10408
Szczegóły |
Tytuł |
10408 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10408 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10408 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10408 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gregory Benford
Ekspozycje
Łamigłówki układa się po kawałku. Wczoraj zacząłem oglądać nowe klisze, które zrobiłem na górze, w Palomar.
Były to zdjęcia o różnym czasie naświetlania.
Na każdym widniała NGC 1097 - galaktyka spiralna z poprzeczką, oddalona o około dwadzieścia megaparseków
- uchwycona w swoim powolnym ruchu wirowym.
Kiedy rozłożyłem klisze, przypomniało mi się, jak nasza rodzina dzieliła obowiązki przy sporządzaniu
niedzielnego śniadania. W ten uroczysty dzień matka
zostawała dłużej w łóżku. Ja rozkładałem noże, widelce, kieliszki do jajek oraz odświętną, szarawobiałą
porcelanę, a potem cofałem się, by przy skąpym,
porannym świetle ocenić precyzję ich ułożenia. Stożki grubych serwetek piętrzyły się na koronkowym obrusie,
który matka lubiła najbardziej. Przez kuchenne
drzwi sączył się pomrok i szczęk stającego się rzeczywistością posiłku.
Ułożyłem zdjęcia w kolejności zastosowanych filtrów spektralnych, zaznaczając na każdym długość użytej folii.
Przytłumione odgłosy życia Bridge Hall
rozchodziły się po wyłożonych terakotą korytarzach i przesączały się przez drzwi mojego pokoju: szmer
kroków, gwar rozmów, skrzyp kredy o tablicę, trzaśnięcie
drzwiami. Oglądając klisze przez lupę czułem, jak galaktyka olbrzymieje, staje się rzeczywistością.
Długotrwała ekspozycja uwidoczniła ciemniejsze pasma, o które mi chodziło. Cztery wychodzące z NGC 1097
smugi, dwie czerwone i dwie niebieskie; trzy
najjaśniejsze odkryte przez Wolsencrofta i Zealeya, ostatnia, czerwona, znaleziona przez Lorre'a z JPL. Linie
proste przecinające cętkowane tło pyłu i
gwiazd. Nikt nie wiedział, co nadawało pasmom czerwoną lub niebieską barwę. Posługując się kliszami
chciałem zmierzyć szerokość pasm. Szczeliną kolimetru
przysłaniałem obraz, aż był tak skalibrowany, że mogłem dokonać fotometrycznego pomiaru natężenia światła.
Dalsze zawężenie umożliwiało pomiar całego widma
i sprawdzenie, czy błękit i czerwień są barwami gwiazd, czy też wzbudzonych chmur gazu.
Przeszywały ją na wylot: dwa niebieskie pasma przecinające spiralne ramiona i wychodzące w mrok Kosmosu.
Jedna klisza, wykonana w tym zakresie spektralnym,
w którym emitują zjonizowane obłoki wodoru dając głównie promieniowanie H II, ukazywała łańcuch punktów
ukrytych w zakręconych prześwitach spirali. Były
to ogromne, stygnące chmury. Tam gdzie pasma krzyżowały się z regionami H II, ramiona spirali odsuwały się
lub zanikały zupełnie.
Naprzeciw każdego niebieskiego pasma, po drugiej stronie galaktyki jarzyło się pasmo czerwone. One także
przyćmiewały swym blaskiem promieniowanie obłoków
H II.
Obserwując przerwy w ramionach spirali oceniłem stopień obrotu tej galaktyki od czasu, gdy powstały te pasma:
około 15°. Z pomiarów prędkości obrotowej
dysku oraz zjawiska Dopplera dla znanych linii widma określiłem czas obrotu NGC 1097: w przybliżeniu sto
milionów lat. Nic szczególnego; Słońcu potrzeba
prawie tyle samo czasu, by okrążyć centrum naszej galaktyki. Fotony, które wyjawiły mi te wszystkie dane o
NGC 1097, zaczęły swoją podróż sześćdziesiąt
milionów lat temu, zanim Nowy Katalog Mgławic, Gromad i Gwiazd pomógł opisać to, co ukazywało się na
zaktywowanej przez nie błonie fotograficznej.
Zatem poznałem cię, NGC 1097.
Te pasma były jedyne w swoim rodzaju. Najjaśniejsze, niebieskie odbiega pod kątem prostym i kończy się
srebrzystymi pęcherzykami jaskrawego światła.
Pasmo leżące naprzeciw, odchylone o jakieś jedenaście stopni, ciągnie się ciepłą, równą smugą przez ogromne
przestrzenie, smugą znacznie szerszą od macierzystej
galaktyki. Zmarszczyłem brwi i wydąłem wargi w zadumie; porównywałem, obliczałem, uściślałem. Te proste,
surowe linie światła wyraźnie chciały mi coś powiedzieć.
Jednak jeśli zagadka da się rozwiązać, to po kawałku.
Próbowałem to powiedzieć mojemu synowi, kiedy wieczorem pomagałem mu w nauce czytania. Stosując to, co
jego matka ze znajomością rzeczy określiła jako
"sztukę ataku słownego", opanował podstawy taktyczne. Jednak ogólne zasady strategii zdania wciąż wymykały
mu się spod kontroli. Dziel zdania na człony,
nalegałem, z roztargnieniem wichrząc mu jasnobrązowe włosy; zawsze lubiłem ten zapach gałki muszkatołowej.
