10478

Szczegóły
Tytuł 10478
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10478 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10478 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10478 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksander Minkowski Niezwykłe lato Izydora i spółki ROZDZIAŁ PIERWSZY W którym Izydor i Spółka przestaję się nudzić. Starcie z bandą Klipsa. Niezwykły dziadek Teofil i jego przygoda w płonącym samolocie. Pomidor okazał się zdrajcą. Prezentował się elegancko - duży, okrągły, twardy, czerwony jak policzki Izydora. Izydor podrzucił go w górę, złapał i dopiero wtedy ugryzł. Strumień soku z pestkami strzelił mu prosto w oczy. Pomidor zamienił się w przekłuty balonik, a Izydor zawirował, zatrząsł głową, rozpaczliwie zamrugał powiekami. Najpierw ogarnęła go ciemność, potem, w miarę mrugania i potrząsań, zobaczył różowe niebo, purpurową trawę i amarantowe liście klonu. Usłyszał także śmiech. Śmiech? To nie był śmiech, to było rechotanie, piekielny chichot, ryk wodospadu. Spółka kucał trzymając się za brzuch. Od tego chichotu aż dostał czkawki. Łzy ciekły mu po policzkach, spływały na brodę - takie dziwne, bladoczerwone łzy. - Co ci tak wesoło? - zapytał przez zęby Izydor, nie przestając kręcić głową i przecierać oczu. - Bo... bo... - wykrztusił Spółka - yee... yee.! - atakowała go czkawka. - Tańczysz jak pajac na sznurku! Razdwa, razdwa! - Tylko nie pajac - warknął Izydor, odlepiając z prawej powieki warstewkę pomidorowych pestek. - I uważaj, żebym ja ciebie nie pociągnął za sznurek. A za ten pomidor jeszcze się policzymy! - Dla... yee... yee... czego? - wydukał wśród czkawki Spółka. - Co chcesz... yee... ode mnie? - Dałeś mi fałszywy pomidor - Izydor wycierał lepką maź z lewej powieki. - Specjalnie. - Czy ja jestem rentgen? - zapytał Spółka, uspokoiwszy się trochę, lecz wciąż jeszcze z policzkami mokrymi od łez. - Pomidor był zwyczajny. Pomidorowy. Skąd mogłem wiedzieć, co jest w środku? - Już ty wiedziałeś - powiedział z przekonaniem Izydor. - Znam twoje dowcipy. Skwitujemy się, spokojna głowa. - Przysięgam, że nie wiedziałem! - Spółka uderzył pięścią w chudą pierś. - Mój pomidor wyglądał tak samo, jak twój. - To dlaczego sobie wziąłeś tamten, a mnie zostawiłeś ten? - zapytał Izydor z chytrym uśmieszkiem. - Właśnie dlatego, że nie wiedziałem - odparł Spółka. - Więc gdybyś wiedział, sobie wziąłbyś ten, a mnie dałbyś tamten? Spółka zamyślił się. Hm... Co by zrobił, gdyby wiedział? Izydor wyglądał bardzo zabawnie, kiedy tak pląsał z zaklejonymi oczami. Prawdziwy cyrk! - Chyba nie - powiedział Spółka, - Zaliczyłbym pomidor do rozgrywki i byłoby trzy do trzech. - Jest trzy do trzech - rzucił Izydor mocno akcentując. - Za jaszczurkę - pomidor. Kwita. Teraz moja kolej. - Ja przecież nie wiedziałem - zaprotestował niepewnie Spółka. - To był przypadek. - Ale ubaw ze mnie miałeś - powiedział twardo Izydor. - Jesteśmy kwita. Bo wczoraj ubawił się Izydor: podrzucił Spółce do kieszeni jaszczurkę i skręcał się ze śmiechu gdy ten sięgnął po scyzoryk. Spółka nagle pobladł, zesztywniał i szepnął, nie wyjmując ręki z kieszeni: "Scyzoryk się rusza!... O rany... rusza się,.. Aaaa!..." I zaczął w pośpiechu ściągać spodnie, aby pozbyć się zaczarowanego scyzoryka wraz z kieszenią, w której buszował. - Niech będzie - bez entuzjazmu zgodził się Spółka. - A może już dosyć tej zabawy w kawały? - Mieliśmy grać do dziesięciu - powiedział Izydor. - Mężczyźni się nie łamią. Spodziewaj się jutro pięknego numeru. Po plecach Spółki przebiegł zimny dreszczyk. Izydorowi nie zbywało na piekielnych pomysłach. Przed jaszczurką była kąpiel w Żabim Stawie - Izydor oblał kładkę olejem samochodowym, i Spółka pośliznął się. Wpadł do cuchnącej sadzawki, po ramiona nurzając się w rzęsie, żabim skrzeku i licho wie czym jeszcze - a przed kąpielą było jeszcze ciastko obficie posypane pieprzem. Rewanże Spółki były daleko mniej efektowne. Tylko ten przypadkowy pomidor... A może powiedzieć Izydorowi, że umyślnie mu go podsunął? Nie. Spółka ma swoją godność. Nie będzie przypisywał sobie zasługi wynikającej z przypadku. Raczej pogłowi się, aby tym razem wymyślić coś naprawdę niezwykłego. - Co robimy? - zapytał. - Dc obiadu fura. czasu. Masz propozycje? - Ja zawsze mam propozycje - powiedział Izydor i zapatrzył się w niebo, które znów było zwyczajnie błękitne, bez pomidorowej powłoki. - Na przykład... - No? Izydor z rosnącym zainteresowaniem wpatrywał się w niebo. Pośpieszył się trochę z tym "na przykład"; wbrew zapowiedzi nic ciekawego do głowy mu nie przychodziło. Nad rzekę? Już się dzisiaj kąpali. Kometki obaj mają dość. W nogę, owszem, zagrałoby się, ale miejscowi chłopcy kazali im zmiatać: "Szczeniaki, pewnie czwarta klasa, co wy tam umiecie?" Jak gdyby wśród czwartoklasistów nie mogło być utalentowanych piłkarzy. Drętwi są ci miejscowi chłopcy. Ważniaków strugają. Wczasowicze to dla nich gorszy gatunek, coś, czego w ogóle nie wypada dostrzegać. Jak gdyby o wartości chłopaka świadczyło, gdzie mieszka. Idiotyzm, może nie? - Chodźmy na łąkę - zaproponował. - Popatrzymy na patałachów. - Przepędzą nas. - Nie będziemy się prosić do gry. Kichamy na nich. Teraz, gdyby nawet oni nas poprosili, nie zgodzimy się z nimi grać. - Oni poproszą? Żartujesz chyba. - Nigdy nie wiadomo - powiedział sentencjonalnie Izydor. - Bramkarza mają do kitu a ja jestem dobry na bramce. - Nie wiedzą przecież o tym. - I nie dowiedzą się. - Izydor wzruszył ramionami. - W ogóle wstydziłbym się grać z takimi fuszerami. Nawet piłki nie umieją porządnie kopnąć. Popatrzymy dla śmiechu. Ruszyli przez wieś drzemiącą w upale, między leniwie dziobiącymi kurami, obok stadka gęsi szarych od kurzu, obok budy, z której wystawił kudłaty łeb z wywieszonym ozorem rudy kundel Azor - ni to jamnik, ni to brytan, coś pośredniego między zwiniętym w rulon futrzakiem i psim strachem na wróble. Na widok chłopców; Azor sapnął i mrugnął lewą powieką. Być może, zresztą, sapnął i mrugnął nie na Widok chłopców, tylko dlatego, że na nosie siadła mu mucha. - Wiesz co - mruknął Spółka - do kitu takie wakacje. Na koloniach byłoby sto razy lepiej. Dlaczego nie pojechałeś na kolonie? - Bo ty nie pojechałeś - odmruknął Izydor. - Twoja mama zgadała się z moją i z koloniami cześć. Przyjaciółki. Co twoja, to moja i na odwrót. - Faktycznie - przytaknął Spółka. - Ale to ja miałem jechać na kolonie. I twoja mama namówiła moją... - Moja twoją? Twoja moją! - Nie moja twoją, ale twoja moją! - Twoja mojej, moja swojej, swoja twojej, twoja, moja - wymruczał jednym tchem Izydor. - Ja się tu świetnie bawię. Na koloniach są zbiórki, regulaminy, dyscyplina, a tutaj mogę robić, co mi się żywnie podoba. - Na przykład co? - zapytał chytrze Spółka. Izydor nie odpowiedział. Weszli w brzozowy zagajnik i po chwili dobiegł ich chóralny wrzask, gwizdy, pohukiwania. Spomiędzy drzew wynurzyła się łąka, po której pędziło stado chłopaków, szamocząc się, przewracając, zaciekle walcząc o piłkę. Raz po raz piłka wylatywała spod czyjejś bosej stopy i łukiem mknęła w kierunku dwóch słupków, między którymi na ugiętych kolanach czaił się długi rudzielec w cyklistówce. Gdy piłka zbliżała się, rudzielec wyskakiwał jej na spotkanie, strzelał w górę efektownym szczupakiem i - piłka przelatywała mu koło nosa. Zbyt wiele uwagi poświęcał samej robinsonadzie i już jej nie starczało na pochwycenie piłki, - Efekciarz - mruknął drwiąco Izydor. - Chce ładnie wyglądać. - Ale wybicie ma prawidłowe - zaoponował Spółka. - Robinsonada tip-top. - I co z tego? - Izydor uśmiechnął się ironicznie. - Robinsonada jest po to, żeby złapać piłkę, a on łapie co dziesiątą. Ja bym im pokazał... Prawda: w meczach z piątą "b" Izydor obronił sporo trudnych piłek, ale tam grali rówieśnicy, tutaj zaś, w drużynie miejscowych, grało paru dryblasów o łydkach potężnie umięśnionych - ich strzał wbiłby do bramki piłkę razem z Izydorem. Spółka pomyślał o tym, ale przechwałki Izydora nie skomentował. Byli teraz sojusznikami przeciwko tamtym. Co innego w szkole - Spółka chodził do piątej "b" i grał w ataku. Kapitan miejscowych dał znak na przerwę. Był to barczysty, krępy, kędzierzawy chłopak w marynarskiej pasiastej koszulce. Szczękę miał kwadratową, wysuniętą do przodu. Nazywano go Klips. Statecznie zszedł z boiska i przysiadł na kępie mchu nie opodal Izydora i Spółki. Zdawał się ich nie dostrzegać. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i dopiero wtedy odwrócił głowę do Izydora. - Cześć, warszawiacy - powiedział lekko sepleniąc. - Papierosika? - Nie palimy - odparł Izydor. - Doprawdy? - zdumiał się Klips. - No to czas najwyższy zacząć! Sama rozkosz, mówię wam, warszawiacy I Wyciągnął w ich stronę pudełko z papierosami i uśmiechnął się zachęcająco. Spółka popatrzył na Izydora. Spółka miał już kiedyś do czynienia z papierosem, zaciągnął się raz w ubikacji szkolnej i dobrze pamiętał ten tragiczny epizod swego życia: najpierw był długi, ostry, suchy kaszel, potem bunt żołądka, potem, aż do wieczora, paskudny ból głowy. Izydor sięgnął po papierosy. Spółka zamarł "Na samą myśl, że będzie się musiał zaciągnąć, poczuł mdłości Ale Izydor cofnął rękę, wykrzywił się pogardliwie. - Nie palimy - powtórzył. - Nie mamy zwyczaju palić takiego świństwa. "Sporty", obrzydliwość! - Że co? - Klips wybałuszył oczy. - Palimy tylko cygara - wyjaśnił Izydor z dobrotliwym uśmiechem. - Kubańskie. Jeżeli masz, skorzystamy chętnie, bo akurat nam zabrakło. - Zabrakło - potwierdził Spółka. - A tutaj nie można dostać. Może masz przynajmniej jedną sztukę? - Frajerskie gadanie... - wymamrotał Klips nie przestając wytrzeszczać oczu. - Już ja to i widzę... - Nie bądź skąpcem - powiedział z powagą Izydor. - Na pewno masz gdzieś parę ukrytych cygar, jak każdy prawdziwy palacz. Poczęstuj, co? Klips wzruszył ramionami. Otoczyli go chłopcy, kilku starszych sięgnęło do papierosów. - Spójrzcie na nich? - rzucił drwiąco Klips - Ale bomby wstawiają! Że niby cygara, he he, he! Zaśmiał się w sposób nieco wymuszony, bo nie był jednak absolutnie pewien swego. Drużyna zawtórowała tak samo niezdecydowanie. - Śmiejcie się - powiedział Izydor - to wasza ostatnia okazja. Jutro już nie będziecie się śmiać. - A niby dlaczego? - zapytał Bramkarz-Rudzielec. - Bo jutro przegracie z Lotniskiem - wyjaśnił Izydor. - Osiedle dosoli wam przynajmniej pięć do zera. - Sie zobaczy! - Klips wyszczerzył wielkie, nierówne zębiska. - Ty bądź o nas spokojny, warszawiak. - Nie mogę! - Izydor westchnął współczująco. - Żal. mi was trochę. Musicie przegrać z Lotniskiem. - Dlaczego musimy, koteńku? - zapytał przymilnie Klips, mrugając równocześnie do swoich chłopaków. - Dlatego, koteńku, bo macie zniszczone płuca - odparł podobnym tonem Izydor. - Takie płuca wysiadają przy ostrej grze. Pompują za mało powietrza. A w drużynie Lotniska nie pali ani jeden chłopak. - Skąd wiesz? - zapytał Bramkarz-Rudzielec. - Wczoraj widzieliśmy ich trening - powiedział Spółka. - Na przerwie żaden nie zapalił. - Frajerskie gadanie... - mruknął po pauzie Klips i nieznacznie upuścił papierosa, po czym przydeptał go szybko, butem. - Sie jeszcze zobaczy, kto jutro wygra. Odwrócił się demonstracyjnie plecami do Izydora i Spółki. Reszta drużyny uczyniła to samo. Zaczęli o czymś rozmawiać przyciszonymi głosami. - Dlaczego ich drażnisz - zapytał cicho Spółka. - Teraz na pewno już nie zagramy. - Możesz to jeszcze naprawić - burknął Izydor. - Spróbuj podlizać się Klipsowi. Powiedz mu, że gra jak Lubański. - Daj spokój... - Spółka westchnął; zerwał bladozieloną łodyżkę trawy i zaczął ją przeżuwać