10308

Szczegóły
Tytuł 10308
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10308 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10308 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10308 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Pierre Barbet Zadziwiająca Planeta Kleena znam od wielu lat: fajny facet, choć zawsze strasznie przepracowany. Studiowaliśmy razem kilkadziesiąt lat temu, potem on został mianowany komisarzem rządu światowego, podczas gdy ja, no cóż, oficjalnie jestem kapitanem floty... Kiedy ten stary koń ukazał się w wideofonie, aby zaprosić mnie na szklaneczkę crocciny, byłem pewien, że coś w trawie piszczy: Roger jest bardzo dumny ze swojej crocciny, którą sprowadza aż z Epsilon Eridani i częstuje nią tylko przy wyjątkowych okazjach! Zaproszenie przyjąłem, ponieważ nie miałem akurat nic specjalnego do roboty. Parkując latający wóz na tarasie, od razu zauważyłem dwa typy bawiące się w podlewanie egzotycznego ogródka, jednak spojrzenia, którymi mnie otaksowali, nie mogły zmylić tak chytrego lisa jak ja: oczywiście gliny pilnujące swego szefa... Skorzystałem więc szybko z szybu -antygrawitacyjnego i już byłem przed drzwiami starego kumpla: wpuścił mnie służący o budowie atlety, prześwietlając na wstępie promieniami X - bez uprzedzenia ma się rozumieć! Potem wreszcie znalazłem się w środku. Kleen rzucił mi się na szyję i mało brakowało, a połamałby mi żebra z radości. Wydawał się rzeczywiście szczęśliwy z naszego spotkania, ale kiedy w końcu posadził mnie na tapczanie, zobaczyłem, że coś go gryzie. Po wstępnych pogaduszkach: - Co słychać? Co porabiasz? Powinniśmy się częściej widywać... - Roger nalał crocciny i dopiero wtedy zdecydował się przejść do rzeczy: - Mój stary Marco - zaczął (Marc Duiggi to właśnie ja - Marco dla przyjaciół) - mam cholerny kłopot: rząd zlecił mi przeprowadzenie śledztwa w pewnej aferze z narkotykami, no a sprawa okazała się paskudnie skomplikowana... Czasem nawet już zastanawiam się, czy nie chodzi tu o zorganizowany atak przeciwko Ziemi. - Wojna chemiczna? Chyba trochę przesadzasz. Przecież ze wszystkimi naszymi koloniami w Kosmosie jesteśmy w doskonałych stosunkach ! - Och, nie przypuszczam, żeby tu chodziło o inwazję spoza Ziemi, choć mimo to wobec zaistniałej sytuacji zmuszony jestem prosić cię o współpracę. - Ale przecież ja pozostaję pod rozkazami dowódcy floty - zaprotestowałem. Roger zrobił zaprzeczający ruch ręka: - Już nie, teraz pracujesz dla mnie - jeśli naturalnie się zgodzisz. Ale przedtem chciałbym ci pokazać kilka przezroczy, abyś zorientował się, o co chodzi. To mówiąc, wyciągnął rzutnik i kilkanaście mikrofilmów. Pierwsze zdjęcie przedstawiało dość obskurną dużą salę, a w niej na parkiecie splątany tłum facetów i dziewczyn ubranych w stylu „nowohippisowskim". Sala - jak sala: nic nadzwyczajnego. - To właśnie tu wszystko się zaczęło - wyjaśnił Roger - w tym zupełnie przeciętnym lokalu o nazwie „Pierścień Saturna". Dostaliśmy najpierw cynk, że zbierają się tam narkomani. Zauważ, że knajpa znajduje się niedaleko kosmodromu. No więc dowiedzieliśmy się, że od wielu już miesięcy do tej speluny przychodziły pewne kręgi intelektualistów, aby szukać satysfakcji narkotycznych. Dyskretna obserwacja kosmodromów pozwoliła nam zidentyfikować pewną