10267

Szczegóły
Tytuł 10267
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10267 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10267 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10267 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksander Dumas (ojciec) HRABIA MONTE CHRISTO Tom II 1. BIESIADNICY Rankiem dwudziestego pierwszego maja w domu na ulicy Helderskiej, gdzie Albert jeszcze w Rzymie wyznaczył był spotkanie hrabiemu Monte Christo, służba uwijała się, aby młodzieniec wystąpił z honorem. Albert zajmował pawilon w rogu obszernego dziedzińca, naprzeciwko mieszkań dla służby. Tylko dwa okna pawilonu wychodziły na ulicę, trzy były od dziedzińca, dwa od ogrodu. Między dziedzińcem a ogrodem wznosił się szpetny, bo wybudowany w stylu Cesarstwa, okazały i modny pałac hrabiostwa de Morcerf. Posesję tę odgradzał, na całą jej szerokość, od ulicy potężny mur ozdobiony w równych odstępach wazami z roślinnością, w środku zaś rozdzielony kratą o złoconych włóczniach: była to brama paradna; furtki, przylepionej jakby do domku odźwiernego, używała służba albo i państwo, jeśli wychodzili pieszo. Pawilon przeznaczony na mieszkanie dla Alberta, był jawnym dowodem subtelnej troskliwości matki, która nie chcąc rozstawać się z synem, rozumiała jednak, iż młodzieniec w jego wieku potrzebuje całkowitej swobody. Z drugiej zaś strony dostrzegało się, powiedzieć to musimy, mądry egoizm młodzieńca rozkochanego w życiu niczym nie skrępowanym i leniwym, jakie chłopak z dobrego domu wiedzie w swojej złoconej klatce. Przez dwa okna od ulicy Albert mógł obserwować, co się dzieje na świecie. Widok taki jest niezbędny dla młodzieńca, który lubi, żeby ten i ów pojawiał się co i raz na horyzoncie, choćby nawet ulicznym! Następnie, jeśli coś zaobserwował, a rezultat obserwacji zdawał się zasługiwać na głębsze badania, Albert mógł, aby oddać się poszukiwaniom, wyjść furtką podobną do tej, którą wskazaliśmy przy domku odźwiernego, a wartą szczególniejszej wzmianki. Była to furteczka niby zapomniana przez wszystkich już w dniu, kiedy dom zbudowano, furteczka, o której powiedziałbyś, że nikt nigdy jej nie przestąpi, taka była niepozorna i zakurzona — ale zamki i zawiasy miała starannie naoliwione, co świadczyło, iż otwierano ją często i w tajemniczych celach. Chytra ta furteczka robiła konkurencję dwóm innym wejściom, a kpiła sobie z czujności i władzy odźwiernego, otwierając się niby słynne wrota jaskini z „Tysiąca i Jednej Nocy”, niby zaklęty Sezam Ali Baby, jeśli ktoś wymówił kabalistyczne słowa albo zastukał w sposób umówiony — słowa te musiał wymawiać głos nadzwyczaj melodyjny, stukać musiały paluszki najdelikatniejsze pod słońcem. Na końcu szerokiego i cichego korytarza, dokąd wchodziło się przez ową furteczkę, a będącego przedsionkiem, widniały po prawej drzwi do jadalni Alberta — z oknami na dziedziniec, a po lewej do saloniku — z oknami na ogród. Kępy krzewów, pnącze, rozpięte w wachlarz naprzeciw okien, zasłaniały od podwórza i od ogrodu wnętrze tych dwóch pokoi (jedynych na parterze) przed niedyskretnymi spojrzeniami. Na pierwszym piętrze takież dwa pokoje — i jeszcze jeden nad przedsionkiem. Były to: salon, sypialnia i buduar. W salonie dolnym, wysłanym poduszkami algierskimi, mieściła się palarnia. Buduar sąsiadował z sypialnią, i miał ponadto drzwi sekretne, wychodzące na schody. Widzimy, że przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności. Nad pierwszym piętrem królowała „pracownia” — ogromna, ponieważ wyburzono tu ściany wewnętrzne i przepierzenia: pandemonium, gdzie artysta ubiegał się o lepsze z dandysem. Znaleźlibyście tutaj, a było ich mnóstwo, wszelkie widome ślady fantazyj Alberta: rożki, skrzypce, altówki i flety (cała orkiestra), gdyż Albert przez krótki czas gustował w muzyce — nie było to jednak upodobanie, lecz kaprys; sztalugi, palety, farby — bo po zachceniach muzycznych przyszła kolej na pretensje do malarstwa; wreszcie florety, szpady, rękawice bokserskie i laski wszelkiego rodzaju, gdyż wierny tradycjom ówczesnych złotych młodzieńców, Albert uprawiał z wiele większą wytrwałością niż okazał to przy muzyce i malarstwie, trzy sztuki dopełniające edukacji męskiej, to znaczy fechtunek, boks i walkę na kije — a w opisanym pomieszczeniu przystosowanym do ćwiczeń cielesnych brał lekcje od Grisiera, Cooksa i Karola Lecour. Umeblowanie tej szacownej sali stanowiły skrzynie z czasów Franciszka I, pełne porcelany chińskiej, waz japońskich, fajansów Lucca della Robii i półmisków Bernarda Palissy, antyczne fotele, na których siadali może Henryk IV albo Sully, Ludwik XIII albo Richelieu — dwa bowiem z nich ozdobione rzeźbionymi herbami: na lazurowym tle trzy lilie Bourbońskie a nad nimi królewska korona — pochodziły jeśli nie z lamusów Luwru, to na pewno z jednego z królewskich zamków. Na tych fotelach barwy surowej i ciemnej leżały w nieładzie bogate i pstre tkaniny, ubarwione słońcem Persji, lub też arcydzieła kobiet z Kalkuty czy z Chandemagoru. Nie wiadomo, co tutaj robiły te tkaniny. Czekały, radując oko, przeznaczenia, którego nie znał sam ich właściciel, a czekając rozświetlały pokój złotawym i jedwabistym lśnieniem. Na honorowym miejscu pysznił się fortepian z różanego drzewa — dzieło Rollera i Blancheta. Fortepian ów, pasujący rozmiarami do naszych lilipucich salonów, taił jednak w ciasnym i dźwięcznym pudle całą orkiestrę, a uginał się pod stosami arcydzieł Beethovena, Webera, Haydna, Mozarta, Porpory, i Gretry'ego. Poza tym wszędzie — pod ścianami, nad drzwiami, na suficie: szpady, sztylety, krysy, maczugi, topory, zbroje złocone, damasceńskie, inkrustowane; zielniki i rzadkie minerały, ptaki wypchane, otwierające do nieruchomego