10301
Szczegóły |
Tytuł |
10301 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10301 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10301 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10301 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Cecile Aubry
Bella i Sebastian
Tom I
Schronisko Pod Wielkim Baou
Przełożyła Katarzyna Witwicka
Nasza Księgarnia. Warszawa 1987
Cecile Aubry, urodzona w 1931 roku francuska pisarka, aktorka filmowa i reżyser telewizyjny,
jest autorka poczytnych w swoim kraju książek dla dzieci, do których sama wykonuje ilustracje.
W Polsce w 1975 roku ukazały się po raz pierwszy dwa tomy z jej głośnego cyklu
powieściowego o przyjaźni i miłości małego cygańskiego sieroty - Sebastiana, i zdziczałego psa -
Belli. Według tych wzruszających opowieści, osadzonych w surowej, alpejskiej scenerii, powstał
serial telewizyjny, emitowany również w naszym kraju. Staraniem Polskiego Związku Niewidomych
w 1976 roku pozycja ukazała się alfabetem Braille'a.
I
Nikt w Świętym Marcinie nie zwrócił na nią uwagi, gdy przechodziła przez wieś. Któż mógł
przypuszczać, że w swych cygańskich sutych spódnicach, zniszczonych płytkich pantoflach i
otulona tylko chustką, sięgającą od głowy zaledwie po biodra, wybiera się hen, wysoko, ku
przełęczy? Od samego rana padał lodowaty deszcz i kto mógł, siedział w domu.
Koło południa wiatr zmienił kierunek i zaczął padać śnieg. Gdyby kobieta poszła normalną
drogą, musiałaby przejść koło domku starego Cezara i Angelina by ją dostrzegła. Zdziwiłaby się i
zatroskała, że samotna i tak lekko ubrana kobieta idzie w stronę Baou, i na pewno by ją zatrzymała.
Zaprosiłaby ją do domu, aby się ogrzała, odpoczęła i poczekała na lepszą pogodę, zamiast
wędrować w styczniową zawieję, dźwigając tak bliskie już narodzenia się dziecko... Ale kobieta
minęła wieś i wspinała się pod górę skrótem, wiodącym ku granicy i do schroniska u podnóża
Baou. Tam właśnie zaskoczyła ją śnieżyca.
Kobieta, popychana wirami wiatru, brnęła, znacząc głębokie ślady w śniegu i z każdym
krokiem tracąc siły. Dokąd tak szła?... Nigdy się tego nie dowiedziano. Upadała, podnosiła się. Nie
opodal schroniska z nagich, niczym nie spojonych głazów, u stóp Baou, upadła po raz ostatni,
maleńka czarna plamka na bezbrzeżnej białej przestrzeni.
O tej porze dwaj strażnicy graniczni, Johannot i Berg, powracali właśnie z patrolu. Często
razem pełnili służbę, więc się zaprzyjaźnili, ale wcale nie byli do siebie podobni. Berg był niski,
chudy, o szczupłej twarzy i jasnych niebieskich oczach. Jego złe humory nie robiły najmniejszego
wrażenia na starszym od niego, wielkim i flegmatycznym Johannocie.
- Co za cholerny pomysł wysyłać ludzi w taką pogodę na patrol!
Johannot, fatalista, wzruszył ramionami.
- Cóż, taka służba - odparł.
Mówił zazwyczaj niewiele, a zdania jego były krótkie i treściwe.
Ruchem głowy wskazał jakiś szary cień, który zbliżał się ku nim wśród szaleńczego wirowania
białych płatków.
- Wygląda na to, że to Cezar! Cień stał się wyraźniejszy.
- Ohe! Cezarze! - zawołał Johannot. Po czym dorzucił nie podlegające wątpliwości
stwierdzenie: - Co za psia pogoda!
Cezar, mijając ich, zatrzymał się na chwilę. Niewielu ludzi, darzył sympatią, ale Johannota
właśnie lubił.
- Dla lisów w sam raz - powiedział.
Pomarszczona twarz świadczyła, że jest już stary, ale trudno by określić, ile ma lat, bo sprawiał
wrażenie niezwykle krzepkiego. Można by pomyśleć, że dobiega zaledwie pięćdziesiątki, podczas
gdy w rzeczywistości przekroczył już sześćdziesiąt.
- Polowanie? - zapytał Berg, ruchem głowy wskazując strzelbę starego.
- I!... dzisiaj tylko tak sobie spaceruję! - odpowiedział Cezar.
Berg spojrzał z niesmakiem na ogromną białą przestrzeń i płatki nieprzerwanie osypujące się z
ponurego, szarego nieba.
- Powodzenia - powiedział takim tonem, jakby to miało znaczyć: "Idź do diabła, stary wariacie,
razem ze swym zachwytem dla gór o każdej porze roku!" Po czym ruszył naprzód, mówiąc: - My
tam wracamy na posterunek, i to szybko!
Cezar odpowiedział:
- Szczęśliwej drogi! Johannot dorzucił:
- Pozdrowienia dla Angeliny i Janka... Cezar zaczął schodzić na dół, a Johannot, idąc za
Bergiem, ruszył w mozolną drogę, wspinając się ku schronisku pod Baou. Należało je okrążyć, by
dotrzeć do posterunku.
I gdy byli już niedaleko tego schroniska, Johannot pierwszy dostrzegł ciemny wzgórek na
śniegu.
- Berg, co to może być... to tam? Berg, zagrzewając się myślą o czekającym go, rozpalonym do
czerwoności piecu, szedł z opuszczoną głową w zacinającym, lodowatym śniegu.
- Co? - zapytał.
- Wygląda, jakby tam ktoś leżał - mruknął Johannot, starając się ze wszystkich sił biec po
mokrym śniegu. Berg podążał za nim znacznie wolniej. Zobaczył, jak Johannot przyklęka,
rozgarnia śnieg, odwraca się i woła w dół, ku zboczu:
- Cezarze!... Ohe! Cezarze!
Teraz i Berg starał się podbiec.
Cezar, usłyszawszy wołanie, odwrócił się. Nie widział już strażników, ale zawrócił na te pełne
niepokoju wezwania. Wkrótce w dwóch pochylonych nad czymś szarawych cieniach majaczących
w wirującej bieli domyślił się obu mężczyzn. Jego duże i powolne kroki stały się szybkie i wreszcie
ujrzał kobiecą głowę, którą unosił Johannot, usiłując wlać w usta leżącej kilka kropli z manierki.
Kobieta otworzyła oczy. Cezar przyklęknął.
- Trzeba ją zanieść do wioski - powiedział Johannot. - Pomóżcie nam, Cezarze.
- Jak ona mogła wdrapać się aż tutaj przy takiej pogodzie i w swoim stanie - szepnął Berg.
Johannot wzruszył ramionami. Nie zastanawiał się teraz nad tym, wiedział tylko, że należy
zanieść ją na dół do doktora Wilhelma i że nie będzie to przedsięwzięcie łatwe wobec zawiei i
stanu, w jakim znajdowała się kobieta.
- Prędzej - powiedział. - Chodźmy.
- Wygląda na Cygankę - powiedział jeszcze Berg. - W zeszłym miesiącu stali tu obozem w
dolinie.
Kobieta jęczała z cicha. Johannot pogładził ją po czole i powiedział bezradnie:
- Cicho, cicho, mała! Nie bój się, jesteśmy tu!