liczbę dostawców, rekrutujących się głównie z różnego rodzaju włóczęgów kosmicznych. - W jakim stopniu mnie to może wszystko dotyczyć? - spytałem zdziwiony. - Przecież to jest zwykła sprawa, interesująca policję kryminalna, sprawa, która nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem Ziemi ! - Cierpliwości! Ten narkotyk wdychany w postaci aerozolu wywołuje uczucie niesamowitej pewności siebie, stan euforii i jednocześnie agresywność... No i w miarę upływu czasu rejestrowaliśmy coraz więcej różnych przestępstw. Z byle powodu faceci dźgali się nożami, aż w końcu sprawa nabrała takich rozmiarów, że praktycznie niemożliwe było wychodzenie z domu w nocy w okolicach kosmodromów. - Fakt, rzeczywiście coś o tym słyszałem w wideofonii - przypomniałem sobie - ale mówiono, że sytuacja została zupełnie opanowana... - Skądże znowu! Jest na tyle źle, że minister polecił mi w oficjalnych sprawozdaniach liczyć część zamordowanych jako ofiary wypadków drogowych. - Do licha!... Dlaczego jednak nie wzmożecie kontroli na kosmodromach? Roger wzruszył ramionami: - To wcale nie takie proste. Wprawdzie zarekwirowaliśmy rzeczywiście kilkadziesiąt kilo Loppa, ale te typy tak się do tego przyzwyczaiły, że chemicy bardzo prędko odkryli sposób sztucznego syntetyzowania narkotyku. Oczywiście, dla nas to nie problem potrzebują odczynników, specjalnej aparatury i łatwo byłoby ich nakryć. Gdyby to było tylko to, nie zawracałbym ci głowy... - Więc wykrztuś wreszcie z siebie, o co chodzi !... - Słuchaj dalej! Sprawa trwa już od ponad roku, niektóre z dziewczyn zaszły w ciążę i urodziły dzieciaki; pod pretekstem badań okresowych zrobiono im test chromosomowy. Dopiero wtedy wybuchła bomba : okazało się, że wszyscy chłopcy mieli komórki o większej niż normalnie liczbie chromosomów! - Byli chyba, nienormalni? - To jest łagodne określenie. Prawdziwe dzikie bestie! Jednoroczne dzieci musiano zamykać w klatkach... - Do licha, to już zaczyna być poważne! - Sam widzisz. Pozostaje pytanie, czy mamy do czynienia ze zwykłym przypadkiem, czy też jest to zorganizowana akcja przeciwko Ziemianom. Osobiście myślę, niestety, raczej o tym drugim. Wyciągnąłem tytoń i nabiłem sobie fajkę, co pozwoliło mi się przez chwilę zastanowić - Czy domyślasz się, skąd pochodzi ten narkotyk? Chodzi mi zwłaszcza o jego pierwsze dostawy. - Być może. Chłopcy z laboratorium dobrze pracowali i obejrzeli sobie ten żółty proszek pod mikroskopem. Wykryto w nim liczne komórki o dość dziwnych sześciokątnych kształtach; zupełnie nie spotykane na Ziemi. Zwróciłem się więc do egzobiologów i w końcu ten słynny profesor Valbius orzekł, że są to komórki wielkich paproci rosnących na Yonder 2, Roślinność tej planety przypomina to, co znajdowało się na Ziemi w poprzedniej erze. Nie ma zatem wątpliwości: narkotyk musi pochodzić właśnie stamtąd... Zresztą wszyscy wiedza, że osadnicy na Yonder nie znoszą Ziemian, ponieważ czują się eksploatowani przez nasze wielkie firmy importowa-eksportowe. Trochę nacji w tym nawet jest... - Innymi słowy - westchnąłem ­ chcesz, abym tam pojechał i rozejrzał się? Tak, mój stary. Jesteś jedyną osobą, która może się do tego nadawać. - Mam jednak wrażenie, że o czymś zapomniałeś - zamruczałem w odpowiedzi. - Ilu ludźmi tam dysponujesz? - Mam pięciu agentów - odrzekł z pewną niechęcią - ale to chłopcy sprawdzeni i nie nowicjusze! - Doskonale! A w jakich przebrał niech występują? - Nie rzucających się w oczy, naturalnie... - No więc ze mną będzie inaczej. Ja chcę być tam w roli kogoś bardzo znanego, tak znanego, aby niedorzeczna była myśl o podstawieniu... Na przykład jako Lidtano. Roger zagwizdał z podziwem : - Ostro zaczynasz... Naturalnie nie ma żadnego problemu od strony wyglądu zewnętrznego, jesteś takiego wzrostu jak ten znany reporter wideofonii, charakteryzatorzy zaopatrzą cię w odpowiednią maskę, a parę seansów hipnonauczania dostarczy ci koniecznych informacji o jego osobowości i stosunkach... Tylko, aby to wszystko grało, Lidtano musiałby zniknąć na pewien czas... - No, to jest już tylko sprawa forsy. Ja go znam: za dobrą gotówkę zrobi wszystko. Chyba nie jesteście aż takimi sknerami... ! - W takim razie dobra! Biorę to na siebie. Na tym skończyło się nasze spotkanie. Zaraz od poniedziałku miałem prawdziwe urwanie głowy i ani jednej wolnej chwili. Zaopatrzono mnie w bombową maskę wraz z gustowną peruką, hipnonauczyciel przekazał mi wszystkie przyzwyczajenia i manie Lidtano, który zresztą zgodził się z nami współpracować i dał mi wiele cennych rad. Namalowano mi także jego blizny i pieprzyki na skórze oraz wstawiono cały garnitur sztucznych zębów. Po kilku dniach wymęczony, ale zupełnie przeobrażony, przeszedłem pomyślnie test z dziewczyną Lidtano, która nie zauważyła między nami żadnej różnicy... Jednocześnie wideofonie podała do ogólnej wiadomości, że słynny Lidtano ma zamiar udać się na Yonder w celu nakręcenia długiego reportażu na temat uroków lasów tej planety. Nazajutrz zaokrętowałem się na statku kosmicznym linii regularnych wraz z całym ekwipunkiem w postaci magnetowidów, magnetofonów i różnych innych przyrządów znanych tylko mnie i Rogerowi. Podczas przelotu zwracałem na siebie powszechna uwagę i starałem się, jak tylko mogłem, wykorzystać swoją nową osobowość wypożyczona mi przez Lidtano. Gwiazdy wideofonii mogą sobie na wiele pozwolić, toteż czas upływał mi na narzekaniu na obsługę, wygłaszaniu stanowczych sądów politycznych i uwodzeniu pięknych kobiet. Wszędzie mnie słuchano, podziwiano, proszono o radę i chętnie zapraszano do baru. Spośród otaczających mnie osób bliższą znajomość zawarłem z pewną młodą blondynką, dziennikarką jednego z kobiecych magazynów, która zabiegała o moje względy. Ważniejsze było jednak to, że ta mała znała Yonder jak własną kieszeń i miała dojście do niejakiego Lightara - szarej eminencji planety. Roger mówił mi już o tym arcybogatym właścicielu przedsiębiorstwa eksportowego, snobującym się na mecenasa literatów i lubiącym robić sobie reklamę przez zapraszanie na wspaniałe przyjęcia znaczniejszych przybyszów z Ziemi. Moja blondynka obiecała wystarać się dla mnie o zaproszenie. Ten typ interesował nas szczególnie, ponieważ jego fantastyczna fortuna pochodziła z licznych dość ciemnych kombinacji, na tyle jednak dobrze obmyślanych, że sam Lightar nigdy dotąd nie miał kłopotów. Czekając więc na koniec podróży, nie przestawałem uwodzić moich współpasażerek, co nie przychodziło mi ze zbyt dużą trudnością, pomimo mej nieszczególnie ciekawej fizjonomii. Sława jednak robi swoje! Wreszcie po dziesięciu dniach bezawaryjnej podróży nasz