(Często myślę, że mógłbym rozpoznać moje dzieci
w ciemnościach, wśród tłumu innych, kierując się wyłącznie węchem. Ten specyficzny zapach mamy
zakodowany w genach.) Zaginał kciukiem stronę, brudząc róg.
Czytaj słowa między przecinkami, pouczałem go, przypominając sobie wyuczone w szkole zasady , szyku.
Zatrzymaj się przy przecinkach i rób pauzy, zanim
ruszysz dalej, i pomyśl o tym, co oznaczają te wszystkie słowa. Znów wciągnąłem w nozdrza zapach jego
pszenicznych włosów.
Jestem astronomem-tradycjonalistą, przyzwyczajonym do przejmującego zimna kopuły w Palomar,
bizantyjskiego mirażu teleskopów w Kitt Peak, duchoty Lick.
W ciągu tego długiego wczorajszego ranka studiowałem pasma NGC 1097, usiłując dostrzec coś bystrym okiem
teoretyka, "tańcząc z danymi", jak to kiedyś określił
mój sąsiad, Roger Blandford. Próbowałem skonstruować jaką ryzykowną hipotezę, której mogłyby podołać moje
skąpe zdolności matematyczne. Wpadłem na pewien
pomysł. Uchwyciłem się go kurczowo. Jednak rozważając go dokładnie, obracając na wszystkie strony,
zmieniając warunki w skomplikowanym równaniu stwierdziłem,
że to tylko nowy wariant starej teorii, dawno odrzuconej.
Może komputerowe powiększenie obrazu rozwieje spowijającą mnie mgłę, pomyślałem. Zabrałem notatki i
poszedłem do sąsiedniego budynku, słuchając echa
swych kroków w długim korytarzu. Budynki Politechniki Kalifornijskiej są najczęściej w stylu
pseudohiszpańskim: brązowe stiuki z rzadkimi ozdobnikami dachów
i okien. Nowszy od nich gmach biblioteki wznosi się obok niskich biur i sal wykładowych niczym oaza
nowoczesności. Wszedłem do laboratorium matematyczno-fizycznego
Alfreda Sloana, zastanawiając się po raz nie wiadomo który, jak wyglądałaby pracownia matematyczna
kierowana przez Lewisa Carrolla, i wszedłem do nowych
pomieszczeń z terminalami komputera. Wkrótce na ekranie pojawił się numer katalogowy, po którym zostały
zakodowane moje klisze. Użyłem uśredniającego filtru
numerycznego, aby pozbyć się zakłóceń tła. To rutynowe czynności przy odejmowaniu poszczególnych części
widma. Za ich pomocą pozbyłem się zakłóceń wywoływanych
przez pył i gazy, a także przesłaniających obraz pików gwiazd pierwszej wielkości. Mimo to nie wydarzyło się
nic dramatycznego. Nie zstąpiło na mnie objawienie.
Łyknąłem kawy. Z pokoju zabrałem puszkę krakersów; przełamałem teraz jeden i zjadłem chrupiąc głośno.
Zakołysałem kubkiem i kawa zawirowała jak czarny
dysk; plama śmietanki rozeszła się po nim szarymi ramionami. Wypiłem. Zmieniłem obraz na ekranie monitora.
To nie była NGC 1097. Sprawdziłem numer. Później rejestr. Tak, to były luki, które specjalnie pozostawiłem do
wypełnienia. Powinny być puste - leżały
w przydzielonym mi obszarze pamięci komputera.
Mimo to rozpoznałem obiekt widoczny na zdjęciu. To był Strzelec A, intensywne radioźródło ukryte za gęstą
zasłoną pyłu Drogi Mlecznej. Za tym ciemnym
pasem będącym ramieniem naszej Galaktyki leży jego centrum. Przymrużyłem oczy. Tak, ten obraz powstał w
wyniku obserwacji przy użyciu fali o długości 21
centymetrów, czyli częstotliwości emisji niezjonizowanego wodoru. Widziałem to już na zdjęciach robionych
promieniście w głąb jądra Galaktyki. Oto pasmo
wodoru, czerwone w całym zakresie widzialnego dla nas promieniowania. Nieco niżej dobrze znajome ramię
gorącego, rozprzestrzeniającego się gazu, wyciągnięte
na dziewięć tysięcy lat świetlnych. Wyżej zabarwione na zielono, mniejsze ramię; chmura gazowa przesuwająca
się z prędkością 135 kilometrów na sekundę.
Widziałem to przed laty na seminariach. W samym środku zagęszczenia o szerokości jednego roku świetlnego
lub dwóch; źródło potwornej energii rzędu 10'°
ergów na sekundę, wysyłanej przez piecyk, który był jego prapoczątkiem. A jednak strumień energii płynący z
naszej Galaktyki był 10 milionów razy mniejszy
niż wysyłany przez dowolny kwazar. Jakiekolwiek zwarte źródło energii znajdowało się tam, w centrum, było
ono stosunkowo słabe. NGC 1097 leży daleko na
południe od Strzelca A, z dala od Drogi Mlecznej. Czy mechanizm celowniczy kamer satelity mógł spowodować
takie odchylenie?