w przednich zębach. - Zanudzimy się na śmierć... Izydor przysunął się do niego bardzo blisko, położył Spółce dłoń na ramieniu, przybliżył wargi do jego ucha. - Mam pomysł - szepnął. - Rewelacyjny. - Jaki pomysł? - zapytał szeptem Spółka. Izydor zwlekał z odpowiedzią. Czubkiem sandała rozdłubywał pulchną, ciemnobrunatną ziemię. - Podniebny - odezwał się wreszcie; - Na; wielką prawdziwą przygodę. Wystarczy ci odwagi? - Zależy - zastrzegł się Spółka. - Ty miewasz czasem dziwne pomysły. Przypomniał sobie pomysł Izydora sprzed roku: połączą ze sobą po dwadzieścia baloników, nad balonami otworzą dodatkowo parasol i skoczą z najwyższego piętra Pałacu Kultury. Zdaniem Izydora czekał ich bezpieczny, piękny lot. Aż dziw, że żaden chłopak jeszcze na to nie wpadł. Spółka popukał się wtedy w czoło i projekt poszedł jakoś w zapomnienie. Innym razem Izydor zaproponował wyprawę na dno Wisły w żelaznej beczce, stojącej na ich podwórku: jakoby wcale nietrudno przerobić ją na batyskaf... Spółka był więc ostrożny i wolał się zastrzec. - Zakradniemy się na lotnisko - szepnął Izydor. - Hangarów nie zamyka się na noc. Ukryjemy się w samolocie i przeczekamy do rana. Nie zauważą nas... Rozumiesz? - Rozumiem - odparł Spółka. - Trzeba się zastanowić. A Rano piloci rozpoczynają loty ćwiczebne. Samoloty startują ostro i wykonują w powietrzu skomplikowane ewolucje: beczki, pętle, esy-floresy. Izydor i Spółka nieraz się temu przyglądali. Co innego jednak przyglądać się z ziemi, a co innego siedzieć w środku maszyny, która dostaje kręćka. Samemu można go dostać. Spółka nawet karuzeli nie znosi najlepiej, czuje mdłości... - Strach was obleciał, kolego Spółkowski? - zapytał chłodno Izydor. - Wolne żarty, kolego Izydorze Kmicik - odparł Spółka. - Jestem tylko człowiekiem rozważnym. Nie podejmuję pochopnie żadnych decyzji. - Znalazłem ja sobie przyjaciela... - Izydor westchnął z rezygnacją. - Za grosz polotu... - Nie ty sobie znalazłeś - mruknął Spółka. - Mamusie nas zaprzyjaźniły. Trudno, taki los, one się przyjaźnią, więc i my musimy. A z tym polotem jeszcze się okaże. Zobaczysz... Urwał. Od strony zagajnika nadchodził drobniutki staruszek, bosy, w wytartych farmerkach i flanelowej, kraciastej koszuli. Wiatr powiewał jego siwą, ogromną i skołtunioną czupryną. Dziadek szedł wolno, utykając na lewą nogę. Podpierał się bambusowym kijkiem narciarskim. Klips i jego drużyna poderwali się z ziemi. - O la Boga, kuternoga? - zarżał Klips. Jak tam na trasie, dziadku-kulasie? - Kulas trenuje do kombinacji alpejskiej! - zachichotał Bramkarz-Rudzielec. - Nart zapomniał, ale kijek ma! - Dziadziu, zjedz, drożdży! - ryknął pryszczaty drągal grający w obronie. - Albo, jeszcze lepiej, posmaruj nimi lewą nogę! Może ci urośnie! Staruszek zatrzymał się, przeciągle, popatrzył. na Klipsa i pokiwał głową. Ani słowem jednak, się nie odezwał. Widocznie był przyzwyczajony do łobuzerskich zaczepek. - Ej, dziadziu! - zawołał rechocząc Klips. - To prawda, że chorujesz na morską chorobę? Od ciągłego kołysania? Drużyna zafalowała od chóralnego śmiechu. Dziadek znowu pokiwał głową i ruszył przed siebie, mocno wspierając się na kijku. Ani razu się nie obejrzał, choć komentarze sypały się dalej, leciały płaskie dowcipasy i grzmiał zbiorowy rechot. Izydor trącił ramieniem Spółkę. - Dranie - mruknął, - Co za wstrętni dranie! Klips musiał to dosłyszeć. Odwrócił się i podszedł do Izydora na szeroko rozstawionych nogach. - Ty uważaj! - warknął zaczepnie. - Bo można oberwać. - Można - spokojnie przytaknął Izydor. - Dosunąć młodszemu to żadna sztuka, Klips. Przy słabszych jesteś kozak. - Ze mną, warszawiak, nikt tutaj nie wygrał... - Klips pochylił się nad Izydorem, przebierając niecierpliwie palcami. - Młodszy, nie młodszy, zrozumiano? - Jeśli tak bardzo chcesz wygrać - Izydor uśmiechnął się - pokaż to jutro. Z drużyną Lotniska. Chętnie przyjdziemy popatrzeć. Dał znak Spółce i obaj wstali. "On zaraz uderzy Izydora - pomyślał Spółka - zaraz go trzaśnie tą swoją wielką pięścią". Ale Klips nie trzasnął. - Płyńcie stąd - rzucił przez zęby. - Żebym was więcej tu nie widział. - Nie zobaczysz - powiedział Izydor. - Bo my też nie chcemy oglądać takich, którzy dokuczają kalekom. Mierzi nas. Odwrócił się na pięcie i ruszył W kierunku, w którym oddalił się staruszek. Spółka poszedł za nim. Nagle usłyszeli przeraźliwy, zbójecki gwizd: to Klips zagwizdał, aby przed swoimi udać zwycięzcę - że niby przepłoszył warszawiaków. Izydor mrugnął do Spółki. Roześmiali się obaj. Staruszek siedział na wywróconym drzewie. Z podbródkiem opartym na obciągniętej skórą rękojeści kijka wpatrywał się w płytę lotniska, z której jeden po drugim startowały w niebo samoloty. Najpierw były ciężkie i niezgrabne, potem, w miarę nabierania pędu na betonowym pasie, traciły tę swoją słoniowatą ciężkość, stawały się lekkie, zgrabne. Później jakimś przedziwnym cudem odrywały się od ziemi i strzelistym, śmigłym lotem szybowały w górę, aby po paru chwilach przemienić się w srebrne jaskółki. Trzeba było dużej fantazji, by wyobrazić sobie, że w zwinnych małych ptakach siedzą przy sterach ludzie, dorośli mężczyźni kierujący lotem. - Nie ma co... - szepnął do Spółki Izydor. - Postanowione. - Co postanowione? - zapytał Spółka. - Przelecę się - powiedział Izydor. - Kiedy? - Jeszcze nie wiem. Chyba po skończeniu szkoły lotniczej. - Przecież miałeś zostać lekarzem - powiedział Spółka. - Zmieniłeś plany? Izydor przejechał palcami po czuprynie. - Niezupełnie - mruknął. - Można być i lekarzem, i pilotem. Na przykład w lotniczym pogotowiu ratunkowym. - Owszem, można - usłyszeli nagle niski chrapliwy głos. - Oba zawody bardzo piękne. Dopiero teraz zauważyli siedzącego na pniu starca. Spółka trochę się nawet przestraszył, zaskoczony nieoczekiwanym komentarzem. - Dzień