10382
Szczegóły |
Tytuł |
10382 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10382 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10382 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10382 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: FREDERICK POHL
Tytul: zbawienie w wymiarze kwantowym
(Redemption in the Quantum Realm)
Z "NF" 12/99
Zapis wypowiedzi doktora Arthura Johna Delaporte'a
Kiedy po raz pierwszy spotkałem Jeremy'ego Burskina, byłem nauczycielem przedmiotów ścisłych w szkole Buckingham w Warwick w stanie Massachusetts. On był jednym z moich uczniów.
Miałem wtedy dwadzieścia dziewięć lat i niedawno się ożeniłem. Małżeństwo nie przetrwało - Madge rozwiodła się ze mną kilka lat później - ale w tamtym okresie uważałem, że potrzebuję tej pracy. Na pewno słyszeliście o Buckingham. To szkoła przygotowawcza tego rodzaju, do jakiej tatuś zapisuje synka dzień po jego narodzinach. Przez większość stu czterdziestu lat swojego istnienia Buckingham koncentrowała się na klasykach. Wyrzucili grekę z programu zaledwie dziesięć lat wcześniej i przede mną nie mieli żadnego nauczyciela przedmiotów ścisłych. Ale nastał nowy dyrektor, wielebny John E. Abernathy, nowa miotła, która postanowiła czysto zamiatać.
Podczas ostatniej rozmowy wstępnej wyjaśnił mi swoje intencje.
- Zanim nasi uczniowie pójdą na uniwersytety, chcę, żeby byli w pełni przygotowani do technologicznego świata, w jakim przyjdzie im żyć, Delaporte. Chcę, żeby umieli liczyć i znali nauki ścisłe. Czy pan potrafi im to wpoić, Delaporte?
- Chyba tak, panie dyrektorze - odpowiedziałem.
Podniósł fajkę ze stojaka i zaczął ją czyścić przyborem z kółka na klucze; wydawała nieprzyjemny dźwięk, jak skrobanie paznokciem po tablicy. Spojrzał na mnie z wyzywającą miną.
- Nie chcę, żeby ograniczał się pan do rudymentów staroświeckiej klasycznej nauki, dźwigni i probówek, i takich rzeczy. Chcę, żeby poszerzył pan horyzonty naszych chłopców. Omówiłem to z naszym nowym matematykiem i on rozumie, że jego program nie może kończyć się na algebrze i geometrii. Ufam, że już wpoił naszym szóstoklasistom podstawy rachunku różniczkowego, a na początku wiosennego semestru będzie przerabiał w swoich klasach fraktale i teorię chaosu. Dopilnowałem, żeby każdy uczeń otrzymał do dyspozycji komputer.
Kiedy ponownie zrobił przerwę, uznałem, że powinienem coś powiedzieć.
- Bardzo mądre posunięcie, panie dyrektorze.
- Nie mniej oczekuję od pana. Teoria względności, mechanika kwantowa, kosmologia, rekombinacja DNA... chyba powinienem wspomnieć, że prenumeruję "Scientific American" oraz "Natural History"... chcę, żeby każdy absolwent Buck rozumiał te wszystkie zagadnienia. Och, oczywiście nie jak specjalista; w końcu to tylko chłopcy. Ale nalegam, żeby przynajmniej z grubsza opanowali zasady. Wystarczająco, żeby podsycić ich zainteresowanie, Delaporte. Wystarczająco, żeby zrobili początek. Za trzydzieści lat od dzisiaj chcę zobaczyć chociaż jednego byłego Bucka jako laureata nagrody Nobla... obok innych absolwentów, którzy przyniosą nam zaszczyt jako wybitni przemysłowcy, rektorzy wielkich uniwersytetów czy też, całkiem możliwe, jako mężowie stanu rządzący naszym krajem. Spodziewam się, że pan pomoże to osiągnąć, Delaporte. To będzie pańskie główne zadanie, chociaż oczywiście czekają na pana również normalne obowiązki, czyli trenowanie drużyn sportowych, nadzorowanie dormitoriów i prowadzenie porannych modłów. Witam pana w Buckingham.
Chyba nie muszę wyjaśniać, że kiedy robiłem doktorat z fizyki, wcale nie marzyłem o nauczaniu pryszczatych nastolatków. Po prostu nie mogłem dostać nic lepszego, odkąd skończył się staż doktorancki i nie było funduszów na stałą posadę.
Co prawda szkoła Buck miała swoje zalety. Największą korzyść związaną z posadą stanowił mały przydziałowy domek. Ta perspektywa oczarowała Madge, przynajmniej na początku, toteż bardzo się starałem utrzymać pracę. Myślę, że w gruncie rzeczy nieźle się spisałem, chociaż tak naprawdę nie ma sposobu, żeby nauczyć bandę siedemnastolatków, którzy nigdy przedtem nie mieli przedmiotów ścisłych, tych wszystkich rzeczy wymaganych przez dyrektora. Ale prawie mi się udało. Podkradłem kilka pomysłów z programu Triple-A-S opracowanego dla dzieci z getta, które nie miały dobrych szkół, na przykład wykonanie elektroforezy za pomocą pasków mokrej gazety i różnokolorowych M&M-ów - musiałem kupić M&M-y za własne pieniądze, bo nie dysponowaliśmy budżetem na "materiały eksperymentalne". Wyjaśniłem im dualizm falowo-cząsteczkowy. Pokazałem, jak Einstein zademonstrował, że światło składa się z cząsteczek, ponieważ foton wybija elektrony z odpowiednich metali - zasada działania komórki fotoelektrycznej - a potem pokazałem im, jak mogą udowodnić, że światło jest również falą. (Robi się to trzymając dwa złączone palce w odległości cala przed oczami; pionowe linie widoczne między stawami to granice interferencji, które oczywiście występują tylko w przypadku fal).