Zaintrygowany sprawdzałem dalej. Pod następnym numerem rejestru znalazłem kolejny obraz rejonu Strzelca,
tym razem widzianego jako emisje widmowe rozchodzących
się chmur amoniaku. Rozsiane pęcherzyki. Dalej. Emisje formaldehydu. Jednak na tej kliszy olbrzymie ramię
rozprzestrzeniającego się wodoru było usiane
węzłami znaczącymi obecność jeszcze szybciej poruszających się obłoków, zdopplerowanych do błękitu.
Zmarszczyłem brwi. Nie, zdjęcia Strzelca A nie powstały w wyniku błędu mechanizmu celowniczego. Te
komórki pamięci komputera powinny czekać, aż wprowadzę
do nich moje dane. Ktoś wtargnął na mój teren. Kto? Zażądałem kodu identyfikującego, ale nie otrzymałem
odpowiedzi. Według głównego rejestru ten obszar
pamięci był nadal nie zapełniony.
Wyciągnąłem rękę zamierzając wymazać zapis. Mój palec zatrzymał się, zawisł nad klawiszem i cofnął się. Te
zdjęcia były wysokiej jakości i zostały już
opracowane. Ktoś będzie ich potrzebował. Przez niedbalstwo wprowadzono je na mój obszar, ale...
W dużej mierze kierował mną po prostu podziw. Patrząc na zakodowane barwami inkrustacje światła
pomyślałem o tym, jakie bywa to wszystko: nieprawdopodobnie
skomplikowane, ozdobione gąszczem terminów, ubrane w ekscentryczny żargon dawno nieżyjących profesorów,
obrośnięte zawiłościami fizyki atomowej i termodynamiki;
zagmatwana pajęczyna, która w końcu rodzi myślowy obraz kłębiącej się wściekle przeszłości, gwiazd
spalających się na żużel, syczącego wodoru wypełniającego
otchłań między słońcami. Z takich obliczeń uzyskaliśmy znany nam obraz gwiazd. Z takich śladów na pasku
filmu mogliśmy odczytać sygnały pierwiastków, wydedukować
szybkość z efektu Dopplera i zmierzywszy szerokość śladu otrzymać wyrywkową składową szybkości oraz
występujące losowo wahania związane z ruchem termicznym,
a więc i temperaturę. Wszystko z tego kawałka filmu. Nie, nie mogłem tego wymazać.
Kiedy byłem dziewięcioletnim chłopcem, po długotrwałych perswazjach nakłoniono mnie, abym służył do mszy
podczas nieznośnie długich nabożeństw w kościele
episkopalnym, w których - jak uważała matka - powinniśmy uczestniczyć. Nosiłem prostą komżę i musiałem
jako pierwszy pojawiać się przed ołtarzem, zapalać
świece niezgrabnym, długim przyrządem z knotem na końcu. Muzyka organowa była cicha i nie przyciągała
uwagi, tak że wszyscy wierni mogli bez przeszkód
obserwować, jak guzdrałem się z knotem i próbowałem utrzymać chwiejną równowagę między zbytnim
rozpaleniem knota (który rozbłyskiwał wówczas pomarańczową
kulą ognia) a jeszcze bardziej kłopotliwym wygaszeniem go i wypuszczeniem w powietrze oskarżycielsko
czarnego kłębu dymu. W trakcie mszy na przemian klękałem
i wstawałem mrucząc wyświechtane zdania i myśląc o popołudniowym meczu, czując nieprzyjemne ciepło
rozchodzące się pod komżą. W szczególnie złe dni pot
spływał mi z czoła i jego kropla wisiała mi na czubku nosa. Pozwalałem jej tam tkwić jako nieme świadectwo
udręki. Kapłan zdawał się nigdy tego nie zauważać.
Często pogrążałem się w zdecydowanie nie teologicznych marzeniach i otępiały od dokuczliwego, wilgotnego
ciepła przegapiałem słowa litanii zapowiadające
początek komunii. Przez gęste powietrze przedzierał się ponaglający szept i powracałem na ziemię, by ujrzeć
zwróconą ku mnie, rozgniewaną twarz kapłana
trzymającego atrybuty swego świątobliwego zawodu, czekającego, aż podam mu wino i opłatek do
pobłogosławienia. Wtedy rzucałem się ku niemu; klnąc pod nosem
z zapałem, jaki potrafią z siebie wykrzesać tylko ci, którzy świeżo nauczyli się właściwych słów; bez strachu
mamrocząc je porwałem kielich i wdychając
przesłodzony zapach mszalnego wina, podając tacę z opłatkiem przysięgałem, że kiedy znad barierki z
wypolerowanego orzechowego drewna przy ołtarzu znikną
uniesione i dziwnie puste twarze, kiedy ucichnie nienaturalny dźwięk organów i zrzucę te przesiąknięte
zapachem naftaliny szaty, natychmiast o wszystkim
zapomnę, wyrzucę z pamięci.
Spytałem Redmana, kto u diabła upycha swój materiał w przydzielonej mi pamięci komputera. Sprawdził.
Odpowiedź brzmiała - nikt. Nie zarejestrowano wtargnięcia
w ten obszar pamięci. Sprawdzaj dalej, powiedziałem i wróciłem do pracy przy swoim terminalu.
Wciąż tam były. Co więcej, kilka dalszych pozycji rejestru, które przedtem były wolne, teraz zostały zapełnione.