dobry, proszę pana - powiedział Izydor. - Dzień dobry - odparł starzec. - Nazywam się Teofil. Ci, których lubię, mówią do mnie: dziadku Teofilu. Skąd jesteście? - Z Warszawy - powiedział Spółka. Przyjechaliśmy tu na wakacje. - I jesteście zadowoleni? - zapytał dziadek Teofil. - Podoba wam się tutaj? - Średnio... - mruknął Izydor. - Nudzimy się trochę. - Współczuję. - Dziadek Teofil westchnął, pogłaskał dłonią siwą brodę. - Rozrywek tu nie za wiele. Chyba że... Nie dokończył. Izydora intrygowało, co miał na myśli, nie śmiał jednak dopytywać starca: nie wypada. Odwrócił głowę w stronę lotniska, na którym jedna po drugiej lądowały maszyny, kołując coraz wolniej w kierunku hangarów. Do startu szykowała się następna eskadra. Piloci salutowali wysokiemu mężczyźnie w ubraniu wojskowego kroju, zamieniali z nim po parę słów i biegli do maszyn. - Ten wysoki to komendant lotniska - powiedział dziadek Teofil. - Lech Jęczmyk, mój dawny uczeń. - Pan był nauczycielem? - zapytał Spółka. - Instruktorem - odparł dziadek Teofil. - Nauczyłem go latać. Obaj chłopcy otworzyli usta i nie zamknęli ich. Kto by przypuszczał?! Niepozorny staruszek w farmerkach, kaleka, nad którym pastwią się miejscowi chłopcy... - Pan jest pilotem? - zapytał cicho Izydor. - Byłem - powiedział starzec. - Teraz jestem na emeryturze. Przestałem latać piętnaście lat temu, po wypadku, w którym paskudnie złamałem nogę. Źle się zrosła. Wyjął z kieszeni olbrzymią, czarną fajkę o fantazyjnie wygiętym cybuchu, załadował ją tytoniem ze skórzanego woreczka. Zapalił, puszczając w górę szarobłękitny, aromatycznie pachnący kłąb dymu. - Czy oni wiedzą? - zapytał półgłosem Izydor. - Czy paczka Klipsa wie, że był pan pilotem? Dziadek Teofil uśmiechnął się w zadumie. Był to uśmiech trochę tajemniczy i odrobinę kpiący. - Nie wiedzą - odparł. - Nic tu o mnie nie wiedzą. Dopiero od paru lat przeniosłem się w te strony, lekarze zalecili mi wiejskie powietrze. Mieszkam u córki. Prosiłem ją, aby nikomu o mnie nie opowiadała. Komendanta lotniska również o to prosiłem. - Ale dlaczego? - zapytał Spółka. - Gdyby Klips wiedział, kim pan jest, nie odważyłby się... - Więc byliście tam? Słyszeliście? - Dziadek Teofil zamknął oczy, wypuścił kilka obłoków dymu, które, rzednąc, odpłynęły w niebo. - Przywykłem, moi drodzy. Nie obchodzą mnie ich wyzwiska. Ani trochę. - Mimo to... Izydor nie zdołał dokończyć. Dziadek Teofil wyrwał z ust fajkę, uniósł ją w górę w zaciśniętej pięści. - Nie! - rzucił z mocą. - A gdybym przez całe życie pracował jako ślusarz albo pasał krowy? Czy człowiekowi najzwyczajniejszemu nie należy się szacunek? Mogłem złamać nogę pośliznąwszy się na skórce banana. To wszystko jedno, moi drodzy. Mam siwe włosy i jestem kaleką. - Racja - szepnął Izydor. - Przepraszamy pana. Gdybym był starszy, rozprawiłbym się z Klipsem. - To zbyteczne - powiedział dziadek Teofil. - Ich obelgi nie potrafią mnie dosięgnąć. Wracają jak bumerang i uderzają w nich samych. Kiedyś odczują ból tych uderzeń i staną się inni, mądrzejsi. Życzę im tego. Chłopcy usiedli na obalonym pniu, porosłym mchami Zapatrzyli się w niebo na śmigające srebrne jaskółki, wykonujące zbiorowy taniec: piruety, pętle, wymyślne zawijasy. Robiły to tak zgodnie i równo, że mimo woli oczy szukały dyrygenta, a uszy nasłuchiwały muzyki, która by narzucała tańczącym ptakom ów wspólny rytm, - Balet! - szepnął Spółka. - Prawdziwy balet... - A tak, moi drodzy - zgodził się dziadek Teofil. - Dobry pilot ma w sobie coś z baletmistrza. Dzięki takiemu oto tańcowi uratowałem się kiedyś od niechybnej śmierci. - Jak to było, proszę pana? - zapytał po pauzie Izydor, nie patrząc już w niebo, lecz w zadumaną twarz dziadka Teofila. Starzec wystukał fajkę o pień, starannie zadeptał tlący się tytoń. Potem schował fajkę do kieszeni farmerek i milczał chwilę. - Opowiem wam - odezwał się w końcu. - To było wiele lat temu. Pilotowałem dwusilnikową maszynę, przelatując nad Górnym Śląskiem. Był zmierzch i widziałem dwa nieba: jedno nade mną, rozgwieżdżone rzadko, i drugie w dole - o wiele piękniejsze, pełne światełek i świateł, purpurowych i złotych rozbłysków. Owe ogniste rozbłyski, przypominające ogony komet, wydobywały się z pieców hutniczych. Górny Śląsk te teren bardzo gęsto uprzemysłowiony i nie mą w Polsce wspanialszego widoku z góry o zmierzchu niż ten właśnie. Pilot ma wrażenie, że trafił w sam gąszcz Drogi Mlecznej. - Dziadek Teofil urwał, w zamyśleniu pogłaskał brodę. - Leciałem więc nad Górnym Śląskiem - ciągnął po chwili - i zostało mi jeszcze jakieś dwadzieścia minut lotu, gdy jeden z motorów nagle zaczął się krztusić. Przerywał pracę, dławił się... Zaniepokoiło mnie to, ale nie przeraziło, bo maszyna mogła dociągnąć do lotniska i na jednym silniku. Po sekundzie jednak zamarłem: na tablicy przyrządów zapaliło się czerwone światełko, Pożar!... Spółka chwycił Izydora za łokieć i ścisnął mocno. Obaj chłopcy wpatrywali się z napięciem w twarz dziadka Teofila. Dziadek zaś wyjął z kieszeni fajkę, obejrzał ją, jakby miał zamiar zapalić, nie zapalił jednak, schował z powrotem do kieszeni. - No i co? - nie wytrzymał Spółka. - Palił się lewy silnik - powiedział dziadek Teofil. - Ten, który chwilę przedtem odmówił posłuszeństwa. Widziałem przez szybkę czarne kłęby dymu podświetlone jęzorami ognia... Nawiązałem łączność radiową z lotniskiem. Natychmiastowy rozkaz: skakać! Miałem jeszcze dosyć czasu, aby wyskoczyć ze spadochronem i wylądować bezpiecznie. Ale nie zrobiłem tego. .. - Nie zrobił pan? - zdumiał się Spółka, do krwi rozgryzając dolną wargę. - Dlaczego? - Pode mną było miasto - powiedział cicho dziadek Teofil. - Gigantyczne miasto pełne świateł, a więc i ludzi, którzy je zapalili.. Huty, kopalnie, osiedla mieszkaniowe... Gdybym wyskoczył, płonący