Wstał i polecił:
- Berg, ty weźmiesz za nogi. Cezar i ja za ramiona. Starajmy się iść szybko i nie trząść nią.
Ale Cezar popatrzył na niego.
- Już nie ma czasu. Gdy owca ma taki wzrok, jak ta kobieta, pasterz nie odchodzi od niej...
Ruchem brody wskazał w kierunku schroniska.
- Tam trzeba ją zanieść. Wioska jest za daleko.
Zrobili, jak powiedział. Berg wziął kobietę za nogi, Cezar i Johannot pod ramiona. Szli z
trudem, a nieprzytomna kobieta jęczała raz po raz. Chustka spadła jej z głowy i długie ciemne
włosy wlokły się po śniegu. Ułożyli ją na polepie schroniska. Tu nie była przynajmniej wystawiona
na podmuchy wiatru. Teraz dopiero zobaczyli, jaka jest młoda, i litość ścisnęła serca trzech
mężczyzn.
Cezar zdjął kurtkę, podszytą baranim futrem, i okrył nią kobietę.
- Zostańcie tu z nią, Cezarze - powiedział Johannot. - Zejdziemy z Bergiem po lekarza.
Znikli już w śnieżnej mgławicy, gdy Cezar zawołał za nimi:
- Jak będziecie przechodzić koło mego domu, wstąpcie po Angelinę... Młoda, ale lepiej potrafi
pomóc Wilhelmowi niż my. Niech przyniosą to, co może być potrzebne dla matki... i dla małego.
Ostatnie słowa dopowiedział nieco ciszej, poważnie, jak gdyby już teraz, nim jeszcze dziecko
przyszło na świat, brał za nie całkowitą odpowiedzialność. Wzrokiem pełnym zadumy
odprowadzał Berga i Johannota, którzy ruszyli drogą ku dolinie. Wkrótce stracił ich z oczu. Wtedy
wszedł do schroniska. Śnieg już prawie nie padał, ale wicher dął wściekle. Wokół schroniska
toczyła się, przy akompaniamencie przerażającego wycia, odwieczna, od początku świata wciąż ta
sama walka gór z żywiołem; walka wiatru z kamieniem.
A wewnątrz rozgrywał się inny dramat, którego Cezar był bezradnym świadkiem: śmierć brała
w posiadanie żywą istotę, a z niej rodziło się oto nowe życie. Noworodek wydał swój pierwszy
krzyk. Cezar wykonywał ruchy, które nie były mu obce: tylu przecież jagniętom pomagał się
rodzić. Po czym wziął kurtkę, niepotrzebną już matce, i jagnięcym runem otulił dziecko.
Strażnicy, doktor i Angelina, wspinając się pod górę, zobaczyli Cezara, siedzącego na progu
schroniska i trzymającego coś w ramionach. Wiatr ucichł i wielka, śnieżna cisza zapanowała w
górach, głosy niosły się daleko i nadchodzący posłyszeli pełen pasji krzyk noworodka. Angelina
nie na darmo miała czternaście lat: nogi lekko ją niosły. Toteż nadbiegła pierwsza. A że doktor był
młody, więc zjawił się zaraz za nią.
- Spóźniłeś się, Wilhelmie - powiedział Cezar. - Ale nikt temu nie jest winien.
- Spieszyliśmy, jak tylko mogliśmy, Cezarze.
Wreszcie nadszedł Johannot, za nim Berg i mały, dziesięcioletni Janek. Wszyscy
znieruchomieli, gdy doktor wyszedł ze schroniska. Na jego młodej twarzy malowała się powaga i
współczucie.
- Nie żyje... - powiedział. - To dziecko jest teraz na świecie samiutkie. Trzeba się nim
zaopiekować, może ktoś zgłosi się po nie.
Angelina spojrzała na dziadka, a jej dziecięce jeszcze oczy wyrażały prośbę dojrzałej kobiety. I
Cezar podał jej małego.
- Jest synem gór. Wiem, że oboje z Jankiem będziecie go kochali.
W cieple baraniego kożucha noworodek usnął. Angelina otuliła go swoją chustką i szybko
zawróciła ku dolinie... Połyskujące lodowatą bielą wierzchołki zdawały się pomstować w jej stronę,
a cienie gór jakby chciały odebrać jej dziecko... Pragnęła tylko jednego: uciec. Uciec i w cieple
domowego ogniska, które wychodząc przysypała popiołem, złożyć to małe, kruche, tak cudownie
zachowane życie.
- Idź z nimi, Wilhelmie - powiedział Cezar. - Tu i tak nie masz co robić.
Johannot poparł go:
- O nieboszczkę sami się zatroszczymy, doktorze... a takie maleństwo to delikatne stworzenie!
Niech chociaż ono przeżyje!
Janek biegł już w kierunku domu. Przystanął.
- A imię? Jakie mu damy imię?
Cezar, który wchodził właśnie do schroniska, zatrzymał się i powiedział:
- Dzisiaj mamy świętego Sebastiana... Angelina spojrzała na doktora.
- Sebastian? - spytała.
Uśmiechnął się do niej. Wówczas przytuliła ostrożnie nieforemny tłumoczek, który trzymała w
ramionach.
- Chodź do nas, Sebastianie... Będziemy ciebie bardzo, bardzo kochali!
W dole, w mroźnym powietrzu wznosiły się ponad wioską dymy z kominów: to w domach
rozniecano ogień, by ugotować wieczerzę. Angelina, Wilhelm i Janek śpieszyli ku owym
niebieskawym, lekkim mgłom. Zdawało się, jakby nagle cały świat odmłodniał na nowo.
Tego samego dnia, dwudziestego stycznia, w dzień świętego Sebastiana, gdy wśród zawiei i
wysokich gór urodziło się dziecko ludzkie, na drugim krańcu tegoż górskiego łańcucha, o wiele
niżej, przyszła na świat Bella...
Na fermie u Pasców Bernadetta, starsza z dwu dziewczynek, akurat pilnie wypisywała datę w
zeszycie, gdy do pokoju wpadła jej siostrzyczka Krystynka.
- Chodź, zobacz! Szczeniaki już się urodziły! Prędzej, zostaw te zadania!
Dwa razy nie trzeba było tego powtarzać. Bernadetta chwyciła w biegu chustkę z wieszaka i
popędziła do stajni, gdzie leżała wielka suka. Było to zwierzę wspaniałe, o białej jedwabistej
sierści, które w całej swej majestatycznej postaci miało jedynie trzy ciemne punkty: nos i dwoje
oczu. Dwoje oczu zarysowanych długą, czarną kreską. Dwoje oczu o połyskujących złocisto
źrenicach. Bernadetta pierwsza pchnęła drzwi. Suka uniosła wielki łeb. Ale, poznawszy gości,
pochyliła się nad jakimiś małymi, mokrymi i wiercącymi się tłumoczkami, które zaczęła lizać
zawzięcie.
- Ojej - powiedziała rozczarowana Bernadetta. - Jakie szkaradne! Nigdy nie będą takie piękne
jak ona!
- Nieprawda - zaprotestowała Krystynka. - Według mnie są prześliczne. Nic się nie znasz.
Nadszedł ojciec.
- Tato - powiedziała Krystynka - Bernadetta mówi, że one są szkaradne!
- Oczywiście, że są szkaradne! Ale poczekajcie kilka dni, a zobaczycie, jakie zrobią się z nich
śliczne kulki białego futra.