NGC 1097 wciąż mnie dręczyła, ale odłożyłem ten problem na później. Obejrzałem te nowe zdjęcia. Były już
opracowane, zdopplerowane i odfiltrowane na
zakłócenia. Przerzuciłem obraz na wcześniejsze zdjęcia, żeby się upewnić. Tak, na pewno; różniły się od siebie.
Zgodnie z aktualną teorią to ramię z rozszerzającego się gazu znajduje się w fazie oscylacji odśrodkowej.
Kilkaset milionów lat temu, jak głosi ta teoria,
potężna eksplozja w centrum Galaktyki zapoczątkowała ten ruch - ekspansję skłębionej, wirującej chmury. W
końcu jej energia zrówna się z siłą przyciągania
grawitacyjnego olbrzymiego centrum, chmura zwolni i znów opadnie. Skurczywszy się, zacznie wirować
szybciej, gromadząc przy tym energię, aż siła odśrodkowa
zahamuje proces kurczenia. W ten sposób gorąca chmura może oscylować w potencjalnej studni grawitacyjnej,
wolno stygnąc.
Jednak te przetworzone przez komputer zdjęcia pokazywały coś innego. Przesunięcia Dopplera układały się w
stożek. Na środku kliszy maksymalne wartości
o wiele wyższe od rejestrowanych dotychczas: ponad tysiąc kilometrów na sekundę. Szybkość większa od
prędkości ucieczki z Galaktyki. Na brzegach wartości
stopniowo się zmniejszały osiągając poziom rozszerzeń z poprzednich klisz.
Poprosiłem głównego programistę. Spojrzał na ekran nie rozumiejąc zupełnie, co oznaczają te dane, ale wiedząc
wszystko o tym, w jaki sposób mogły się
tam znaleźć. Jego werdykt był prosty i stanowczy: ktoś się pomylił. Jednak dalsze sprawdzanie nie potwierdziły
tego. "Musiało nadejść z orbity", rozważał.
Mogło się wydawać, że zaraz zaśnie, kiedy wydawał komputerowi polecenia szukając intruza. Dane uzyskano z
nowego orbitalnego teleskopu, który odbierał
jednocześnie w świetle widzialnym, ultrafiolecie i podczerwieni, a programy JPL posłusznie dokonywały
zwykłych cudów powiększenia i analizy. Jednak załoga
stacji orbitalnej była pewna, że nie przekazywano takich danych. Istotnie, teleskop był od dwóch dni nieczynny z
powodu inspekcji i okresowej kontroli.
Bawiąc się niezliczonymi długopisami tkwiącymi w kieszeni koszuli główny programista wzruszył ramionami i
obiecał, że zajmie się tym.
Spojrzałem na stożek Dopplera i wcisnąłem następny numer rejestru. Stożek urósł i przesunięcia były większe.
Następny: znów większe. Nagle zauważyłem
coś jeszcze i zimny dreszcz przebiegł mi po plecach każąc zapomnieć o cichym gwarze rozmów i
mechanicznym stukocie drukarek.
Zmienił się punkt obserwacji. Wszystkie wcześniejsze klisze ukazywały obłok gazu pod tym samym kątek
nachylenia. Ostatnie zdjęcie wykonano z miejsca
lekko przesuniętego w bok; ukazywało ziarnistą plątaninę niedużych obszarów emisji H II, natomiast spory
kawałek wyciągniętego, gorącego ramienia został
na nim ucięty. Pojawiły się też inne elementy. Gdyby to program JPL dokonał takiej zmiany i przesunięcia, to
zostawiłby je nie opisane, ponieważ nie miał
możliwości opracować danych. Jednak zdjęcie zostało opracowane. Na obrzeżach widniały kolumny liczb
obrazujących poszczególne przesunięcia i zakresy widm.
Program JPL nie mógł wprowadzić tych danych, chyba że zostały mu przekazane razem ze zdjęciami. Długo
wpatrywałem się w ekran.
Wieczorem pojechałem do domu dłuższą drogą, szerokimi bulwarami Pasadeny, w nadciągającym zmroku.
Przypomniałem sobie, jak miesiąc wcześniej oddawałem
krew w jasno oświetlonym ambulatorium Politechniki. Krew zabrano w dziwnym plastykowym woreczku,
zostawiając mnie z małym opatrunkiem w zgięciu łokcia.
Przezroczysta skóra ukazywała sieć niebieskich żyłek, które - świeżo opróżnione - były prawie tak samo blade.
Nigdy przedtem nie przyglądałem się tej części
mojego ciała i niespodziewanie stwierdziłem, że skóra jest tam niezwykle delikatna i wrażliwa. Przypomniałem
sobie, że moja żona lubiła, jak ją tam głaskałem,
kiedy chodziliśmy ze sobą, i że już od dawna jej tam nie dotykałem. Teraz ukłuto mnie w to miejsce, aby zebrać
życiodajny płyn do woreczka, a później dać
komuś, komu się przyda.