lotu purpurowe skrzydła i dzioby, których już nigdy nie miały zamknąć. Oczywiście Albert najbardziej tu przebywać lubił. Ale w dzień spotkania młodzieniec nasz, w wykwintnym negliżu, zainstalował się, aby wydawać rozkazy, w saloniku na parterze. Tu, na stole otoczonym sofą szeroką i miękką, widniały wszelkie gatunki tytoniu: od jasnożółtego, petersburskiego, do czarnego synajskiego, poprzez maryland, portorico i latakię — złocąc się w fajansowych naczyniach o spękanej polewie, za jakimi przepadają Holendrzy. Obok, w szkatułach z aromatycznego drzewa, leżały uszykowane wedle wielkości i odmiany cygara: puros, regalia, hawańskie i manilskie. Na koniec w szafie otwartej na roścież oglądać mogłeś kolekcję fajek: niemieckie, tureckie o ustnikach z bursztynu, ozdobione koralem, nargile inkrustowane złotem i o długich cybuchach safianowych zwiniętych niby węże. Wszystko to czekało na zachcenie albo kaprys palacza. Albert sam czuwał, jak uładzono, a raczej rozkładano w artystycznym nieładzie te przybory, które biesiadnik współczesny, wypiwszy kawę, kontemplować lubi poprzez obłoki dymu, co wydobywając się z ust ulatuje pod sufit długimi kapryśnymi spiralami. Za kwadrans dziesiąta wszedł lokaj. Był to stajenny piętnastoletni imieniem John, mówiący jedynie po angielsku. Innego sługi Albert nie trzymał. Miał oczywiście zawsze do dyspozycji kucharza pałacowego, a w nadzwyczajnych okazjach ojciec oddawał mu na usługi swojego strzelca. Lokaj ów, cieszący się absolutnym zaufaniem młodego pana, położył właśnie na stole plik gazet, Albertowi zaś wręczył paczkę listów. Spojrzawszy z roztargnieniem na tę korespondencję rozmaitego rodzaju, Albert wybrał dwie perfumowane koperty, na których widniały litery kreślone delikatną ręką. Rozpieczętował je, a listy przeczytał z niejaką uwagą. — Jaką drogą nadeszły te listy? — zapytał. — Jeden pocztą, a drugi przyniósł mi lokaj pani Danglars. — Każ powiedzieć pani Danglars, że przyjmuję miejsce w jej loży... Zaczekaj, zaczekaj... Wstąpisz później do Róży i zawiadomisz ją, że skorzystam z zaproszenia: przyjdę do niej na kolację po Operze. Dostarczysz tam sześć butelek wyborowego wina: cypryjskie, malaga i xeres, a także beczułkę ostryg ostendzkich. Weźmiesz je od Borela, tylko nie zapomnij powiedzieć, że to dla mnie. — O której jaśnie pan każe podać do stołu? — A teraz która godzina? — Za kwadrans dziesiąta. — Hm, punktualnie o pół do jedenastej. Debray może będzie musiał iść do biura... A zresztą... — (Albert zajrzał do notatnika) — na tę właśnie godzinę zaprosiłem hrabiego. Dwudziesty pierwszy maja, pół do jedenastej rano, i chociaż nie bardzo jakoś w tę jego obietnicę wierzę, chcę być akuratny. Aha, nie wiesz przypadkiem, czy pani hrabina już wstała? — Jeśli pan hrabia sobie życzy, dowiem się. — Dobrze... i poprosisz, żeby przysłała mi trochę likierów, bo mój kredensik już niepełny. Oznajmisz pani hrabinie, że będę miał zaszczyt odwiedzić ją około trzeciej i że pytam, czy pozwoli, bym przedstawił jej kogoś. Lokaj wyszedł. Albert rzucił się na sofę, rozdarł opaski paru dzienników, spojrzał na program spektakli, skrzywił się, tego bowiem dnia dawano operę, a nie balet, jął szukać na próżno w ogłoszeniach perfumiarzy pasty do zębów, którą mu zachwalano, i ciskając precz, jedną po drugiej, najpopularniejsze gazety paryskie, ziewał na całe gardło. — Doprawdy, te gazety robią się coraz nudniejsze — mruczał. W tymże momencie przed drzwiami zatrzymał się wolant, a po chwili wszedł lokaj i oznajmił pana Lucjana Debray. Zjawił się młodzieniec jasnowłosy, wysoki, blady. Z szarych jego oczu przebijała pewność siebie, a z wąskich warg — chłód. Miał na sobie frak błękitny ze złotymi cyzelowanymi guzami i biały halsztuk. Na jedwabnej tasiemce wisiał monokl w oprawie szylkretowej, który udawało mu się czasem, dzięki wysiłkom mięśni policzka, utrzymać w oczodole. Wkroczył z miną na poły urzędową, nie uśmiechnąwszy się i nic nie powiedziawszy. — A, jak się masz, Lucjanie, jak się masz! — ozwał się Albert. — Przerażasz mnie swoją punktualnością. Bo to i więcej niż punktualność! Spodziewałem się, że przyjdziesz ostatni, a ty jesteś już za pięć dziesiąta, chociaż ostateczny termin wyznaczyłem na pół do jedenastej. Cuda, cuda! A może to rząd upadł przypadkiem? — Nie, rybeńko — odpowiedział młodzieniec, moszcząc się wygodnie na sofie. — Uspokój się, chwiejemy się wciąż, ale nigdy nie upadamy. Zaczynam wierzyć, że zarabiamy po trochu na dożywocie, nie mówiąc o tym, że sprawa Półwyspu skonsolidowała nas do reszty. — A, rzeczywiście! Wypędzacie don Carlosa z Hiszpanii. — O nie, rybeńko, nie mylmy pojęć: transplantujemy go tylko z jednej strony granicy na drugą — do Francji, i ofiarowujemy mu królewską gościnę w Bourges. — W Bourges? — A tak, i nie ma, do diabła, na co się skarżyć! Bourges to obecnie stolica Karola VII. Jak to, nic nie wiedziałeś? Cały Paryż mówi o tym od wczoraj, a onegdaj rzecz przeniknęła na Giełdę, bo pan Danglars (nie pojmuję, jakim cudem ten jegomość otrzymuje wiadomości w tymże czasie co i my) zagrał na hossę i zarobił milion. — A ty, zdaje się, nowy orderek, bo widzę, że przybyła ci niebieska wstążeczka. — Tak, przysłali mi medal Karola III — odrzekł niedbale Debray. — No, nie udawaj obojętnego, przyznaj, że to miły prezent. — Ja myślę! Jako uzupełnienie toalety, medal pasuje do czarnego fraka zapinanego pod szyję. Owszem, elegancko wygląda. — Tak — uśmiechnął się Morcerf — człowiek przypomina wtedy księcia Walii albo księcia Reichstadtu. — A wiesz, rybeńko, dlaczegom zjawił się tak wcześnie? — Boś dostał order i chciałeś się pochwalić. — Nie. Bom całą noc ekspediował listy: dwadzieścia pięć depesz dyplomatycznych. Wróciwszy o