Z tą obietnicą zamknięto drzwi, pozostawiając sukę i jej małe w spokoju. Bernadetta wróciła do
swych lekcji. Krystynka do zabawy.
A nazajutrz zjawił się tam domokrążca, Gedeon, który zazwyczaj dwa razy do roku zaglądał na
fermę. Pasco dostrzegł go, jak ponuro zasępiony piął się kamienistą drogą pod górę swym
rozklekotanym gratem z ubiegłego stulecia, który nazywał samochodem...
- Gedeonie! - zawołał Pasco. - Chciałeś mieć dużego psa do towarzystwa w swych
wędrówkach... Mam takiego, wczoraj się urodził!
Gedeon wjechał na podwórko dychawicznym i klekocącym gruchotem.
- Pójdę zobaczyć - powiedział.
W stajni popatrzył na trzy szczeniaki, wziął jednego do ręki, zważył na dłoni, zajrzał do
maleńkiego pyszczka, różowego i czarnego, obejrzał uszy, grube niezgrabne łapy - a suka cały czas
czujnym wzrokiem przyglądała się tym oględzinom.
- Spokojnie, kochana, nic się nie bój - powiedział, odkładając szczeniaka z powrotem między
jej łapy. Po czym, wskazując na psiaka, zwrócił się do Pasco: - Ładne są, nie ma co gadać! Ale ta
najładniejsza... Dasz mija?
A ponieważ farmer milczał niezdecydowanie, dorzucił:
- Na wymianę. Ty dostaniesz zegarek i twoje córki po zegarku... no, a żona szarfę, to jasne!
To mówiąc poszedł do samochodu i powrócił z dużym kartonowym pudełkiem. Wyjął z niego
pęk jaskrawo kolorowych wstążek oraz całą kolekcję zegarków; pootwierał futerały...
- Schowaj to na razie - powiedział Pasco - dasz za trzy miesiące, jak przyjedziesz po swoją
suczkę.
I w ten sposób Bella została przehandlowana za trzy zegarki i jedwabną szarfę! Przydarzyło się
to w jej życiu po raz pierwszy, ale wcale nie ostatni. Albowiem nie tylko ludziom zdarzają się
niezwykłe losy, psie też takie bywają...
Bella była najzupełniej szczęśliwa u Gedeona. Pysznił się nią. Była dopiero szczeniakiem, a już
widać było, co z niej wyrośnie: że będzie ogromna i silna, jak jej matka, czuła i łagodna w
przyjaźni, niebezpieczna w gniewie. Dech zapierało, gdy powolnym, pełnym godności ruchem
odwracała łeb. Wszyscy się nią zachwycali, lubili ją lub bali się jej. Pewien znawca, który pragnął
odkupić ją od Gedeona, przestrzegał go, że należy się mieć na baczności wobec tej siły.
- I, tam! Przecież jest łagodna jak baranek!
- Poczekaj, jak wyrośnie, to zobaczysz!
- Do licha!- odparł Gedeon - to zwierzę jest bez nerwów! A mnie to nawet na rękę, że jej się
trochę boją...
Tymczasem Bella skończyła już pięć miesięcy.
Pewnego dnia rozklekotany, kolebiący się i dychawiczny samochód Gedeona zatrzymał się w
miasteczku, tarasując wjazd na parking. Gedeon wysiadł, Bella wyskoczyła za nim. Kierowca
jakiejś ciężarówki krzyknął:
- Ej, panie! A jak ja stąd wyjadę? Gedeon wzruszył ramionami.
- Nigdzie nie ma wolnego miejsca. Zresztą ja tylko na chwilę albo i mniej nawet!
- A jakże! Zna się tę piosenkę! Tylko że ja nie mam czasu do stracenia, pracuję.
Gedeon podszedł, wyraz twarzy miał zły.
- A ja? Jak sobie wyobrażasz, że co ja tu robię? Oddam tylko jedną paczkę i zaraz wracam.
- Gwiżdżę na to!... Zjeżdżaj pan trochę na bok z tym swoim gratem, bo jak nie, to sam go
zepchnę!
- Ja nie zjadę, a ty spróbuj tylko! Bella, węsząc to tu, to tam, odbiegła drobnym kroczkiem,
poznając świat. Słyszała jeszcze głos Gedeona, który brał niebo na świadka swych utrapień.
- Wielkie nieba! Mam szukać innego miejsca! Nawet nie dadzą porządnym ludziom spokojnie
zarabiać na życie!
Jakieś drzwiczki trzasnęły z furią i Gedeon, wściekły, ruszył z miejsca. Psiak pobiegł
truchcikiem ku temu znajomemu odgłosowi. Bella co tchu biegła za samochodem, aż straciła go z
oczu. Wobec tego biegła jeszcze, dalej i dalej, prosto przed siebie, nie wiedząc dokąd, nic nie
rozumiejąc...
Gdy Gedeon spostrzegł się, że jej nie ma, było już za późno. Szukał jej długo, ale nie znalazł
już nigdy.
Biegła, póki tylko starczyło jej sił. Potem, zrozpaczona, przysiadła na środku szosy i zaskomliła
przeciągle. W ten sposób los zetknął ją z Rogerem Pouillou.
Pracował w transporcie na terenie swego okręgu i właśnie wracał do Lyonu. Było szaro od
mgły. Przezorny Roger zapalił światła.
Gdy Bella zobaczyła te dwa ślepia zbliżające się ku niej - wstała, czekając na atak.
Roger Pouillou było to chłopisko potężne, lecz o dobrym sercu, lubił zwierzęta i łatwo dawał
się zbić z tropu. Zatrąbił rozpaczliwie, zaczął mrugać światłami. Bez rezultatu. Bella nie
ustępowała. Wobec biernego oporu zwierzęcia Roger zatrzymał się. Suczka miała obrożę; Gedeon
nożem wygrawerował na niej imię: Bella. Informacja nie była wystarczająca. Roger, strapiony,
zsunął czapkę do tyłu, nasunął ją z powrotem i drapiąc się uporczywie w kark tłumaczył psiakowi:
- Ładna to ty jesteś! Zgadza się! Ale się zgubiłaś! Nie ma nawet nazwiska twego pana... nic!
Więc co ja mam teraz z tobą zrobić? Sama chyba rozumiesz, że nie jest bezpiecznie spacerować
sobie pieszo po publicznych szosach! Nie wiedziałaś o tym?
Psina patrzyła na niego oczami o złocisto połyskujących źrenicach, merdała ogonem i skomliła
przyjaźnie. Wystarczyłoby znacznie mniej tych czułości, by wzruszyć Rogera. Wziął Bellę na ręce
i ulokował ją na siedzeniu obuk siebie.
- Ho, ho! Ale ważysz coś niecoś!
Bella, wygodnie zwinięta w kłębek, obrzuciła Rogera najczulszym ze swych spojrzeń. Wielka
ciężarówka ruszyła.
Roger Pouillou wysiadł przy pierwszym posterunku żandarmerii. Żandarmi obejrzeli suczkę:
nie, w okolicy nie było psa tej rasy. Nie, taki owczarek nie był im potrzebny.
- Zwłaszcza że - powiedział żandarm z humorem - za trzy miesiące urośnie panu do pasa!
Roger Pouillou miał wzrostu metr dziewięćdziesiąt pięć, spojrzał na Bellę i gwizdnął z
podziwem.
- W każdym razie nie można jej puścić samopas!
Żandarm wspomniał, że istnieje przecież Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami.