Myślę, że chłopcy mnie lubili. Chyba dobrze się bawili na lekcjach, nawet odrabiali prace domowe. Kiedy Madge i ja zapraszaliśmy ich na herbatę co drugą niedzielę - kolejny pomysł dyrektora; pewnie w młodości za często oglądał film "Do widzenia, panie Chips" - żona była oczarowana ich szlachetną naturą i świeżym młodzieńczym entuzjazmem. I bardzo dobrze, bo dzięki temu sam mogłem łatwiej ją oczarować, przynajmniej na razie. Wszystko układało się doskonale aż do zimowego semestru.
Było to tuż po świętach Bożego Narodzenia. Pod koniec lekcji zjawił się u mnie główny posłaniec, dotknął szkolnej czapki i oznajmił, że dyrektor byłby wdzięczny, gdybym w wolnej chwili wpadł do jego gabinetu.
Dyrektor nie był sam. Obok niego przed kominkiem siedział z niezadowoloną miną doktor Fabian, szkolny kapelan.
- Siadaj pan, Delaporte - jowialnie zawołał dyrektor. - Herbaty? Będę pełnił obowiązki gospodyni. Dla pana dwie kostki i bez mleka, jeśli dobrze pamiętam?
Fakt, że pili herbatę, zapowiadał dyskusję, nie egzekucję, lecz gdy tylko udało mi się ustawić filiżankę na kolanie, dyrektor przeszedł do rzeczy.
- Chodzi o młodego Burskina - powiedział. - Doktor Fabian mówi, że on wygłaszał ateistyczne uwagi. Kilku innych chłopców wzięło je na poważnie.
- Wielkie nieba! - jęknąłem.
Kapelan spiorunował mnie wzrokiem.
- On twierdzi, że to pana wina - oświadczył. - Podobno pan udowodnił naukowo, że Bóg nie istnieje.
- Niemożliwe! Na pewno nie! Daję panu słowo, że nigdy na lekcji nie dyskutowaliśmy o religii...
- Oczywiście, że nie - uspokajał dyrektor. - Gdyby doszło do takiej dyskusji, pan z pewnością by wyjaśnił, że religia to sprawa natchnionej wiary, a nauka to kwestia wymiernych faktów. Religia i nauka to dwie odrębne dziedziny i nie ma pomiędzy nimi żadnej sprzeczności, prawda? Z tym się zgadzamy; niemniej nie życzę sobie, żeby rodzice przychodzili do mnie z pretensjami, że szkoła Buck sieje niewiarę. Niech pan lepiej porozmawia z tym Burskinem.
Wprawdzie szkoła Buck była wysoce tradycyjna pod wieloma względami, jednak nie dopuszczała chłosty. Czasami tego żałowałem. To oznaczało, że kiedy musiałem wezwać do siebie ucznia za jakieś przewinienie, wiedział, że nie spotka go nic gorszego niż dodatkowe sto linijek albo w najgorszym razie zakaz wyjścia w najbliższy weekend.
Kiedy otworzyłem drzwi Burskinowi, miał minę poważną, lecz bynajmniej nie zastraszoną.
- Sir? - powiedział. - Pan mnie wzywał?
Usiadłem, lecz nie pozwoliłem mu usiąść. To nie było towarzyskie spotkanie, więc od razu przeszedłem do rzeczy.
- Dlaczego powiedziałeś McIlwraithowi i Gormanowi, że udowodniłem, że Bóg nie istnieje?
- Ale pan przecież udowodnił, sir. To znaczy wydaje mi się, że dobrze zrozumiałem. To było wtedy, kiedy pan nam opowiadał o zasadzie nieoznaczoności Heisenberga. Mówił pan o tym kocie pana Schrödingera, tym zamkniętym w pudełku, pamięta pan? Z jakimś trującym gazem, który mógł go zabić albo nie. Potem pan powiedział, że dopóki kot był w zamkniętym pudełku, mógł być albo żywy, albo martwy, ale z chwilą, gdy ktoś go zaobserwował, nie było już tej alternatywy; zapisałem to sobie, pan to nazwał "załamanie funkcji falowej". Zgadza się?
Zdawałem sobie sprawę, że Madge słucha z sypialni, dlatego potraktowałem Burskina bardziej surowo niż w innych okolicznościach.
- Nie wkładaj słów w moje usta, Burskin. Doskonale wiesz, że niczego nie mówiłem o Bogu.
- Nie, sir - przyznał - nie bezpośrednio. Ale pan mówił, że to się sprawdza przy wszystkich cząstkach. Jak elektrony. Pan mówił, że dopóki elektron wygląda jak fala, może być wszędzie... tak powiedział pan Niels Bohr, prawda? To znaczy, dobrze zrozumiałem, sir? Ale jak tylko elektron zostanie zaobserwowany, staje się cząsteczką i później jest tylko w jednym określonym miejscu, ponieważ wtedy załamuje się funkcja falowa.
- Tak?
- Ale wszystkie się nie załamały, prawda, sir?
- Oczywiście że nie.
- No więc, sir, moim zdaniem powinny się załamać. Wszystkie. Zostały zaobserwowane, jeśli kapelan mówił nam prawdę. To znaczy zaobserwowane przez Boga, sir. On ma wszystko obserwować, prawda, nawet upadek lichego wróbla? On jest wszechwiedzący, tak mówi kapelan. Więc jeśli Bóg naprawdę istnieje, zaobserwowałby te wszystkie funkcje falowe i załamałyby się już dawno, prawda? Tylko że się nie załamały. Ja tylko wyciągnąłem logiczny wniosek.
Zapis wypowiedzi doktora Franklina R. Burskina
Fakt, że byłem starszym bratem Jerry'ego, nie znaczył, iż byliśmy sobie bliscy. Dzieliło nas sześć lat. Zanim wyszedł z przedszkola, ja skończyłem już szkołę Buck, a kiedy go do niej przyjęli, byłem na pierwszym roku Harvardu.
