzawki, jakie odpływ pozostawił w płytkich zagłębieniach. Wspięły się na niski, pofalowany pagórek. Tina zatrzymała się na szczycie — drobna biała postać, z mokrymi włosami rozwianymi wokół szczupłej twarzyczki i z wyciągniętą chudą rączyną, na tle jasnego nieba. — Spójrz, pani! Belesa też zauważyła wydęty, biały żagiel, wypełniony ożywczym, południowym wiatrem, który posuwał się wzdłuż wybrzeża kilka mil dalej. Jej serce zamarło na moment; w bezbarwnym, pustym życiu nawet drobne wydarzenia mogą wydać się znaczące, lecz Belesa miała dziwne przeczucie, iż ten widok zwiastuje niezwykłe i gwałtowne wypadki. Przeczuwała, że nie przypadkiem statek żegluje wzdłuż tego pustynnego wybrzeża. Na północy aż do samych lodowych pól nie było żadnego portu, a najbliższe portowe miasto na południu leżało chyba w odległości tysiąca mil. Co sprowadziło tego przybysza do zatoki Korvela, jak jej wuj nazwał miejsce, gdzie wylądowali? Tina przywarła do swej pani, a jej drobna twarzyczka ściągnęła się z lęku. — Kto to może być, pani? — wykrztusiła z policzkami zarumienionymi od ostrego wiatru. — Czy to człowiek, którego boi się hrabia? Belesa spojrzała na nią, marszcząc brwi. — Dlaczego tak mówisz, dziecko? Skąd wiesz, że mój wuj obawia się kogoś? — Na pewno się boi — odparła naiwnie Tina. — Inaczej nie kryłby się na tym odludziu. Spójrz, moja pani, jak on szybko płynie! — Musimy zawiadomić wuja — mruknęła Belesa. — Łodzie rybackie jeszcze nie wypłynęły, więc żaden z mężczyzn nie zauważył żagla. Weź swoje rzeczy, Tino. Szybko! Dziewczynka popędziła po łagodnym stoku do sadzawki, w której w czasie kąpieli dostrzegła statek, i porwała zostawione na piasku sandałki, tunikę i przepaskę. Zawróciła ku wzgórzu i podskakując, ubierała się w biegu. Belesa, niespokojnie obserwująca zbliżający się statek, chwyciła ją za rękę i razem pospieszyły do fortu. Kilka chwil po tym, jak przeszły przez bramę w częstokole z bali, otaczającym budynek, donośny dźwięk trąbki poderwał robotników w ogrodach i mężczyzn otwierających hangar na łodzie, aby spuścić je po rolkach na wodę. Mężczyźni znajdujący się na zewnątrz fortu porzucili swoje narzędzia i pobiegli do palisady, nie sprawdziwszy przyczyny alarmu. Gdy nierówne szeregi umykających cisnęły się do otwartych wrót, każdy z nich oglądał się z lękiem na ciemną ścianę lasu na wschodzie; nikt nie patrzył ku morzu. Przepchnęli się przez bramę, zasypując pytaniami strażników patrolujących galerię od wewnętrznej strony zaostrzonych bali, tworzących palisadę. „Co się stało? Dlaczego nas wezwano? Czy nadchodzą Piktowie?” W odpowiedzi jeden z małomównych zbrojnych, w znoszonym skórzanym kubraku i zardzewiałej zbroi, wskazał na południe. Z wysokości częstokołu, na który wspięli się mężczyźni, nadpływający statek był już dobrze widoczny. Z małej wieży strażniczej na dachu dworu, zbudowanego z bali podobnie jak inne budynki za ostrokołem, hrabia Valenso z Korzetty spoglądał na rozpostarte żagle wyłaniające się zza południowego cypla. Hrabia był chudym, żylastym, smagłoskórym i ponurym mężczyzną, średniego wzrostu oraz w średnim wieku. Nosił nogawice i kubrak z czarnego jedwabiu, a jedyny barwny element jego stroju stanowiły klejnoty błyszczące w rękojeści miecza oraz wiśniowy płaszcz, niedbale zarzucony na ramiona. Nerwowo podkręcił cienki, czarny wąs i zwrócił ponure spojrzenie na seneszala — człowieka o surowej twarzy, odzianego w stal i atłasy. — I co o tym sądzisz, Galbro? — To karaka, panie — odparł seneszal. — Karaka orejowana i ożaglowana jak statek barachańskich piratów… Spójrz tylko! W dole chór krzyków zawtórował jego okrzykowi; statek