samolot spadłby na nie, na ludzi niczego się nie spodziewających. Ilu by ich, zginęło? Czy miałem prawo zapłacić taką cenę za własne ocalenie? - Nie wiem... - wyznał szeptem Izydor.. - Nie wiem, jak bym się zachował... Kiedy się czegoś boję, tracę głowę, raz tak było, kiedy prze. chodziłem przez jezdnię i nie zauważyłem samochodu. Zamiast uskoczyć albo stać w miejscu... Na szczęście kierowca zdążył zahamować. - Uważałem, że nie mam prawa wyskoczyć - ciągnął dziadek Teofil. - Ale ginąć także nie chciałem. Motor kopcił coraz gwałtowniej, pomyślałem jednak, że istnieje pewna szansa ocalenia i siebie, i maszyny. Samolot słuchał jeszcze sterów. Wziąłem orczyk na siebie, potem pchnąłem go w dół. Maszyna runęła ku ziemi w coraz straszliwszym pędzie. Rozumiecie, na co liczyłem? Że strumień powietrza o zwielokrotnionej sile być może ugasi ogień, zdmuchnie go jak świecę. Za pierwszym razem rzecz się nie udała. Znów podciągnąłem samolot w górę i znów rzuciłem go w korkociąg. Do kabiny zaczął już wdzierać się dym... Koniec, pomyślałem, za chwilę będzie po wszystkim. Niewiarygodnym wysiłkiem tuż nasi ziemią wyrównałem lot i począłem mozolnie wspinać się w niebo. Wiedziałem, że to ostatnia próba. Jeżeli płomień ogarnie skrzydło, nic nie ocali ani mnie, ani samolotu. Dym wdzierał się;:: do nosa i (c)ero, dławił, oślepiał tamował oddech.;. Rzuciłem maszynę w dół, nie wierząc już w powodzenie, nie wierząc, że wyprowadzę ją z korkociągu. I wtem, gdy byłem już blisko ziemi, jęzory ognia zniknęły! Pęd powietrza jednak je zdmuchnął... Szarpnąłem orczyk ku sobie. Udało się. Po dwudziestu minutach szczęśliwie wylądowałem na lotnisku. Izydor przetarł oczy. Twarz starca była natchniona, pełna jakiegoś blasku, młoda i piękna. - Ale historia! - jęknął niemal Spółka. - I pan się nie bał? Dziadek Teofil spojrzał na niego z uśmiechem, dobrotliwie. - Jeszcze jak się bałem - powiedział. - Nie wierzcie tym, którzy twierdzą, że nie znają lęku. Boi się każdy człowiek. - A jednak nie wyskoczył pan z płonącego samolotu! - Bo strach nie powinien być nigdy najsilniejszym uczuciem. - Dziadek Teofil znów sięgnął po fajkę, zaczął ssać zimny cybuch. - Świadomość musi nad nim górować. Inaczej człowiek nie mógłby mieć zaufania do samego siebie. Ani zaufania, ani szacunku. Izydor westchnął. Próbował sobie wyobrazić, że leci w płonącym samolocie. Robi mu się gorąco, dym szczypie w oczy, przeszkadza oddychać. Ratunek jest tuż tuż: wystarczy skoczyć, otworzyć spadochron... Czy postąpiłby tak samo jak dziadek Teofil? - Nie wiem... - odezwał się cicho. - Nie jestem pewien, czy starczyłoby mi odwagi. - A mnie by starczyło - powiedział dumnie Spółka. Dziadek Teofil położył mu dłoń na ramieniu. - Różnie z tym bywa, moje dziecko. Trudno przewidzieć, jak się człowiek zachowa w trudnej sytuacji. Pewności nie ma. Ale trzeba mocno w siebie wierzyć, to pomaga w decydującym momencie. - Zostanę pilotem - rzucił twardo Izydor, wpatrując się w samolot schodzący do lądowania. - Postanowione. - A na obiad się nie spóźnisz? - zapytał z uśmiechem dziadek Teofil. - Bo już druga dochodzi. - Ojej! - Spółka poderwał się z pnia. - Matki dadzą nam w skórę! - Skąd pan wie, że dochodzi druga? - zapytał Izydor. - Po słońcu - odparł dziadek Teofil.. - Pilot musi wiedzieć mnóstwo różnych rzeczy... - Zawahał się. - Jeżeli będzie wam się chciało, zajrzyjcie do mnie jutro przed południem. Mieszkam na końcu wsi, czwarty dom za kuźnią. Będę w szocie. - Znów się zawahał. - Pokażę wam coś ciekawego. Chłopcy zgodnie skinęli głowami. ROZDZIAŁ DRUGI Wizyta u dziadka Teofila. Sernik rafuje życie. Wstęp do tajemnicy. Piegowata. Izydor staje w bramce - Wygląda jak szkielet - powiedziała mama Izydora. - Mój też wygląda jak szkielet - powiedziała mama Spółki. - Jak siódme nieszczęście. - Jak worek z kośćmi. - Nie dokończył nawet zupy mlecznej - powiedziała ponuro matka Izydora. - A ja mojemu wbiłam dwa żółtka do zupy i też nie dokończył - powiedziała jeszcze bardziej ponuro mama Spółki. - Zachorują na suchoty. - Albo umrą z wycieńczenia. - Słyszysz? - powiedziała do Izydora mama Izydora. - Zachorujesz na suchoty i umrzesz z wycieńczenia. - Z tobą będzie to samo - powiedziała do Spółki mama Spółki. - Niesłychane! - Nie powinieneś brać przykładu z Izydora - powiedziała do Spółki mama Izydora. - On już nigdy nie pojedzie ze mną na wakacje. - Ani mój ze mną - powiedziała do mamy Izydora mama Spółki. - W przyszłym roku poślemy ich na kolonie. Izydor nieznacznie mrugnął do Spółki. W ubiegłym roku na wakacjach mamy także groziły, że poślą ich na kolonie. Niestety, nie spełniły pogróżek. - Bo mamy już dosyć zupy mlecznej - powiedział płaczliwie Spółka i dyskretnie odmrugnął Izydorowi. - Chcemy ludzkiego jedzenia. - A co to jest ludzkie jedzenie? - zapytała mama Izydora. - Jajecznica - odparł Izydor. - Albo twaróg ze szczypiorkiem. Albo kiełbasa. - Albo jajecznica z kiełbasą - uzupełnił Spółka i poczuł, jak ślinka napływa mu do ust. - To nie jest ludzkie jedzenie - powiedziała mama Spółki. - Ludzkim jedzeniem dla dzieci jest na śniadanie zupa mleczna. - Ten, kto to wymyślił, niech przez całe życie fruwa w płonącym samolocie... - wymamrotał pod nosem Izydor. - Coś ty powiedział? - zapytała mama Izydora. - Niedobrze mi - stęknął Izydor. - Po zupie mlecznej miewam dziwne bóle... - dotknął dłonią lewej strony brzucha. - O, tu. I mdłości... Spółka chciał już zawołać, że on też, ale powstrzymał się w porę: w podwójną przypadłość matki by nie uwierzyły. Niech Izydor walczy - jeżeli zmienią mu jadłospis, zmienią go również Spółce. Matki są solidarne w takich sprawach. Mama Izydora popatrzyła na Izydora z niepokojem. - Nie oszukujesz? - zapytała. Izydor skrzywił się. Nie odpowiedział. Wyglądał na cierpiącego. - Wiesz, Elu... - powiedziała