10184

Szczegóły
Tytuł 10184
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10184 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10184 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10184 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HANNA KRALL Taniec na cudzym weselu POLSKA OFICYNA WYDAWNICZA • BGW SPIS TREŚCI DRUGA MATKA TA Z HAMBURGA TYLKO ŻART MALARNIA Z O.O SPOTKANIE W DOLINIE BIAŁEGO DNO OKA FANTOM BÓLU PORTRET Z KULĄ W SZCZĘCE TYLKO KRÓCIUTKO ULICA BORNSZTAJNA, ULICA GÓRNA MĘŻCZYZNA I KOBIETA TANIEC NA CUDZYM WESELU DRUGA MATKA 1. Oto co wiemy na pewno; dziewczyna była Niemką i miała na imię Gretchen; mieszkała w małym, malowniczym miasteczku, nad jeziorem, niedaleko Grünberg, Zielonej Góry; miasteczko zostało zdobyte przez Annie Czerwoną w styczniu '45; we wrześniu '45 Gretchen urodziła córkę, którą nazwała Margarethe; dziecko było owocem gwałtu, popełnionego na Gretchen przez zwycięską armię; dwa lata później Gretchen urodziła drugą córkę; Gretchen i starsza dziewczynka wyjechały do Niemiec; młodszą zostawiono w miasteczku; młodsza córka Gretchen miała wtedy cztery miesiące i obustronne zapalenie płuc; wychowało ją bezdzietne małżeństwo zza Buga; i tyle wiemy, reszta jest domysłem. 2. Jak wyglądała Gretchen? Z dzisiejszej fotografii sądząc była ładna, choć niewysoka i drobna. Płot, przy którym stoi na fotografii, sięga jej piersi, a jest to niski płot, sądząc z kolei po irysach, rosnących w ogródku. Fotografia przedstawia starszą panią z miłym uśmiechem i z jasnymi, bujnymi jeszcze włosami, Gretchen była zatem blondynką. Chyba że włosy starszej pani są farbowane, ale raczej nie, bo i oczy są jasne. Jakie oczy miała Gretchen? Niebieskie? Szare? Młodsza córka nie pamięta koloru oczu starszej pani, ponieważ kiedy zobaczyła ją, starała się na nią nie patrzeć. Tamta uśmiechnęła się do niej dość bezradnie, wtedy młodsza córka podniosła wzrok i zauważyła w oczach pani Gretchen coś znajomego, co musiała już kiedyś w życiu widzieć. - Te oczy są do oswojenia - pomyślała przelotnie, ale nie starała się oswoić ich ani zapamiętać. Marzyła o jednym; żeby pierwsze po trzydziestu latach spotkanie z matką skończyło się jak najprędzej. Po powrocie do domu zastanawiała się, co takiego znanego sobie skądś, dostrzegła w oczach starszej pani. Sugestię męża, że zobaczyła w nich siebie samą, swoje własne, szarozielone oczy, przyjęła z niedowierzaniem i niechęcią. Jak młodsza córka pani Gretchen miała na imię? Zabużański ojciec przyniósł do domu zawiniątko, w którym było dziecko z zapaleniem płuc, ale bez metryki. Zabużańscy rodzice nazwali ją Teresa. Nosi to imię do dzisiaj, ale jak nazywa się naprawdę? (NAPRAWDĘ? Dlaczego imię, nadane przez Gretchen, miałoby być prawdziwsze od zabużańskiego imienia? No, dobrze. Helga? Hilda? Dorothea? Walter, jej mąż, proponuje Lotte. Goethe obowiązywał w Niemczech od szkoły podstawowej, ale czy Gretchen zdążyła przeczytać Cierpienia młodego Wertera jeszcze przed wojną? Bo po wojnie raczej nie, po wojnie był front, zwycięskie armie, wyławianie zwłok i Margarethe. Mężczyzn w miasteczku już nie było - zginęli albo byli w niewoli radzieckiej, zostały kobiety i ich pierwszym zajęciem, kiedy przeszedł front, było wyłowienie trupów z okolicznych rzek i jezior. Tam gdzie mieszkał Walter, przyszły zięć pani Gretchen, przyszły Teresy mąż, trupy wojny spływały rzeką Pregołą, w okolicach malowniczego miasteczka zalegały w jeziorze. Nie, Cierpienia odpadają, więc nie Lotte. A czy młodsza córka Gretchen w ogóle miała jakieś imię? Czy warto było nadawać imię na cztery miesiące? Dlaczego Gretchen zostawiła w Polsce swoją córkę? Walter mówi, że z pewnością nie z niedobroci, tylko na odwrót, z miłości i lęku. Walter, syn Ulricha i Hildegarde, brat Siegfrida i Horsta, pochodzi z Warmii. Kiedy mieli ich po wojnie wysiedlać, matka powiedziała: - Zaczekajcie, zobaczę, jak to wygląda - i poszła na dworzec. W jednym z wagonów zatłoczonego radzieckiego pociągu zobaczyła kobietę w futrze i okazało się, że kobieta jest pod tym futrem zupełnie naga, a dziecko, które trzyma w ramionach, jest nieżywe. Kobieta wyciągnęła dziecko w stronę matki Waltera, prosząc, żeby je pochować. „Gdziekolwiek - mówiła kobieta - choćby przy torach", ale matka Waltera cofnęła się, odwróciła i biegiem ruszyła do swoich własnych dzieci. Jacyś ludzie zabrali podobno zwłoki i pochowali na cmentarzu, porządnie, chociaż kobieta powtarzała: „Gdziekolwiek, choćby przy torach", a matka Waltera wpadła do domu bez tchu, krzyknęła: - My się nie ruszymy stąd, nie zdejmując chustki wyciągnęła z piwnicy resztkę bimbru i pobiegła do