10442
Szczegóły |
Tytuł |
10442 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10442 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10442 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10442 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marcin Wolski
BARDZO WIELKI DETEKTYW
Rajmund II był, nawet jak na Regenta Amirandy, wyjątkowo kapryśny. Potrafił tego samego
dnia rano dać alchemikowi Wiktorynowi z Hubbu nagrodę za wybitne osiągnięcia na polu
nauk ścisłych, po południu spalić go na stosie za czary, a wieczorem zlecić rozpoczęcie
procesu beatyfikacyjnego. Jednak poza ową, w końcu dość drobną przywarą, był to,
zważywszy na ponurą epokę, w której przyszło mu żyć, władca wyjątkowo oświecony, o
umyśle żywym i ruchliwym jak zając w rui; miłośnik sztuk wszelakich, dobrych trunków i
pięknych kobiet, co nie dotyczyło czwartków, kiedy naukową ciekawością wiedziony, zwykł
„kochać inaczej”. W piątki pościł.
Ciekawość owa skłaniała go do zadawania pytań, na które odpowiedzi nie znał ani dwór, ani senat
Akademii Regentsburskiej, ani nawet ojciec Fidelius, pulchny spowiednik monarchy – aliści ten,
poza cennikiem pokut (od prostej zdrowaśki aż po pielgrzymkę na klęczkach na szczyt góry z
naturalnego szmergla), świata nie widział.
Podnoszone przez Najjaśniejszego Pana kwestie nie były zresztą łatwe do rozstrzygnięcia –
Rajmund chciał bowiem wiedzieć, co było wcześniej, jajko czy kura, jak również, ile diabłów
zmieści się w uszku igielnym, przez starych Amirandczyków ciągle jeszcze tradycyjnie pizdą
nazywanym. Interesowało go, czy wszechświat jest skończony. Kto rozkradł królewszczyzny? I
co się stało z pożyczką na cele ministerstwa wojny, której Majestatowi udzielił był bankier
Abraham Łapka, a ponieważ nie miano z czego oddać, musiała się władza ze wstrętem,
podkreślmy, ze wstrętem, do pogromu uciec, aby chociaż spłatę odsetek prolongować?
Jednak od dłuższego czasu odpowiedzi na te i inne kwestie nie stało, Regent więc kaprysił jeszcze
bardziej i pojawiła się nawet obawa, że jak się wkurzy do imętu, może demokrację na złość
wszystkim wprowadzić.
Aż pewien zapoznany poeta, dorabiający (w czwartki!) jako halabardnik, podsunął Rajmundowi
myśl, aby z któregoś z alternatywnych światów, a są ich miliony (powiadają, że jest ich tyle, co
gwiazd na niebie, a może i dwa razy więcej), ściągnąć do Amirandy prywatnego detektywa, który
by przynajmniej część spraw wyświetlił.
– A jak nie zechce przybyć, tłumacząc, że jest prywatny?
– To się go upaństwowi – powiedział halabardnik, całując królewską dłoń, a potem całą resztę.
Sprowadzenie detektywa poruczono czasoprzestrzennemu przemytnikowi Azeherowi, który nie
takich zajęć się już imał. Ten od razu zastrzegł się jednak, że nie da rady ściągnąć Sherlocka
Holmesa, Herkulesa Poirot, Philipa Marlowe’a czy nawet porucznika Borewicza z Lechistanu,
albowiem zniknięcie tak znamienitych postaci mogłoby zachwiać podstawami wszechświata.
– To są to postacie rzeczywiste, a nie fikcja literacka?! – wykrzyknął zaskoczony Rajmund.
– Naturalnie, Regentuńciu. Nie ma czegoś takiego jak fikcja. Literatom może się wydawać, iż
wymyślają ludzi, zdarzenia, światy. W istocie za pomocą podświadomości kontaktują się z realnie
istniejącymi alternatywnymi rzeczywistościami, zresztą dosyć podobnymi do tych, w których
żyją, i stamtąd czerpią życiorysy swoich bohaterów, w zarozumialstwie swem dumając, że są ich
kreatorami, a nie wyłącznie przekaźnikami.
– A co z grafomanami, twórcami postaci papierowych i fabuł nie trzymających się kupy? –
wtrącił się halabardnik. – Przecież takie knoty, jakie klecą, w przyrodzie nie występują.