półgłosem, mama Spółki do mamy Izydora. - Może w tym coś jest... Podobno mleko w nadmiernych ilościach osłabia przewód pokarmowy... - Pewnie, że osłabia! - skwapliwie podchwycił Spółka. - Nauczyciel powiedział nam... - A ty się nie wtrącaj! - przerwała Spółce mama Spółki. - Idźcie na powietrze. Chłopcy wyszli z pokoju. Zbiegli po schodach i znaleźli się na obszernym podwórzu zarośniętym łopianami. - Dobra nasza! - powiedział wesoło Izydor. - Zdaje się, że od jutra koniec z mleczną zupą! - To się zobaczy - odparł niepewnie Spółka. - Mogą przecież zapytać lekarza... - Nie zapytają - rzucił Izydor. - Po pierwsze dlatego, że nie ma tu lekarza. Po drugie... - Już to "po pierwsze" wystarczy - powiedział Spółka. - Chyba masz rację, że koniec z mleczną zupą. Mógłbyś występować w teatrze. - Ja wcale nie udawałem - zaprotestował Izydor - Na samą myśl o mlecznej zupie robi mi się niedobrze. - W porządku - zgodził się Spółka. - Idziemy z wizytą? Izydor aprobująco skinął głową. Czwarty dom za kuźnią: parterowy, bielony budynek, kryty czerwoną dachówką. Piwonie w ogródku, studnia «z żurawiem, za studnią spora drewniana szopa. - Wy czego tutaj? - W progu stanęła kobieta o długich, ciemnych włosach przewiązanych chustką; w "ręku trzymała miotłę na długim kiju, zapewne miała zamiar posprzątać podwórko. - Nic tu po was! - My do dziadka Teofila - rzekł Izydor. - Wynocha stąd, łobuzy! - krzyknęła nagle kobieta dziwnie cienkim głosem. - Ja wam pokażę dokuczać staremu człowiekowi! Uniosła miotłę niczym miecz nad głową i wolno ruszyła w ich stronę. - Zwiewamy... - szepnął Spółka. - Pani się myli - zawołał Izydor, zapatrzony w uniesioną miotłę. - Dziadek Teofil zaprosił nas do siebie. Kazał przyjść. Kobieta zatrzymała się, ale miotły nie opuściła. - Ojciec was zaprosił? - spytała ze zdziwieniem. - Oj, bujacie chyba! - Zaprosił nas - powiedział Spółka. - Słowo honoru, proszę pani. Mówił, że będzie w szopie. Kobieta wahała się. Patrzyła na chłopców czujnie, podejrzliwie. - A dlaczego chowacie ręce z tyłu? - spytała. Izydor i Spółka wyciągnęli przed siebie ręce. Nic w nich nie było. - Wcale nie chowamy - powiedział Izydor. - Proszę bardzo. - Ja tylko tak... - mruknęła życzliwiej kobieta w chustce i postawiła miotłę na ziemi. - Bo zeszłym razem łobuzy wrzuciły tu zdechłego kota. Dokuczają ojcu nie wiadomo dlaczego, wciąż wymyślają jakieś kawały. - My nie jesteśmy z paczki Klipsa - powiedział Izydor. - Przyjechaliśmy tu na wakacje. Wczoraj spotkaliśmy pani ojca, opowiada! nam o sobie bardzo ciekawe rzeczy. Kobieta uśmiechnęła się, zmrużyła oczy. - Ojciec ładnie opowiada... - poprawiła chustkę podtrzymującą włosy. - I zaprosił nas - dorzucił Spółka. - Jest w szopie, prawda? - Nie ma go - powiedziała kobieta. - Ale zaraz wróci, poszedł do sklepu coś kupić. Wejdźcie, chłopcy. Otworzyła furtkę, wykonała zapraszający gest. Chłopcy ruszyli w kierunku szopy. - Tam nie wchodźcie! - usłyszeli. - Ojciec nikomu nie pozwala. Chyba, że sam was wprowadzi. Zatrzymali się więc nie opodal szopy, usiedli na niskiej drewnianej ławeczce. - Ciekawe... - mruknął Izydor. - Dlaczego nie pozwala? - I tak byśmy nie mogli wejść - powiedział Spółka. - Widzisz? W poprzek drzwi biegła ciężka żelazna sztaba, na skoblu wisiała kłódka gigantycznych rozmiarów. - Twierdza! - Izydor uśmiechnął się. - Pewnie przechowuje tam skarb. - Wcale bym się nie zdziwił - odparł z powagą Spółka. - Taki człowiek jak on może mieć skarby. Z budy wyjrzał pies, olbrzymie zwierzę z pyskiem pełnym ostrych, żółtawych zębów. Popatrzył na chłopców, ziewnął i skrył się w budzie. Zabrzęczał łańcuch. - W dzień jest łagodny, ale nocą tygrys - powiedziała kobieta, przechodząc koło nich z kubłem i łopatą. - Jak się go spuści z łańcucha, nikt nie ośmieli się wejść na podwórze. Bestia! Na dźwięk swego imienia pies znowu wysadził łeb z budy, zobaczył panią i uśmiechnął się sennie, demonstrując długi, różowy język. - Spij, Bestyjko - powiedziała kobieta, odpowiadając uśmiechem na psi uśmiech. - A ojciec już nadchodzi - zwróciła się do chłopców. Skrzypnęła furtka, na podwórzu pojawił się dziadek Teofil. Szedł raźno, podpierając się narciarskim kijkiem. - Cześć, chłopaki! - zawołał i uścisnął im ręce jak dorosłym. - Nie myślałem, że się tak wcześnie zjawicie. Podobno chłopcy na wakacjach sypiają do dziesiątej. - Tylko przez pierwsze trzy dni - odparł Spółka. - Potem zapominają o szkole, o obowiązkowym wstawaniu i budzą się o siódmej. - O ósmej - sprostował Izydor. - Godzinkę jednak się zyskuje. Dziadek Teofil wyjął z kieszeni wielki klucz i podszedł do szopy. Pomajstrował przy zamku, zdjął kłódkę, ale żelaznej sztaby nie spuścił. Wrócił do chłopców, przysiadł na ławeczce i napełniwszy fajkę tytoniem ze świeżo rozpieczętowanej paczki, zapalił z widoczną przyjemnością. - Mario! - zawołał do córki. - Znajdziesz dla moich gości jakiś poczęstunek? - Zobaczę, ojczulku. Maria weszła do domu, a dziadek Teofil, pykając fajką, czekał w milczeniu na jej powrót. Izydor raz po raz zerkał na szopę. Co też się kryje za drzwiami, wzmocnionymi żelazną sztabą? Stary pilot nie zaprosił ich chyba po to tylko, aby pobudzić ciekawość. A właściwie: po co zaprosił? Tak sobie, czy ma jakiś interes? Jaki interes może mieć do nich taki człowiek? Bzdura... Z domu wyszła Maria niosąc tacę z sernikiem i filiżankami mleka. - Sernik domowy - powiedziała. - Z rodzynkami. Jedzcie na zdrowie. Izydor nie przepadał za słodkim. Spółka przepadał. Pierwszy sięgnął po kostkę sernika, wpakował ją sobie do ust i smakowicie mlasnął. Izydor trącił go łokciem w żebro. - Nie mlaskaj... - szepnął. - Jedz jak człowiek... - Pycha!... - wydukał Spółka pełnymi ustami. Izydor statecznie sięgnął po sernik, odgryzł mały kawałeczek i zaczął z godnością przeżuwać. Tortura!... Sernik