statek wylądował w końcu na kosmodromie, jedynym zresztą istniejącym na Yonder. Byłem tam już oczekiwany z niecierpliwością przez reporterów miejscowej wideofonii, którym jeszcze przed przejściem komory celnej udzieliłem długiego wywiadu na temat moich faworytów w zbliżającym się wyścigu statków kosmicznych. W ten sposób wszyscy zostali dokładnie poinformowani o moim przylocie - no, a o to mi tylko chodziło ! Kłopoty miałem tylko z bardzo gorącym i wilgotnym klimatem planety: strasznie pociłem się pod moją plastykową maską. Na szczęście ludzie Rogera nie zapomnieli i o tym - maska była na tyle przepuszczalna, że kropelki potu mogły wychodzić na zewnątrz, nadając mojej twarzy zupełnie naturalna wilgotność. Zatrzymałem się, jak przystało Lidtano, w najlepszym hotelu, gdzie zresztą czekali mnie już koledzy po fachu, proponując najróżniejsze wypady do bardziej znanych miast na planecie. Oczywiście długo wybierałem i strasznie grymasiłem, nie mogąc się zdecydować i ciągle odrzucając ich projekty... W końcu po południu odbył się bankiet na moja cześć, podczas którego przedstawiono mi licznie przybyłe miejscowe grube ryby. Jeszcze w dniu przyjazdu doręczono mi pisane na staromodnym, ale bardzo eleganckim brystolu zaproszenie, w którym czcigodny Lightar wyrażał nadzieję, że zaszczycę swoja obecnością przyjęcie wydawane przez niego wieczorem w rezydencji Sylvana: mała Dora dotrzymała zatem obietnicy. Jak podkreślono, miał to być bal kostiumowy. Wielkiemu Lidtano nie wypada charakteryzować się jak byle komu i dlatego wezwałem do hotelu jedynego na Yonder krawca - specjalistę od kostiumów balowych, u którego wybrałem dla siebie togę cesarską z okresu rzymskiego. Pozwalało mi to pozostawić bez zmian moja fizjonomię. Potem, po wypiciu paru cocktaili, ubrałem się, uważając, aby moja toga dokładnie maskowała dostarczony mi przez Rogera specjalny ekwipunek. Dora wpadła po mnie do hotelu w swym kostiumie tancerki, w którym wyglądała bardzo ponętnie... Wypiliśmy razem strzemiennego, a ja, pełen animuszu, zwyczajem Lidtano, nie przestawałem opowiadać o moich dotychczasowych słynnych balach i ogromnych znajomościach... Moja dziewczyna musiała mi kilkakrotnie przypominać o uciekającym czasie, ale nie przejmowałem się tym zbytnio - wielki Lidtano lubi, aby na niego czekano. Kiedy więc w końcu dotarliśmy na miejsce, zabawa dosięgała punktu kulminacyjnego. Przed odlotem słyszałem naturalnie na Ziemi o wspaniałych rezydencjach bogatych kolonistów na Yonder, ale przyznaję, że Sylvana przeszła moje najśmielsze oczekiwania... Wyobraźcie sobie las wspaniałych i ogromnych drzew, przy których kalifornijskie sekwoje wydają się wątłymi krzewami, a w ich konarach wysoko zawieszony bajkowy pałac, cały jarzący się światłami... Rzut oka na detektor ukryty w spinającej moją togę fibule pozwolił mi się przekonać, że w pniach tych niebotycznych roślin ukryte było ogniwo atomowe o mocy znacznie przekraczającej potrzeby energetyczne zamku nawet i o stu komnatach... Na dole dwaj wyfraczeni lokaje sprawdzali zaproszenia wchodzących: małe kartoniki brystolu powleczone były substancją magnetyczną, na które zakodowano obowiązujące danego dnia hasło. Wszelkie podrobienie zaproszenia stawało się więc niemożliwe. Ja jednak znowu odegrałem małą komedię, udając, że