pana Lipskiego, który był wprawdzie sołtysem przedwojennym, ale miał pewne wpływy u nowych władz. Historia Gretchen - konkluduje Walter - mogła wyglądać podobnie. Zatłoczone wagony, głód, mróz, i decyzja - żeby zostawić chore dziecko u dobrych ludzi. Decyzja podyktowana miłością i rozpaczą. Bardzo chciałaby tak właśnie myśleć o pani Gretchen. Że nie mogła jej zabrać. Że był głód, mróz... Przez osiemnaście lat żyła w spokojnej pewności, że jest córką zabużańskich rodziców; pewnego dnia miejscowy poeta, który pracował, w zakładach mleczarskich i czytał jej na głos swoje wiersze, powiedział: - A wiesz, że wcale nie jesteś ich dzieckiem? W tamtych latach kręciło się po Polsce wielu spokojnych, lokalnych poetów, kochających niezbyt urodziwe dziewczęta i wiersze Stachury, i uznała, że poeta wymyślił coś, co mu jest potrzebne do poezji. Na wszelki wypadek spytała matkę: - Czy to prawda, że..., a matka rozpłakała się i powiedziała: - Gretchen... Ona miała na imię Gretchen... Nie zadała żadnych pytań - wtedy ani nigdy później. Może chciała matce oszczędzić przykrości, może z innych, nie do końca jasnych powodów. Nic się zresztą nie zmieniło w jej życiu, tyle że pojawiło się uczucie umowności. Każda rzecz stała się wątpliwa, każda mogła być czymś innym, co innego znaczyć i przebiegać całkiem inaczej. Odeszła od lokalnego poety. Wyjechała z miasteczka. Skończyła studia, wyszła za mąż i urodziła syna, którego nazwała Igor. Zabużańscy rodzice nie znali Gretchen, zrozumiała więc, że nie od niej zabużański ojciec przyniósł do domu zawiniątko. Skąd przyniósł - nie wie, nie pytała. Dostał? Znalazł? Może leżało, porzucone, pod jakimiś drzwiami? Był listonoszem, jeździł po wsiach, ktoś mógł mu powiedzieć, że jest dziecko do wzięcia. Może to powiedział pan Jackowski? Pan Jackowski pojawił się w jej życiu jednocześnie z panią Gretchen, kiedy miała trzydzieści lat. Któregoś dnia zabużańska matka wezwała ją do miasteczka i powiedziała, że ktoś z Niemiec chce się z nimi widzieć. - To jest Gretchen - powiedziała matka. Nazajutrz przyjechały niemieckim samochodem dwie niemieckie panie, matka z córką, obie eleganckie, szczupłe, z umalowanymi oczami, i starsza z nich podeszła szybkim, energicznym krokiem do zabużańskiej matki, powolnej, nie umalowanej i tęgiej. Powiedziała coś. Powiedziała: - Grüss Gott, zweite Mutter, a one domyśliły się, że znaczy to: - „Niech będzie pochwalony, druga matko". Więcej nie rozumiały już nic. Stały wszystkie cztery i patrzyły na siebie, a właściwie patrzyły tamte trzy, bo ona starała się omijać wzrokiem obie niemieckie panie. Nagle pani Gretchen popatrzyła na nią i się uśmiechnęła. Wtedy właśnie zauważyła coś znajomego w szarozielonych oczach pani Gretchen, co musiała już kiedyś w życiu widzieć. Następnego dnia pojechała do ludzi, u których zatrzymał)' się niemieckie panie; było to na wsi, pod miasteczkiem. Pośrodku izby stał duży okrągły stół, dookoła siedzieli goście i śpiewali niemieckie piosenki. Posadzono ją między panią Gretchen i szczupłą kobietą z pomarszczoną twarzą, czarnymi oczami i długimi ciemnymi włosami, splecionymi w warkocz. Powiedziano jej, że kobieta z warkoczem jest akuszerka, więc domyśliła się, że trzydzieści lat temu pomogła pani Gretchen urodzić córki. Ludziom przy stole było wesoło i śpiewali coraz głośniej. Pani Gretchen coś jej powiedziała, ale nie zrozumiała co, ponieważ był hałas i ponieważ pani Gretchen mówiła po niemiecku. - Co ona mówi? - spytała akuszerkę. - Ona mówi, że wojna jest okropna - wyjaśniła akuszerka półgłosem. Pani Gretchen znowu powiedziała coś, trochę głośniej, i znowu, i okazało się, że pani Gretchen powtarza w kółko trzy czy cztery słowa: - Krieg ist schrecklich, Krieg ist schrecklich, Krieg ist... - Wojna jest okropna, wojna jest okropna, wojna jest... - tłumaczyła akuszerka, chociaż Teresa skinęła głową, że już rozumie. To było wszystko, co powiedziała pani Gretchen. Została u tych ludzi na noc. Położyli ją pod pierzyną. Pierwszy raz w życiu leżała pod pierzyną, było jej gorąco, otworzyła okno i zobaczyła las. Wyskoczyła przez okno i pobiegła do lasu. W lesie pomyślała: - Boże, co ja wyprawiam, mam trzydzieści lat i pięcioletniego syna - zawróciła, weszła przez okno do pokoju i naciągnęła pierzynę. Nazajutrz akuszerka powiedziała jej, że umarł pan Jackowski i że należą się jej jakieś pieniądze. Pierwszy raz usłyszała nazwisko - Jackowski". Nie spytała kim był i dlaczego jej się coś należy od niego. Akuszerka wyjaśniła, że były to oszczędności całego życia, że znaleziono je pod materacem pana Jackowskiego i że ona ma je sobie wziąć. - To są duże pieniądze - tłumaczyła akuszerka. - Gretchen mówi, że ci się należą. - Nie chcę pieniędzy - powiedziała akuszerce. - Nie znam pana Jackowskiego. Proszę pożegnać ode mnie panią Gretchen. O panu Jackowskim wiemy niewiele. Mieszkał na wsi, żył samotnie, powiesił się, po jego śmierci znaleziono pod materacem duże pieniądze. Zapewne w związku z tą śmiercią pojawiła się w Polsce pani Gretchen. Teresa nie pytała jej jak miał pan Jackowski na imię. Nie wie, co robił za życia i dlaczego się powiesił. Nie wie, dlaczego pani Gretchen przyjechała na jego pogrzeb. Nie wie, gdzie jest pochowany. Nie próbuje domyślać się, dlaczego jej się należały jego pieniądze. Od śmierci pana Jackowskiego minęło dwanaście lat. Pani Gretchen nigdy więcej nie pojawiła się w ich życiu. Walter, Teresy mąż, mówi, że nie pojawiła się nie z niedobroci, tylko przeciwnie, przez delikatność. Żeby nie burzyć spokoju, nie otwierać ran, nie doprowadzać do płaczu. - Przecież nikt nie płakał - prostuje Teresa. - Jak to nikt? Mama nie płakała? - Nie. Przywitała się spokojnie, nawet się uśmiechała... - A ty? Nie zapłakałaś nawet? To nieładnie - karci ją mąż. - Nie za chowałaś się należycie. Są pewne sytuacje, w których człowiek musi umieć się znaleźć. Pojawia się zaginiona matka, mówi: - Grüss Gott, więc córka powinna uronić kilka łez na powitanie. - Ja płaczę kiedy moja zabużańska mama śpiewa wileńskie piosenki. „Biegło dziewczę szybkim krokiem, na swej mamy grób, przyszło do dom, we drzwi puka, a macocha kija szuka..." - wtedy tak, wtedy zalewam się łzami, ale po „Grüss Gott" miałabym płakać? Walter mówi, że jego żona siedzi i się frustruje. Ponieważ jest Niemką. Ponieważ nie jest Niemką. Ponieważ... - Jedno jest pewne - mówi Walter. - Kiedy już z tej Polski wyjadą wszyscy: Polacy, Niemcy, Żydzi, Litwini...Kiedy zostanie pusta przestrzeń, po której wiatr będzie unosił źdźbła słomy, strzępy gazet i resztki ducha kolektywizmu... Kiedy jedynie dwa glosy rozlegną się w tej pustce, Jaruzelskiego i Wałęsy: - „Jest tam kto?'7 - będą wołali, bo zechcą wiedzieć, czy został jeszcze ktoś, kim można rządzić - wtedy odezwie się cichutki, pojedynczy głosik: - Ja jestem, jeszcze ja... Jeszcze nie zamykajcie.,. I to będzie głos mojej małżonki - kończy Walter. Rodzina Waltera mieszkała w Prusach Wschodnich. Pradziadkowie w Królewcu, dziadkowie, rodzice, ciotki i kuzyni - w okolicach Olsztyna, w majątku, nad Kośno Fluss - nad rzeczką Kośno; było jeszcze i Kośno See - jezioro, ale oni byli nad Fluss. Pierwsze znad Kośno Fluss wyjechały trzy ciotki, siostry ojca, które admirał Doenitz zdążył ewakuować do Danii; czwarta ciotka, Frieda, dostała się z dwuletnim synkiem do Królewca już wcześniej. Po ciotkach wyjechał ojciec. Zatopił w przeręblu karabin, ostatnim pociągiem dotarł do Królewca i przede wszystkim poszedł szukać Friedy, najmłodszej siostry. Nowi lokatorzy jej mieszkania powiedzieli, że oboje, Frieda i syn, umarli z głodu podczas oblężenia. Ojciec wtedy spytał o ich grób i wyjaśniło się, że Frieda nie ma grobu, ponieważ inni głodni poćwiartowali zwłoki, ugotowali na nich zupę i zjedli. - To nie byli Rosjanie - zdążył któremuś z kuzynów opowiedzieć ojciec, nim jeszcze zwycięska armia przywiązała go do dwóch koni, które ruszyły w dwóch różnych kierunkach - to nie byli Polacy... To rodowici Niemcy ugotowali i zjedli ciocię Friedę i jej syna... Potem były wysiedlenia do Niemiec. Potem - trzydzieści lat po wojnie - wyjechał do Niemiec pan Lipski, który załatwił matce Waltera skreślenie L listy wysiedleń, bo chociaż był sołtysem przedwojennym, miał pewne dojścia do nowych władz. Po panu Lipskim wyjechał pan Głowiński. syn pani Głowińskiej, ich sąsiadki, która mawiała do mamy Waltera: - Ty się, Hildziu, po polsku módl, bo Matka Boska nie zna niemieckiego... Ojciec pani Głowińskiej zwany był w czasach zaborów Warmińskim Drzymałą, a syn z córką wyemigrowali do Republiki Federalnej, gdzie ta córka popełniła samobójstwo, ponieważ ktoś doniósł Niemcom, że walczyła o polskość Warmii i Mazur. Po wnuku i prawnuczce Warmińskiego Drzymały wyjechał ksiądz Kamiński - ten, który ochrzcił babcię Waltera, bowiem babci ukazał się we śnie Bóg. Wynurzył się zza chmury i przemówił. - Mensch - powiedział Bóg do babci, bo w przeciwieństwie do Matki Boskiej znał język niemiecki. - Człowieku. Masz stać się katolikiem... Babcia opowiedziała o śnie księdzu Kamińskiemu i umarła, z wrażenia najpewniej, a ksiądz udzielił jej pośmiertnie ostatnich sakramentów. Po księdzu Kamińskim wyjechała druga babcia, ponieważ odnalazły się wszystkie siostry ojca, ewakuowane przez admirała Doenitza - poza Frieda, rzecz