Tego wieczoru prowadziłem wóz jeszcze raz, jadąc wraz z synem do szkoły na dzień otwarty. Jarzący się
światłem budynek zdawał się swoim blaskiem dominować
nad otoczeniem, wyciągać ludzi z domów. Żona pojechała z córką do jej szkoły, toteż zostałem pozbawiony
pomocy w rozpoznawaniu znajomych. Nigdy nie mogłem
na czas przypomnieć sobie ich nazwisk, by odpowiedzieć na zdawkowe pozdrowienia. Dni otwarte przyciągają
tu niesamowite ilości ludzi o umysłach ścisłych,
takich jak ja. Dziś wieczorem zobaczyłem ich bez pomocy komentarza mojej żony. Mieli nieduże auta, które
wydawały się zbyt małe dla ich licznych rodzin;
nosili buty, których wygląd ustępował wygodzie, codzienne kurtki i spodnie, a poza tym trzymali kremowe
teczki z dziełami zebranymi swoich dzieci, gotowe
do użytku przy rozmowie z nauczycielami. Ich żony były opalone, ubrane w sukienki o żywych barwach,
wyglądające jak spod igły, i mówiły z ironią o współpracy
szkoły z domem, programie szkolnym i wielkości klas. Syn ciągnął mnie w swojej klasie od gabloty do gabloty,
pokazując wystawę z przyrody, w której przygotowaniu
brał udział. Głównym eksponatem był model Io, przypominającego pizzę księżyca Jupitera, zrobiony przez
mojego syna z piłki tenisowej pokrytej grubą warstwą
siarkowożółtej farby. Model wisiał w pudełku pomalowanym na czarno i wyglądał niewiarygodnie prawdziwie.
Syn zdobył pierwszą nagrodę w swojej klasie za
tę imitację księżyca, co podkreśliła nauczycielka, zanim przeszła do mniej przyjemnych wiadomości, że nie idzie
mu czytanie. Tworzył nielogiczne kombinacje
ze zdań złożonych typu A-B-C, czytając je tak, że C stawało się zdaniem nadrzędnym i to mimo pomocniczych
przecinków i średników, które powinny go naprowadzać.
To niewielki problem, zapewniła mnie nauczycielka, ale trzeba się nim zająć. Może trochę więcej czytania w
domu, pod moim okiem? Kiwnąłem głową, przekonany,
że dzieci innych naukowców, programistów i inżynierów nie mają takich kłopotów, i wiedząc już, jak będą
brzmiały pouczenia dla rodziców następnego stulecia.
Syn przyjął te wiadomości obojętnie, bez obaw, i poszedł pomóc przy roznoszeniu ciasta i oranżady. Patrzyłem,
jak przyłącza się do dziewczynek zachowujących
się z uroczystą niezręcznością, niczym żyrafy. Przypomniałem sobie, że matka nauczycielki (jak głosiły plotki)
umiera na raka, co mogło wyjaśniać pionową
zmarszczkę nie znikającą z jej czoła. Wrócił syn, niosąc ciasto. Jadłem je razem z nim siedząc z kolanami pod
brodą na małym krzesełku i całkiem nagle
i nieoczekiwanie przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Obracałem go w myślach, badałem jego kształt,
próbując się z nim oswoić. W głębi duszy byłem podekscytowany
i przestraszony, a jednak pewny, że się nie mylę, że mam rację. Wyskrobawszy ostatnie okruchy i lukier
spojrzałem w dół i zobaczyłem, że mój mały naszkicował
obrazek olbrzymiego ojca grającego z synem w piłkę, dokładnie przy tym zarysowując dno plastykowego,
jednorazowego talerzyka.
Następnego ranka skończyłem redukcję danych na fotogramach szczelinowych. Starannie maskując tło
galaktyczne otrzymałem kolejne paski, na których widniały
wycinki przestrzeni obok najjaśniejszego, błękitnego pasma. Analiza fotometryczna uzyskanego słabego sygnału
umożliwiała przegląd intensywności pasma.
Później w wyniku dokładnej kalibracji otrzymałem przybliżoną grubość strefy centralnej pasma.
Wyniki miały trochę zbyt duży rozrzut, margines błędu był większy, niżbym chciał, lecz mimo to wiedziałem, że
znalazłem odpowiedź. Pasmo miało jasny
rdzeń otoczony rozproszoną poświatą. Średnica tego rdzenia liczyła mniej niż sto lat świetlnych; był to cienki
strumień wysoko zjonizowanego wodoru, przecinający
jak ostrze zamazany obłok międzygalaktycznego pyłu. Ten wyraźny, prosty jak odrysowany linijką trakt, jego
ostrość i jasność wszystko skłaniało do kuszącej
hipotezy. Jakiś obiekt o ogromnej energii, poruszający się niezwykle szybko, nakreślił te linie. Na swej drodze
połknął trochę materii i podczas tego aktu
pochłaniania masa została doprowadzona do nieprawdopodobnie wysokiej temperatury; świecąc wyrzucała
twarde i ultrakrótkie promieniowanie w bezkres otaczającej
ją przestrzeni. To promieniowanie z kolei jonizowało galaktyczny gaz zostawiając po przejściu obiektu świecące
pasmo, tak jak weekendowicze porzucają za
sobą śmieci.
Tymi szybko poruszającymi się obiektami najpewniej były czarne dziury. I kiedy tak patrzyłem na delikatne
smugi pasm NGC 1097 biegnące w głąb galaktyki,
zobaczyłem, że wszystkie zbiegają się dokładnie w geometrycznym centrum spirali.