– Są na to dwie interpretacje, mój ty wąskobiodry przystojniaku: albo ich przekaźnik źle działa i
jest, nie obraź się, jak mawiają elektrotechnicy, walnięty, albo są gdzieś po zadupiach Galaktyki
pochowane marne światy (nie byłem, nie widziałem), które Panu Bogu, delikatnie mówiąc, nie
wyszły. Jednakoż trafić do nich może jedynie mózg niezdolnego, ale pracowitego pismaka.
– Dobra, Azeher, nie teoretyzujcie, lecz sprowadźcie mi tego, jak żeście mówili, detektora –
przywołał go do tematu Regent. – Cena nie gra roli.
– Mam coś na oku – na sam zapach trzosa ożywił się przemytnik. – Jest niejaki Arthur
Darlington, niewiele młodszy od Holmesa, choć żyjący sto lat później. Nie ustępuje mu pod
żadnym względem. Geniusz! W dodatku pozbawiony skłonności do narkotyków, młodych lekarzy
i gry na skrzypcach.
– Czemu więc nigdy o nim nie słyszeliśmy?
– Człowiek, który myślał, że go wymyślił, nader zdolny licealista George Stone, utopił się w
wieku szesnastu lat po opublikowaniu zaledwie jednego opowiadania o Darlingtonie, na dodatek
w gazetce szkolnej. Przypadkowo udając się z transportem bezcennych krwawników do Z-11,
owinąłem sobie w tę smakowitą nowelę drugie śniadanie.
* * *
Arthur Darlington z zainteresowaniem przyjął propozycję, która pozwoliłaby mu oderwać się od
szpiegowania zdradzanych mężów czy odnajdywania pociech z dobrych domów, które uciekały z
luksusowych rezydencji Nowej Anglii, by zanurzyć się w bagnie Manhattanu.
– Biorę stówę za dzień plus koszty – rzekł na wstępie.
– Dostaniecie dwieście za godzinę, a kosztami się nie martwcie – odparł Azeher.
– Dużo mi to czasu może zabrać?
– Umowę zawrzemy bezterminowo…
– A daleko wypadnie jechać?
– Dość daleko.
– Bronx, Queens?
– Dalej.
– Baltimore, Waszyngton?
– Dalej!
– Nie mówcie tylko, że będę musiał lecieć samolotem, albowiem na sam widok jumbo jeta czy
concorde’a jeszcze na lotnisku popadam w chorobę lokomocyjną.
– Nie będziecie musieli.
Tu, jak twierdził, dla konspiracji, łeb detektywowi szmatą obwiązał i zawiózł do najbliższej
szczeliny czasoprzestrzennej na dachu wieżowca w pobliżu Time Square. Bliżej był wprawdzie
jeszcze przesmyk na zapleczu pewnej knajpki w Chinatown na dolnym Manhattanie, ale ostatnim
razem właściciel lokalu, uznawszy Azehera za złodzieja, po obezwładnieniu omal nie utopił go w
zupce won-ton. Westchnąwszy na widok połyskującej reklamy musicalu Miserables, który
nieodmiennie przypominał mu jego trudne dzieciństwo w Babilonie, a może Niniwie (zdążył już
zapomnieć), Azeher wybił szybę na dwudziestym piętrze i ustaliwszy precyzyjnie kąt i miejsca
wlotu, wziął Darlingtona na barana i na oczach wstrząśniętych sprzątaczek wyskoczył przez okno.
I zniknął.
W swoim długim życiu przemytnik wielokroć stykał się z rozmaitymi reakcjami ludzi, którzy
wylądowali w alternatywnej rzeczywistości; jedni mdleli, inni – zwłaszcza naukowcy – wpadali w
zachwyt, a pewna niewiasta zeszła… na złą drogę. Darlington zaskoczył go absolutnie. Po zdjęciu
szmaty z głowy wpierw kichnął, potem rozejrzał się i rzekł:
– Scenograf jest idiotą.
– Co pan powiedział?
– To, co pan usłyszał, ktokolwiek zbudował tę eklektyczną dekorację, jest postmodernistycznym
kretynem, w równym stopniu pozbawionym talentu, jak i wiedzy.
– Ale…
– Weźmy tego centaura pasącego się na skraju łączki. Nie przeczę, model czy hologram jest
zręcznie animowany, ale do jasnej ciasnej, skąd na jednym końskim podwoziu wzięły się dwa
ludzkie tułowia?
– A jeśli to centaurze bliźniaki?