świcie, próbowałem zasnąć, ale rozbolała mnie głowa, wstałem więc, aby pojeździć godzinę konno. W Lasku Bulońskim chwycił mnie głód i nuda: dwaj ci wrogowie rzadko występują razem, a jednak sprzymierzyli się przeciwko mnie. To coś jak alians karlistowsko-republikański. Przypomniałem sobie, że dziś biesiada u ciebie — jestem więc. Jeść mi się chce — nakarmże głodnego; nudzi mi się — to mnie zabaw. — To, kochasiu, mój obowiązek gospodarza — odrzekł Albert, dzwoniąc na lokaja. Lucjan tymczasem podrzucał końcem szpicruty, ozdobionej złotą gałką wysadzaną turkusami, rozłożone gazety. — Hermanie, xeres i biszkopty. Zaraz poda, a ty, drogi Lucku, zapal cygaro, pochodzi oczywiście z kontrabandy; spróbuj i namów swojego ministra, żeby sprzedawał nam coś w tym rodzaju, a nie paskudne liście orzechowe, na które skazuje obywateli. — O, do diabła! Tego nie zrobię. Gdyby rząd zaczął sprowadzać cygara, uznałbyś je od razu za szkaradne. A zresztą, cóż mają do tego sprawy wewnętrzne, to rzecz finansów. Zwróć się do pana Humanna, wydział dostaw pośrednich, korytarz A, pokój 26. — Doprawdy, imponują mi twoje wiadomości. Ale weźże cygaro. — Ach, drogi hrabio — rzekł Lucjan, zapalając manilę od różowej świecy, która płonęła w złoconym lichtarzu, i wyciągając się na sofie. — Ach! Drogi hrabio, jaki z ciebie szczęściarz, że nic nie robisz! Doprawdy, nie znasz własnego szczęścia! — A cóż byś ty robił, mój ty drogi pacyfikatorze królestw — podchwycił Albert z taką ironią — gdybyś nic nie robił? Jak to! Sekretarz osobisty ministra, biorący udział zarówno w wielkiej kabale europejskiej, jak i w drobnych paryskich intrygach, ty, któremu zlecono, byś chronił królów, a co ważniejsze — królowe, godził stronnictwa i kierował wyborami; ty, który siedząc w swoim gabinecie więcej działasz piórem i za pomocą telegrafu, niźli Napoleon na polu bitwy zdziałał mieczem i zwycięstwami; ty, który posiadasz dwadzieścia pięć tysięcy liwrów renty, nie licząc wynagrodzenia ministerialnego; ty właściciel konia, za którego Château-Renaud dawał ci czterysta ludwików, a ty ich nie przyjąłeś; ty, któremu krawiec nie sfuszeruje nigdy pantalonów; ty, który bywasz w Jockey-Clubie, w Operze i w Rozmaitościach, nie widzisz w tym wszystkim nic, co mogłoby cię rozerwać? Dobrze, skoro tak, to cię zabawię. — W jaki sposób? — Poznasz dziś u mnie kogoś. — Kobietę czy mężczyznę? — Mężczyznę. — E, znam już wielu. — Ale nie znasz takiego jak ten. — A skądże on się wziął? Spadł z nieba? — Kto wie. — Niech go diabli!... Mam nadzieję, że nie razem z naszym śniadaniem? — Bądź spokojny. Śniadanie pichci się w kuchni, u mamy. A co, możeś głodny? — Owszem, choć przyznać się do tego — rzecz poniżająca. Ale byłem wczoraj na obiedzie u państwa de Villefort i zauważyłeś to chyba mój drogi, u każdego prokuratora jada się szkaradnie, jakby tych ludzi wciąż gryzło sumienie. — No, no, nie obgaduj bliźnich, bo jak się jada u twoich ministrów? — Tak, ale my przynajmniej nie zapraszamy ludzi dobrego tonu, a gdybyśmy nie musieli zaszczycać obiadami różnej hołoty posłusznej rządowi, a przede wszystkim głosującej, jak trzeba, unikalibyśmy tych naszych przyjęć, jak zarazy, wierz mi, proszę. — Wobec tego, mój drogi, napij się jeszcze xeresu, a tu masz biszkopty. — Z przyjemnością, bo wina hiszpańskie u ciebie wyborne. Jak widzisz mieliśmy całkowitą rację pacyfikując ów kraj. — Tak, ale co z don Carlosem? — No cóż, don Carlos będzie pijał wina bordeaux, a za dziesięć lat ożenimy jego syna z młodziutką królową. — A ty, jeśli będziesz jeszcze w ministerium, dostaniesz za to Złote Runo. — Nie wyobrażaj sobie, Albercie, że nasycę się kadzidłami, którymi systematycznie dziś mnie częstujesz. — Przyznaj mi, że nic tak jak one nie pobudza apetytu, ale słyszę w sieni głos Beauchampa: pokłócicie się, a to wam skróci czekanie. — A cóż ma być powodem kłótni? — Gazety. — O, drogi przyjacielu — rzekł Lucjan z królewską pogardą — ja gazet nie czytuję. — W takim razie jeszcze jeden powód do tym zajadlejszej kłótni. — Pan Beauchamp! — oznajmił lokaj. — Chodźże tu, chodźże, człowieku najokrutniejszego pióra! — zawołał Albert, spiesząc naprzeciw młodego dziennikarza. — Jest Lucjan, który cię nienawidzi, choć nie czyta; tak przynajmniej twierdzi. — I ma świętą rację — odparł Beauchamp — bo ja go krytykuję, nie wiedząc nic o jego zajęciach. Jak się masz, komandorze. — A, to już się dowiedziałeś? — odrzekł sekretarz osobisty i wymienił z dziennikarzem uścisk dłoni i uśmiech. — No jakżeż! — I co o tym mówią w świecie? — Zależy w jakim, bo różne mamy w roku pańskim 1838. — No, w świecie krytyczno-politycznym, gdzie jesteś jednym ze lwów. — A, powiedziano tam, że ci się to słusznie należy: zasiałeś tyle czerwieni, że wyrósł błękitny kwiatek. — Ho, ho, niezgorszy koncept — odparł Lucjan. — Czemuż nie należysz do nas, mój drogi? Przy takim dowcipie zajechałbyś daleko i to w lat parę. — Toteż, aby zastosować się do twojej rady, czekam tylko na jedno: na rząd, który by przetrwał pół roku. A teraz do ciebie słówko, drogi Albercie, bo niechże ten biedny Lucjan odsapnie. Wydajesz śniadanie czy obiad? Muszę być w Izbie. Rzemiosło nasze, jak widzicie, nie zawsze jest usłane różami. — Tylko śniadanie. Czekamy jeszcze na dwie osoby, a siadamy do stołu, jak przyjdą. — I cóż to za osoby? — spytał Beauchamp. — Szlachcic i dyplomata. — No to szlachcic się spóźni o dwie godzinki, a dyplomata o dwie godziny. Zjawię się przy wetach. Zostaw mi poziomki i kawę i nie wypalcie wszystkich cygar. Zjem kotlet w Izbie. — Nie kłopocz się, bo choćby szlachcic był Montmorencym, a dyplomata Metternichem, siadamy do stołu punkt jedenasta, a tymczasem skosztuj, jak i Lucjan, xeresu i biszkoptów. — No, w