- Albo niech ją pan na razie zabierze, a nam proszę zostawić swój adres - powiedział drugi. -
Jeśli w ciągu roku i jednego dnia nikt się po nią nie zgłosi, będzie ją pan mógł zatrzymać sobie.
Roger podpisał jakiś papierek i zabrał Bellę.
- Jak też nas powita Julietta? - zastanawiał się.
Julietta przywitała ich wcale nieźle. Uwielbiała męża i prezenty. I choć mieszkanko składało się
z malutkiego pokoiku i jeszcze mniejszej kuchenki, Julietta przyjęła Bellę niby cenny dar.
Bella zaś żyła sobie bardzo szczęśliwie u swego, trzeciego z kolei, pana. Spędziła tam osiem
miesięcy i urosła już zupełnie. Wtedy postanowiła wtrącić się dozorczyni kamienicy.
Powróciwszy pewnego razu z podróży, Roger zastał żonę tonącą we łzach. Bella, ogromna i
wspaniała, tarasowała sobą cały pokój, a dozorczyni, nieustępliwa, choć pełna współczucia,
ocierała własną chusteczką, jak małemu dziecku, niebieskie oczy Julietty.
- No, proszę pani, pani Pouillou... - mówiła dozorczyni. - No, moja kochana!
Wie pani przecież doskonale, że cały czas, odkąd państwo mają tego psa, sama uspokajałam
lokatorów. Tłumaczyłam im wciąż: "Poczekajcie, aż się ktoś upomni o sukę! Na pewno przecież
ktoś się o nią wreszcie upomni!..."
Roger popatrzył ponuro na Bellę i, bardzo smutno, na Juliettę.
- Tak - powiedział - tylko że nikt się po nią nie zgłosił.
- Na szczęście! - wybuchnęła Julietta. Wobec tego dozorczyni stała się jeszcze bardziej surowa.
- No tak, moja droga!... Ale administrator nie daje mi spokoju: "Pani Martin - powtarza - nie
wolno trzymać zwierząt w kamienicy!" No... gdyby to był jakiś mały piesek, nic bym nie mówiła!
Ale takie psisko jak ona! Nie mogę przecież udawać, że zwierza nie widzę, prawda?
Roger zrobił się czuły. Spróbował nawet wykrzywić się uciesznie, co zwykle rozśmieszało
Juliettę. Na nic. Wzruszyła tylko ramionami i rozszlochała się jeszcze rozpaczliwiej.
- Wszyscy jesteście okrutnicy... bez serca! Roger, w głębi duszy, poczuł się dotknięty.
- Przesadzasz, Julietto! Przecież od miesięcy wyłażę ze skóry", żebyś tylko mogła hodować
sobie to psisko... Ale musisz przyznać, że maleństwo to nie jest!...
Dozorczyni, kobieta praktyczna, orzekła, że teraz należy wreszcie coś postanowić, po czym
wyszła. Julietta pokwitowała jej odejście wściekłym sapnięciem i zaczęła wpatrywać się w Bellę.
Zwiększyło to tylko jej rozżalenie. Wtedy Roger wyznał coś, z czym w sekrecie nosił się od
pewnego czasu.
- A gdybyśmy oddali ją do mego kolegi, Guicharda? Już mówiłem z nim o tym. Zgadza się... no
i ma ogród!
Oburzony krzyk Julietty świadczył, że obrał fałszywą drogę.
- Nie, nie, nie! Wolę spakować walizy i wyprowadzić się stąd! Rogerze, nie pozostaje nam nic
innego, jak wynieść się we troje!
Bezradny Roger wyszeptał tylko:
- Julietto, mój króliczku... dokąd się wynieść?
Julietcie było wszystko jedno, a zresztą, to nieważne! Pochłaniała ją jedna jedyna sprawa:
Bella. Co się z nią stanie?
- Więc aż tak ją kochasz? - zdziwił się Roger. - Wprost nie do wiary!
I nagle porwała go wściekłość.
- Ostatecznie, to tylko pies! Chyba nie chcesz zepsuć naszego życia przez to zwierzę, co?
Ta złość wyzwoliła widocznie w Julietcie ostatni odruch obrony. Powiedziała szybko:
- Moglibyśmy zamieszkać u mamy...
W pierwszej chwili Roger miał ochotę rozbić cokolwiek, a potem powiedział nagle sucho,
twardo:
- Dobrze, rozumiem. Pakuj się. Nie pozostaje nam nic innego, jak zamieszkać na kupie u twojej
mamy... Piękna niespodzianka dla niej i niezły bigos dla nas! Na razie idę się przejść, do widzenia!
Drzwi trzasnęły i Julietta na próżno wołała: "Roger!" W odpowiedzi usłyszała jedynie odgłos
kroków męża, zbiegającego po schodach. Oczami pełnymi łez popatrzyła na Bellę: teraz wiedziała,
że pies jest dla niej stracony. Złotawe źrenice wpatrywały się w nią uważnie i Julietta, w
odpowiedzi na ten wzrok, powiedziała:
- To pierwszy raz pokłóciliśmy się z Rogerem tak naprawdę.
Wraz z Rogerem i Juliettą Bella utraciła szczęście, którego zaznawała prawie od roku. Było to
dla niej brutalne, tragiczne, niezrozumiałe...
Oczywiście, pozwoliła się zawieźć do "kolegi", Guicharda, i tam czekała. Lecz gdy ani Juliettą,
ani Roger nie zjawiali się, uciekła. Przez dwa dni błąkała się głodna. A nad ranem trzeciego dnia...
Było to przedmieście jakiegoś miasteczka, szykowano się do występu wędrownego cyrku. Jakiś
chłopak, gryząc jabłko, przyglądał się Belli, która, zbłąkana, węszyła, szukając czegoś do jedzenia.
Uznał, że to piękny pies. Patrzył na nią z przyjemnością i aż się uśmiechał... gdy nagle porzucił
jabłko i przestał się uśmiechać: nie przyglądał się już psu, lecz manewrowaniu policyjnego
samochodu, który zajechał niepostrzeżenie i zatrzymał się prawie bezgłośnie. Policjant wysiadł. W
ręku trzymał długą, metalową, giętką linkę, jaką zarzuca się na szyje wałęsającym się, bezpańskim
psom... Chłopiec kilku szybkimi krokami stanął między psem a policjantem.
- To mój pies!
- To trzeba się było nim opiekować! Dano nam znać, że błąka się w tej dzielnicy od
wczorajszego wieczoru.
- Zgadza się. Właśnie wczoraj wieczór tu przyjechaliśmy.
Policjant wyciągnął notes.
- Imię? Adres? Nie wolno puszczać psów bez smyczy na drogach publicznych...
- Nazywam się Mario. A co do adresu, to go nie mam. Jestem żonglerem w cyrku, o, w tym...
Dziś jesteśmy tu, jutro gdzie indziej... Rozumie pan?
- Mario - jak?
- Boulonni. To nazwisko mego ojca. Mario Boulonni...
Tak więc raz jeszcze Bella powróciła między ludzi. Pokochała Maria w tej samej chwili, kiedy
położył na niej rękę. Przyglądała mu się, jak przez całe godziny podrzucał i łapał najmniej
spodziewane przedmioty. Czasem otaczał się płonącymi biczami i wtedy Bella warczała. Albo
wprawiał w ruch długie jedwabne wstęgi, które wirowały wokół niego w jakimś zawiłym i
barwnym tańcu. Różnokolorowe piłki stawały się czymś czarodziejskim w jego rękach. Drabinki,
na które się wspinał, zdawały się płynąć w powietrzu, a on wykonywał na nich tysiące wręcz
nieprawdopodobnych obrotów z beztroskim uśmiechem, jakby to wszystko nie wymagało
najmniejszego wysiłku. Tak, był istotą dziwną, niepodobną do reszty innych ludzi i Bella go
uwielbiała.