– Idźmy dalej – Arthur zignorował uwagę Azehera. – Ten zameczek na wzgórzu z ciekawym
donżonikiem w stylu mudejar mógłby sugerować, że akcja filmu ma się rozgrywać w
średniowieczu, natomiast te ślady, pozostawione na ścieżce niewątpliwie przez dinozaura,
wskazują na okres jurajski. Bagatela, sto milionów lat różnicy… Pomieszanie z poplątaniem!
– Ależ panie Darlington, my nie jesteśmy w żadnym studiu.
– To gdzie, w lunaparku?
– W alternatywnej rzeczywistości!
– Powiedz to pan własnej cioci. Nie ma żadnych alternatywnych rzeczywistości. I mogę to panu
naukowo udowodnić – odparł z pełnym przekonaniem detektyw. – Jeszcze chwila, a zacznie pan
bajdurzyć, że ta grupka obszarpanych statystów, zmierzająca ku nam, to autentyczni zbójcy.
– Oni są autentyczni! – zawołał Azeher. – Wiejmy stąd!
Niestety detektyw koniecznie chciał się dowiedzieć, na planie jakiego kiczowatego filmu,
godnego Złotej Maliny, się znalazł, wiec ani się spostrzegli, jak byli już otoczeni, noże im w oczy
zaświeciły, garłacze w zęby im wetknięto…
– Tylko nie rańcie go, uduście, skręćcie mu kark, wszelako go nie rańcie! Jego krew was zabije! –
wrzasnął histerycznie Azeher, w dialekcie ledwo tylko przypominającym angielski.
– A czemuż to? – brodaty herszt w sukni plugawej obrócił ku niemu twarz, której wyraz
harmonijnie łączył w sobie łagodność asasyna z tolerancją taliba.
– Dupna śmierć – wyjaśnił przemytnik. – Widzicie jej symbol. – Tu wskazał wpiętą w klapę
Arthura odznakę „Zero Tolerancji” otrzymaną kiedyś przez detektywa od samego burmistrza
Nowego Jorku. – Takim znakiem piętnują jej nosicieli.
– Dupna śmierć… Aaa… – Bez komendy noże cofnęły się, a zbójcy popatrzyli na Darlingtona z
lękiem i odrazą. Teraz Azeher przystąpił do drugiej fazy negocjacji, sakwę swą otworzył,
jednemu ze zbójów, najpaskudniejszemu, dał lusterko, drugiemu zapałki, trzeciemu długopis,
czwartemu dwa połamane papierosy, a hersztowi całą paczkę prezerwatyw. Ten zaś przyjął ów
dar z wielkim ukontentowaniem i nawet pozwolił przemytnikowi pociągnąć łyk trunku ze swego
bukłaczka.
Jeśli jeszcze do tej chwili detektyw mógł podejrzewać inscenizację, to w chwilę później zaczął
mieć wątpliwości. Oto posiadacz długopisu wszedł w spór z posiadaczem lusterka, a ponieważ
kompromis okazał się niemożliwy, odstrzelił nieborakowi ucho, ten zaś przebił mu sztychem
udo… Herszt zapanował nad sytuacją, przykładając każdemu po łbie garłaczem, i wszyscy, już
zgodnie, oddalili się tak samo szybko, jak nadeszli.
– Co to jest ta „dupna śmierć”? – zapytał Darlington półgłosem, gdy zasłona z liści zakryła
ścieżkę, którą odeszli złoczyńcy.
– Tak zowią tu waszego AIDS-a, bojąc się go bardziej niż francy, trądu i dżumy razem wziętych.
– Dedukuję, że to było powodem radości, z jaką ów herszt złoczyńców przyjął prezerwatywy.
– Gówno nie dedukcja! Prezerwatyw używają, aby im prochy, przybitki i tytoń w deszcz nie
zamokły.
– Zaczynam wierzyć, iż w samej rzeczy to jest rzeczywistość alternatywna – zgodził się z pokorą
Darlington.
Nie nagabywani więcej przez nikogo w dwa dni dotarli do Regentsburga, słynnego miasta o stu
bramach, choć z powodu trudności z obsadą czynne były tylko dwie i jedna służbowa, dla posłów,
pretorianów, dziewek i tem podobnej swołoczy. Tamże, po przebraniu Darlingtona zgodnie z
wymaganiami epoki (detektyw ubłagał jednak, iżby zamiast woreczka na jaja pozwolono mu
zachować jego własne slipy), ruszyli na Zamek, który z racji przysadzistych kształtów i potężnych
pylonów przy wejściu lud nieprzystojnie nazywał „srającym dinozaurem”. Pod bramą Azeher
pożegnał detektywa, tłumacząc się interesami niecierpiącymi zwłoki w Bizancjum czy
Trizancjum, i znikł na zawsze z życia Arthura Darlingtona.