tak był wspaniały, tak soczysty i słodki, że chciało się napełnić nim usta po brzegi, cmokać i mlaskać do upojenia. Ale nie wypadało. Izydor, przełknął jeden kęs, potem drugi, a potem pomyślał, że dobre obyczaje to przestarzały przesąd, przynajmniej tu, w ogródku, w obecności niezwykłego człowieka, który w dodatku zajęty jest fajką, zadumany i wcale Izydorowi się nie przygląda. Napełnił więc usta kawałkiem sernika i doznał rozkoszy, której wcale nie pomniejszyło ironiczne spojrzenie Spółki. - Jedz jak człowiek, Izydor... - Smakuje? - zapytał dziadek Teofil. - Nie krępujcie się, chłopcy, wcinajcie, ile wlezie. Uwielbiam sernik. Nawet więcej: zawdzięczam mu życie. - Że co?... - zapytał Izydor, przełykając ostatni okruch rodzynkowego cudu. - Życie sernikowi?... - Owszem, synku - odparł z zamyślonym uśmiechem dziadek Teofil. - On miał tylko sernik, a ja... Urwał, rozpalił na nowo wygasłą fajkę, strzelił kłębem dymu. Od ulicy nadleciał jakiś szum, z każdą chwilą coraz donioślejszy - niby odgłos nadciągającego huraganu. Potem za ogrodzeniem pojawiła się kędzierzawa głowa Klipsa, a obok niej głowy członków klipsowej bandy. Dziad Teofilek Najadł się szpilek. Wyszedł na drogę, Wlazły mu w nogę! Z domu wybiegła Maria, chwyciła miotłę, zamierzyła się nią: - Jazda stąd, chuligani! Ale Klips nie przestraszył się miotły. Parsknął drwiącym śmiechem, obnażył wielkie zębiska. Brak ci piątej klepki w głowie! Pij, Teofil, mleko krowie. Dziadek Teofil spokojnie kurzył fajkę i patrzył przed siebie z pogodnym półuśmiechem, jak gdyby nie docierały do niego głosy zza parkanu. Izydor rozejrzał się, zobaczył na ziemi spory kamień, pochylił się, chwycił go w dłoń. - Nie trzeba - powiedział dziadek Teofil, ujmując go za łokieć. - Zaraz im się znudzi i sobie .pójdą. - Bydlęta - warknął przez zęby Spółka. - Przydałoby im się dobre lanie. - Będą je dzisiaj mieli - Izydor uśmiechnął się złośliwie. - Lotnisko wygra z nimi co najmniej pięć do zera. Pójdziemy popatrzeć? - Jasne, że pójdziemy - odparł Spółka. - Chcę zobaczyć minę Klipsa po wcirach, jakie dostanie. Dziadek Teofil miał rację. Klipsowi i jego bandzie znudziło się w końcu i odeszli, gwiżdżąc i pokrzykując. Izydor popatrzył na dziadka Teofila. - Zaczął pan mówić o serniku - powiedział. - Opowie nam pan, jak to było? Może dziadek Teofil czekał na tę prośbę, a może nie czekał. Uśmiechnął się do chłopców, cmoknął stygnący cybuch. - To było podczas wojny - rozpoczął, nadstawiając twarz pod ulewę słonecznych promieni. - Latałem wtedy przez linię frontu, zaopatrując w broń i amunicję nasze oddziały partyzanckie, które na tyłach walczyły z hitlerowcami. Loty odbywały się nocą i należały do najbardziej niebezpiecznych przedsięwzięć: faszyści czujnie obserwowali niebo i jeśli wymacali reflektorami obcy samolot, rzadko udawało mu się uniknąć pocisków artyleryjskich. Dotychczas miałem szczęście, ale owej nocy pochwycili mnie reflektorami. Manewrowałem jak mogłem, lecz pociski eksplodowały coraz bliżej samolotu. Nagle poczułem wstrząs i po sekundzie zorientowałem się, że mam uszkodzone stery. Wymknąłem się jednak reflektorom. Leciałem w ciszy i mroku, wiedziałem jednak, że do celu nie dolecę. Maszyna słuchała mnie coraz gorzej, ciągnęła w dół. Zostałem zmuszony do przymusowego lądowania... - Dziadek Teofil urwał na momenty rozsiadł się na ławeczce, przymknął oczy. - Cudem chyba udało mi się szczęśliwie wylądować na leśnej polance. Wiedziałem, że jestem w sercu Puszczy Białowieskiej. Dokąd iść? Gdzie szukać ratunku? Przy lądowaniu rozbiłem podwozie, samolot nie nadawał się do użytku. Porzuciłem go, zamaskowawszy gałęziami. Poszedłem przed siebie, na zachód, orientując się według gwiazd, bo i kompas podczas lądowania uległ zniszczeniu. Spodziewałem się, że dotrę do jakiejś osady ludzkiej albo natrafię na partyzantów, którzy pomogą mi przedostać się do swoich. Nie wiem, jak długo szedłem. Chyba kilka dni. Ale las był wciąż tak samo gęsty i dziki, bez śladu człowieka. Tylko nocami niekiedy dochodziło mnie wycie wilków. - Miał pan ze sobą zapas żywności? - zapytał Spółka. - Otóż to! - Dziadek Teofil uśmiechnął się ze smutkiem. - Jedną tylko tabliczkę czekolady, która zniknęła błyskawicznie. Potem przyszedł głód. Pora była wczesnowiosenna, ani jagód, ani grzybów. Próbowałem jeść jakieś korzonki, ale robiło mi się niedobrze. Traciłem siły. Czwartego dnia nie mogłem już iść, stopy miałem poobcierane do krwi, w głowie szum, wszystko wokół wirowało, kręciło się jak na karuzeli. Czołgałem się. Pełzłem od drzewa do drzewa. Już nie wiedziałem, kiedy jest noc, a kiedy dzień, nie wiedziałem, gdzie jestem ani dokąd podążam. Wtedy właśnie zobaczyłem chłopca. Nie byłem pewien, czy to nie przywidzenie. Szedł między drzewami, zbierając do koszyka jakieś listki, pewnie zioła lecznicze. Nie zauważył mnie." "Na pomoc!" - jęknąłem. Usłyszał, przerażony rzucił się do ucieczki. Koniec ze mną, pomyślałem, teraz nie ma już na co liczyć... Chłopiec jednak zawrócił. Może uświadomił sobie, że słaby głos wołający o pomoc nie stanowi dla niego groźby, a może zwyciężyła ciekawość. "Co panu? - usłyszałem nagle. - Kto pan jest?" "Polak - szepnąłem. - Umieram z głodu..." Leżałem na mchu, byłem już tak słaby, że nie mogłem usiąść. "Ja nie mam nic do jedzenia - usłyszałem. - Chociaż... zaraz..." Przez uchylone powieki zobaczyłem, jak grzebie w koszyku, szuka czegoś. "Mama dała mi na drogę kawałek sernika..." Podał mi zawiniątko, lecz ja nie mogłem po nie sięgnąć, zabrakło sił. Wtedy chłopiec przykucnął obok mnie i zaczął mi wkładać do ust okruszyny sernika. Nie było w nim rodzynek ani nawet cukru, ot zwykły ser upieczony z mąką, ale powiadam wam, jak żyję nie jadłem czegoś tak wspaniałego! Z każdym kęsem Wracało mi życie... Dziadek Teofil oczyścił fajkę