Oczywiście słyszałem, że mało nie wyleciał z Buck za mędrkowanie, ale nie zwracałem na to specjalnej uwagi. Byłem wtedy na trzecim roku medycyny. Udało mi się wyskoczyć do domu na weekend podczas ferii wiosennych, kiedy Jerry tam był. Mama robiła wszystko, żeby zapomnieć o całej sprawie. Tata nie. Musiał jechać do Buck i prosić dyrektora, i ciągle to przeżywał. "Przemów bratu do rozumu", nakazał mi. "Weź mój samochód. Zabierz go na lemoniadę czy coś w tym rodzaju. Niech mi zejdzie z oczu".
Jerry chętnie wyrwał się z domu. Kupiłem sześciopak w 7-Eleven i usiedliśmy z browarem w samochodzie taty, przy włączonym silniku i nastawionej klimatyzacji.
- Cholernie mało brakowało, żeby cię wylali - powiedziałem mu. - To było bardzo głupie. Wiesz, że tata ma kłopoty w interesach. Nie potrzebuje więcej zmartwień.
Rzucił mi zarozumiałe spojrzenie.
- Spokojnie, duży bracie. Już wszystko wyprostowałem.
- Akurat. W Buck nie trzymają ateistów.
- Dlaczego myślisz, że jestem ateistą? Nikt w Buck tak nie mówi. Nawet ten stary pierdoła Fabian odwołał to, kiedy mu wszystko wytłumaczyłem.
- Więc mnie też wytłumacz.
Otworzył następną puszkę i wytłumaczył. Albo próbował. Niewiele wiem o tym kwantowym interesie, ale kiedy mi opowiedział, jak siedzieli z kapelanem, dyrem i tym nowym cudakiem od przedmiotów ścisłych, Delaporte, musiałem podziwiać jego tupet.
- Po prostu powtórzyłem dyrowi jego własne słowa. Religia dotyczy wiary, nauka dotyczy obserwacji. Potem zagrałem sprytnie. Powiedziałem, że Bóg chyba nie musi zaglądać do jąder atomowych, żeby zobaczyć, co robią cząsteczki... cholera, przecież sam je stworzył, no nie? Więc problem obserwatora nie ma znaczenia.
- Kupili to?
- Dyro tak. Chciał uwierzyć. To mu dokładnie pasowało do sposobu kierowania szkołą.
Przeżuwałem jego relację.
- Więc mówisz, że Bóg jest jakby krótkowzroczny?
Przerwał zapalanie papierosa; chociaż klimatyzacja działała, otworzyłem okna, żeby dym nie został w samochodzie taty.
- Skąd ten pomysł?
- Sam tak powiedziałeś. On widzi wszystko, co się dzieje, oprócz naprawdę małych rzeczy, którymi nie zawraca sobie głowy.
- No, można przyjąć taki punkt widzenia - powiedział po namyśle. Potem długo milczał. Sam nie wiem. Myślicie, że wtedy podsunąłem mu ten pomysł?
W każdym razie uznałem, że wypełniłem rodzinny obowiązek, a piwo już się skończyło. Kiedy dopalił papierosa, postanowiłem wracać.
- Zjedz kilka miętówek, żeby ci nie jechało z ust - poradziłem.
Wyjechałem następnego ranka. Na Florydę było daleko, a ja nie zamierzałem spędzać całych wiosennych ferii w domu.
No, później na jesieni tata dostał zawału i wszystko się popsuło. Tata nie umarł od razu. Leżał przez długie tygodnie na intensywnej terapii, a potem w domu z całodobową pielęgniarką. Naturalnie interes poszedł w diabły, a po pogrzebie okazało się, że pieniądze też się skończyły.
Ktoś musiał się poświęcić. Nie mogliśmy żądać od mamy, żeby zrezygnowała z domu; ja musiałem skończyć medycynę albo wszystko poszłoby na marne. Więc Jerry jednak musiał odejść z Buck pod koniec zimowego semestru. Po prostu zabrakło pieniędzy, żeby zapłacić za Harvard i studia prawnicze, jak to zaplanował tata. Dzieciak był zdany na siebie.
Mama martwiła się, kiedy wyjechał do tej małej wyznaniowej szkoły w Teksasie... nawet nie pamiętam, jak się nazywali, ale oczywiście nasza rodzina zawsze była episkopalna. Wtedy właśnie odbywałem staż. Trzydzieści sześć godzin ciurkiem, bez snu - w żaden sposób nie mogłem wyrwać się do domu i porozmawiać z nią. Próbowałem ją uspokajać przez telefon.
- Przynajmniej otrzyma wyższe wykształcenie - mówiłem - i to za darmo. Nie martw się Jerrym. On sobie poradzi.
No i miałem rację, nie? Poradził sobie.
Przyznaję, że byłem nieźle wkurzony, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Świętym Kościele Kwantalnego Zbawienia. Akurat odszedłem ze służby zdrowia, a dla świeżo upieczonego proktologa próbującego założyć prywatną praktykę byłoby bardzo kłopotliwe, gdyby wyszło na jaw, że jego brat jest przywódcą jakiegoś zwariowanego kultu religijnego. A jednak muszę powiedzieć, że w pewnym sensie byłem prawie dumny z tego małego gnojka.
Zapis wypowiedzi Staceya Krebsa
Kiedy się nawróciłem, byłem ochroniarzem w Madison Square Garden. To znaczy, że patrolowałem schody i korytarze z moimi dwoma owczarkami niemieckimi; potrzebowałem dwóch, bo Slappy był wytresowany do wywąchiwania broni, a Moe do narkotyków. Były to psy obronne, ale nigdy nie musiałem ich szczuć na nikogo. Jak zaczynały warczeć, pokazywać kły i szarpać smycze, nawet pijacy się uspokajali.
W Garden mieliśmy najróżniejsze występy, jakie tylko można sobie wyobrazić. Oglądałem wszystkie po kolei. Oczywiście niektóre były gorsze od innych. Nigdy nie mieliśmy żadnych problemów z kibicami sportowymi, a jedyny kłopot z cyrkiem polegał na tym, że psy głupiały od zapachu zwierząt. Nie lubiłem koncertów, kiedy te wszystkie dziewczyny wrzeszczały i próbowały wrzucić swoje majtki na scenę, i naprawdę nie znosiłem politycznych wieców, bo tam każdy uważał się za szychę. I nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać po festynach religijnego odrodzenia, bo kiedy duch boży wstępuje w piętnaście tysięcy ludzi, oni po prostu nikogo nie słuchają.