wyłonił się zza cypla i wpływał do zatoki. Wszyscy ujrzeli flagę, która niespodziewanie pojawiła się na maszcie; czarną flagę z zarysem szkarłatnej, zaciśniętej pięści. Ludzie za palisadą spoglądali z przerażeniem na ten okropny symbol. Potem wszystkie oczy zwróciły się w kierunku wieży, gdzie w płaszczu rozwianym na wietrze stał ponury pan fortu. — Barachański, na pewno — mruknął Galbro. — I o ile nie oszalałem, to „Czerwona Ręka” Strombanniego. Co on robi na tym pustkowiu? — Jego przybycie na pewno nie wróży nam nic dobrego — opryskliwie odparł hrabia. Zerknąwszy w dół, stwierdził, że potężne wrota zamknięto, a odziany w błyszczącą stal kapitan zbrojnych kieruje swoich ludzi na stanowiska — jednych na galerię, innych do strzelnic poniżej. Zgromadził główne siły od zachodniej strony, gdzie znajdowała się brama. Setka ludzi — żołnierzy, wasali i sług — wraz ze swoimi rodzinami podążyła z Valenso na wygnanie. Z tych może czterdziestu było żołnierzami, noszącymi hełmy i kolczugi, uzbrojonymi w miecze, topory i kusze. Pozostali byli cywilami nie posiadającymi żadnej zbroi prócz kaftanów z utwardzonych skór; jednak odznaczali się męstwem i zręcznie posługiwali łukami, toporami ciesielskimi i oszczepami na niedźwiedzie. Zajęli stanowiska, marszcząc brwi na widok odwiecznego wroga. Od ponad stu lat piraci z Wysp Barachańskich, małego archipelagu przy południowo — zachodnim wybrzeżu Zingary, łupili mieszkańców lądu. Mężczyźni na palisadzie ścisnęli swoje łuki i włócznie na niedźwiedzie, patrząc posępnie na karakę migoczącą w słońcu mosiądzem okuć, która kierowała się w głąb zatoki. Widzieli postacie rojące się na pokładzie i słyszeli obleśne śmiechy żeglarzy. Wzdłuż burty błyszczała stal. Hrabia zszedł z wieży, zganiając z niej również swoją bratanicę i jej młodą protegowaną. Założywszy hełm i pancerz, udał się na palisadę, aby pokierować obroną. Poddani obserwowali go z ponurą rezygnacją. Zamierzali drogo sprzedać swoje życie, lecz nie mieli nadziei na zwycięstwo, mimo iż zajmowali dogodniejsze pozycje. Przygniatało ich poczucie nieuchronnej zguby. Ponadroczny pobyt na tym pustym wybrzeżu, w nieustannym zagrożeniu czyhającym ze strony tego diabelskiego lasu, ocienił ich dusze ponurymi przeczuciami. Ich kobiety stały w milczeniu na progach chat wewnątrz palisady, uciszając wrzawę dzieci. Belesa i Tina wyglądały ciekawie przez górne okno dworu. Belesa czuła, jak spięte ciało dziewczynki drży, wtulone w jej ramię. — Rzucą kotwicę w pobliżu hangaru na łodzie — powiedziała półgłosem Belesa. — Tak! Już ją rzucili, sto metrów od brzegu. Nie trzęś się tak, dziecko! Nie mogą zdobyć fortu. Może po prostu chcą tylko wody do picia i żywności, może sztorm zepchnął ich z kursu. — Płyną szalupą do brzegu! — odezwała się dziewczynka. — Och, pani, tak się boję! To wielcy mężczyźni w zbrojach! Spójrz, jak słońce lśni na ich pikach i hełmach! Czy oni nas zjedzą? Mimo niepokoju Belesa wy buchnęła śmiechem. — Oczywiście, że nie! Kto naopowiadał ci takich bzdur? — Zingelito powiedział mi, że Barachańczycy zjadają kobiety. — Żartował sobie z ciebie. Barachańczycy są okrutni, lecz nie są gorsi od zingarańskich renegatów, którzy nazywają siebie bukanierami. Zingelito był kiedyś bukanierem. — Był okrutny — mruknęła dziewczynka. — Cieszę się, że Piktowie ucięli mu głowę. — Cicho, Tino! — Belesa lekko zadrżała. — Nie powinnaś tak mówić. Popatrz, piraci dotarli do brzegu. Wysiadają z łodzi i jeden z nich idzie w stronę fortu. To musi być Strombanni. — Ahoj, tam w forcie! — zawołał głos, donośny jak gwałtowny podmuch wiatru. — Przybywam pod flagą pokoju! Nad palisadą pojawiła się