Rajmund II wyznaczył mu posłuchanie w bibliotece, lubił bowiem uchodzić za intelektualistę i
każdego dnia rano wkuwał parę cytatów typu: carpe diem, veni, vidi, vici, cave canem czy We are
the Champions, które niestety do wieczora ulatniały się z jaśnie oświeconej głowy. Zresztą
Regent nie był w książnicy sam. Co więcej, wchodząc Darlington stracił pewność, czy Regent jest
w ogóle obecny. Lektorium wypełniała bowiem grupa postaci dziwnych, stanowiących
pantoptikum niezwykłe – przy którym nawet niedawno napotkana banda złoczyńców mogła
uchodzić za grupę lordów, przybyłych na partię golfa. Był tam karzeł z szerokimi usty od ucha do
ucha, tak że mógłby służyć za dziadka do orzechów, gdyby miał choć jeden ząb. Obok dreptał
grubas tak tłusty, że co rusz przydeptywał sobie fałdy swego cielska, opadające na posadzkę; dalej
stali: chudzielec przywodzący na myśl śmierć na chorągwi, garbus dwugarbny, konus z
wodogłowiem i olbrzym o główce niewiele większej od piłki tenisowej. Zestaw uzupełniali:
hermafrodyta w różowym kaftaniku, rycerz o twarzy zakrzepłej w najpaskudniejszym z
możliwych grymasów człowieka śmiechu, takoż staruch w wózku na kółkach.
– Nasz Najjaśniejszy Pan – ozwał się szambelan, który wprowadził Arthura do środka – zanim
ofiaruje wam etat bądź umowę o dzieło, chciałby przekonać się o waszych kwalifikacjach.
– Myślałem, że wystarczą moje referencje…!
– Dobrymi referencjami wybrukowany jest Hades – wyjaśnił szambelan. – U nas, w Amirandzie,
decydują praktyczne umiejętności, nie zaś referencje z innego świata.
– Co mam zatem uczynić?
– Rozpoznać, wykorzystując swoją legendarną umiejętność dedukcji, Najjaśniejszego Pana w tym
oto czcigodnym gronie arystokratów.
– Rozpoznać…? Dobrze, spróbuję. – Darlington ruszył szpalerem pośród monstrów,
zastanawiając się nad zgubnymi skutkami degeneracji, wynikającej ze stuleci krzyżowania się
krewnych, nagminnego kazirodztwa, czyli – jak mawiają specjaliści od heterozji – chowu
wsobnego… Doszedłszy do końca sali, wskazał człeka odzianego na szaro siedzącego za
pulpitem, którego w pierwszej chwili nawet nie zauważył. – On ci jest!
Szmer poszedł po sali. Niepozorny na nogi się poderwał, złoty wieniec regencki z szuflady
wydobył…
– Jakżeś mnie rozpoznał, cudzoziemcze?! – zawołał. – Zazwyczaj, jeśli nie nałożę szat
majestatycznych, nikt nie zwraca na mnie uwagi.
– Ano właśnie. Tylko ktoś cierpiący z tego powodu na poważny kompleks mógł zgromadzić w
jednym miejscu tak niebanalny zestaw jak tu obecni…
– Dobrze, dajmy temu pokój – Regent nie chciał kontynuować tematu. – Sprawdzian numer dwa.
Przeszli do mniejszej sali, o kolebowym sklepieniu i głębokiej wnęce okiennej, którą wypełniał
witraż przepyszny przedstawiający boginię Mamonę. Na dębowym owalnym stole spoczywał tam
mąż w sile wieku, goły jak praojciec Adam, niezbyt silnie umięśniony, pulchny, choć nie tłusty,
którego jedynym strojem był niewielki złoty łańcuch wokół przegubu prawej ręki.
– Co potraficie wydedukować na temat tego człowieka? – zapytał Regent, a w jego małych
oczkach pojawiły się iskierki złośliwości.