Tego się bałem, kiedy Kwantale wynajęli halę na pięć dni, ale zadziwili mnie. Nic się nie stało, chociaż już od pierwszego wieczora Garden był zapchany. Koniki przed wejściem zdzierali nawet po setce za bilet, ale tłum w środku był najgrzeczniejszy, jaki w życiu widziałem. Jeden z kaznodziejów przemawiał przez chwilę, a oni klaskali; potem śpiewali hymn albo słuchali muzyki organowej czy chórku, a potem znowu przemowa. Patrolując korytarze, nie słyszałem wyraźnie, co się tam dzieje, ale później zatrzymałem się przy głównym wejściu, gdzie Annie Esposito kierowała wartownią. Wszyscy, którzy się zmieścili, już weszli do środka. Nawet ekipy obsługujące wykrywacze broni wymknęły się na kawę, więc panował spokój. Słychać było głośniki zamontowane na zewnątrz dla ludzi, którzy nie dostali się do środka. Annie słuchała. "Jak leci, kotku?", zapytałem ją. Nie odpowiedziała, tylko syknęła: "Szsz..."
Moe wlazł pod kontuar i położył jej łeb na kolanach, a ona słuchając drapała go za uszami. To nie było dobre dla obronnego psa, który powinien odnosić się wrogo w zasadzie do wszystkich oprócz tresera, ale z Annie coś mnie łączyło. To nie był idealny związek. Najczęściej spławiała mnie, zanim poszliśmy do łóżka, a kiedy już do tego doszło, może raz czy dwa w miesiącu, zdarzało się, że później zaczynała płakać, bo zgrzeszyła. Tak naprawdę chciała, żebyśmy się pobrali. Wiedziałem o tym. I nawet ożeniłbym się z nią, tylko że ciągle jeszcze miałem żonę - nie wiadomo gdzie i kiedy uciekła - nie mogłem jej znaleźć, żeby dostać rozwód.
To, czego Annie słuchała, nie brzmiało dla mnie religijnie. Raczej jak wykład. Jakiś człowiek wyjaśniał, że Bóg musi troszczyć się o cały wszechświat i nie może zawracać sobie głowy wszystkimi szczegółami, więc korzysta z pomocy kapłanów, żeby być na bieżąco. To nawet miało sens, ale potem facet zaczął ględzić o wszystkich innych galaktykach, ile ich jest i jak są daleko. Nie rozumiałem, po co. Potem skończył, tłum uprzejmie zaklaskał, organy zagrzmiały i chór zaśpiewał "Stary twardy krzyż".
- Następny będzie wielebny Burskin - powiedziała Annie i po raz pierwszy naprawdę spojrzała na mnie. - On jest bardzo inspirujący. Wiesz, czasem osobiście wysłuchuje spowiedzi.
Pomyślałem, że wiem, o co jej chodzi, bo widziałem te małe budki pod ścianami sali, wszystkie zawsze zapełnione i kolejki ustawione przed nimi.
- A co po pokazie, kotku? - spytałem. - Chciałabyś mieć coś do wyznania jutro przy spowiedzi?
- Nie rób z siebie głupka - odparła, ale to nie zabrzmiało jak prawdziwa odmowa. - Zresztą oni nie mają prawdziwych konfesjonałów. Nie słyszałeś, co mówią?
Wzruszyłem ramionami. O Kwantalach pisali w gazetach, ale ja czytam głównie dział sportowy.
- No więc zostawią kilka budek otwartych po wyjściu publiczności. Dla tych z personelu, którzy chcą złożyć świadectwo. Ja chyba spróbuję.
- Aj, po co ci to...? - zacząłem, żeby jej to wyperswadować. Nie żebym się przejmował, co ona naopowiada jakiemuś kaznodziei, ale jeśli wyjdziemy za późno, powie, że jest za bardzo śpiąca na randkę. Ale wtedy Slappy zaczął cicho warczeć; ekipa od wykrywacza broni wracała, co oznaczało, że kierownik wyruszył na polowanie. Więc przesłałem jej całusa i poszedłem dalej z psami.
Potem próbowałem słuchać. Od czasu do czasu wielebny Burskin mignął mi przez uchylone drzwi; był młodszy, niż się spodziewałem, i wyglądał imponująco w swoich białych szatach. Opowiadał tłumowi, jak cudownie będzie w niebie i że nikt z nich nie potrzebuje martwić się piekłem; muszą tylko złożyć świadectwo przed jego audytorami.
Do diabła... Kiedy tłum zaczął wylewać się z sali, wszyscy wyglądali na takich szczęśliwych, że jeszcze nigdy w Garden nie widziałem tak zadowolonej publiczności. Więc kiedy ekipy sprzątaczek zaczęły zbierać śmieci, stanąłem w kolejce do jednej z budek, która pozostała otwarta. Nie widziałem osoby po drugiej stronie zasłony, ale głos był kobiecy. Kiedy podałem nazwisko, przerwała mi.
- Na razie nie mów nic więcej, Stacey. Najpierw pozwól mi wyjaśnić, co się tutaj dzieje. Widzisz, jestem wyświęconą kapłanką Świętego Kościoła Kwantalnego Zbawienia. Traktuj mnie jak telefoniczną linię do Boga. Przez większość czasu On nie zwraca uwagi na to, co robisz, ale kiedy mówisz do mnie, mówisz wprost do Niego. Więc powiedz mi dokładnie, co chcesz, żeby On wiedział o tobie, okay? Zacznij od dobrych uczynków. Czy zrobiłeś ostatnio coś, z czego jesteś dumny?