go zapomniałem i oburzając się na lokajów, którzy ośmielają się nie poznawać samego Lidtano! W końcu odnalazłem zaproszenie w wewnętrznej kieszeni. Bawiono się szaleńczo. Oczy dziewcząt błyszczały nienormalnie - zbyt mocno jak na zwykła alkoholowa zabawę - i zauważyłem od razu, że niektóre z pań znajdowały się już na specjalnym magnetycznym chodniku odwożącym je w kierunku różnokolorowych klombów świetnie utrzymanego ogrodu... Ani to jednak, ani obecność licznych muskularnie zbudowanych paziów o ponurych spojrzeniach nie przeszkodziło mi podziwiać otaczającej nas soczystej zieleni i przepysznych orchidei. Zaraz w pierwszym salonie, którego nie powstydziłby się nasz najlepszy ziemski antykwariusz, oczekiwał mnie sam gospodarz. Naturalnie, jego ludzie poinformowali go natychmiast o moim przybyciu i teraz miałem sposobność przekonać się o nadzwyczajnej sile tego mieszkańca Yonder: nie jestem ułomkiem, a mimo to jego uścisk dłoni wywołał u mnie prawie okrzyk bólu. - Jakże się cieszę! - wykrzyknął Lightar. - A już bałem się, że nie zaszczyci nas pan dziś swą obecnością! Prawdę mówiąc, jestem jednym z najgorliwszych słuchaczy pańskich arcyciekawych reportaży w wideofonii i jednym z najwierniejszych pana czytelników - tym większa więc dla mnie przyjemność gościć słynnego Lidtano w moim skromnym domu. Byłbym naprawdę szczęśliwy, gdyby zechciał pan odwiedzić potem moja bibliotekę, w której kolekcjonuję dzieła mistrza i, śmiem tylko marzyć, wpisać na którymś z nagrań dedykację dla zawsze pełnego podziwu dla pańskiego talentu Lightara... - Zawstydza mnie pan - bąknąłem. - Rzeczywiście na Ziemi moje reportaże są dosyć znane, lecz nigdy nie przyszło mi na myśl, aby mogły one zainteresować nawet mieszkańców Yonder! - Drogi mistrzu, to prawda, że my, ludzie z prowincji, nie grzeszymy zbyt wysokim poziomem kultury w porównaniu z mieszkańcami naszej matki ojczyzny, jednak mogę pana zapewnić o podziwie, jaki mają dla słynnego Lidtano wszyscy obywatele tej planety... Skłoniłem się lekko, rzucając jednocześnie spojrzenie na obficie zaopatrzony bufet w rogu sali, a tymczasem mój rozmówca kontynuował: - ...ale ja zanudzam pana rozmową i nie spełniam mych obowiązków gospodarza. Bardzo proszę częstować się! Skłoniłem się raz jeszcze: - Z największa przyjemnością. Muszę wyznać, że podróż i zmiana klimatu zmęczyły mnie nieco i dlatego wahałem się przez chwilę czy skorzystać z pana niezwykle miłego zaproszenia, jednak perspektywa przyjemności poznania elity tej pięknej planety zwyciężyła, tym bardziej że spodziewam się znaleźć tu wiele cennych materiałów do mojego reportażu. - Co pana szczególnie interesuje na Yonder? Jeśli wolno spytać, na jakim problemie zamierza się pan w swoim reportażu skoncentrowany - Uważam, że Yonder nie jest na ziemi dostatecznie znana, i chciałbym zrealizować film krótkometrażowy na temat wielkich walorów turystycznych waszej planety. - Pana pomysł jest godny jak największego poparcia! Jeśli pan pozwoli, przedstawię panu kilku przyjaciół, którzy z największą przyjemnością będą służyć pomocą wielkiemu Lidtano. Przez następne pół godziny kontynuowałem zabawę w prawienie sobie nawzajem grzeczności, pochłaniając jednocześnie nieprawdopodobne ilości ciastek i pijąc niezliczone cocktaile. Na szczęście zostałem wcześniej