Darlington obejrzał żywy eksponat bardzo dokładnie. Kazał mu zejść ze stołu, a potem przejść
ruchem konika szachowego po posadzce. Później zajrzał mu do wszystkich otworów, po czym
rzekł:
– Jeśli się nie mylę, tu obecny mężczyzna urodził się czterdzieści pięć lat temu jako syn
karczmarza, wyznania mojżeszowego, w małej wiosce w Montanii, a dorobiwszy się na służbie
wojskowej w taborach, przeszedł wszystkie stadia kariery państwowej, oskarżany o korupcję
został uniewinniony, konwertował się był na chrześcijaństwo i ożenił się z kuzynką
Najjaśniejszego Pana, obecnie piastuje stanowisko podskarbiego i nazywa się Izaak Loewenkranz.
– Niemożliwe – powiedzieli równocześnie nagi Podskarbi i ubrany Regent. – Jak waćpan na to
wpadł?
– To bardzo proste. Zacząłem od stóp. Wypielęgnowane, zdradzały jednak kogoś, kto w
dzieciństwie chadzał boso i musiał nadepnąć na rozbity dzban, czego pozostałością jest stara
blizna. Wyznanie można rozpoznać na pierwszy rzut oka. Gdzie więc dziecko Izraela może
chodzić boso i natrafić na rozbity dzban? Najpewniej w wiejskim zajeździe.
– Racja – przyklasnęli słuchający. A Regent klepnął nawet eksponat w goły pośladek.
– Na plecach znalazłem ślady ran, niechybnie odniesionych na wojnie, brak ich za to z przodu,
zatem zostały otrzymane podczas odwrotu. W dodatku, sądząc po pięknie haftowanych szwach,
musiało zbiec się to ze wzrostem zamożności szanownego pana, a to wskazuje niezbicie na służbę
w taborach i umiejętność wyrobienia sobie kontaktów na przyszłość. I dalej. Ślady na łokciach
wskazują, iż badany eksponat musiał przebijać się przez życie w sposób bezpardonowy. Świeże
wgłębienie po obrączce pozwoliło mi odgadnąć jego stan cywilny, cień krzyżyka widoczny na tle
opalenizny – aktualne wyznanie, wreszcie zachowane odciski po dybach i brak kilku paznokci
dowodzą, że poddawany był przesłuchaniu. Dam głowę, że w sprawie o korupcję. To, że stoi
przed nami żywy, dowodzi wszelako, że nic mu nie udowodniono…
– A moje imię, nazwisko i aktualny urząd – zawołał golec – to też pan wydedukował?
– Niezupełnie, ale mam dobry wzrok, a na waszej bransoletce zauważyłem napis: „JWP
Podskarbiemu Izaakowi Loewenkrantzowi, pracownicy resortu skarbu”… Nadto, zanim
przybyłem na audiencję, przejrzałem pergaminy z aktualnym Who is who?
Ostatni test mógł wydawać się najtrudniejszym. Regent przeprowadził detektywa do kapiącej
złotem sali balowej, gdzie czekało na nich około setki panien z dworskiego fraucymeru, tak
pięknych, jak wszystkie kwiaty zebrane z osobistej oranżerii Pana Boga. Były tu więc dziewczyny
strzeliste jak irysy i prawdziwe róże z Montanii, których usta przypominały świeże pąki kwiatów,
i cudne blondyneczki ze stokrotkowymi oczyma, i brunetki o dupciach przywodzących na myśl
dwa złożone tulipany. Zachwycały damy w pełni rozkwitłe, niosące ze sobą zmysłowy żar
dojrzałego lata, i dziewczynki, ledwo obrzmiałe pączki, nie tknięte jeszcze dłonią ogrodnika ni
złodzieja nektaru.
– To mój żywy skarbiec – powiedział Regent z taką miną, jakby chciał podkręcić wąsa, którego
zresztą nie miał. – Jeśli w swej przenikliwości wskażesz mi tę, do której czuję największą miętę,
masz nie tylko posadę, ale i stanowisko Tajnego Radcy Dworu.
Tu czekał, aż fachowiec jak pracowita pszczółka ruszy między kwiatki, ale miast tego Arthur
pochylił się ku Rajmundowi II.
– Czy mogę udzielić odpowiedzi Najjaśniejszemu Panu na ucho?
– Możecie.
– Moim zdaniem najbardziej urokliwy jest ten halabardnik przy drzwiach.
I tak ostał sir Arthur Darlington z Golden Apple Tajnym Radcą Dworu Regenta Rajmunda, a co
im obu wkrótce się przydarzyło, posłyszycie w następnej klechdzie.