takim razie zostaję. Koniecznie mi dziś potrzebna jakaś rozrywka. — Oho! Zupełnie jak Lucjanowi. A myślałem jednak, że kiedy ministrowie się smucą, opozycja się raduje. — E, bo widzisz, mój drogi, nie masz pojęcia, co mi grozi. Mam dziś rano wysłuchać w Izbie Poselskiej mowy pana Danglarsa, a wieczorem, u jego małżonki, tragedii, którą napisał par Francji. Niech diabli wezmą ten rząd konstytucyjny! A skoro, jak powiadają, mogliśmy wybierać, czemu wybraliśmy właśnie taki? — Rozumiem, że musisz zaopatrzyć się w wesołość. — Nie psioczyłbyś na mowy pana Danglarsa — rzekł Debray. — Głosuje za tobą, należy do opozycji. — W tym sęk! Czekam, kiedyż wreszcie poślecie go do Pałacu Luksemburskiego, żeby tam gadał, bo wtedy będę śmiał się do woli. — Mój drogi — zwrócił się Albert do Beauchampa — wiem już na pewno, że uładzono się z kwestią hiszpańską, boś zjadliwy dziś do przesady. Przypomnij sobie jednak, że w kronice paryskiej była wzmianka o moich zaręczynach z panną Eugenią Danglars. Nie mogę więc dopuścić, gdyż inaczej miałbym wyrzuty sumienia, abyś postponował talenty krasomówcze człowieka, który powie mi pewnego dnia: „Panie hrabio, wiadomo panu, że daję Eugenii dwa miliony”. — E, przestań! — żachnął się Beauchamp. — Ten mariaż nigdy nie dojdzie do skutku. Król mógł mianować Danglarsa baronem, będzie mógł mianować go parem, ale nigdy nie uzna w nim szlachcica, a hrabia de Morcerf, żołnierz arystokrata, i to jaki, nie zgodzi się, dla dwóch marnych milionów, na mezalians. Wicehrabia de Morcerf winien poślubić jedynie margrabiankę. — Dwa miliony to jednak piękna sumka — rzekł Morcerf. — To kapitał spółki posiadającej teatr bulwarowy albo kolejkę żelazną. — Niech on sobie gada, Albercie — rzucił nonszalancko Debray — a ty się żeń. Poślubisz etykietę worka, nieprawdaż? No i pięknie! Nie zawracaj sobie tym głowy! Lepsza taka etykieta, gdzie masz o jeden herb mniej, ale o jedno zero więcej. Z siedmiu ptaszków zdobiących twój herb trzy podarujesz żonie, a dla ciebie zostanie cztery. Będziesz miał i tak o jednego ptaszka więcej niż Gwizjusz, niedoszły król Francji, a krewniak cesarza austriackiego. — Dalibóg, chyba masz rację — odpowiedział z roztargnieniem Albert. — Na pewno mam! A zresztą każdy milioner jest, jak i bastard, szlachcicem; to znaczy może nim być. — Przestań pleść, Lucjanie — roześmiał się Beauchamp — bo nadchodzi Château- Renaud, który, abyś wyleczył się z manii paradoksów, przeszyje cię szpadą swojego przodka, Renaud de Montaubana. — E, splamiłby się, bom niskiego, arcyniskiego pochodzenia. — Świetne! — zawołał Beauchamp. — Przedstawiciel rządu wyśpiewuje jak sam Béranger. O Boże, dokąd my idziemy?! — Pan de Château-Renaud! Pan Maksymilian Morrel! — oznajmił lokaj dwóch nowo przybyłych. — Morrel? — zdziwił się Albert. — Morrel? A cóż to za jeden?... Ale nim dokończył zdania, pan de Château-Renaud, mężczyzna piękny, trzydziestoletni, szlachcic w każdym calu — to znaczy uroda Guiche'a i dowcip Mortemarta — ujął go za rękę. — Pozwól, mój drogi, że ci przedstawię pana Maksymiliana Morrela, kapitana spahisów, mojego przyjaciela, a co więcej — zbawcę. A zresztą nie wymaga on prezentacji. Pokłońże się, hrabio, bohaterowi. I usunął się, aby przepuścić młodzieńca szlachetnej postawy, rosłego, o czole wysokim, bystrych oczach i ciemnym wąsie. Czytelnik poznał go był w Marsylii, gdzie Morrel wystąpił w okolicznościach dość dramatycznych — nie zapomniał więc o nim może. Bogaty mundur, na poły francuski, a na poły wschodni, noszony z nadzwyczajną elegancją, uwydatniał szeroką pierś, na której błyszczał krzyż Legii Honorowej, i podkreślał smukłość talii. Młody oficer skłonił się z wykwintną grzecznością — każdy ruch jego odznaczał się wdziękiem, gdyż Morrel był silny. — Łaskawy panie — ozwał się Albert z kurtuazją pełną serdeczności — baron de Château-Renaud przewidział, jaką sprawi mi radość przyprowadzając tu pana. Jesteś pan jego przyjacielem, bądźże i naszym. — Ślicznie to powiedziałeś — rzekł Château-Renaud — i życzę ci, mój drogi, aby w podobnym wypadku pan kapitan zrobił dla ciebie to, co zrobił dla mnie. — A cóż to było takiego? — spytał Albert. — O, nie warto mówić — powiedział Morrel — baron przesadza. — Jak to! — obruszył się Château-Renaud. — Mówić nie warto? Nie warto mówić o życiu!... Doprawdy, drogi kapitan ujmuje rzecz nazbyt filozoficznie... Dobre to dla pana, bo co dzień życie narażasz, ale ja naraziłem jeden raz, i to przypadkiem... — Widzę z tego tylko to, że pan kapitan uratował ci życie. — No właśnie, po prostu! — rzekł Château-Renaud. — W jakich okolicznościach? — zawołał Beauchamp. — Mój drogi, wiesz, że umieram z głodu — zniecierpliwił się Debray — a ty zaczynasz go teraz wypytywać. — Ale przecież to nie przeszkadza — odparł Beauchamp — żebyśmy siedli do stołu... Château-Renaud opowie tę historię przy stole. — Moi drodzy — rzekł Albert — dopiero kwadrans po dziesiątej. Zważcie, że jeszcze na kogoś czekamy. — A rzeczywiście, na tego dyplomatę — ozwał się Debray. — Dyplomatę albo i nie, bo właściwie nie wiem, kto on taki, wiem tylko, że w swojej sprawie obarczyłem go poselstwem, z którego wywiązał się tak znakomicie, że gdybym był królem, mianowałbym go nie czekając kawalerem wszystkich moich orderów, choćbym dysponował naraz i Złotym Runem, i Podwiązką. — Skoro więc nie siadamy jeszcze do stołu — rzekł Debray — nalej sobie xeresu, tak jak myśmy to zrobili sami, a ty, baronie, opowiadaj. — Wiecie wszyscy, jakem wpadł na pomysł, żeby wybrać się do Afryki. — Szlakiem wytkniętym przez twoich pradziadków, mój drogi — ozwał się dwornie Albert. — Tak, ale wątpię, czyś chciał jak oni oswobadzać grób Jezusa Chrystusa — wtrącił Beauchamp. — I masz rację — odrzekł młody arystokrata. — Chciałem ot tak, z amatorska, postrzelać z pistoletu. Jak wiecie, zbrzydziłem sobie pojedynki od czasu, kiedy sekundanci, których wybrałem, aby uregulować pewną sprawę, zmusili mnie, bym roztrzaskał rękę najlepszemu przyjacielowi... no, temu biednemu Franzowi d'Epinay, znacie go wszyscy. — A, prawda — ozwał się Debray — strzelaliście się kiedyś... A dlaczego? — Niech mnie diabli wezmą, jeśli pamiętam. Przypominam sobie jedynie to: zawstydzony, że marnuję takie talenta, postanowiłem wypróbować na Arabach nowe pistolety, które dostałem w prezencie. Z tej racji pojechałem statkiem do Oranu. Z Oranu podążyłem do Konstantyny i przybyłem tam w momencie, kiedy odstępowaliśmy od oblężenia. Zawróciłem przeto z innymi. Przez dwie doby znosiłem niezgorzej w dzień słotę, a nocą, ale trzeciego dnia, rankiem, koń mój padł z zimna. Biedak! Przywykł był do derek i ogrzewanej stajni... arab, ale poczuł się w Arabii trochę obco — na dziesięciostopniowym mrozie. — A, to dlatego chcesz kupić ode mnie mojego anglika — ozwał się Debray. — Wyobrażasz sobie, że będzie lepiej znosił mrozy. — Mylisz się. Ślubowałem, że nigdy już do Afryki nie pojadę. — To aż tak się wystraszyłeś? — zagadnął Beauchamp. — O właśnie, i nie skrywam tego! Koń mój padł więc kiedy szedłem pieszo, przygalopowało sześciu Arabów, aby uciąć mi głowę; dwóch powaliłem z fuzji, dwóch — z pistoletów, bo strzelam celnie, ale zostali jeszcze dwaj, a już byłem bezbronny. Jeden złapał mnie za włosy, dlatego noszę dziś krótkie, bo nie wiadomo, co się jeszcze, może zdarzyć; drugi przyłożył mi do szyi jatagan i czułem już ostry chłód żelaza, kiedy pan kapitan dopadł ich, zabił z pistoletu tego, co mnie trzymał za włosy, a temu, który szykował się poderżnąć mi gardło, rozpłatał łeb pałaszem. Kapitan postanowił ocalić kogoś tego dnia, a przypadek zechciał, że ocalił mnie. Jak się wzbogacę, zamówię u Klangmanna albo Marochettiego rzeźbę wyobrażającą Przypadek. — Tak — uśmiechnął się Morrel — było to piątego września, czyli w rocznicę dnia, kiedy mój ojciec został cudownie ocalony. Jakoż póki życia będę święcił ów dzień uczynkiem... — Bohaterskim, nieprawdaż? — przerwał mu Château-Renaud. — Krótko mówiąc, zostałem wybrany. Ale to jeszcze nie wszystko: uratowawszy mnie od śmierci, kapitan uratował mnie od zimna, oddając mi nie połowę płaszcza, jak to uczynił święty Marcin, ale cały. Następnie od głodu, podzieliwszy ze mną zgadnijcie co... — Pasztet od Felixa? — rzucił Beauchamp. — Nie. Własnego konia: z wielkim apetytem zjedliśmy po kawałku, a ciężka to była... — Wiem, wiem, konina jest ciężkostrawna — roześmiał się Albert. — Ależ nie, ofiara. Spytaj Lucjana, czy poświęciłby swojego anglika dla kogoś zupełnie obcego. — Dla obcego nie, ale dla przyjaciela, kto wie — odrzekł Debray. — Przeczułem, że zaprzyjaźnimy się, panie hrabio — ozwał się Morrel — a zresztą miałem już honor oznajmić panu, że bez względu na bohaterstwo czy osobistą skłonność do poświęcenia, winienem był tego dnia ofiarę złemu losowi, aby wywdzięczyć się za łaskę, jakiej zaznałem ongi od losu dobrego. — Pan kapitan — ciągnął Château-Renaud — napomknął właśnie o zadziwiającym wydarzeniu, o którym wam opowie, kiedy zaznajomicie się bliżej. Dziś dogadzajmy żołądkowi, a nie wspomnieniom. O której, Albercie, siadamy do stołu? — O pół do jedenastej. — Punktualnie? — spytał Debray, wyciągając zegarek. — Dajcież mi jeszcze pięć minut, jeśli łaska, bo i ja oczekuję zbawcy. — A czyjegoż to? — Mojego. Czy wyobrażacie sobie, że nie można mnie uratować i że tylko Arabowie ucinają głowy? Śniadanie nasze jest filantropijne, bo, jak się spodziewam, zasiądziemy do stołu, z dwoma dobroczyńcami ludzkości. — No i cóż my poczniemy? — zatroskał się Debray. — Mamy chyba tylko jedną nagrodę Montyona. — E, damy ją po prostu temu, kto na nią nie zasłuży — powiedział Beauchamp. — Zwykły to sposób, na który bierze się Akademia, aby wymigać się od kłopotu. — A skąd on się wziął? — zagadnął Debray. — Wybacz, że nalegam, bo zadałem ci już to pytanie, aleś odpowiedział tak niejasno, że pozwalam sobie zapytać raz jeszcze. — Nie wiem, doprawdy. Zaprosiłem go dwa miesiące temu, poznawszy w Rzymie. Ale nie mam pojęcia, gdzie wojażował potem. — I myślisz, że on potrafi być punktualnym? — Myślę, że on wszystko potrafi. — Uważaj tylko, żeby z tych pięciu minut, któreśmy ci darowali, nie zrobiło się dziesięć. — W takim razie skorzystam, aby powiedzieć wam o nim kilka słów. — Zaczekaj — przerwał Beauchamp — czy będzie w tym temat do felietonu? — Oczywiście, i to nadzwyczaj zajmujący. — No to gadaj, bo widzę, że i tak nie pójdę do Izby. Będę to sobie musiał jakoś powetować. — Karnawał spędziłem w Rzymie. — Wiemy, wiemy — rzekł Beauchamp. — Tak, ale nie wiecie, że porwali mnie tam bandyci. — Nie ma żadnych bandytów — powiedział Debray. — Owszem są, i to nawet paskudni, a raczej zadziwiający. — Przyznałbyś się lepiej, kochasiu — ozwał się Debray — że kucharz się guzdrze, a ostrygi nie nadeszły jeszcze z Marennes czy z Ostendy: dlatego, na wzór pani de Maintenon, zastępujesz potrawę opowiastką. Powiedz, kochaneczku, prawdę: znamy się tu wszyscy i przyjaźnimy na tyle, żeby ci przebaczyć i wysłuchać tej twojej historyjki, gdybyś nawet wyssał ją z palca. — A ja ci mówię, że choć wygląda na zmyśloną, jest prawdziwa od początku do końca. Bandyci, porwawszy mnie, osadzili w miejscu bardzo ponurym, zwanym katakumbami Świętego Sebastiana. — Znam je — wtrącił Château-Renaud — o mało nie nabawiłem się tam kataru. — Ze mną było gorzej. Oznajmiono mi, że będę jeńcem, póki nie zapłacę bagatelnego okupu: cztery tysiące dukatów rzymskich, to znaczy dwadzieścia sześć tysięcy liwrów bitych