- To znaczy... - zawahałem się i próbowałem coś wymyślić - znaczy, jak dawanie pieniędzy biednym?
- To dobry początek. Albo pomaganie komuś. Albo po prostu okazywanie przyjaźni, kiedy ktoś cię potrzebuje. Nie bój się pochwalić. Bóg chce cię kochać, Stacey. Więc współpracuj z nim, dobrze? Po prostu daj Mu dowody, których potrzebuje, żeby cię zbawić, to wszystko.
- No a te, ee, złe rzeczy?
- Stacey, Stacey - westchnęła - nie słuchasz mnie? Jeśli chcesz, żeby Bóg wiedział złe rzeczy o tobie, oczywiście masz do tego prawo. Ale do świętego rejestru Boga trafia tylko to, co mi powiesz, więc namyśl się dobrze, zanim zaczniesz mówić.
I tak wstąpiłem do Kwantali.
Zresztą nigdy nie mogłem się dogadać z ojcem Graziano, a Kwantale po prostu złożyli mi lepszą ofertę. Annie i ja zaczęliśmy chodzić do ich kościoła na Czterdziestej Siódmej Ulicy i między nami zaczęło układać się coraz lepiej. Przede wszystkim przestała płakać, a dwa tygodnie później przeprowadziła się do mnie.
Zapis wypowiedzi doktora Arthura Johna Delaporte'a
Chcę wyraźnie zaznaczyć, że nigdy nie żywiłem żadnej urazy do Jeremy'ego Burskina. Nie miałem powodu. Nie on ponosił odpowiedzialność za wylanie mnie z posady nauczyciela przedmiotów ścisłych w szkole Buck; kiedy kuratorom wreszcie przejadły się innowacje dyrektora i pozbyli się go, wyrzucili również wszystkich zatrudnionych przez niego pracowników. W gruncie rzeczy wiele zawdzięczam Jerry'emu, chociaż kiedy odszukał mnie i złożył ofertę, odmówiłem z miejsca. Za pierwszym razem.
- Cholera, Artie - przekonywał mnie - co masz do stracenia?
- Posadę?
- Racja. Twoją gównianą posadę. Twoją posadę zastępcy nauczyciela przedmiotów ścisłych w publicznym liceum, gdzie połowa uczniów jest nieobecna, a druga połowa nosi broń.
- Nigdy nie twierdziłem, że to miła praca, ale zarabiam na czynsz.
Nie odpowiedział bezpośrednio, tylko wywrócił oczy rozglądając się po kawalerce, gdzie mieszkałem. Fakt, nie wyglądało tu najlepiej. Ale Madge już dawno odeszła, a ja nie potrzebowałem wiele.
- Proponuję ci załapanie się do najbardziej rozwojowego przemysłu w Ameryce - podjął Jerry. - To wielka szansa dla ciebie. Mówię o prawdziwych pieniądzach. Mówię o religii.
- Nie byłem w kościele, odkąd mnie wykopali z Buck.
Pokręcił głową.
- Nie, nie, Artie, nie słuchasz mnie. Nie mówię, żebyś przyłączył się do mojej trzódki, tylko żebyś wszedł do zarządu. Muszę mieć przy sobie prawdziwego naukowca. Ty masz doktorat. Zajmę się resztą... na początek twoim wyświęceniem. Jak brzmi: wielebny Arthur John Delaporte?
- Kretyńsko - odparłem.
- Artie - westchnął - skoro się upierasz, żeby olać najlepszą ofertę w twoim życiu, nie będę ci wmawiał, że zniszczyłeś wszelkie moje nadzieje na sukces. Dookoła są tysiące innych naukowców, którzy szukają pracy. Przyszedłem do ciebie, bo ty mnie zainspirowałeś... chociaż niechcący... a ja nie zapominam o przyjaciołach. Boisz się, że złamiesz prawo? Nic z tych rzeczy. Mam pełne święcenia...
- Z ekspresowej fabryki dyplomów Joego Boba w Lubbock w Teksasie.
- Z pełnoprawnego religijnego uniwersytetu, uznawanego w każdym stanie unii. Podobnie jak mój kościół. Zadzwoń do sekretarza stanu i sam sprawdź: jesteśmy legalni. Coś ci powiem. Jutro wieczorem mam w Camden zebranie pod namiotem. Przyjdź. Zobacz sam. Nie musisz nic robić, tylko się rozejrzeć... chociaż oczywiście jeśli zechcesz wygłosić krótki wykład o tej historii falowo-cząsteczkowej i zasadzie obserwatora, zapłacę za twój czas. Powiedzmy, sto dolców. Gotówką. Do ręki.
No, nie mogłem odrzucić stu dolców. Poszedłem. A potem zostałem.
I powodziło mi się całkiem dobrze. Zaraz po Jeremym Burskinie zajmowałem chyba drugie najwyższe stanowisko w kościele, a Jerry nie kłamał. Pieniądze naprawdę płynęły strumieniem.
Zaczęliśmy rozkręcać się na całego, kiedy załatwiliśmy Garden w Nowym Jorku. Przez pięć dni zapisaliśmy dwadzieścia trzy tysiące nowych wyznawców, a każdy zapłacił, wliczając bilet wstępu i datek miłości, przeciętnie pięćdziesiąt cztery dolary. Jeśli chcecie zobaczyć, jak wygląda milion dolarów, sami to pomnóżcie.