jasna. Siedemdziesięcioletnia babcia pojechała do siedemdziesięciosześcioletniego męża, którego nie widziała trzydzieści lat; zabrała ze sobą ogromną walizę ziemi ze swojego ogrodu; w schludnym, niemieckim ogródku wyplewiła jałowce i róże, rozsypała własną ziemię, posadziła kartofle i marchew i odetchnęła z ulgą: - Nareszcie, biedaku, porządną jarzynową zupę sobie zjesz... Kiedy mąż umarł, babcia usypała mu grób, ale się okazało, że na nowoczesnym, niemieckim cmentarzu wszystko powinno być płaskie. Zarząd cmentarza wyrównał kopczyk, a babcia przyszła wieczorem z taczkami, z własną ziemią, tą z ogródka, i znów usypała. W nocy grób wyrównano. a rano babcia przyszła z własną ziemią... Po paru tygodniach zarząd skapitulował i na nowoczesnym niemieckim cmentarzu jest jeden jedyny prawdziwy, bo z kopczykiem, warmiński grób. Po drugiej babci starszy brat Waltera, Siegfried, powiedział matce: - No, mamo... - i wyjechał. Po starszym bracie wyjechała matka Waltera. Sąsiadka, pani Głowińska, mówiła jej: - Ty się, Hildziu, po polsku módl, bo Matka Boska... - a pracownicy szkoły, w której, choć emerytka, zajmowała nadal służbowe mieszkanie, mówili: - Nie takie mieszkanko czeka na panią w tych Niemczech... To co, pani Hildegardo? Po matce nie wyjechał już nikt: Horst, młodszy brat, miał wylew, zaś Walter musiał zorganizować łączność ukrywającemu się działaczowi „Solidarności", bo nastał właśnie stan wojenny. Kiedy zdrowie Horsta pogorszyło się, Walter powiedział działaczowi: -Przepraszam cię, ale muszę na parę dni zarwać sprawę..– i pojechał, by zobaczyć brata już bez świadomości, podłączonego do aparatów, które mogły go w tym stanie utrzymywać jeszcze przez dwadzieścia lat. Powiedział lekarzom, że trwanie bez psyche wydaje mu się niegodne człowieczeństwa. Pochował Horsta nad Kośno Fluss i wrócił do działacza podziemia, który na niego czekał, odcięty od łączników. Kiedy działacz się ujawnił, Walter ustawił się w kolejce przed sklepem meblowym po komplet kuchenny „Talia". Stał przed sklepem osiem tygodni, dniami i nocami, w słotę i mróz, a kiedy ktoś załamywał się i próbował odejść, wołał ze zgorszeniem; - Zdezerterować? Pozbawić się wspomnieć? Te trochę sklejki i płyt zaraz się przecież rozsypie, ale duma, że się wytrwało, przetrwa przez wieki! Słowem - nie korzyści i nie byt są w życiu ważne, lecz, jak uczył filozof, Henryk Elzenberg, do którego Walter powrócił natychmiast po zdobyciu kompletu „Talia" - duch jest najważniejszy. To, co w człowieku bije jasnym płomieniem ku górze. TA Z HAMBURGA . Mieszkali daleko stąd. Byli szalenie towarzyscy - tańczyli przez cały karnawał. Lubili wyścigi konne i chętnie grali, choć - naturalnie - z umiarem. Byli zaradni i skrzętni. On był mistrzem malarskim, z czasem dorobił się własnego zakładu i trzech uczniów. Rzeczy banalne, jak malowanie ścian. powierzał uczniom, sobie rezerwował szyldy, zwłaszcza kiedy było w nich dużo liter. Przepadał za literami. Zachwycał go sam ich kształt. Godzinami potrafił kreślić coraz kunsztowniejsze znaki. Czasami smucili się. że nie mają dzieci, ale pocieszali się szybko: mieli siebie. Wszystko działo się dawno temu. Przekroczyli trzydziestkę tuż przed wybuchem wojny. Wojna nie zmieniła ich życia, tyle że przestali tańczyć i że pojawiły się nowe słowa w ich zakładzie. Zamawiano teraz tablice ostrzegawcze. Najpierw po polsku - UWAGA, ZAKAZ WJAZDU! Potem po rosyjsku - WNIMANIE, WJEZD WOSPRIESZCZON! Potem po niemiecku - ACHTUNG, EINTRITT VERBOTEN! W zimowy wieczór, w czterdziestym trzecim roku, wrócił do domu z obcą kobietą. - Ta pani jest Żydówką. Musimy jej pomóc. Żona spytała czy nikt nie widział ich na klatce schodowej i szybko zrobiła kilka kanapek. Żydówka była drobna, z czarnymi kręconymi włosami, mimo niebieskich oczu bardzo semicka. Ulokowano ją w pokoju z szafą. (Szafy i Żydzi... Być może jeden z ważniejszych symboli naszego wieku. Żyć w szafie... Człowiek w szafie... W połowie dwudziestego wieku. W środku Europy). Żydówka wchodziła do szafy na odgłos dzwonka u drzwi, a że gospodarze byli nadal towarzyscy, spędzała w niej drugie godziny. Na szczęście była rozsądna. Nie zdarzyło się, by zakasłała, z szafy nie dolatywał najmniejszy szmer. Żydówka nie odzywała się pierwsza, a na pytania odpowiadała bardzo krótko. „Tak, miałam". „Adwokat'. „W Bełżcu". „Nie zdążyliśmy, wzięliśmy ślub przed samą wojną". „Zabrali ich. Nie wiem, w Janowskim, albo też w Bełżcu". Nie oczekiwała współczucia. Na odwrót, odtrącała je. - Ja żyję - mawiała. - I ja zamierzam żyć. Przyglądała się gospodyni (miała na imię Barbara), kiedy prała albo stała przy kuchni. Parę razy próbowała jej pomóc, ale