nakryta stalą głowa hrabiego. Z surowym obliczem okolonym okapem hełmu, ponuro zlustrował pirata. Znalazłszy się w zasięgu głosu, Strombanni — wielki mężczyzna z gołą głową, o kasztanowych włosach, jakie czasami mają mieszkańcy Argos — zatrzymał się. Ze wszystkich morskich zbójów dowodzących Barachańczykami żaden nie zasłynął z większych okrucieństw niż on. — Mów! — nakazał Valenso. — Nie mam wielkiej ochoty na rozmowę z kimś takim jak ty. Strombanni uśmiechnął się samymi ustami, jego oczy nie zmieniły wyrazu. — Po tym, jak twój galeon umknął mi w zeszłym roku w szkwale pod Trallibes, nigdy nie przypuszczałem, że ujrzę cię na tym piktyjskim wybrzeżu, Valenso! — rzekł. — Jednak przez cały czas zastanawiałem się, dokąd mogłeś się udać. Na Mitrę, gdybym wiedział, od razu popłynąłbym za tobą! Przed chwilą, kiedy zobaczyłem twojego szkarłatnego sokoła powiewającego nad fortecą, która stoi w miejscu, gdzie spodziewałem się ujrzeć jedynie pustą plażę, spotkała mnie największa niespodzianka mego życia. Oczywiście znalazłeś to? — Co znalazłem? — spytał niecierpliwie hrabia. — Nie próbuj niczego ukrywać! — Popędliwa natura pirata objawiła się w gwałtownym wybuchu. — Wiem, dlaczego tu jesteś i przybyłem tu z tego samego powodu. Nie oszukasz mnie. Gdzie twój statek? — To nie twoja sprawa. — Nie masz żadnego — stwierdził stanowczo pirat. — W palisadzie widzę kawałki masztu. Statek musiał się rozbić po tym, jak tu wylądowaliście. Gdybyś miał statek, już dawno odpłynąłbyś stąd z łupem. — O czym mówisz, niech cię diabli? — wrzasnął hrabia. — Jakim łupem? Czy jestem Barachańczykiem, który plądruje i pali? A nawet gdybym był, cóż miałbym tu rabować? — To, po co tu przybyłeś — odparł chłodno pirat. — To samo, po co ja przybyłem i co mam zamiar dostać. Jednak proponuję ci prostą umowę. Oddaj mi łup, a ja odpłynę i zostawię was w spokoju. — Chyba oszalałeś! — warknął Valenso. — Przybyłem tu szukać samotności i spokoju, które znalazłem, dopóki nie wypełzłeś z morza, ty żółtogłowy psie. Wynoś się! Nie chciałem paktować i mam dość pustej gadaniny. Weź swoich łotrów i idź swoją drogą. — Odejdę, kiedy zamienię ten kurnik w zgliszcza! — ryknął pirat w przypływie wściekłości. — Pytam po raz ostatni: czy oddasz mi łup w zamian za wasze życie? Jesteście tu zamknięci, a ja mam stu pięćdziesięciu ludzi gotowych poderżnąć wam gardła na jedno moje słowo! W odpowiedzi hrabia wykonał szybki gest ręką ukrytą za palisadą. Niemal natychmiast strzała wypuszczona z jednej ze strzelnic złowrogo syknęła w powietrzu i złamała się na pancerzu Strombanniego. Pirat ryknął wściekle, odskoczył w tył i pobiegł ku plaży ścigany deszczem strzał. Jego ludzie wrzasnęli i ruszyli ławą, błyskając ostrzami kordelasów. — Niech cię diabli, psie! — szalał hrabia, obalając niezręcznego łucznika uderzeniem obleczonej w stal pięści. — Dlaczego nie celowałeś w jego gardło nad kołnierzem? Szykujcie łuki, nadchodzą! Jednak Strombanni powstrzymał chaotyczny atak swoich ludzi. Piraci rozciągnęli się w długi szereg sięgający aż po krańce zachodniej części ostrokołu; podchodzili czujnie, wypuszczając długie strzały. Chociaż w sztuce łuczniczej byli uważani za lepszych od Zingarańczyków, musieli wstawać, żeby napiąć łuki, tymczasem obrońcy mogli pod osłoną palisady starannie celować z myśliwskich łuków i kusz. Długie strzały Barachańczyków przelatywały nad częstokołem i z drżeniem wbijały się w ziemię. Jedna trafiła w parapet okna, przez które wyglądała Belesa. Tina krzyknęła i odskoczyła, patrząc na wibrujący pocisk. Zingarańczycy odpowiedzieli nieprzyjacielowi, celując i wypuszczając strzały bez zbytniego