Nowy Jork to był dopiero początek. W ciągu pięciu lat wystąpiliśmy dosłownie w każdej większej sali widowiskowej w kraju - Soldier's Field, Hollywood Bowl, co tylko chcecie. Za każdym razem, kiedy występowaliśmy w jakimś mieście, przyciągaliśmy kolejne dziesięć czy dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy zostawali z nami. Otworzyliśmy filie kościoła we wszystkich miastach i praktycznie nigdy nie straciliśmy wyznawcy. Dlaczego ktoś chciałby odejść? Oferowaliśmy najlepszy produkt ze wszystkich wyznań w kraju. Kiedy nasi wierni umrą, wyjaśnialiśmy im, Bóg lub może któryś z Jego aniołów zajrzy do wielkiej złotej księgi i sprawdzi zawartość rejestru, i na tej podstawie wierni będą zbawieni albo potępieni. Zbawienie oznacza, no cóż, niebo. Potępienie to źle. Ale przecież nie można oczekiwać od Boga, żeby pilnował każdej pojedynczej duszy w każdej minucie każdego dnia. Bogu wystarczy to, co mu przekażą Jego wyświęceni kapłani. Nie tylko my; nigdy tego nie mówiliśmy. Nigdy nie twierdziliśmy, że Święty Kościół Kwantalnego Zbawienia stanowi jedyne bezpośrednie łącze z Bogiem. Całkiem otwarcie przyznawaliśmy, że każdy ksiądz, pastor czy rabin może zanieść słowo Do Góry.
Ale tylko my zachęcaliśmy świadczących, żeby mówili nam dobre rzeczy. Nie pytaliśmy ich o grzechy. W tym względzie liczyliśmy na ich zdrowy rozsądek. Nigdy również nie poddawaliśmy ich próbom na wykrywaczu kłamstw, więc jeśli czasami trochę naciągali prawdę co do swoich dotacji dobroczynnych albo liczby wiekowych krewnych, którymi się opiekowali, to ich sprawa.
Muszę przyznać, że chwilami uważałem się za największego szczęściarza na świecie, a wszystko to zawdzięczałem Jeremy'emu Burskinowi. Szczytowy moment nastąpił chyba w trzecim roku, kiedy Madge dowiedziała się, co robię, i pewnego wieczoru w Albany zjawiła się po nabożeństwie, cała słodka i skruszona, i gotowa spróbować jeszcze raz od początku, żeby odzyskać to, co straciliśmy. "Dobrze, Artie, proszę?" Wetknąłem jej kilka setek ze względu na dawne czasy, zanim ją odesłałem. Nie miałem do niej żalu, dawno mi przeszło. Ale ją odesłałem. Kto chciałby się wiązać z jedną przechodzoną paniusią, kiedy dookoła jest tyle młodych i świeżych?
Tak, to był stanowczo jeden z punktów szczytowych, przy tym nie było żadnych dołków... przynajmniej dopóki Jerry nie zaczął pić.
Zapis wypowiedzi Elizabeth Neisman alias Lilibet Van Nuys
Zmiana nazwiska nie miała nic wspólnego z kościołem. To był pomysł mojego agenta, na długo przed moim nawróceniem, jak tylko zrobiłam sobie operację nosa, silikon i korony. Obejrzał mnie i powiedział, że równie dobrze mogę pójść na całość i zafundować sobie całkiem nową osobowość, jeśli naprawdę chcę dostać się do filmu.
No więc posłuchałam go - wymyśliłam nowe nazwisko, skompletowałam nową garderobę, głównie buty za kolana i góry bez rękawów - ale w filmie i tak nie byli zainteresowani. Kiedy cyrk wielebnego Burskina przyjechał do miasta, pracowałam jako tancerka w jednym lokalu na Hollywood Boulevard. Za marne grosze. Nie szkodzi; i tak nie tańczyłam najlepiej, ale zarabiałam tyle, żeby opłacić czynsz, z niewielką pomocą mojego stałego faceta. Nazywał się Henny Glass. Chyba to on skierował mnie na dobrą drogę, bo zabrał mnie na spotkanie z Kwantalami w mój wolny wieczór, żeby się podrajcować. Reszta, jak to mówią, jest historią.
W każdym razie Henny przeszedł do historii po tym wieczorze. Przyszłam na spotkanie z nim, ale wyszłam z kapłanem z mojej budki, Richym Manneringiem. I to Richy wpadł się pożegnać, kiedy grupa wielebnego skończyła występy w L.A., i to Richy powiedział, że umiem słuchać, mam miły charakter, powinnam wstąpić do kościoła i zgłosić się na kurs spowiednika w centrali w Kolorado.
Pomysł wydawał się dobry - w każdym razie lepszy od wszystkiego, czym się wtedy zajmowałam. Więc tak zrobiłam. Przyjęli mnie za pierwszym podejściem, a kurs nie sprawił mi żadnych kłopotów. Richy miał rację, że umiem dobrze słuchać, a na tym polegała połowa szkolenia. Druga połowa to gadka o Heisenbergu i kwantowej nieoznaczoności, ale to również zdałam celująco - zawsze potrafiłam wykuć na pamięć podręcznik w noc przed egzaminem i wyklepać tekst następnego dnia. W końcu odrzuciłam stypendium podyplomowe na uniwersytecie stanu Teksas, żeby podbić Hollywood. Kiedy my, nowo mianowani spowiednicy, urządziliśmy przyjęcie absolwentów w Rezydencji na szczycie wzgórza, zajmowałam drugie miejsce w klasie i łatwo mogłam zająć pierwsze, gdybym trochę bardziej się postarała.
Tak więc w wieku dwudziestu trzech lat zostałam pełnoprawną kościelną kapłanką i wierzcie mi, to było łatwe życie. Płacono nam dobrze, pensja plus prowizja; właśnie wtedy zaczęłam odkładać trochę pieniędzy na fundusz oszczędnościowy. No i zwiedziliśmy cały kraj. Raz czy dwa w miesiącu wszyscy prowadziliśmy kampanię w nowym mieście, a pomiędzy kampaniami czasami wysyłano nas gdzieś, żeby pomagać nowym kościołom. Resztę czasu spędzaliśmy w Rezydencji w Aspen, gdzie nie musieliśmy nic robić, tylko pływać, jeździć na nartach, opalać się i bawić. W Rezydencji co noc odbywało się przyjęcie.