robiła to z irytującą niezdarnością. Przyglądała się gospodarzowi (miał na imię Jan), kiedy kreślił dla wprawy swoje litery. - Mógłby pan ćwiczyć na czymś ciekawszym - powiedziała kiedyś. - Na przykład? Zastanowiła się. - Choćby na tym: „Żył raz Elon lanler liron Elon lania bibon bon bon..." Pierwszy raz usłyszeli, że Żydówka się śmieje i oboje podnieśli głowy. - Co to? - spytali ze zdziwieniem, a rozweselona Żydówka mówiła dalej: - „Żył raz Liron elon lanler Żył raz na świecie Lanlanler..." Widzicie ile świetnych liter? Tuwim - dodała. Ballada Starofrancuska. - Za dużo L - orzekł Jan - ale mogę napisać STAROFRANCUSKA -i schylił się nad arkuszem. - Czy ta Żydówka nie mogłaby się nauczyć obierania kartofli? - spytała go wieczorem żona. - Ta Żydówka ma imię - odparł. - Należy o niej mówić Regina. Pewnego letniego dnia wróciła do domu z zakupami. W przedpokoju wisiała marynarka: mąż przyszedł z pracy trochę wcześniej. Drzwi do pokoju Żydówki były zamknięte na klucz. Pewnego jesiennego dnia mąż powiedział: - Regina jest w ciąży. Odłożyła druty i wyprostowała robótkę. Był to rękaw swetra bodaj, czy może plecy swetra. - Słuchaj no - szepnął mąż.- Żeby ci przypadkiem nie przyszło do głowy coś głupiego... Czy ty mnie słuchasz? Słuchała go. - Bo jeżeli coś się stanie... - nachylił się nad głową żony i szeptał wprost do jej ucha. - Jeżeli stanie się z nią coś złego, to samo stanie się i z tobą. Czy ty mnie rozumiesz? Skinęła głową - rozumiała go - i wzięła druty do rąk. Po paru tygodniach weszła do pokoju Żydówki i bez słowa zabrała z łóżka Jasiek. Rozpruła brzeg i odsypała trochę pierza. Z obu stron przyszyła tasiemki. Schowała poduszkę pod spódnicę. Związane z tyłu tasiemki przypięła dla pewności agrafkami, na wszystko naciągnęła jeszcze jedną spódnicę. Po miesiącu dosypała pierza, a sąsiadkom zaczęła skarżyć się na mdłości. Z kolei przecięła na pół dużą poduszkę... Żydówce rósł brzuch, ona powiększała poduszki i poszerzała spódnice -tamtej i sobie. Poród odebrała zaufana położna. Na szczęście trwał krótko, mimo że Żydówka była wąska w biodrach, a do tego wody płodowe odeszły poprzedniego dnia. Barbara wyjęła poduszki spod spódnicy i z dzieckiem na rękach obeszła wszystkie sąsiadki. Całowały ją z rozczuleniem. - Nareszcie... - mówiły. -Późno, ale ulitował się nad wami Pan Bóg... - a ona dziękowała im, pełna radości i dumy. Dwudziestego dziewiątego maja '44 Barbara i Jan poszli z dzieckiem i parą przyjaciół do parafialnego kościoła („Archidiecezja Lwowska, obrz. łac. Parafia św. Marii Magdaleny" - napisano na metryce, którą podpisał ksiądz Szogun i opatrzył pieczęcią owalną: „Officium Parochia, Leopoli..." Pośrodku pieczęci było serce, z którego wydostawał się święty płomień). Wieczorem odbyło się skromne przyjęcie. Ze względu na godzinę policyjną goście siedzieli do rana. Żydówka spędziła w szafie całą noc. Dwudziestego siódmego lipca '44 do miasta weszli Rosjanie. Dwudziestego ósmego lipca Żydówka zniknęła. Zostali we troje: Barbara, Jan i trzymiesięczne dziecko o niebieskich oczach, z cieniutkimi, czarnymi loczkami. Jednym z pierwszych transportów przyjechali do Polski. Zamieszkali w Częstochowie (przedwojenny znajomy Reginy powiedział im, że z Częstochowy pochodzili jej dalecy krewni). Kiedy weszli do mieszkania, Jan odstawił walizkę, położył dziecko i wybiegł z domu. Nazajutrz wyszedł o świcie. Szukał jej po całych dniach. Krążył po ulicach, zaglądał do urzędów, pytał o żydowskie mieszkania, zatrzymywał ludzi o żydowskiej powierzchowności... Przestał szukać dopiero po wizycie dwóch mężczyzn, którzy się przedstawili jako wysłannicy Reginy. Zaproponowali sporą kwotę i poprosili o zwrot dziecka. - Nasza córka nie jest na sprzedaż - powiedzieli Barbara i Jan i odprawili gości. Ich córka była dziewczynką grzeczną i bardzo ładną. Ojciec rozpieszczał ją. Razem chodzili na mecze, do kin i do cukierni. W domu opowiadał o zachwycie, jaki budziła jej uroda, zwłaszcza włosy, długie do pasa, skręcone w loki francuskie. Kiedy Helusia miała sześć lat, zaczęły nadchodzić paczki. Przysyłano je z Hamburga, nadawcą była kobieta o obcym, dziwnym nazwisku. - To twoja chrzestna - wyjaśniła Barbara. - Mam nadzieję, że nie będzie miała lekkiej śmierci, ale napisz do niej list i ładnie podziękuj. Z początku Helusia dyktowała listy, potem pisała je własnoręcznie. „Dziękuję kochanej Cioci, uczę się dobrze, marzę o białym sweterku, może być z angory, ale z moheru lepiej". W kolejnej paczce nadchodził biały sweterek, Helusia była wniebowzięta, a Barbara mówiła z westchnieniem; - Jeżeli jest Bóg, to ona nie będzie miała lekkiej śmierci. Siadaj