uodporniony przeciwko większości narkotyków, na których brak w podawanych szczodrze napojach nie można się było uskarżać... Mogłem więc grać dalej rolę Lidtano, choć większość zaproszonych znajdowała się już w stanie kompletnej nieważkości. Nawet moja mała Dora znikła gdzieś z facetem przebranym za wspaniałego Apacza czy Komancza... Ja sam znalazłem się w pewnej chwili z uczepioną u szyi piękną przyjaciółką Lightara. Ta miła dziewuszka ubrana była w bardzo interesujący strój syreny, w którym, jak twierdziła, „wreszcie nie było jej zbyt gorąco"... Wyprowadziłem ją do ogrodu, upewniwszy się przedtem, że nikt nas nie obserwował, i zacząłem rozglądać się za jakimś ustronnym miejscem. Tymczasem dziewczyna nie na żarty zaczęła się do mnie przystawiać - cóż, kiedy nie przybyłem na Yonder dla relaksu... Z wielkim więc żalem zmuszony byłem wstrzyknąć w jej pośladek środek usypiający i w dwie minuty potem babka spała. Gałęzie drzewa, na którym zbudowana była posiadłość Lightara, aż się roiły od gruchających parek, ale wszyscy byli zbyt zajęci, aby się mną interesować. Bez przeszkód więc dotarłem do wyciętych w pniu małych drzwiczek pilnowanych przez typa przebranego za pirata. Celna strzała ze środkiem odurzającym okazała się wystarczająca do zwalenia go z nóg i w ten sposób znalazłem się w wydrążonym pniu, wewnątrz którego zainstalowano windę zwożącą do instalacji usytuowanych pod korzeniami. Bez wahania nacisnąłem w kabinie ostatni guzik. Kilka sekund potem drzwi windy otworzyły się, odsłaniając dość nieoczekiwany widok: znajdowałem się w wielkiej grocie, przez której środek przepływała głęboka, na pierwszy rzut oka, rzeka. Upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, zbliżyłem się do wyrąbanej w skale przystani i wtedy dojrzałem w wodzie pięć metalowych, długich cygar: były to małe łodzie podwodne... Do czego mogły służyć? Po chwili dopiero zorientowałem się, że wewnątrz nich znajdują się kontenery zawierające kloce znanego na Ziemi ze swojej twardości egzotycznego drewna. Rzeka więc transportowano to drewno w łodziach podwodnych, a patrząc na busolę przekonałem się, że woda płynie w niej prosto w kierunku kosmodromu. Pokazany mi przez Rogera żółty proszek pochodził właśnie z rdzeni tych drzew... Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku panującego w grocie, zauważyłem prowadzące do góry schody, Wiodły one, jak się przekonałem, do świetnie wyposażonego laboratorium, w którym narkotyk wydobywano z pni egzotycznych paproci. Nawet po bardzo pobieżnym rozejrzeniu się było jasne, że produkcja żółtego proszku wystarczała do unieszkodliwienia w krótkim czasie wszystkich mieszkańców Ziemi. Moja misja na Yonder była zatem zakończona. Chciałem właśnie zejść ponownie do groty, kiedy zatrzymał mnie w miejscu lodowaty głos Lightara - Proszę nie ruszać się, drogi panie Lidtano, gdyż w przeciwnym razie zmuszony będę nieco uszkodzić pańską drogą przyjaciółkę i, bez wątpienia, wspólniczkę! Odwróciłem się i zobaczyłem celującego do mnie Lightara. Jeden z jego goryli pistoletem laserowym trzymał w szachu Dorę. - Naturalnie - ciągnął szyderczo Lightar - jest pan dziennikarzem w równym stopniu co ja... Jeszcze jeden marny agent ziemskiego kontrwywiadu! Teraz już jednak nic nie zdoła nam przeszkodzić w urzeczywistnieniu