Tylko nie myślcie, że tam przez cały czas trwały orgie. Nic z tych rzeczy. Ludzie czasami chodzili z kimś do łóżka - no, właściwie nawet często - ale co w tym dziwnego? Wszyscy byliśmy młodzi i zdrowi, zresztą nigdy nie robiliśmy tego publicznie i nie płoszyliśmy koni. Było też mnóstwo alkoholu dla tych, którzy chcieli się napić, i jakieś prochy też by się znalazły - no, to samo można powiedzieć o akademikach w Uniwersytecie Teksaskim. Rezydencja bardzo przypominała te akademiki. Mieliśmy gry wideo i kasety ze wszystkimi znanymi i nieznanymi filmami, i chyba milion taśm z muzyką do odtwarzania na naprawdę dobrym sprzęcie; w bibliotece - osiemdziesiąt tysięcy książek i czasopisma z całego świata; do tego kryty basen i otwarty basen, i salę gimnastyczną; były też konie dla wszystkich, którzy chcieli uprawiać turystykę na górskich szlakach - Wielebny dostarczył nam wszystkiego, co tylko można kupić za pieniądze. I oczywiście sobie również, bo on też lubił się zabawić. I wszystko było za darmo.
Nie tylko w tym sensie, że wolne od opłaty. Również wolne od poczucia winy, bo przecież głównie o to chodziło.
Rozumiecie, ta praca była najlepsza ze wszystkich, jakie mogłam sobie wyobrazić, bo my pomagaliśmy ludziom. Wchodzili do mojej budki zmartwieni i przestraszeni, a ja wyjaśniałam im, że Bóg naprawdę chce ich zbawić, i zachęcałam ich, żeby opowiadali o sobie takie rzeczy, które chcieli przekazać Bogu, i po dwudziestu minutach wychodzili z podniesionymi głowami, szczęśliwi i pełni nadziei.
To dotyczyło nas wszystkich. Nie tylko personelu i spowiedników. Mam na myśli wszystkich, nawet ludzi na samej górze, prawników, księgowych, naszego naukowego guru, wielebnego doktora Arthura Johna Delaporte'a, i samego wielebnego Jeremy'ego. Jasne, na ogół byli starsi niż reszta z nas, ale to była jedyna różnica. Znałam kilku z nich dość blisko, więc wiem. Nawet doktora Artiego. Był najstarszy z nas i czasami zachowywał się z większą rezerwą, ale to nie miało znaczenia. Właściwie podobało mi się; czułam, że mogę z nim porozmawiać o poważniejszych sprawach. Raz, kiedy pływaliśmy na golasa późno w nocy i siedzieliśmy zawinięci w ręczniki na brzegu krytego basenu, powiedział coś o swoim wieku, a ja zaraz go pocieszyłam:
- Jesteś młody tam, gdzie to się liczy, kotku. Poza tym wiesz tak dużo, i muszę ci wyznać, że w mężczyźnie najbardziej pociąga mnie inteligencja.
Widziałam, że to mu sprawiło przyjemność. Dźwignął się na łokciu, żeby dolać szampana, a potem podniósł kieliszek w toaście.
- Więc powiedz mi, jaką wiedzą mam się z tobą podzielić.
- Teraz niczym - odparłam, ziewając.
- Na pewno czegoś nie wiesz - nalegał.
- No... - Namyślałam się przez chwilę. - No, może. Na przykład gdzie się podziewa cała wina.
- Co?
- Wina. Te złe uczucia, z którymi ludzie do nas przychodzą. Kiedy wychodzą z budki, zwykle to wszystko znika, ale gdzie się podziało?
Rozśmieszyłam go.
- Dlaczego musi gdzieś się podziewać?
- Nie wiem. Chyba po prostu myślałam, że musi być jakieś prawo zachowania winy, wiesz? Jak prawo zachowania energii i tak dalej.
- Hm - mruknął. - Wiesz, co to jest czarna dziura? Rzeczy po prostu znikają w niej, materia i energia, wszystko. A potem ich już nie ma. Nigdy więcej się nie pojawiają.
- Czy my mamy czarną dziurę?
- Jeśli mamy - odparł, szczerząc zęby - to pewnie jest nią sam wielebny Jeremy. Już ci ciepło? Może pójdziemy na górę?
No więc poszliśmy i na tym się skończyło. Dalej były tylko łóżkowe rozmowy. Nic nie znaczyły. Ale nie wiem, czy nie popełniłam błędu, kiedy parę dni później, nad tym samym basenem, przypadkiem wspomniałam o tym wielebnemu Jeremy'emu.
Zapis wypowiedzi doktora Arthura Johna Delaporte'a
W tygodniu, kiedy zaczęły się poważne kłopoty, załatwialiśmy Phoenix w Arizonie.
Zgarnialiśmy tam naprawdę dużą kasę; interes zawsze szedł dobrze w miejscowościach wypoczynkowych, gdzie kupa nadzianych starych pryków miała mnóstwo czasu, żeby martwić się różnymi rzeczami, które zrobili dla pieniędzy. Pomimo tego wszystkiego Jerry był bardzo zajęty. Ukazał się "Newsweek" z tym wielkim przemądrzałym artykułem, ze zdjęciem Jerry'ego na okładce i nagłówkiem: Prorok Boga Nieuważnego? Rozmawialiśmy o wejściu w interes tele-wangeliczny i ci wszyscy ludzie z telewizji chcieli się z nami dogadać. Ostatniego dnia w Phoenix jedliśmy lunch z sześcioma takimi w apartamencie Jerry'ego - chcieli nam dać nasz własny kanał kablowy - i otwarliśmy sporo butelek wina. Kiedy spławiliśmy telewizyjne garnitury i poszedłem się zdrzemnąć przed wieczornym występem, Jerry widocznie postanowił wykończyć wszystkie pozostałe butelki. Zwymiotował, kiedy garderobiany ubierał go w szaty. Musieli wyjąć zapasowy strój, a Jerry zataczał się i jąkał podczas kazania.
No, to chyba nie miało znaczenia. Nikt niczego nie zauważył. Dopiero kiedy wreszcie położyłem go do łóżka, spojrzał na mnie i powiedział:
- Myślałeś czasem, że może zwracamy na siebie uwagę?