w Tours. Na nieszczęście miałem już tylko tysiąc pięćset; podróż moja się kończyła, wyczerpałem cały kredyt. Napisałem do Franza. Przecież Franz był ze mną, możecie go spytać, czy jest w tym słowo blagi. Napisałem tedy do Franza, że jeśli do szóstej rano nie zjawi się z czterema tysiącami dukatów, dziesięć po szóstej znajdę się pomiędzy świętymi i męczennikami, bo pan Vampa, herszt bandytów, dopilnuje sumiennie, żeby nie minął mnie ten zaszczyt. — Ale Franz zjawił się z czterema tysiącami, nieprawdaż? — ozwał się Château- Renaud. — Nie kłopocze się o taką sumę ten, kto nazywa się Franz d'Epinay lub Albert de Morcerf! — Nie. Zjawił się po prostu z owym panem, którego przybycie wam zapowiedziałem i którego przedstawię wam, mam nadzieję. — Ten pan to chyba Herkules, pogromca Cacusa, albo Perseusz, który wyswobodził Andromedę. — Nie, to człowiek mniej więcej mojego wzrostu. — Uzbrojony po zęby? — Nie miał przy sobie nawet szydełka. — Ale chyba pertraktował o twój okup? — Szepnął coś hersztowi na ucho i byłem wolny. — I jeszcze go przeprosili za tę całą przykrość — dodał Beauchamp. — A żebyście wiedzieli — rzekł Morcerf. — Może więc był to jakiś nowy Ariosto? — Nie. Był to tylko hrabia de Monte Christo. — Nie ma takich hrabiów — ozwał się Debray. — I mnie się też tak wydaje — rzekł Château-Renaud ze spokojem człowieka, który ma w małym palcu cały herbarz europejski. — Nikt nigdy nie słyszał, żeby gdziekolwiek istnieli hrabiowie de Monte Christo. — Pochodzą może z Ziemi Świętej — rzekł Beauchamp. — Może jego przodkowie posiadali Kalwarię, jak ród Mortemart posiadał Morze Martwe. — Chwileczkę, panowie, może wam pomogę rozstrzygnąć tę kwestię — powiedział Maksymilian. — Monte Christo to wysepka, o której często słyszałem od marynarzy zatrudnionych u mojego ojca: ziarnko piasku na Morzu Śródziemnym, atom w nieskończoności. — Otóż i to, panie kapitanie — ozwał się Albert. — Panem i władcą tego atomu i ziarnka jest właśnie nasz hrabia. Podobno kupił sobie tytuł gdzieś w Toskanii. — No to bogaty jest ten twój hrabia. — Ba! Ja myślę. — Ale to się chyba jakoś uzewnętrznia? — Tu właśnie mylisz się, Lucjanie. — Nic już nie rozumiem. — Czytałeś „Księgę Tysiąca i Jednej Nocy”? — Też pytanie! — A więc zauważyłeś, że nie wiadomo, czy ludzie są tam bogaci, czy biedni? Czy ziarnka zboża nie są rubinami i diamentami? Wyglądają na biednych rybaków, prawda? I tak ich traktujesz, aż tu nagle otwierają przed tobą jakąś tajemniczą jaskinię pełną skarbów, za które kupiłbyś Indie. — I cóż dalej? — Owóż mój hrabia zalicza się do owych rybaków. Zapożyczył nawet od nich przydomek: zowie się Sindbadem Żeglarzem — i ma jaskinię pełną złota. — A tyś widział tę jaskinię? — zagadnął Beauchamp. — Nie, ale widział ją Franz. Tylko żebyście nie wspomnieli o tym przy hrabi. Franz zszedł tam z zawiązanymi oczami, a posługiwał mu niemowa i kobiety, przy których Kleopatra wydawałaby się podobno zwykłą kurewką. Tylko że tych kobiet nie jest całkiem pewien, bo weszły dopiero wtedy, jak podjadł sobie haszyszu, toteż nie wie, czy miał do czynienia z kobietami, czy też tańcowały wokół niego posągi. Przyjaciele spojrzeli na Alberta, jakby chcieli powiedzieć: „Czyś ty, bratku, wariował, czy z nas robisz wariatów?” — Owszem — rzekł Morrel, nad czymś jakby medytując — słyszałem podobną historię od starego marynarza nazwiskiem Penelon. — Całe szczęście, że kapitan przyszedł mi w sukurs — rzekł Albert. — Nie w smak ci, że pan Morrel wybrał się z kłębkiem do mojego labiryntu, co? — Nie gniewaj się, mój drogi — odpowiedział Debray — ale mówisz nam rzeczy tak nieprawdopodobne... — Nieprawdopodobne, bo wasi ambasadorowie i konsulowie milczą o nich! Są bardzo zajęci, muszą przecież szykanować podróżujących rodaków. — Irytujesz się tylko i niepotrzebnie napadasz na naszych biednych agentów. Boże miły! A jakimż oni cudem mają cię bronić? Izba wciąż obcina im pensje, toteż coraz o nich trudniej. A może ty byś został ambasadorem? Zaraz wyekspediowałbym się do Konstantynopola. — Dziękuję. Okazałbym jeszcze sympatię Mechmed Alemu, a wtedy sułtan przysłałby mi sznur, żeby mnie moi sekretarze zadusili. — No więc sam widzisz. — Ale to wszystko nie przeszkadza, że hrabia Monte Christo istnieje. — Dalibóg, istniejemy wszyscy, i to właśnie cud nad cudy! — Istniejemy, oczywiście, ale nie w takich warunkach. Nie każdy ma czarnych niewolników, książęce galerie, broń damasceńską, konie po sześć tysięcy franków sztuka i grecką kochankę. — Widziałeś tę Greczynkę? — Tak, widziałem i słyszałem. Widziałem w teatrze Valle, a słyszałem któregoś dnia, będąc u hrabiego na śniadaniu. — To ten oryginał jada? — Jeśli nawet jada, to, daję słowo, tak niewiele, że mówić nie warto. — Przekonacie się, że to wampir. — Śmiejcie się, śmiejcie, ale tak właśnie sądzi hrabina G..., która, jak wam wiadomo, znała lorda Ruthwena. — A to wspaniałe! — zawołał Beauchamp. — Oto dla kogoś, kto nie jest dziennikarzem, znakomity odpowiednik słynnego węża morskiego, o którym rozpisywał się „Constitutionel”. Wampir! Wymarzona historia. — Oko żółte, którego źrenica rozszerza się wedle woli albo zwęża — powiedział Debray. — Szczęki wydatne, czoło wspaniałe, płeć trupio blada, zarost kruczy, zęby białe i ostre i odpowiednie do tego wszystkiego zachowanie. — Trafiłeś, mój drogi! — zawołał Albert. — Rysopis zgadza się co do joty. Zachowanie: uprzejmość zjadliwa, kostyczna. Ten człowiek nieraz przejmował mnie dreszczem. Jednego dnia, kiedy obserwowaliśmy egzekucję, o mało nie zemdlałem, i nie dlatego, żem przyglądał się katowi spełniającemu obowiązek i słyszał krzyki delikwenta, ale z tej racji, że patrzyłem jednocześnie na hrabiego, słuchając jego zimnych wywodów o