Towarzyszyła mu z miasta do miasta i co wieczór razem z nim wychodziła na arenę. Tam,
wśród roziskrzonych świateł rampy i w kostiumie z migocących pajetek, Mario dokonywał swych
zdumiewających czynów. Zdawało się, że unosi się w powietrzu.
Pewnego wieczoru w jakimś dużym mieście, gdy Mario skończył już swe zaczarowane popisy i
wraz z Bellą zszedł z areny, jeden z widzów zażądał widzenia się z Folco Boulonni, ojcem Maria.
Później, po przedstawieniu, gdy światła już pogasły, Folco powiedział do syna:
- Proponują mi znakomity kontrakt dla ciebie. Najpierw pojechałbyś do Anglii... a potem w
objazd po całej Europie... Oczywiście bez psa. Bella zostałaby tutaj.
- Nie - odpowiedział Mario.
- Co? Nie chciałbyś zostać "mistrzem Mario Boulonni"? Występować w największych cyrkach
świata?
- Pojadę, gdzie chcesz, ale z nią.
- Wykluczone! Musiałeś widocznie w dzieciństwie upaść na głowę!
Foko uderzył w czuły ton, zaczął obiecywać:
- Będziemy jej pilnować, będzie tu z nami szczęśliwa. Skończy się twój kontrakt, wrócisz...
Znowu będziesz z nią razem...
- Szkoda gadania. Mnie tu dobrze. Nie mam ochoty na zmiany.
I Mario opierał się przeszło miesiąc. A później ambicja, pragnienie sławy, ten urok, który
każdego artystę przyprawia o zawrót głowy, gdy oklaskiwany wchodzi na scenę - zrobiły swoje:
Mario podpisał kontrakt. Tym samym wyrzekł się Belli i Folco po wyjeździe syna sprzedał ją. Była
jeszcze większa niż jej matka, miała wypielęgnowaną sierść cyrkowego zwierzęcia, puszystą, długą
i lśniącą, która otulała ją niby futro polarnego niedźwiedzia, a z tej bieli wyzierała tylko czarna
plamka nosa i dwie podłużne kreski oczu. Była zachwycająco piękna. Folco wziął za nią dobrą
cenę.
Teraz zaczęło się dla Belli życie psa-ozdoby. Przechodziła z rąk do rąk. Kupowana dla kaprysu,
potem sprzedawana, zmieniała właściciela za każdym razem, gdy tylko zaczynała zawadzać lub
gdy ktoś komuś dawał za nią dużo pieniędzy: ot, stała się po prostu przedmiotem handlu. Każdy
podziwiał jej wspaniałą urodę, lecz Bella nauczyła się nie ufać ludziom, którzy tak łatwo
ofiarowują, a potem odbierają swą przyjaźń... Zobojętniała. Mało ją obchodziło, co ją u kogo
czeka, nikomu już nie darowywała swego serca.
Miała około sześciu lat, gdy zamknięto ją w jakiejś psiarni. Zapisano w rejestrze: "Bella, suka
pasterska z Pirenejów". Potrzeba było aż dwóch ludzi uzbrojonych w rozwidlone drągi, by
zapędzić ją do klatki, nad którą wywieszono haniebny napis: "Zły pies". A w owym rejestrze, obok
jej imienia, dopisano: "Niebezpieczna". Przez dwa dni nie chciała nic jeść. Potem uspokoiła się,
znów przybrała swą obojętną minę, tak że jej nowy pan mawiał:
- Ta suka jest wspaniała, ale to nie jest zwierzę inteligentne.
Z wolna przestano się jej bać. Nie wiedziano, że cierpienie niewoli obudziło w niej
przebiegłość, właściwą jej dzikim przodkom... Stróż, który jej pilnował, przekonał się o tym na
własnej skórze. Gdy któregoś dnia otworzył klatkę, suka - bez szczeknięcia, w milczeniu, jak wilk -
skoczyła. Całym swym cielskiem runęła na dozorcę. Upadł...
... A Bella, posłuszna zewowi gór, które wydały jej rasę, gnała ku nim po schronienie, jakie
mogły jej ofiarować.
II
A przecież ta ucieczka Belli - ów skok, którym powróciła do wolności, był tylko pułapką, w
jaką wpadła, aby spotkać się z Sebastianem...
W pewną sobotę, w targowy dzień w Świętym Marcinie, syrena z budowy elektrowni oznajmiła
południe. Robotnicy, skończywszy pracę, grupami szli ku wiosce. W jednej z takich grup szli
Gabriel, Franciszek i wnuk starego Cezara, Janek, który skończył już właśnie szesnaście lat.
- Uwaga! - wykrzyknął Gabriel.
I w ostatniej chwili odciągnął zagadanego z Franciszkiem Janka. Dzięki temu chłopak uniknął
uderzenia staczającej się ze zbocza beczki. Sturlała się aż pod przeciwległą skarpę, odbiła od niej,
odtoczyła i zatrzymała.
Wylazł z niej mały chłopczyk i, zaśmiewając się, ogłosił:
- Jestem beczką-samotoczką!
- Ach, ty smarkaczu! - sarknął Gabriel.
- Mogłeś połamać nam nogi, nie mówiąc już o twojej własnej głowie, bałwanie jeden!
I Gabriel ruszył dalej: wyłajanie tego dzieciaka należało do Janka! Ale mały zaczął patrzeć tak
bystro, że aż wyzywająco.
- Sebastianie! - krzyknął Janek surowo.
- Wiedziałem, że to twoja sztuczka!
- Nic podobnego - zaprzeczył Sebastian. - Nie miałeś zielonego pojęcia.
- Gdybyś był moim synem - powiedział jakiś przechodzący robotnik - zerżnąłbym ci tyłek.
Sześcioletni Sebastian odznaczał się ogromnym brakiem respektu dla dorosłych. Teraz
wzruszył ramionami.
- Sebastianie, uspokój się - rzekł Janek.
A jacyś inni mężczyźni dorzucili kilka bardzo soczystych i pozbawionych wszelkiej
wyrozumiałości uwag, pełnych napomknień, jak to musi być przykro takiej porządnej rodzinie,
która adoptowała dziecko nieznanego pochodzenia... Ci mężczyźni wcale nie byli złymi ludźmi, po
prostu wypowiadali głośno to, o czym w Świętym Marcinie wszyscy myśleli po cichu. Sebastian
popatrzył za nimi ponuro, po czym, z pewnego rodzaju pogardą, znowu wzruszył ramionami. W
końcu uśmiechnął się i powiedział do Janka:
- Koza ma się bardzo dobrze.
- Przyszedłeś specjalnie, by mi to powiedzieć?
- Nie - przyznał Sebastian. - Przyszedłem, bo Angelina jest na targu. Powiedziała, żebyś jej
pomógł objuczyć muła.
Janek wziął małego za rękę.
- A moja beczka?! - wrzasnął Sebastian.
- Znajdziemy inną!