- Dlatego mamy ludzi od P.R.
- Nie, chodzi mi o boską uwagę. Na mnie.
Oczywiście pijacy wygadują różne bzdury. Byłem pewien, że jedna z dziewcząt z nim rozmawiała, i nawet wiedziałem, która - Lili. Całkiem miła laseczka i nawet dosyć bystra, ale bystra w głupi sposób. Zawsze myślała o sprawach, które nie miały nic do rzeczy.
Nie martwiłem się specjalnie, bo następnego ranka Jerry doszedł do siebie. W tym samym miesiącu załatwiliśmy jeszcze Oklahoma City, a potem Atlantę, i chociaż wiedziałem, że zaglądał do butelki, zwykle robił to po pracy. Ale kiedy przyjechaliśmy do Nowego Orleanu, znowu wyszedł zalany na scenę. To zaczynało mu wchodzić w nawyk, więc później odwiozłem go do hotelu i poiłem czarną kawą, aż otrzeźwiał i mógł mi powiedzieć, co się dzieje.
- Boję się - wyznał po prostu.
- Daj spokój, Jerry. Przejmujesz się tą komisją Kongresu? Nawet nas nie dotkną.
- Pierdolę komisję Kongresu. Boję się Boga.
Tym mnie zastrzelił. Nigdy, przenigdy nie rozmawialiśmy o Bogu z wyjątkiem pracy. Zobaczył wyraz mojej twarzy i odsunął filiżankę z kawą.
- Nie widzisz problemu, co? - zagadnął. - Pomyśl, mówimy klientom, że jesteśmy kamerami telewizyjnymi Boga. On patrzy tylko przez nasze oczy, bo jesteśmy Jego wyświęconymi kapłanami.
- Więc?
- Więc On nas widzi, Artie. Przyciągamy Jego uwagę. On jest do nas dostrojony jak do stacji radiowych. Nie martwisz się, co On może zobaczyć u ciebie i u mnie... zwłaszcza u mnie? Bo ja się martwię, Artie. Pewnego dnia umrę. Wszyscy kiedyś umrzemy, prędzej czy później; i bardzo się martwię, co będzie dalej.
I wiecie, nie mogłem mu tego wyperswadować.
Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak się rozsypał, jak Jeremy Burskin. Musieliśmy skreślić Detroit. Rozgłosiliśmy, że Jerry wziął urlop - tak naprawdę poszedł na odwyk. Kiedy wypuścili go z kliniki, nie pił więcej, nie, tylko nie mógł już się zdobyć, żeby znowu wejść na scenę.
Zaczęły krążyć plotki. Co gorsza, podupadła nasz własna organizacja. Musieliśmy odwołać dalszy objazd. Jerry stał się ciężarem.
Znalazłem tylko jeden sposób, żeby uratować organizację, i wykorzystałem go.
Tymczasem Jerry zaszył się w swoim prywatnym domu w Aspen, kilka mil od Rezydencji, gdzie strażnicy nie dopuszczali ciekawskich. Złożyłem mu wizytę. Pomimo zaleceń lekarzy przywiozłem mu prezent, butelkę trzydziestoletniej szkockiej, i zdejmując nakrętkę powiedziałem:
- Jerry, mam pomysł. Boisz się kary boskiej po śmierci i może masz rację. Ale jest wyjście. Załóżmy, że tak naprawdę nigdy nie umrzesz...
Nie wiem, czy zgodziłby się na trzeźwo, ale nie pozwoliłem mu wytrzeźwieć ani na chwilę. Nie tamtej nocy, nie podczas czarterowego lotu do Los Angeles, nie podczas wszelkich przygotowań, jakie musiał przejść.
Więc interes znowu kwitnie. Przyznaję, że bez Jerry'ego to już nie to samo. Jasne, dochody trochę spadły, ale nauczyłem się sam wygłaszać kazania (przy pomocy kilku nauczycieli scenicznych) i na każdej sesji obowiązkowo oddajemy hołd pamięci naszego zmarłego przywódcy. Jako tło za wielkim ołtarzem służy mi wielkie powiększenie jego zdjęcia, odzianego w kapłańskie szaty i wyglądającego jak święty, a kiedy pod koniec każdego występu odwracam się, żeby prosić go o błogosławieństwo, publiczność zwykle szaleje z zachwytu.
Myślę, że w pewnym sensie Jerry byłby ze mnie dumny - oczywiście gdyby mógł wygłaszać jakieś opinie ze swojej kriogenicznej kapsuły.
Szkoda, że zaczął nabierać się na własny bajer. Ja nie popełniam tego błędu.
No, przynajmniej na razie; a jeśli kiedyś do tego dojdzie, może sam zajmę miejsce w zamrażarce i już nie będę całkowicie żywy, ale może nie tak zupełnie martwy, żebym musiał się obawiać Sądu Ostatecznego.
Przełożyła Danuta Górska
FREDERIK POHL
Urodził się w 1919 r. Jeden z ostatnich żyjących Wielkich Mistrzów SF, którzy kładli podwaliny pod gmach współczesnej fantastyki naukowej. Autor ponad stu książek, sześciokrotny zdobywca Hugo, dwukrotnie nagradzany Nebulą. Debiutował w roku 1932, wciąż pisze, współpracuje przy tworzeniu antologii, wygłasza odczyty i jeździ na konwenty. Po długiej przerwie wraca na nasze łamy. Do tej pory przedstawiliśmy opowiadania: "Farmer na ulicy miasta" ("F" 6/84), "Dajmy szansę mrówkom" ("F" 3/85), "Skarb w środku gwiezdnej tęczy" ( "F" 7/85), "Dzień w lunaparku" ("F" 10/85), "23 słowa" ("F" 5/86), "W blasku komety" ("F" 8/86), "Dorastanie w mieście na skraju" ("F" 11/86), "Kupcy wenusjańscy" ("F" 1/87), "Świąteczny program Rocky'ego Pythona" ("F" 8/90).
(anak)