wszystkich możliwych torturach na świecie. — A nie zaciągnął cię na chwilkę w ruiny Koloseum, żeby ci wyssać trochę krwi? — spytał Beauchamp. — A może, kiedy cię oswobodził, kazał ci podpisać szkarłatny pergamin, na mocy którego sprzedałeś mu duszę, jak Ezaw sprzedał pierworództwo. — Kpijcie, moi panowie, ile wam się podoba — rzekł Albert nieco urażony. — Kiedy patrzę na was, piękni paryżanie, nawykli do bulwaru Gandawskiego, spacerujący po Lasku Bulońskim, i kiedy ten człowiek staje mi przed oczyma, wydaje mi się, że on i my nie jesteśmy z jednej gliny. — Pochlebiam sobie! — rzekł Beauchamp. — Wynika więc czarno na białym — dorzucił Château-Renaud — że w wolnych chwilach twój hrabia de Monte Christo jest eleganckim człowiekiem, wyjąwszy oczywiście drobne konszachty z bandytami włoskimi. — E, nie ma żadnych bandytów włoskich — powiedział Debray. — Ani wampirów! — przydał Beauchamp. — Ani też hrabiego de Monte Christo — dorzucił Debray. — Słyszysz, Albercie? Bije właśnie pół do jedenastej. Przyznaj się, że miałeś zły sen, i siadajmy do stołu. Ale dźwięki zegara drżały jeszcze w powietrzu, kiedy otworzyły się drzwi i Herman oznajmił: — Jego ekscelencja pan hrabia de Monte Christo! Wszyscy drgnęli gwałtownie, co świadczyło, iż opowieść Morcerfa przesączyła się głęboko w ich dusze. A i Albert nie oparł się nagłemu wzruszeniu. Na ulicy nie zaturkotał bowiem żaden powóz, w przedpokoju nie rozległy się kroki, a drzwi otwarły się bezszelestnie. Hrabia stanął w progu, odziany z jak największą prostotą, ale najbardziej wybredny lew nie zdołałby nic zarzucić jego toalecie. Wszystko tu było wykwintne i pochodziło od najlepszych dostawców: frak, pantalony, cylinder i koszula. Wyglądał na trzydzieści pięć lat — a najbardziej uderzyło zebranych to, iż był zadziwiająco podobny do wizerunku, jaki nakreślił Debray. Hrabia uśmiechając się podążył na środek salonu, wprost do Alberta, co spiesząc naprzeciw niego, wyciągnął serdecznie rękę. — Punktualność — ozwał się Monte Christo — jest grzecznością królów, jak powiadał, o ile wiem, któryś francuski monarcha. Ale podróżni czasem się spóźniają, choćby mieli najlepszą wolę. Mam jednak nadzieję, drogi hrabio, że biorąc pod uwagę moje dobre chęci, przebaczysz mi tych parę sekund spóźnienia. Pięćset mil nie zawsze przebyć łatwo, zwłaszcza we Francji, gdzie jakoby zakazano bić pocztylionów. — Panie hrabio — odrzekł Albert — zapowiadałem właśnie pańską wizytę kilku przyjaciołom zaproszonym z tak świetnej okazji, których mam honor przedstawić panu. Pan hrabia de Château-Renaud, którego szlachectwo sięga czasów Karola Wielkiego, potomek rycerzy Okrągłego Stołu. Pan Lucjan Debray, sekretarz osobisty ministra spraw wewnętrznych. Pan Beauchamp, dziennikarz groźny, postrach naszego rządu — ale choć on sławny we Francji, nie słyszał pan o nim, bo gazety, w której pisuje, nie wpuszczają do Włoch. Pan Maksymilian Morrel, kapitan spahisów. Kiedy padło to nazwisko, hrabia, który dotąd kłaniał się nader uprzejmie, ale z iście angielskim chłodem i flegmą, postąpił mimo woli krok naprzód, a blade policzki zabarwił mu na chwilę leciutki rumieniec. — Nosi pan mundur zwycięzców — rzekł. — Piękny to mundur. Trudno powiedzieć, jakie uczucie nadało w tej chwili głosowi hrabiego wibrację tak głęboką, czemu oko Monte Christa, piękne, spokojne i jasne — jeśli dla jakiejś przyczyny nie przysłaniał go powieką — błysnęło jakby mimo jego woli. — To pan hrabia nigdy nie widział naszych Afrykańczyków? — spytał Albert. — Nigdy — odrzekł Monte Christo, całkiem już odzyskawszy zimną krew. — Panie hrabio, pod tym mundurem bije najdzielniejsze i najszlachetniejsze serce w naszej armii. — Ależ panie hrabio — przerwał Morrel. — Niech mi pan kapitan pozwoli skończyć — mówił Albert. — Dowiedzieliśmy się o czynie kapitana tak bohaterskim, że choć, panie Maksymilianie, widzę dziś pana pierwszy raz, pozwól, a proszę o to, jak o laskę, abym cię zaprezentował jako swojego przyjaciela. Można było jeszcze przy powyższych słowach dostrzec u Monte Christa owo spojrzenie osobliwie nieruchome, ów przelotny rumieniec i lekkie drganie powieki: świadczyły one zawsze, że hrabia się wzruszył. — A, to pan ma szlachetne serce — rzekł — chwali się, chwali! Ów dziwaczny komplement, który bardziej wyrażał utajoną myśl hrabiego, niźli kojarzył się z tym, co powiedział był Albert, zdziwił wszystkich, a szczególnie Morrela. Kapitan spojrzał zdumiony na hrabiego. Ale hrabia wyrzekł to tak łagodnie i miękko, iż niepodobna było się obrazić. — Czyżby on o tym wątpił? — ozwał się Beauchamp do Château-Renauda. — Rzeczywiście — odparł Château-Renaud, który jako człek obyty w świecie i odznaczający się bystrym okiem arystokraty przeniknął Monte Christa na tyle, na ile przeniknąć go było można — rzeczywiście, Albert nie wprowadził nas w błąd: szczególna osobistość ten hrabia, a pan co myśli o tym, panie Maksymilianie? — Dalibóg, dobrze patrzy mu z oczu, a głos ma przyjemny, toteż spodobał mi się, choć potraktował mnie w sposób dziwaczny. — Panowie — ozwał się Albert — Herman powiedział mi, że podano do stołu. Drogi hrabio, pozwól pan, że wskażę drogę. Przeszli w milczeniu do jadalni. Każdy zajął miejsce. — Panowie — powiedział hrabia siadając — pozwólcie, abym wyznał wam coś na usprawiedliwienie wszelkich kłopotów, o jakie mógłbym was przyprawić. Jestem cudzoziemcem, i to tak dalece, że po raz pierwszy przyjechałem do Paryża. Nie znam więc życia francuskiego. Do tej pory wiodłem tryb życia wschodni, czyli jak najmocniej kolidujący z zacnymi paryskimi tradycjami. Wybaczcie więc, proszę, jeśli zauważycie, że zanadto trącę Arabem, Turkiem lub Neapolitańczykiem. A skorom już to panom powiedział, jedzmy. — Powiedział i świetnie — szepnął Beauchamp — to na pewno wielki pan. — Wielki, ale cudzoziemski — rzekł Debray. — Magnat jest wszędzie magnatem, mój Lucjanie — odparł Château-Renaud. 