Sebastian uważał, aby się nie uśmiechnąć, lecz rękę Jankowi podał. Pozostawiając za sobą
mężczyzn, którzy, nie śpiesząc się, szli po wybrukowanej drodze, obaj chłopcy zbiegli pędem ku
wiosce. A tam skierowali się prosto w stronę kościoła, gdzie u stóp schodów stała Angelina z
całym stosem koszyków.
Targ był skończony, wieśniacy zabierali swe puste kosze, składali przenośne lady. Jak na tę
porę roku, było bardzo ciepło i wielu mężczyzn przechadzało się tam i z powrotem przed
wiklinowymi koszami Angeliny, trochę, żeby się im przyjrzeć... znacznie bardziej dla przyjemności
pochwycenia jej dumnego lub roześmianego spojrzenia czy usłyszenia jej ciętej odpowiedzi!
Właśnie zbierała już swój towar w grona obfite i lekkie, które przytraczała do grzbietu muła.
Zwierzę poddawało się temu, raz po raz pożądliwie zerkając na kosz z kapustą starego Mateusza.
Nie należy ufać łagodnym spojrzeniom mułów, albowiem oto, wyciągnąwszy szyję, Paquita
osiągnęła wreszcie swój cel. Najpierw jedna, potem druga kapusta zostały delikatnie schrupane.
Stary Mateusz upomniał się o zapłatę, Angelina ujęła się za mułem.
- Kapusta była zwiędnięta! I tak nikt by ani główki nie kupił, sam Mateusz wie dobrze!
Mateusz odpowiedział... Wszyscy co czcigodniejsi święci Prowansji zostali wmieszani do tej
sprzeczki; w końcu Mateusz zażądał w zamian bodaj koziego sera. Wobec tego Angelina zażądała
reszty kapusty z kosza. Paquita pożarła wszystko i cała sprawa skończyła się, na szczęście, na
wesoło, czemu w ten piękny zimowy dzień przyświecał blask na szczytach gór.
Janek zostawił Sebastiana u wejścia na plac i poszedł pomóc siostrze. Na to tylko czekała grupa
chłopaków. Otoczyli Sebastiana. Antek, przywódca kompanii, zaczął:
- Raz - Sebastian! Dwa - Cygan!
A za nim, skandując, zagrzmiała reszta:
- Se-bas-tian to Cy-gan! Se-bas-tian to Cy-gan!
Otaczali go kołem, a on rozpychał ich pięściami, głową, nie odpowiadając jednak ani słowem.
Jego mała buzia stwardniała z wściekłości i dumy.
Jakiś mężczyzna o mało nie upuścił niesionego towaru i krzyknął:
- Hej, wy tam, przestaniecie się bić?! - po czym dodał, biorąc cały targ na świadka: -
Widzieliście no takich małych Belzebubów!... Istne nieszczęście!
Ale nie powiedział, czy tym nieszczęściem było, że mały chłopiec poszturchiwał całą zgraję
wyrostków, czy też, że to oni byli bez litości, gdy instynktownie wystąpili gromadnie przeciw
temu, który różnił się od nich. Człowiek poszedł dalej, Antek znów zaczął:
- Powiedz mi, Sebastianie, czy twoja kózka ciągle jeszcze choruje?
Na to wszyscy wybuchnęli śmiechem, a wśród radosnych pisków i poszturchiwania się
łokciami ktoś wykrzyknął:
- Wiecie, on latał do doktora Wilhelma, żeby leczył jego kozę!
- Ty ośle, nie słyszałeś nigdy o weterynarzu?
- Robisz jej kompresy?
- A do łóżka ją położyłeś?
Gdy tylko zaczęły się te docinki, Sebastian przestał się przepychać. Stał nieruchomo i patrzył
na swych prześladowców kolejno, uważnie, z pogardą, nie odpowiadając na drwiny. Oni zaś,
podrażnieni tą dumą, tą obojętnością malca, który nic sobie nie robił z ich liczebnej przewagi,
zbliżali się coraz bardziej, coraz bardziej zacieśniając krąg wokół niego. Wówczas, pochylając
głowę, jak to robiła jego koza, Sebastian powiedział:
- Z drogi, śpieszy mi się.
Wobec tego natarcia szereg rozstąpił się.
- Nie zapomnij przesłać nam nowiny, Cyganie!
I wreszcie ostatnia strzała.
- Nie masz z czego być taki dumny, ty! Ale Sebastian, przerwawszy otaczający go krąg, biegł
teraz przez plac, w stronę kościoła.
- Znowu się biłeś! - powiedziała Angelina, surowym spojrzeniem obrzucając Sebastiana.
Odwrócił się, zmierzył wzrokiem grupę uczniaków, którzy teraz, na wszelki wypadek, trzymali
się z daleka: wszyscy wiedzieli, że Angelina nie zwykła namyślać się długo, a rękę miała zwinną,
trafiała nią celnie.
- Nie słyszałaś? Przezywają mnie Cyganem! Nie lubię tego.
- Trzeba było nic im nie odpowiadać - powiedział Janek spokojnie.
- Nie odpowiadałem, biłem się.
Sebastian był wyraźnie zadowolony. Tymczasem z korzennego sklepu wyszła na chwilę
Wiktoryna, jego właścicielka, i podeszła do Angeliny, by wybrać sobie koszyk.
- Janek ma rację - wtrąciła, ważąc w ręku jeden z koszyków. - Takie tam zwykłe, dziecinne
przekomarzania. Łobuzy i tyle! Nie przejmuj się nimi.
Angelina odezwała się ze wzburzeniem:
- Chyba nie uważa pani, żeby dla małego było to przyjemne!
A ponieważ w obronie Sebastiana gotowa była bić się z całym światem, mruknęła do niego:
- To się kiedyś źle dla nich skończy, jak ci będą dokuczać!... Masz, idź, kup mi cały kartonik
guzików, białe nici i igły.
Sebastian wytrzeszczył oczy tak, że stały się podobne do dwóch kulek agrestu.
- Aż tyle?
- Tyle, tyle... Czekaj, napiszę ci na papierku i uważaj, nie zgub pieniędzy.
- Gdzie mam to kupić? - zapytał Sebastian, który wciąż wyraźnie nie dowierzał poleceniu.
Wiktoryna, zrujnowawszy cały, misternie ułożony stos koszyków i mrucząc pod nosem, czy w
ogóle warto któryś kupować, wybrała wreszcie najmniejszy.
- O, ten wezmę - powiedziała.
- Proszę - krótko ucięła Angelina.
A tymczasem połechtana ambicja i duma wprost rozpierały Sebastiana! Angelina układała z
powrotem koszyki w stos, tym razem nie patyczkując się z nimi i, starając się zachować spokój,
tłumaczyła Sebastianowi:
- Pójdziesz do Sydonii... da ci wszystko, czego potrzebuję.
Sebastian, pełen godności, ruszył przez plac targowy. Stoisko Sydonii było z tyłu, za
kościołem...
- Hola! - zawołał Janek. - A nie kup czasem nugatów za te pieniądze! Angelinie potrzebne są
nici i guziki!
Sebastian ostentacyjnie wzruszył ramionami, by okazać, że ta niewczesna uwaga absolutnie go
nie dotyczy, po czym wszedł bez wahania w sam środek bandy chłopaków, zaczajonych za jednym
z występów kościelnego muru. I natychmiast ozwały się rytmicznie skandowane słowa:
- Se-bas-tian to Cy-gan! Se-bas-tian to Cy-gan!...