planów i niebawem będziemy mogli zająć wreszcie waszą planetę, gdy wszyscy ludzie pozabijają się tam nawzajem. Dziewczyna jest na pewno pana wspólniczką, a my mamy już sposoby, aby rozwiązać wam języki... Ale, naturalnie, nie jest to odpowiednie miejsce do tego rodzaju pracy, więc przeniesiemy się gdzie indziej. Uprzedzam, że przy jakiejkolwiek próbie oporu posłużymy się promieniem laserowym... - Dokąd mamy iść? - spytałem. - Do windy. Drzwi kabiny zamknęły się cicho. Lightar nacisnął jeden z guzików, a ja mój prawy kieł. Natychmiast uchodzący z ukrytego pod moja togą zbiornika bezbarwny i bezwonny gaz wypełnił cale pomieszczenie - ludzie Rogera szczęśliwie pomyśleli i o tym. Winda zatrzymała się tylko dwa piętra nad Laboratorium. Wszyscy oprócz mnie byli kompletnie otumanieni, podczas gdy ja nigdy przedtem nie czułem się tak dobrze jak teraz - środek uodporniający spełniał swoją rolę znakomicie... Nie było wiele czasu do stracenia. Szybko sprowadziłem windę z powrotem do laboratorium. Tam, zostawiwszy drzwi kabiny otwarte dla unieruchomienia urządzenia, rozpocząłem otwieranie zaworów zbiorników z łatwopalnymi rozpuszczalnikami. Silny zapach eteru wypełnił całą salę: trzeba było uciekać! Zdjąłem jeszcze część mojej maski zawierającą detonator i szybko odnalazłem schody, aby nie ryzykować wywołania iskrzenia silnika windy. W ciągu dziesięciu minut wszystko miało wylecieć w powietrze... Zbiegłem szybko schodami, niosąc przerzucona przez ramię Dorę, którą załadowałem do jednego z okrętów podwodnych, sam usadowiwszy się przy sterach. Trasa w kierunku kosmodromu nie należała jednak do najłatwiejszych: podziemna rzeka pełna była zdradliwych skał. W końcu wprawdzie dotarliśmy szczęśliwie do celu, ale kilka razy zdarzyło się nam szorować kadłubem po dnie. Dora przez cały czas pozostawała w narkotycznym transie. Ja, przeciwnie, czułem się doskonale. Mimo to zdawałem sobie sprawę, że możemy jeszcze mieć kłopoty: wyjście na pewno było pilnowane. Zdjąłem togę i zamieniłem ją na odkryte w kabinie okrętu podwodnego ubranie. Potem, nie spiesząc się, zaczęliśmy z moją dziewczyną wolno posuwać się w górę. W prawej ręce trzymałem paraliżujący pistolet, zabrany wcześniej Lightarowi. Jeszcze tylko dwie minuty do wybuchu... Dwaj jego ludzie grali w magnetyczne kości w pomieszczeniu na szczycie schodów. Ci debile wzięli nas widocznie za któregoś ze swoich, bo jeden z nich podniósł znad stołu głowę i zawołał: - Czy to ty, Willy . Wystrzał pozostawił go z otwartymi ze zdziwienia ustami. Wychodząc zauważyłem jeszcze, że akurat zrobił dobry rzut, więc przysunąłem mu bliżej stawkę jego kolegi. Chłodne nocne powietrze orzeźwiło mnie trochę, tym bardziej że wkoło roztaczał się wspaniale pachnący las. Nie miałem jednak czasu zachwycać się jego aromatem, gdyż w oddali pojawił się silny błysk. Drzewa, na których spoczywała rezydencja „tragicznie zmarłego Lightara" zaczynały palić się od dołu: w ten sposób wszyscy doskonale bawiący się goście mieli czas zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Zresztą niebawem dały się słyszeć syreny śmigłowców straży pożarnej, która miała wdzięczne zadanie niesienia pomocy licznym bardzo pięknym dziewczynom. Na kosmodromie czekał już na mnie bilet zarezerwowany przez Rogera. przekład : Michał Muszyński