i pisz list. Możesz wspomnieć o pierwszej komunii i że przydałaby się biała tafta. Czasami w paczkach były banknoty. Listów nie było nigdy, tylko raz, między tabliczkami czekolady, leżała fotografia. Przedstawiała ciemną kobietę w czarnej sukni, z długim lisem przerzuconym przez ramię. - To jest srebrny lis - zauważyła Barbara. - Nie jest ona bardzo biedna, ale nie zdążyły się przyjrzeć, bo ojciec wyjął im fotografię z rąk i gdzieś schował. Helusia nie lubiła zachwytów ojca. Były męczące. Ona uczyła się, albo bawiła z koleżankami, a on siedział i na nią patrzył. Potem brał jej twarz w obie ręce i znów patrzył. Potem zaczynał płakać. Przestał rysować kunsztowne litery. Zaczął pić. Coraz częściej płakał, coraz więcej pił, aż umarł. Ale zanim umarł - na parę miesięcy przed jego śmiercią - Helusia wybrała się do Francji. Miała dwadzieścia pięć lat. Zapraszała ją przyjaciółka, żeby Helusia mogła ukoić nerwy sterane niedawnym rozwodem. Przyszła do domu rozpromieniona, z paszportem w ręku. Ojciec był pijany. Obejrzał paszport i ją objął. - Zatrzymaj się w Niemczech - powiedział. - Odwiedź matkę. - Chrzestną matkę - poprawiła Barbara. - Matkę - powtórzył ojciec. - Moja matka siedzi koło mnie i pali papierosa. - Twoja matka mieszka w Hamburgu - powiedział ojciec i rozpłakał się. Przesiadła się w Aachen. Przyjechała do Hamburga o siódmej rano. Zostawiła walizkę na dworcu i kupiła plan. Zaczekała na skwerku, o dziewiątej stanęła przed bramą dużego domu w cichej, eleganckiej dzielnicy. Nacisnęła dzwonek. - Wer ist das? - spytano zza drzwi. - Helusia. - Was? - Helusia, otwórz. Drzwi się otworzyły. Na progu stała ona sama, Helusia: z czarnymi, wysoko upiętymi włosami, z niebieskimi oczami i nazbyt pełnym podbródkiem. Helusia, tylko jakby dziwnie postarzała. - Po co przyjechałaś? - spytała. - Zobaczyć cię. - Po co? - Chciałam zobaczyć moją matkę. - Kto ci powiedział? - Ojciec. Służąca wniosła herbatę. Siedziały w jadalni, wśród białych mebli z malowanymi, drobnymi kwiatkami - To prawda, urodziłam cię - powiedziała matka. Musiałam. Na wszystko musiałam się zgodzić. Chciałam żyć. Nie chcę pamiętać twojego ojca. Nie chcę pamiętać tamtych czasów. Ciebie też nie chcę pamiętać. (Nie zwracała uwagi na płacz Helusi, coraz głośniejszy, powtarzała w kółko kilka tych samych zdań). - Bałam się. Musiałam żyć. Przypominasz mi strach. Nie chcę pamiętać. Nie przychodź tutaj nigdy więcej. Helusia wyszła ponownie za maż, za Austriaka. Za spokojnego, nudnego trochę właściciela górskiego hoteliku pod Innsbruckiem. W rocznicę śmierci ojca przyjechała do Polski. Poszły z matką na cmentarz (matką nazywała Barbarę; o kobiecie, która urodziła ją, mówiła: - Ta z Hamburga). Przy herbacie Barbara powiedziała: - Po mojej śmierci wszystko znajdziesz w szufladzie z pokrywkami. Na co Helusia żachnęła się; następnie wyznała, że jest w ciąży i że trochę się boi porodu. - Nie masz się czego bać! - zawołała Barbara. - Ja byłam starsza niż ty i jeszcze chudsza i wody mi za wcześnie odeszły, a urodziłam cię bez kłopotu. Helusia przestraszyła się, ale Barbara zachowywała się całkiem normalnie. - Czy mam zawiadomić Tę z Hamburga, jak dziecko się urodzi? - Rób jak chcesz...Dużo krzywd wyrządziła mi ta kobieta, ale ty rób jak chcesz. Mój Boże - zamyśliła się Barbara. - Jacy my byliśmy bez niej szczęśliwi. Jacy weseli. Gdyby nie ona, bylibyśmy szczęśliwi do końca życia... Gdyby nie ona, nie miałabyś mnie - pomyślała Helusia, ale nie mogła tego powiedzieć matce, która urodziła ją bez kłopotu, mimo że była starsza i chudsza. W szufladzie, którą otworzyła Helusia po pogrzebie Barbary, między pokrywkami do garnków, leżały dwie duże koperty, W jednej był plik banknotów stumarkowych. W drugiej był zeszyt, podzielony na rubryki: „Data" i „Kwota". Barbara odkładała i zapisywała każdy banknot otrzymany z Hamburga. Helusia kupiła za te pieniądze długie, srebrne lisy. Uszyła do nich czarną sukienkę, ale okazało się, że lisy są źle wyprawione, obłażą i w ogóle nie nadają się do czerni. 