pośpiechu. Kobiety zagnały dzieciaki do chat i teraz ze stoickim spokojem oczekiwały na to, co przyniesie im los. Barachańczycy słynęli z szaleńczego i nierozważnego sposobu walki, lecz byli równie czujni, jak zawzięci i nie zamierzali daremnie tracić sił na frontalne ataki na palisadę. Podpełzali bliżej w swym luźnym szyku, wykorzystując nierówności terenu i kępy roślinności — których nie było wiele, gdyż teren wokół fortu został specjalnie oczyszczony w przewidywaniu ataku Piktów. Gdy Barachańczycy podeszli bliżej, strzały obrońców trafiały coraz celniej. Tu i tam, ze strzałą sterczącą z szyi lub spod pachy leżały trupy piratów, błyszczące w słońcu stalowymi pancerzami. Ranni wili się z bólu i jęczeli. Piraci byli zwinni jak koty; wciąż zmieniali pozycje, a w dodatku chroniły ich lekkie pancerze. Nieustannie szyli z łuków, nękając obrońców ukrytych za palisadą. Mimo to widać było, że dopóki bitwa będzie polegać na wymianie strzał, przewaga pozostanie po stronie dobrze osłoniętych Zingarańczyków. Jednakże przy przystani na plaży część piratów wzięła się do siekier. Hrabia zaklął siarczyście na widok spustoszeń, jakie narobili wśród jego łodzi, które w trudzie budowano z desek wycinanych z ogromnych pni. — Szykują osłonę, niech ich diabli! — szalał. — Zróbmy wypad, teraz, zanim ją skończą — są rozproszeni… Galbro potrząsnął głową, zerknąwszy na nie posiadających zbroi cywilów z ich niezgrabnymi pikami. — Zasypią nas strzałami, a w bezpośrednim starciu nie możemy się z nimi równać. Musimy utrzymać ich za palisadą i ufać naszym łukom. — Wszystko dobrze — warknął Valenso — jeśli zdołamy ich utrzymać za palisadą. Mijał czas i trwał niczego nie rozstrzygający pojedynek łuczniczy. Wreszcie pojawiła się grupka piratów, pchających przed sobą wielką tarczę sporządzoną z desek pochodzących z łodzi oraz pomostu. Znaleźli jakiś wóz i osadzili tarczę na kołach, sporządzonych z dwóch solidnych, dębowych kręgów. Gdy z trudem toczyli przed sobą tę machinę, tarcza zasłaniała ich niemal całkowicie — widać było jedynie ich stopy. Toczyli osłonę w kierunku wrót i nierówny szereg łuczników ruszył w tym kierunku, wypuszczając strzały w biegu. — Strzelać! — wrzasnął pobladły Valenso. — Zatrzymajcie ich, nim dotrą do bramy! Deszcz strzał śmignął nad palisadą i wbił się bezsilnie w grube drewno. Odpowiedział im drwiący śmiech piratów. Teraz, gdy reszta zbójów podciągnęła bliżej, ich strzały zaczęły trafiać w strzelnice; jakiś żołnierz zatoczył się i z przebitym gardłem runął z galeryjki, spazmatycznie łapiąc ustami powietrze. — Celujcie w nogi! — wrzasnął Valenso. — Niech czterdziestu ludzi z pikami i toporami skoczy do wrót! Pozostali niech strzegą palisady! Bełty wbiły się w piach przed sunącą tarczą. Dzikie wycie oznajmiło, iż jeden z pocisków trafił w cel. Pirat wysunął się zza osłony, podskakując i próbując wyrwać bełt, który przebił mu stopę. W mgnieniu oka przeszyło go tuzin strzał. Jednak pozostali z gardłowym okrzykiem dopchnęli osłonę do wrót. Przez wycięcie w środku tarczy wysunęli ciężki, okuty żelazem taran, sporządzony z belki stropowej dachu pomostu. Popychany muskularnymi ramionami i szaloną wściekłością taran zaczął walić w bramę. Potężne wrota trzeszczały i dygotały, zaś z palisady lał się strumień pocisków; niektóre trafiały w cel, lecz dzikich ludzi morza ogarnął bitewny szał. W rytm głuchych okrzyków walili taranem, podczas gdy ze wszystkich stron nadbiegali inni; ośmielała ich słabnąca nawałnica strzał obrońców. Odpowiadali na nie szybko i celnie. Klnąc jak szaleniec, hrabia zbiegł z palisady i z wyciągniętym mieczem skoczył do bramy. Garstka zdesperowanych