Ale tym razem stary Cezar stał akurat w pobliżu, rozmawiając z dwoma swymi znajomymi.
- Uważajcie, żebym wam uszu nie poobrywał, szczeniaki! - krzyknął ostro.
Mali dręczyciele zamilkli gwałtownie. A potem cała gromada rozpierzchła się i ulotniła w
mgnieniu oka.
- Słuchaj - spytała Wiktoryna półgłosem, jakby mówiła o czymś niedozwolonym - a co o tym
wszystkim myśli... twój dziadek?
- Czasem udaje, że nie słyszy, ale niech pani w to nie wierzy! Zresztą to nie pierwszy raz się
przytrafia.
- Widocznie dlatego Sebastian tak nie lubi schodzić do wsi - zauważył Janek. - Nieraz woli w
sobotę zostać sam w domu na górze niż przyjść tu na targ. Wiktoryna potrząsnęła głową.
- Hm... nie ma tego złego... to uczy go życia... - powiedziała praktycznie. - Masz, kochana,
pieniążki za ten koszyk...
Podała je Angelinie z pewnym wahaniem.
- Drogi jest ten twój koszyczek! Angelina już miała na końcu języka jakąś szorstką odpowiedź,
ale Wiktoryna stawała zawsze w obronie Sebastiana... Więc powiedziała tylko:
- Ale! Niech pani znajdzie lepszy. Cały tydzień go robiłam!
- No, pewnie - przyznała Wiktoryna, która dobrze znała wartość roboty. - Ale można się
miłować, a nie szkodzi potargować, nie?
Zachwycona kupionym koszykiem, wróciła do swego straganu.
- Jak ci szedł handel? - spytała niespokojnie dziewczynki, która jej pomagała.
- Nieźle.
Wiktoryna, uspokojona, zaczęła porządkować swój towar, gdy nagle, tuż przed sobą, ujrzała
Sebastiana ze zmarszczonymi brwiami, z nosem na wysokości słoi z landrynkami. Wyglądało na
to, że coś sobie z mozołem oblicza.
- Nie ma mowy, Sebastianie! Powiedziano ci wyraźnie: nici, igły, guziki. Sydonia jest dalej.
No, idź, idź...
Jasne, że Sebastian o tym wiedział! Ale popatrzeć na cukierki chyba wolno! Przez chwilę wahał
się: czy, jak to nakazywała duma, zmierzyć Wiktorynę pogardliwym wzrokiem, czy uśmiechnąć się
do niej? Dobra gwiazda powiodła go tą drugą drogą. Po czym dał nogę i uciekł jak najdalej od
nęcących słoi. Serce Wiktoryny zmiękło: wzięła torebkę z cukierkami i zawołała:
- Sebastianie! Masz, trzymaj! To twoje ulubione, kwaskowate! No, weźże!
Sebastian powiedział uczciwie:
- Nie mam za co ich kupić.
- Głuptasie! To prezent ode mnie! Bierz i uciekaj! Żebym cię tu już nie widziała...
Sebastian ruszył znowu w swoją drogę. Pojadając cukierki, doszedł do straganu z zabawkami.
Były tam najprzeróżniejsze, ale jemu najbardziej podobał się wodny młyn: miał koło, które się
obracało... Właśnie coś takiego chciałby mieć w tym, co tak mozolnie a przemyślnie budował nad
brzegiem Gordolasque, powyżej wioski, w pewnym zakątku, gdzie potok był nieco spokojniejszy.
Spojrzał na swe ręce: w jednej ściskał monetę, za którą miał kupić guziki, igły i nici, w drugiej
torebkę z cukierkami. Westchnął: ta handlarka na pewno nie będzie hojna jak Wiktoryna. Sebastian
wiedział to dobrze; ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby zawieść zaufanie Angeliny.
Jeszcze kilka kroków i był już na tyłach kościoła. W tej samej chwili znowu okrążyła go banda
wioskowych diabląt. Tym razem nieprzyjacielskie działania rozpoczął Piotr.
- Patrzcie, Cygan ma cukierki!
Nagłym ruchem wyrwał mu torebkę i podał ją Antkowi. Ktoś podstawił nogę i Sebastian upadł
na ziemię: pieniądz potoczył się, a tymczasem Antek, zapominając o wszelkiej ostrożności,
zawołał:
- Kto lubi kwaskowate cukierki?
Podniósł się taki wrzask, że zagłuszając targowy harmider, dotarł do uszu Wiktoryny:
obładowana słojami, odnosiła je właśnie ze straganu do swego sklepiku. Od razu cały bagaż
postawiła na ziemi.
- Popilnuj no tego - rzuciła pomocnicy.
I potężna Wiktoryna wtargnęła między tarmoszących się "łobuziaków. Na wszelki wypadek
przytrzymała Piotra, wrzeszcząc jednocześnie w stronę Antka:
- Oddajesz mu te cukierki? Bo jak nie, to idę do twego ojca!
Zawirowało dokoła i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zniknęły pelerynki, szaliki,
czapki. Sebastian po raz drugi stał się panem pola walki. Ale teraz dokonało się to dzięki pomocy.
Jego duma cierpiała.
- Chodź - powiedziała Wiktoryna, która miała złote serce - dam ci innych cukierków.
Sebastian podniósł już swój pieniądz i, błysnąwszy oczami, odpowiedział przez zaciśnięte usta:
- Nie potrzebuję.
Po czym ruszył prosto do sklepu Sydonii. Wiktoryna stała, zaskoczona.
- Patrzcie go, jaki honorny! - wykrzyknęła. - A ja jestem idiotka!
Wzgardzony dar napełnił ją rozgoryczeniem, więc dorzuciła:
- Od razu widać, co to za krew...
Sebastian odczuł to jak zatrutą strzałę, która ugodziła go w samo serce i jeszcze bardziej
podrażniła jego dziką dumę. Ale gdy powrócił do Angeliny i zastał tam Cezara, ogarnęło go
uczucie, że jest wśród swoich. Pragnął już tylko jak najprędzej znaleźć się w domku wśród gór, jak
najdalej od wioski. Wsunął swą szorstką rączkę w dłoń Angeliny i zapytał:
- Idziemy?
Angelina pochyliła się nagle nad małym, pocałowała go w śniady policzek i szepnęła:
- Nie widziałeś doktora?
- Widziałem - odparł Sebastian głośno. - Wczoraj, z tobą!
- Ale dziś rano?
- Dziś nie.
Po czym dodał wyjaśniająco:
- Tamci wyśmiewają się ze mnie, że on leczy moją kozę...
Natychmiast rozeźliło to Angelinę. Wojowniczo obrzuciła wzrokiem cały plac, na którym
handel dobiegał końca, a potem, jakby zwracając się do całej wioski, wykrzyknęła:
- Ciekawam, dlaczego!
Janek powiedział kpiąco:
- Po prostu! Bo zamiast do weterynarza, posłałaś go do Wilhelma!
Angelina odparła atak:
- Ach, ty! Poznać głupiego po śmiechu jego!... Co tu jest do wydziwiania? Doktora
przynajmniej znam dobrze, a tego weterynarza... Zresztą, zrobiłam tak umyślnie.
- To Wilhelm leczy teraz kozy? Angelina ujęła ręką ogromną wiązkę koszyków.
- No i co w tym takiego nadzwyczajnego?... Więc jak, pomagasz mi czy będziesz kpinki stroił?