Kiedy zeszłej nocy wróciłem ze szkoły ciągnąc za sobą sennego chłopca, rozmawiałem chwilę z żoną. Opisałem
klasę syna, jego osiągnięcia artystyczne
i nauczycielkę. Żona mimochodem przekazała mi kilka niepokojących informacji. Najwidoczniej nie
dosłyszałem, co mówiła do mnie wcześniej; zapewne rozmyślałem
nad jakimś problemem, kiedy opowiadała mi to przy śniadaniu. To sama nauczycielka miała raka, a nie jej
matka. Doznałem przejmującego poczucia winy. Prawie
nie pamiętałem twarzy tej kobiety, chociaż widziałem ją zaledwie godzinę wcześniej. Spytałem, dlaczego nadal
uczy. Dlaczego, wyjaśniła mi żona z rozsądkiem
typowym dla mieszkańców Nowej Anglii, że to lepsze niż wpatrywanie się w ścianę. Chemoterapia nie
pochłania jej całego czasu. A ponadto prawdopodobnie
potrzebne jej są pieniądze. Noc za naszymi oknami wydawała się czymś stałym, namacalnym, twardszym od
tych miękkich rzeczy w jej środku. W szybie widziałem,
jak moja żona ściąga bawełnianą sukienkę i wyciąga się na łóżku; jej piersi spłaszczają się w półksiężyce, a
wystający kręgosłup wygina się w łagodny łuk,
dostosowując się do powierzchni łóżka. Podszedłem do komody i spojrzałem na lśniący orzechowy blat,
dokładnie prostokątny i wygładzony, na który rzuciłem
rezultat godzinnego pełnienia obowiązków rodzicielskich: nabazgrane wypracowanie o małpiatkach, zbiór
rysunków mojego syna, listę jego lektur i na samym
wierzchu dzienniczek z beznamiętną opinią nauczycielki o jego postępach. Wydawało się dziwne, że te rzeczy,
te oznaki rozwoju małej osobowości zaistniały
dzięki aktowi miłości, a przynajmniej pożądania, przed laty. Moje ręce wciąż jeszcze pamiętały właściwe
ułożenie przy kołysaniu dziecka. Czułem wyraźnie
niepewny chwyt syna, kiedy próbował pierwszych kroków. Teraz moje spojrzenie padło na jego wypracowanie.
Widziałem tam walkę ze sztyletem, ze stwierdzeniami
spiętrzonymi jedno na drugim dla wyrażenia myśli i ze sztywną liniowością zdań. Na sąsiedniej kartce, w
zawijasach wiecznego pióra nauczycielki zobaczyłem
pozorną gładkość przeczącą jakimkolwiek życiowym problemom. Ona musiała to robić, mówiło kaligraficzne
pismo, żeby wśród baraszkującej dzieciarni zapomnieć
o zżerającej ją chorobie. Musiała robić swoje, na przekór wszystkiemu.
Co mogło dysponować energią wystarczającą do wyrzucenia czarnych dziur ze środka galaktyki na strome
ściany studni grawitacyjnej? Tylko inna czarna
dziura. Dynamikę takiego zjawiska opracował przed laty - i jak to się często zdarza, w zupełnie innych celach -
William Saslaw. Weźmy rój związanych grawitacją,
krążących wokół siebie czarnych dziur. Od czasu do czasu zbliżają się odkształcając otaczającą je
czasoprzestrzeń i odbijają się od siebie jak kule bilardowe.
Jeżeli kilka z nich zderzy się jednocześnie, jakaś czarna dziura może całkowicie uwolnić się z tej pułapki
grawitacyjnej. Jeszcze bardziej złożone kolizje
mogą wypchnąć pary czarnych dziur w przeciwne strony przy zachowaniu momentu kątowego: stąd pasma i
kontrpasma. Tylko dlaczego NGC 1097 miała dwa pasma
niebieskie i dwa czerwone? Może te niebieskie powstały z fosforyzujących resztek pozostawionych przez duże
czarne dziury o większej energii, podczas gdy
ich kontrpasma, ze względu na którąś zasadę dynamiki, musiały być mniejsze, słabsze, czerwone.
Poszedłem do nowoczesnej, klimatyzowanej biblioteki i przeczytałem pracę Saslawa. Jeśli brzęczący rój
czarnych dziur znajdzie się w studni grawitacyjnej
- częściowo wytworzonej prze nie same - mogą się zdarzyć różne rzeczy. Na przykład zwarte konfiguracje,
ciasno orbitujące i samospętane, mogły wylatywać
w przestrzeń jako jeden obiekt. Takie blisko związane rodziny, uwolniwszy się od przyciągania galaktyki, mogły
się stać niestabilne, tak jak to ugrupowanie
w środku Galaktyki. Zderzając się ze sobą odrzucały niechciane rodzeństwo. Zmarszczyłem brwi. To mogło być
wytłumaczeniem dziwnego załamania długiego niebieskiego
pasma. Jedna czarna dziura odepchnięta na bok, a kilka mniejszych, o nie tak wielkiej energii, odrzucone w
przeciwną stronę.
Kiedy galaktyczne centrum straciło swoje dzieci, następne takie zderzenia stały się mniej prawdopodobne.
Wszystko zamierało. Lecz jak długo miał trwać
ten proces? NGC 1097 nie była młodsza od naszej Galaktyki; w skali kosmicznej 60 milionów lat to żadna
różnica.