7. Kilka miesięcy po ślubie opowiedziała mężowi o dwóch matkach. Nie znała jeszcze niemieckiego. Szafa wiedziała jak jest - Schrank. Poduszka -Kissen - też wiedziała. ukrywać - znalazła w słowniku: verstecken. Strach też w słowniku: Angst. Kiedy opowiedziała drugi raz, dwudziestoletniemu synowi, znała już wszystkie słowa. Mimo to nie umiała mu odpowiedzieć na kilka oczywistych pytań: dlaczego babcia Barbara nie rzuciła dziadka? Dlaczego babcia Regina uciekła bez ciebie? czy babcia Regina w ogóle cię nie kocha? - Nie wiem - powtarzała - skąd mogę wiedzieć to wszystko? - Weź słownik - poradził mąż. Dwadzieścia dwa lata po pierwszej rozmowie. Ta z Hamburga zaprosiła Helusię na parę dni. Pokazała jej stare zdjęcia. Grała jej na fortepianie mazurki Szopena. (- Wojna przerwała mi studia w konserwatorium - powiedziała z westchnieniem). Recytowała Tuwima. Opowiadała o mężczyznach. Miała po wojnie dwóch mężów, którzy ją uwielbiali. Dzieci nie miała, ale obaj mężowie uwielbiali ją. - A jak twój mąż? - spytała. Helusia wyznała, że jej drugie małżeństwo właśnie się rozpada. - To dlatego, że kupił kilka hoteli... Nie wraca na noc... Powiedział, że powinnam sobie ułożyć nowe życie... Mówiła nie jak do „Tej z Hamburga", lecz jak do matki, ale Ta z Hamburga przestraszyła się: - Na mnie nie licz. Każdy musi przeżyć sam. Trzeba umieć przeżyć. Ja umiałam i ty musisz umieć... - Przeżyłaś dzięki moim rodzicom - przypomniała Helusia. - Dzięki twojej matce - poprawiła Ta z Hamburga. - To prawda, tylko dzięki niej. Wystarczyło otworzyć drzwi i przejść parę metrów. Posterunek był po drugiej stronie ulicy. To nadzwyczajne, że nie otworzyła drzwi. Dziwiłam się, że tego nie robi. Czy ona coś ci o mnie mówiła? - Mówiła, że gdyby nie ty... - Ja musiałam. Ja chciałam żyć. Zaczęła się trząść. Powtarzała coraz głośniej, coraz szybciej, te same zdania: - Ja bałam się. Ja musiałam. Ja chciałam. Nie przychodź tutaj... - Czego pani właściwie chce? - spytał adwokat, do którego poszła po powrocie z Hamburga. - Jej miłości pani chce czy jej majątku? Jeśli o miłość chodzi, to moja kancelaria tym się nie zajmuje. A jeśli o majątek, to sprawa jest niemniej trudna. Przede wszystkim trzeba udowodnić, że ona jest pani matką. Ma pani na to świadków? Nie? A widzi pani. Należało spisać oświadczenie pani Barbary S. Należało potwierdzić je u notariusza. W tej chwili pozostaje badanie krwi... Czy jest pani zdecydowana wnieść sprawę? Więc po co pani przyszła do kancelarii adwokackiej? 10. - To czyja ty właściwie jesteś? I kim jesteś? - spytał ją syn. - Jestem twoją matką - powiedziała, chociaż dla pointy powinna powiedzieć: - Jestem tą, która przeżyła. Ale tak odpowiadają tylko w amerykańskich nowoczesnych powieściach. TYLKO ŻART Kiedy miał dwadzieścia lat, zaczął pisać książkę. Była to książka o dzieciństwie. Jego dzieciństwo trwało siedem lat - do Powstania Warszawskiego. Pisze tę książkę nadal. Książkę o dzieciństwie, które trwało siedem lat, pisze od lat trzydziestu pięciu. Świat, który postanowił zapisać, toczył się w przestronnym mieszkaniu, w dużej warszawskiej kamienicy. Były tam trzy pokoje: złoty - ze ścianami w kolorze miodu, z zabawkami na etażerce i z misiem w butach (ojciec, idąc do powstania, zabrał ze sobą jeden z tych butów na szczecie); stołowy - wypełniony, jak to określił, dojrzałym brązem, w którym meble były ogromne i pełne wewnętrznej siły, natomiast za szybami kredensów chroniła się krucha delikatność szkła; gabinet - z posępną biblioteką, z przyciskami w kształcie okrętów i ze wzburzonymi falami mórz na paru obrazach. W tej to scenerii istniał świat, który miał się stać jego tematem. Po roku czy dwóch naszła go myśl, że książka jest ukończona. Przepisał ją, przeczytał maszynopis, a kiedy odłożył ostatnią stronę, zrozumiał, że wszystko powinno być o wiele lepsze. Powinno być jak Dzieciństwo Tołstoja... Albo jak Proust... Był na czwartym roku prawa. Ponieważ nauka mogła mu przeszkodzić w dalszej pracy nad książką, przerwał studia i zaczął poprawiać. Niestety. Już wszystkie pokoje zaludnione były duchami, po stołowym przechadzała się piękna i zamyślona matka, wiecznie czekająca na ojca, który nie wracał, dobroduszna ciotka opowiadała bajki, zawsze ze złym zakończeniem, w złotym pokoju drzemała w fotelu babka, a wierna służąca zaczynała nakrywać stół - wyciągał te duchy siłą, za włosy, z zakamarków pamięci, ze szpar, i wciąż nie był to Proust, mimo wszystko. Pracował w owym czasie w sklepie - woził nocami towary jako konwojent. Ponieważ praca przeszkadzała w pisaniu jeszcze bardziej niż studia, wrócił na uniwersytet i zrobił magisterium, zresztą z doskonałym wynikiem. Został radcą prawnym w poważnej instytucji. Uznawszy, że małżeństwo zapewni mu spokój niezbędny do pisania, ożenił się z koleżanką ze studiów. Kupił psa, terierkę szorstkowłosą. Wywiercił otwory w betonowych ścianach i wbił kołki pod pawlacz - zajęcie to nie rozpraszało, na odwrót, sprzyjało koncentracji. Razem z żoną i psem zaczął chodzić na długie, niedzielne spacery. Najpierw zrezygnował z pawlacza. Listwy już miał wymierzone i przycięte, ale musiał zapisać dzień, w którym ciotka opowiedziała bajkę o śmierci słowika. Pierwszy raz usłyszał słowo „śmierć" i od razu postanowił