i napełnił ją tytoniem. Zapalił nieśpieszno, zaciągnął się, przymknął oczy. - Co było potem? - zapytał Izydor. - Ponieważ nie mogłem chodzić - powiedział dziadek Teofil - chłopiec wrócił do swojej wsi, która znajdowała się niedaleko, i przyprowadził ojca. Ojciec Zbyszka - tak się chłopiec nazywał - miał kontakt z partyzantami. Partyzanci wykurowali mnie i przerzucili przez linię frontu. Wróciłem do swej jednostki lotniczej. Dalej latałem na tyły wroga, zaopatrując partyzantów. Ale od tamtego czasu uwielbiam sernik. Co powiedziawszy, dziadek Teofil zgarnął z tacy okruchy sernika i włożył je do ust. Żuł smakowicie, nie przestając się uśmiechać. - Zawsze lubiłem sernik - odezwał się cicho Spółka - ale teraz będę go jadł zupełnie inaczej. - Zazdroszczę panu - powiedział Izydor. - Być pilotem w czasie wojny to pyszna przygoda. Dziadek Teofil odwrócił do niego twarz. Kilka chwil patrzył na Izydora w milczeniu, chmurny, ze zmarszczonymi brwiami. - Mylisz się, synku - powiedział półgłosem: - Wojna to straszny sen. Kiedy jednak budzisz się ze strasznego snu, jesteś szczęśliwy, bo koszmary okazują się nieprawdą. A koszmar wojny to prawda Jedyne, czego się boję i nienawidzę, to wojna. - Wojny nie będzie - powiedział wesoło Spółka. - Mój tatuś mówi, że nie będzie, a on zawsze wie wszystko. - Racja! - Dziadek Teofil roześmiał się nagle, mrugnął do chłopców i podniósł się z ławeczki. - A ja mam do was pewną sprawę. Chcecie mi pomóc? - W czym? - zapytał Izydor, zerkając na drzwi szopy. - Zajmuję się amatorsko majsterkowaniem - powiedział dziadek Teofil. - Tu w szopie mam swój warsztat. Niektórych rzeczy nie mogę jednak zrobić sam, potrzebne mi dwie pary rąk, choćby takich jak wasze. Tu przytrzymać, ówdzie podkręcić, dopasować. Pomożecie? Nic skomplikowanego, pokażę wam co i jak. - Chętnie - powiedział Spółka. - Ale... - dziadek Teofil zawahał się, z namysłem popatrzył na chłopców. - Pod jednym warunkiem. - Jakim? - zapytał Izydor, zaintrygowany Wyrazem twarzy dziadka Teofila. - Nikt nie wie o moim majsterkowaniu - powiedział z niewyraźnym uśmieszkiem dziadek Teofil. - Nawet Marysia, moja córka. Trzymam to w tajemnicy, rozumiecie? - Ale dlaczego? - zapytał Spółka. - Mój ojciec też lubi majsterkować, robi z drzewa bardzo ładne rzeczy, lampy, stoliczki, regały, i wcale się z tym nie kryje. Nawet jest dumny. Bardzo się cieszy, kiedy ktoś chwali jego wyroby. - Ze mną jest inaczej - odparł po pauzie dziadek Teofil. - Mam pewne powody, aby zachować w tajemnicy to, czym się zajmuję. Wybaczcie, chłopcy, ale nie mogę wyjawić wam tych powodów. Przynajmniej na razie. Macie prawo odmówić mi współpracy, nie pogniewam się na was. No więc? - Ja się zgadzam - powiedział Izydor. - Ja też - dorzucił szybko Spółka, zły, że Izydor go ubiegł w wyrażeniu zgody. - Obiecujecie dochować tajemnicy? - Słowo! - I o nic nie pytać, jeżeli sam nie powiem? - Obiecujemy, proszę pana - zapewnił Spółka w imieniu Izydora i własnym. - Dziękuję wam, - powiedział dziadek Teofil i twarz jego napełniła się ciepłym uśmiechem. - Chodźmy więc do szopy. Podszedł do drzwi "i wolno opuścił żelazną sztabę: musiała być bardzo ciężka. Potem nacisnął klamkę, pociągnął ku sobie. Drzwi otworzyły się z przenikliwym skrzypieniem. - To sygnał alarmowy - wyjaśnił dziadek Teofil. Wszedł pierwszy do szopy i przekręcił kontakt, Gdzieś w górze rozbłysła żarówka, wypełniając obszerne wnętrze mocnym jaskrawożółtym światłem. Chłopcy zobaczyli długi, czarny stół z przymocowanymi doń maszynami: szlifierka, tokarka, kilka różnej wielkości imadeł, a obok świdry, pilniki, klucze francuskie, śrubokręty. Potem spojrzeli na ścianę. Zdobiły ją wielobarwne, różnorakiego formatu reprodukcje maszyn latających. Oto na tle fiołkowego nieba srebrzysty balon braci Montgolfier. Oto śmieszny dwupłatowiec, chyba z tektury i sznurków, z pilotem siedzącym ha krześle bez żadnej osłony. Śmigłowiec myśliwski z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Złowrogi Messerschmidt z czarnymi krzyżami. A obok już odrzutowiec TU104, "Boening", francuska "Caravelle" z niebieskim napisem "Air France" na "opływowym kadłubie, IŁ18 z rządkiem pasażerów wspinających się po schodkach, olbrzymi helikopter unoszący, niczym orzeł w szponach, słup trakcyjny wysokiego napięcia, ponaddźwiękowy "Mirage". Wreszcie najnowocześniejszy aparat o ruchomych skrzydłach, startujący pionowo na pokazie lotniczym w Moskwie: maszyna zdaje się wisieć na słupie szarozłotego strumienia gazu, bijącego z jej brzucha ku ziemi. - Ale!.. - jęknął w zachwycie Spółka. - To dopiero... Izydor zachował się powściągliwiej. Obejrzał po kolei wszystkie reprodukcje, zatrzymując się nieco dłużej przy helikopterze ze słupem trakcyjnym i odrzutowcu startującym pionowo. - Czy są tu samoloty, na których pan latał? - zwrócił się do dziadka Teofila. - Nie ma, synku. Te noszę w pamięci, nie chcę oglądać ich na obrazkach. Reprodukcja jest martwa, płaska, a moje wspomnienie żywe. - Dziadek Teofil podszedł do wielkiej szafy, otworzył ją kluczem i, pogrzebawszy chwilę, wyjął metalowy walec z osadzonymi na nim kółkami zębatymi, tarczami, rzędem dźwigni. - Bierzemy się do roboty - powiedział. - Co to jest? - zapytał Spółka. - Nie nasz interes - odpowiedział mu Izydor. - Zapomniałeś o umowie? - Dziękuję ci, synku! - Dziadek Teofil uśmiechnął się z wdzięcznością do Izydora. - To część mechanizmu. Tylko tyle mogę wam powiedzieć. Jest stara, obluzowana, musimy ją doprowadzić do stanu używalności. Pokazał chłopcom, co mają robić: Spółka dokręci tarczę kluczem francuskim, Izydor równocześnie przesunie dźwignię w lewo do oporu a sam dziadek Teofil będzie szlifował końcówkę walca, aby poszczególne elementy dopasowały się nawzajem i ściśle przylegały do siebie. Zawarczał groźnie motor elektryczne