Późnym popołudniem - minęła zaledwie doba od chwili, gdy po raz pierwszy spojrzałem na klisze NGC 1097 -
otrzymałem raport programistów. Obecność danych
dotyczących Strzelca A pozostała niewyjaśniona. Zdjęcia nadeszły ze stacji orbitalnej i zostały rutynowo
opracowane. Jednak nikt nie wydał polecenia zmieniającego
kąt obserwacji. To ciekawe, orzekli programiści, że teleskop uchwycił coś interesującego - ale nic poza tym.
Załączono jeszcze dwie klisze, świeżo opracowane. Nie wspomniałem Redmanowi, że ostrość tych zdjęć jest
zdumiewająca, a widoczne na nich szczegóły rozdętych,
rozprzestrzeniających się obłoków nie mają sobie równych. Nie powiedziałem mu też, że kąt obserwacji zmienił
się jeszcze bardziej, pokazując jeszcze wyraźniej
to szalejące piekło rozchodzącego się gazu. Seriami wielomianów komputery przekazały strumień nadesłanych z
orbity danych, liczby świadczące, że coś zostało
wypchnięte z osi naszej Galaktyki.
Politechnika to zwarty ośrodek akademicki. Poszedłem do Athenaeum na kawę, krocząc z wolna pod palmami i
wonnymi eukaliptusami; wróciłem zaś okrężną
drogą. W perspektywie długich korytarzy widziałem walec czasu z dopplerowanych widm, przechodzących w
błękit - ponieważ t o pędziło ku nam, to wybrzuszenie
nieba. Milczące liczby...
Trzeba przemyśleć szczegóły, zrobić obliczenia, rozwinąć proporczyki długich łańcuchów hipotez. Nie
wiedziałem, jaki wpływ może mieć ten strumień zjonizowanych
cząstek. Może zadziała na górne warstwy atmosfery i zmieni ozonowy parasol unoszący się nad naszymi
głowami. Długi pas rozszalałej, wysokoenergetycznej
plazmy może wtargnąć w ciche rejony naszej Galaktyki - dziwne jest myśleć o chmurach pyłu i rzekach gwiazd
jak o okolicy, w której się dorastało - paląc,
oddziaływując, grzejąc. Pasma NGC 1097 zgasiły blask pęcherzykowatych obszarów emisji H II tak dokładnie,
jakby wymazały je gąbką z tablicy kończąc wszelkie
życiowe problemy.
Dane dotyczące NGC 1097 były jasne i zwięzłe. Nadawały się na dobrą publikację, może list do Astrophysical
Journal Letters. Jednak cała reszta nie nosiła
piętna profesjonalizmu. Te zdjęcia zrobiono z miejsca położonego znacznie bliżej środka Galaktyki. Informacja
nadeszła z zewnątrz, przesłana z szybkością
światła, znacznie wyprzedzająca podążające za nią wybrzuszenie i skierowana pod kątem niezacznie
odbiegającym od tego, który prowadził wprost ku Ziemi.
Sprawdziłem najnowsze klisze Strzelca A wykonane tego popołudnia w Palomar. Nic było na nich nic
niezwykłego. Żadnego dopplerowskiego wybrzuszenia,
żadnej wypchniętej masy. Całkowite przeciwieństwo zdjęć nadesłanych z satelity.
Oto klucz, do zagadki: stare, godne zaufania Palomar, nasze największe obserwatorium naziemne, nie
odnotowało niczego. Co oznaczało, że ktoś tam, wysoko
w górze, przekazał dane do naszej stacji orbitalnej - zdjęcia, które musiały być zrobione bliżej centrum
Galaktyki, a później przesłane tu i zręcznie wprowadzone
do programu zwykłych badań astronomicznych. Zdjęcia ukazujące coś, czego nie mogliśmy jeszcze dostrzec;
coś, co czyhało za zasłoną obłoków pyłu. Pióropusze
rozszalałego gazu dopiero po jakimś czasie przedrą się przez ten czarny płaszcz.
Te nagie fakty pojawiły się na ekranie monitora, nieme i niezaprzeczalne, powiązane z danymi NGC 1097.
Powiązane w sposób, który ktoś inny mógłby przeoczyć.
Równie dobrze jakiś astronom pracujący nad kliszami zaćmień gwiazd binarnych lub mgławic kulistych mógł
niecierpliwie wymazać przeszkadzający mu wielobarwny
rozprysk, nie kłopocząc się odszyfrowywaniem efektów Dopplera, nie zauważając uporczywej pocętkowanej
czerwieni galaktycznego ramienia i nie rozumiejąc,
co ma przed sobą. Tylko ja mogłem to połączyć z NGC 1097 i odgadnąć, co pędząca czarna dziura może zrobić
ze słabą planetą; spalić warstwę ozonu, zbombardować
powierzchnię cząsteczkami o wysokiej energii, zasłonić słońce pyłem i gazem.
Jednak sposób przekazania tej informacji był tak dziwny, tak... - właśnie, oto odpowiednie słowo - tak obcy.