W tej właśnie chwili rozległo się warczenie bębna. W zapadłej ciszy Sebastian usłyszał, jak
obwoływacz Carmagnole wykrzykuje monotonnie:
- Do wiadomości publicznej: po górach błąka się wielki, niezwykle silny pies imieniem
"Bella". Ostatnio widziano ją na Manosque, Ryons, a wczoraj na Pannie. Pies jest niebezpieczny.
Kto go spotka, obowiązany jest go zabić.
Bęben zawarczał znowu i Carmagnole, najzupełniej nieświadom swej roli, roli zwiastuna
nieszczęścia, a także wyzwoliciela wielkiej pasji Sebastiana - oddalił się, powtarzając swe
obwieszczenie.
Później Janek przypomniał sobie, że instynktownie położył rękę na głowie Sebastiana, jak
gdyby broniąc go przed czymś. I że Cezar, z fajką w ustach, spokojny jak zwykle, długo spoglądał
w ślad za wiejskim obwoływaczem, póki ten nie skręcił za kościół. Tak, to wszystko mieli sobie
przypomnieć w przyszłości, ale tego dnia nie tknęło ich żadne przeczucie dramatycznych i tak
bliskich przecież wydarzeń. Jeden tylko głos poruszył w nich niejasny niepokój: głos Celestyny,
kobiety, która prowadziła gospodarstwo doktora i nie mogła ukryć swej dumy z tego powodu.
Przyzwyczajona rządzić się w przekonaniu, że doktor z merem, proboszczem i inspektorem
stanowią elitę miejscowej władzy, uważała, że ma prawo wtrącać się do wszystkiego. I właśnie
głośno wypowiadała swe zdanie:
- Ładna historia, tylko tego nam brakowało!... Ciekawam, na co czekają, żeby zabić tego psa?
Aż rozszarpie jakieś dziecko?
Subiekt od rzeźnika, niosąc na ramionach ćwiartkę barana do sklepu, przystanął.
- Góry są wielkie, pani Celestyno. Ten pies niekoniecznie musi o nas zawadzić.
- Chcesz powiedzieć, że niech sobie rozrabia u naszych sąsiadów?
- Wcale tego nie miałem na myśli!
- Ale na to wychodzi!
Subiekt westchnął: klientkom, choćby nie wiem jak denerwowały człowieka, sprzeciwiać się
nie należy... Całe szczęście, że Celestyna zwróciła się teraz do Janka:
- Gdzie jest twoja siostra? Potrzebny mi jest koszyk.
Janek wskazał Angelinę, widoczną jak na dłoni, choć do połowy zasłaniał ją muł, a Sebastian
powiedział:
- Przecież widzi pani, że jest tu!
Najgorsze, że nigdy nie było wiadomo, jak Celestyna zareaguje. Teraz, wbrew wszelkim
oczekiwaniom, uśmiechnęła się do małego wesoło.
- Oczywiście, że widzę, mój gołąbeczku!
Po czym, swym krokiem żandarma, zbliżyła się do muła, teraz już objuczonego koszami.
Trzeba było wszystko zdejmować z powrotem. Długo rozprawiano o korzyściach nabycia kosza, a
wreszcie Celestyna wybrała ten, który Angelina od samego początku trzymała w ręku.
Tymczasem ludzie dyskutowali zawzięcie.
- Najlepiej - mówił Georges - urządzić nagonkę i zabić tę bestię, zanim narobi nieszczęścia!
Georges był furmanem w Świętym Marcinie: zwoził drzewo, odbierał paczki z pociągu, zimą
jeździł sankami, latem bryczką, ale zawsze ciągnął je ten sam koń, "Szkielet", co było imieniem
niewłaściwym, bo koń był dobrze zadbany i odkarmiony. Właśnie Georges pierwszy nazwał Bellę
"bestią". I za to znienawidził go Sebastian. Dlaczego?... Może dlatego, że gdzieś, w samej głębi,
czuł coś wspólnego z tą Bellą, swobodnie biegającą sobie po górach, uciekającą od ludzi... Myśli
Sebastiana uleciały daleko od targu... W górach jest teraz zimno, nie ma co jeść, nie ma nikogo. O
tym wiedział od Cezara, który opowiadał mu o Baou i pustkowiach jego szczytów. Można by rzec,
że opowiadał o tym, gdy Sebastian ledwie zaczął mówić. A więc tak, jakby od zawsze. Możliwe
nawet, że opowiadał jeszcze wcześniej, ale tego już Sebastian nie pamięta... Bella! Carmagnole
powiedział, że tak się ten pies nazywa... Zimą zwierzęta giną w górach, Cezar znajduje tam,
zasypane w śniegu, ich ciała, martwe z zimna i głodu... I Sebastian zrozumiał nagle, że nie chce,
aby Bella zginęła!
- Nie zaszkodzi - mówił tymczasem drwal Moulin - żebym brał strzelbę, jak idę w góry.
Sebastian odwrócił się, bo czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu, i jednocześnie usłyszał głos
Cezara:
- O czym tak myślisz, Sebastianie?
Nie odpowiedział. Słuchał donośnego, silnego głosu Celestyny i nienawidził jej.
-- Takie wściekłe zwierzę trzeba zabić, i koniec!
Ale Cezar odpowiedział gospodyni doktora:
- Kto pani powiedział, że ona jest wściekła?
Sebastian uśmiechnął się z ulgą: Cezar opowiedział się po stronie Belli. Cezar zaś dorzucił
jeszcze:
- Zwierzę wolne to jeszcze nie znaczy, że wściekłe.
Ale nie było nadziei, żeby Celestyna umilkła, skoro "miała wokół tylu słuchaczy.
- Bardzo mi przykro, Cezarze, pan na pewno lepiej ode mnie zna góry, tylko że ja umiem
słuchać... Carmagnole wyraźnie powiedział, że to zwierzę niebezpieczne. Trzeba je zabić.
Wtedy Sebastian ruszył prosto na Celestynę. Uszy mu poczerwieniały, oczy zapłonęły. Stanął
przed nią, podniósł swe uparte czoło.
- A ja nie chcę, żeby ją ktoś tknął nawet palcem!
Po tych słowach puścił się biegiem, jakby już na zawsze uciekał z wioski, jakby i on uciekał z
więzienia.
- No, Cezarze - powiedział jakiś stary człowiek - nie powinieneś mu pozwalać tak się odzywać!
Janek zapewnił skwapliwie:
- Może pan być pewny, że mu to nie ujdzie na sucho!
Ale słowa Cezara pohamowały go.
- Janku! Daj spokój. Sebastian to inne dziecko niż wszystkie. To dziecko gór.
Z kolei on rzucił na szalę całą wagę swego autorytetu, biorąc tym samym pod ochronę Bellę i
Sebastiana.
Celestyna oburzyła się:
- Inne niż wszystkie! Patrzcie go! Dobre lanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło i może mi pan
wierzyć, Cezarze...
Ale Cezar nie wierzył. Dość mu było słuchania nauczyciela, który podszedł właśnie i zapytał o
to, co Cezar słyszał już tyle razy od ubiegłego września:
- Kiedy przyśle go pan do szkoły? Stary zaciągnął się fajką.
- Już niedługo, panie profesorze... nie tak łatwo jest przecież wsadzić do klatki młodego liska...
Oczy błysnęły mu chytrze.
- Trzeba go przygotować do tego... bo inaczej albo ucieknie, albo się wścieknie!
Cezar skłonny był wierzyć, że Sebastiana należy chować na wzór lisiątek.