2. ŚNIADANIE Hrabia, jak to zapewne pamiętacie, jadał niewiele. Albert napomknął o tym, wyrażając obawy, czy życie paryskie już na wstępie nie zrazi podróżnego swoją stroną najbardziej prozaiczną, ale i nieodzowną. — Drogi hrabio — rzekł — lękam się nie na żarty, czy kuchnia z ulicy Helderskiej wyda się panu równie smaczna, jak i kuchnia na placu Hiszpańskim. Powinienem był dowiedzieć się, w czym pan gustujesz, aby przyrządzono panu którąś z jego ulubionych potraw. — Gdybyś znał mnie pan lepiej — tu hrabia uśmiechnął się — nie okazywałbyś troski niemal upokarzającej podróżnemu, który jak ja żywił się w Neapolu makaronem, w Mediolanie polentą, w Walencji olla podrida, w Konstantynopolu pilawem, w Indiach carrickiem, a w Chinach jaskółczymi gniazdami. Taki obieżyświat jak ja uznaje każdą kuchnię. Jadam wszystko, tylko po prostu niewiele. Dziś, choć zarzucasz mi pan wstrzemięźliwość, mam właśnie apetyt, bom się wypościł od wczorajszego rana. — Jak to? Od wczorajszego rana? — zdumiewali się biesiadnicy. — Nie miałeś pan nic w ustach od dwudziestu czterech godzin? — Tak. Musiałem zboczyć z drogi, aby zebrać pewne informacje w okolicach Nimes, skutkiem czego będąc nieco spóźnionym nie chciałem się już nigdzie zatrzymywać. — I nie jadłeś pan nic w karecie? — spytał Morcerf. — Nie. Spałem, jak mi się zwykle zdarza, kiedy się nudzę, a nie mam odwagi się rozerwać, albo kiedy jestem głodny, a jeść nie mam ochoty. — To pan rządzi swoim snem? — zagadnął Morrel. — Poniekąd. — Masz pan na to receptę? — Niezawodną. — Byłaby bezcenna dla nas, Afrykańczyków, bo nie zawsze mamy co jeść, a o picie też trudno. — Owszem, tylko że ta recepta, wyborna dla mnie, bo prowadzę wyjątkowy tryb życia, byłaby bardzo niebezpieczna dla armii: żołnierze nie pobudziliby się wtedy, kiedy byliby najpotrzebniejsi. — A mógłbym wiedzieć, co to za recepta? — spytał Debray. — Ależ oczywiście, nie robię z niej sekretu: mieszam najprzedniejsze opium, po które wyprawiłem się kiedyś do Kantonu, aby mieć pewność, że jest czyste, z najlepszym haszyszem, jaki zbierają na Wschodzie — to znaczy między Tygrysem i Eufratem. Łączy się te dwie ingrediencje w równych proporcjach, kręci się coś na kształt pigułek, a zażywa się w potrzebie. Po dziesięciu minutach środek ów zaczyna działać. A w jaki sposób, opowie panom baron Franz d'Epinay, który, o ile wiem, skosztował go kiedyś. — Tak — odrzekł Albert — napomknął mi o tym. Sprawił mu wtedy hrabia wielką przyjemność. — Ale — zagadnął Beauchamp, który jako dziennikarz był wielkim niedowiarkiem — czy pan zawsze masz ten narkotyk przy sobie? — Zawsze. — Czy nie popełniłbym niedyskrecji, prosząc, abyś pokazał mi pan te pigułki szacowne — nie dawał za wygraną Beauchamp, w mniemaniu, że przyłapie cudzoziemca na bladze. — Ależ nie, proszę pana — odpowiedział hrabia i wyciągnął z kieszeni prześliczne puzderko. Był to szmaragd wydrążony w środku, a zamykany złotą śrubką. Kiedy hrabia ją odkręcił, wypadła zielona gałka, nie większa od grochu. Gałka miała zapach cierpki a przenikliwy. Szmaragd zawierał z pięć podobnych, a mógł pomieścić około tuzina. — Puzderko okrążyło stół, ale wszystkich ciekawił bardziej wspaniały szmaragd niźli widok i woń pigułek. — Czy to pański kucharz preparuje ten specjał? — zapytał znów Beauchamp. — O nie, mój panie! Nie zdaję moich prawdziwych rozkoszy na łaskę niegodnych rąk. Jestem nie najgorszym chemikiem, sam więc sporządzam te pigułki. — Szmaragd przecudowny i nigdym nie widział takiego olbrzyma, chociaż moja matka ma parę niezłych klejnotów rodzinnych — rzekł Château-Renaud. — Miałem takich trzy — podjął Monte Christo. — Jeden podarowałem sułtanowi: kazał wprawić go w szablę; drugi Ojcu Świętemu: kazał wprawić go w tiarę obok szmaragdu podobnego, nie tak jednak pięknego, który jego poprzednik, Pius VII, otrzymał od cesarza Napoleona; trzeci zachowałem dla siebie: kazałem go wydrążyć, a chociaż utracił skutkiem tego połowę wartości, stał się dla mnie bardziej użyteczny. Wszyscy ze zdumieniem patrzyli na Monte Christa. — Oznajmił to z taką prostotą, iż albo mówił prawdę, albo był szaleńcem. Ale na widok szmaragdu wszyscy skłonili się, rzecz naturalna, do supozycji pierwszej. — A czymże ci dwaj władcy wywdzięczyli się panu za upominek tak wspaniały? — zagadnął Debray. — Sułtan wolnością pewnej kobiety; Ojciec Święty życiem ludzkim. Toteż raz jeden byłem potężny, jak gdybym zrządzeniem bożym urodził się na stopniach tronu. — To Peppina pan uratowałeś, dla niego skorzystałeś ze swojego prawa łaski, nieprawdaż? — zawołał Morcerf. — Może — uśmiechnął się Monte Christo. — Panie hrabio, nie ma pan pojęcia, z jaką przyjemnością słucham pańskich słów — rzekł Morcerf. — Zapowiedziałem pana moim przyjaciołom jako postać baśniową, jako czarnoksiężnika z „Tysiąca i Jednej Nocy” albo średniowiecznego czarodzieja, ale paryżanie są tak przyzwyczajeni do paradoksów, że prawdy niezaprzeczalne biorą za kaprys imaginacji, jeśli owe prawdy nie pasują do warunków ich życia codziennego. Na przykład Debray czyta co dzień, a Beauchamp co dzień drukuje, że na bulwarze napadnięto i obrabowano zapóźnionego członka Jockey-Clubu, że na ulicy Świętego Dionizego czy na Przedmieściu Saint-Germain zamordowano cztery osoby, że zaaresztowano dziesięciu, piętnastu, dwunastu złodziei, bądź w jakiejś kawiarni na bulwarze Tempie, bądź w Termach Juliana, lecz Debray, i Beauchamp zaprzeczają istnieniu bandytów w Maremmes, w kampanii Rzymskiej i na Pontyjskich Bagnach. Niechże im pan hrabia powie, błagam, że p