Może musieli to zrobić w taki sposób: cicho,
subtelnie, nie bezpośrednio. Posługując się luźną analogią, która tylko sugerowała - a jednak niepokoiła bardziej
niż proste stwierdzenie. Oczywiście mógł
to być fragment dłuższego komunikatu. Uciekając z centrum Galaktyki nie wiedzieli, że tu jesteśmy, dopóki nie
natrafili na rozchodzącą się falę radiowego
zgiełku, który zdradził naszą obecność, i dlatego użyli tego, co mieli - zdjęć wykonanych z bliższej odległości.
Same dane, surowe i lakoniczne, mogły
nie zwrócić niczyjej uwagi. Trzeba je było umieścić w konkretnym kontekście: NGC 1097. Jak im się to udało?
Jaka dziwna logika nakazywała taki sposób postępowania?
Czy próbowali tego wcześniej? Jak...?
Po kawałku. Jednych danych mogę użyć, innych nie. Może dalsze badania, nowe spojrzenie na zamglone ramię
Strzelca ukazałoby formowanie się czerwonawego
spęcznienia, potwierdziłoby hipotezę. Musiałbym popatrzeć, spróbować stworzyć most, który by uwiarygodnił
to, co wiedziałem, a czego nie mogłem udowodnić.
Normy naukowe są surowe i nienaruszalne - jakże mogłoby być inaczej? Musiałbym się zabezpieczyć przed
śmiesznością, robić jeden krok w tył na każde dwa
naprzód; porównywać, sugerować i przeciwstawiać, zawsze trzymając się danych. I niezależnie od tego, co
uważałem teraz za pewne, te właśnie dane musiały
prowadzić do jakichś wniosków, pokazywać jakąś drogę wyjścia.
Przy Hill Street stoi mały kościół episkopalny, w którym w piątkowe popołudnia można przyjąć komunię. Jadąc
do domu przez las reklamowych neonów, rozmyślając,
zobaczyłem znak i zatrzymałem się. Miałem ze sobą klisze NGC 1097 tkwiące pod moją pachą niczym
mikrotomowe skrawki obcych komórek, fragmenty większej
całości. Wszedłem. Wielkie dębowe drzwi zamknęły się za mną z głuchym trzaskiem. Dwaj starzy mężczyźni
zbierali w nawie na tacę. Zająłem miejsce z tyłu.
Leniwie przyjrzałem się ludziom siedzącym tu i ówdzie w ławkach. Jakiś człowiek przeszedł obok i przesunął
przede mną plamę żółtego światła. Położyłem
coś na nią; coś zaszeleściło i zabrzęczało. Patrzyłem na pochylone głowy mamroczące litanię, tak samo
pozbawioną znaczenia, jak dawniej. Nie jestem wierzący,
ale komunia... Coś przyciągało moją uwagę; czyjaś głowa drgnęła odrobinę. Dzięki jakiejś triangulacji
domyśliłem się rysów innej twarzy, kobiety klęczącej
bliżej czerwonawego blasku ołtarza i zobaczyłem, że to nauczycielka mojego syna. Nasłuchiwała w skupieniu.
Patrząc na nią ja również słuchałem, ale myślałem
tylko o głodowych skurczach w środku rozlatującej się, wirującej Galaktyki. Światła, zdawało się, przygasły,
organy umilkły. Bierzcie i jedzcie, to jest
ciało i krew... i tak dalej. Czekałem na swoją kolej. Nie jestem wierzący, ale komunia... Ludzie podchodzili po
kolei. Kobieta wstała: tak, to była ona,
ta kobieta, której dłoń kreśliła pętle i spirale i stawiała małe kółka jako kropki nad i. W gęstym powietrzu
rozchodził się cichy głos organów. Kiedy nadszedł
czas, myślałem wciąż o NGC 1097, o artykule, który napiszę przez głowę przelatywały mi oderwane zdania,
piramida argumentów nabierała kształtu - i prawie
przegapiłem gest starego mężczyzny na końcu ławy. W połowie drogi do ołtarza stwierdziłem, że wciąż niosę
kopertę ze zdjęciami NGC 1097, trzymając je w
zgięciu łokcia, gdzie ich ucisk powodował lekki ból rozszerzający się do miejsca, w którym ukłuli mnie w
klinice podczas transfuzji, przenosząc ofiarę
życia, oddaną krew. Klęknąłem i położyłem je obok. Szaty podchodzącej postaci były kobaltowo niebieskie i
czerwone; widocznie od czasu, gdy byłem ministrantem,
zaszły jakiej zmiany. Oczywiście przy tak małej liczbie wiernych nie było ministrantów. Później będzie ofiara
krwi; najpierw taca z opłatkami. Bierzcie
i jedzcie. Życie wołające do życia. Czułem przygniatający ciężar tego, co leżało przede mną, długiego szeregu
lat wiodących do jednej hipotezy, a później,
połykając, wiedząc, że nigdy w to nie uwierzę, a jednak będę tego pragnął, przypomniałem sobie syna,
przypomniałem sobie, że te zdarzenia to tylko kawałki,
że łamigłówka nie została jeszcze ułożona, że nigdy nie zobaczę ostatecznego wyniku, że jako astronom muszę
już zawsze żyć z tą wiedzą częściową i prowizoryczną,
że nauka nie jest ostatecznym rezultatem, lecz ciągłą medytacją w obliczu niepojętych faktów - "dziel to na
części" - niechaj piętrzą się zdania naszych
istnień.
Przełożył Zbigniew A. Królicki