zbrojnych stanęła za nim, ściskając włócznie. Za moment brama zawali się i będą musieli zastawić wyłom choćby własnymi ciałami. Nagle nad polem bitwy dał się słyszeć nowy dźwięk: piskliwy odgłos trąbki, dobiegający ze statku. Na bocianim gnieździe jakaś postać gorączkowo wymachiwała rękami. Łomotanie tarana ucichło, a przez gwar przebił się ryk Strombanniego: — Stać! Stać, niech was licho! Słuchajcie! W ciszy, która zapadła po tych słowach, wyraźnie słychać było trąbkę i głos wykrzykujący jakieś słowa, niezrozumiałe dla ludzi za palisadą. Jednak Strombanni pojął ich sens, gdyż znów zaczął wykrzykiwać przeplatane przekleństwami rozkazy. Piraci zostawili taran i zaczęli wycofywać osłonę spod wrót równie szybko, jak ją tam przytoczyli. Ci, którzy wymieniali strzały z obrońcami, zaczęli podnosić swoich rannych towarzyszy i pospiesznie wycofywać się z nimi na plażę. — Patrz! — krzyknęła Tina przy oknie, podskakując z emocji. — Uciekają! Wszyscy! Biegną na plażę! Spójrz! Zostawili tarczę! Wskakują do szalupy i wiosłują do statku! Och, pani, czy zwyciężyliśmy? — Nie sądzę — odparła Belesa, spoglądając na morze. — Patrz tam! Rozsunęła zasłony i wychyliła się z okna. Jej czysty, młody głos przebił się przez okrzyki zdumienia obrońców, którzy zwrócili głowy we wskazanym przez nią kierunku. Wydali stłumiony jęk, gdy zobaczyli inny statek opływający majestatycznie południowy cypel. Na oczach patrzących na maszcie pojawiła się królewska flaga Zingary. Piraci Strombanniego wskakiwali na pokład karaki i podnosili kotwicę. Zanim przybysz zdążył wpłynąć do zatoki, „Czerwona Ręka” już znikała za północnym cyplem. 3 CZARNY NIEZNAJOMY Błękitna mgiełka skupiała się w słabo widoczną i niezbyt wyraźną, monstrualną, czarną postać, która wypełniła bliższą część jaskini, zasłaniając siedzące nieruchomo postacie. Conanowi zdawało się, iż dostrzega włochaty tułów, sterczące uszy i parę osadzonych blisko siebie rogów. W tej samej chwili, gdy wielkie łapska śmignęły niczym macki ku jego gardłu, Cymeryjczyk, szybki jak błyskawica, ciął w nie swym piktyjskim toporem. Miał wrażenie, że uderza w pień hebanowca. Siła ciosu złamała stylisko toporka, sprawiając, że miedziane ostrze wyleciało w powietrze i ze szczękiem uderzyło o ścianę tunelu; jednak — o ile mógł zauważyć — nawet nie przebiło skóry przeciwnika. Trzeba czegoś więcej niż zwykłego oręża, aby przebić skórę demona. Conan nie zaznał tak potężnego uścisku, od czasu gdy w świątyni Hanumana w Zambouli walczył z dusicielem Baal–pteorem. Gdy włochate palce dotknęły jego skóry, barbarzyńca napiął grube postronki mięśni swego masywnego karku, chowając głowę w ramiona, aby niesamowity wróg miał jak najmniejsze pole działania. Wypuścił z rąk nóż i trzonek złamanego topora, chwycił za ogromne czarne przeguby, po czym wybił się nogami w górę i w przód, a rozprostowując się z całej siły, uderzył bosymi piętami w pierś potwora. Uderzenie, w które włożył całą siłę potężnych mięśni pleców i nóg, wyrwało Cymeryjczyka ze śmiertelnego uścisku i odrzuciło go gwałtownie do tyłu, w korytarz, z którego przyszedł. Wylądował na plecach na kamiennej podłodze i wykonawszy błyskawiczny przewrót w tył zerwał się na równe nogi, nie zwracając uwagi na sińce, gotowy uciekać lub walczyć — zależnie od okoliczności. Stał przed drzwiami, szczerząc zęby w groźnym grymasie, lecz czarny, monstrualny stwór nie wyłonił się z komnaty. Niemal w tej samej chwili, gdy Conan wyrwał się z jego objęć, demon zaczął rozwiewać się w błękitną mgiełkę, z której powstał. Teraz już zniknął zupełnie. Cymeryjczyk stał i czekał, w każdej chwili gotowy obrócić się i uciec.