znaleźć zawód, w którym nigdy nie umrze. Lotnik odpadał, marynarz odpadał, nawet tramwajarz nie wydawał się bezpieczny, spytał ojca w jakim zawodzie nie umiera się nigdy, ojciec zaś... Następnie zrezygnował z niedzielnych spacerów. Następnie spóźnili się do rodziców żony na wielkanocne śniadanie. Stał już w przedpokoju, w świątecznym ubraniu, gotowy do wyjścia, gdy uprzytomnił sobie, jak bardzo był niezadowolony z obecności babki w fotelu na biegunach, w złotym pokoju. Będzie zaraz strofować za hałasy - myślał. -Przy dorosłych nie udaje się żadna zabawa... - ale okazało się, że babka nie tylko go nie karci, lecz w ogóle nie patrzy w jego stronę. Bawił się coraz głośniej, staruszka nadal milczała, wreszcie ukląkł przy fotelu i ukradkiem zajrzał w jej twarz. Żona wyjmowała już z torebki klucze, gdy on, przyglądając się starej kobiecie w fotelu na biegunach, zrozumiał, że nie widział takiej twarzy u nikogo z dorosłych. Zobaczył opuszczony dom, z którego wszyscy się wyprowadzili, zobaczył puste pokoje, jeden za drugim, coraz mniejsze, oddalające się długim łańcuchem w głąb czasu... - Idziesz? - spytała żona, a on myślał z żalem, że kobiety w fotelu nie ma od bardzo dawna, że już się do niego, klęczącego przy niej, nigdy nie odezwie. Przyszli do teściów pod koniec wielkanocnego śniadania. Teściowa płakała, teść milczał. Po powrocie do domu powiedział: - Odtąd będziesz tam chodziła sama... - i wrócił do kobiety z pustą twarzą w fotelu na biegunach. Kiedy usłyszał nagle jej cichy głos: - Nawlecz mi igłę - poczuł ogromną ulgę. Zdjął garnitur świąteczny i zaparzył świeżą, mocną herbatę. Następnie wyprowadził się z domu. Wynajął pokój, w którym znalazł ciszę i skupienie. Kiedy skończyły mu się pieniądze, wrócił i spytał żonę, czyby nie mogła na jakiś czas przenieść się do rodziców. Przeniosła się, ale musiała wrócić, bo akurat zrobił się stan wojenny i należało mieszkać w miejscu zameldowania. Pewnego dnia koleżanka żony spytała, czy może u nich przenocować człowiek z „Solidarności". Ukrywał się, był ścigany listem gończym. Znaleźli konspiracyjną gazetkę ze zdjęciem człowieka, przyjrzeli się i powiedzieli koleżance, że może przyjść. Człowiek z podziemia przyszedł wieczorem. Rozmawiali z nim do późna i nawet dali do przeczytania kilka rozdziałów książki o dzieciństwie. Człowiek z podziemia zdziwił się, że tak często powtarza się w niej słowo „ja"; poszli spać; rano powiedzieli gościowi, że może zostać na dłużej. Człowiek z podziemia mieszkał kilka miesięcy, wyprowadził się ze względów bezpieczeństwa na jakiś czas, wrócił, znów mieszkał. Codziennie przychodzili do niego łącznicy albo inni ścigam... Musiało to trwać parę lat, bo był jeszcze przy starym psie, sparaliżowanym i ślepym, którym się trochę brzydził, a później był przy nowym, czarnozłotym, którego brał czasami na kolana. Pytali go, jaki właściwie jest sens tego ukrywania. Odpowiadał, że nie wie sam, może sens jest niewielki - znajdą ich, prędzej czy później, i pójdą siedzieć, ale nie mogą zachowywać się inaczej, bo zawiedliby ludzi, którzy zaufali im. Nie podobała mu się myśl, że człowiek z podziemia pójdzie siedzieć. Znaczyło to, że i oni pójdą siedzieć, a bardzo nie lubił myśli o więzieniu. W więzieniu nie dają mocnej herbaty, bez której nie potrafił pisać. Nie dają papieru. Czy to możliwe, że przez człowieka z podziemia musiałby zrezygnować na parę lat z pisania książki? Pracował z zapamiętaniem. Za ścianą, w małym pokoju, człowiek ścigany listem gończym rozmawiał o czymś ze swoimi kolegami, w kuchni, starając się nie robić hałasu, krzątała się żona, w dużym pokoju siedział on i pisał wspomnienia z dzieciństwa. Lubił świat, do którego przenosił się swoim pisaniem. Był bezpieczny; był w porządku; on w owym świecie był w porządku; nikt niczego nie oczekiwał po nim - że będzie studiował, że będzie zarabiał, przybije pawlacz, pójdzie do teściów i ukryje człowieka z podziemia... W przestronnych pokojach tamtego świata niczego nie przybijał, nikogo nie ukrywał, i mimo to był w porządku. Dawniej starał się odnajdywać w pamięci wszystkie szczegóły. Tropił je jak myśliwy, który poluje na ptaki w lesie; ptak spadał, on podnosił go, oglądał i delektował się każdym piórkiem. Teraz zrezygnował z nowych ptaków i opisywał wciąż, i wciąż te same ściany, sprzęty, te same zdarzenia... Matka czekała na ojca. Ciotka mówiła: - Słowik umarł. On pytał: umarł? Co to znaczy? Babka prosiła: Nawlecz mi igłę. Mężczyzna podsuwał pistolet. Matka czekała na ojca. Słowik umarł. - Chcesz strzelić? - pytał mężczyzna. STRZELIĆ? Z początku nie rozpoznał mężczyzny i nie zrozumiał słów, ale powoli wyłaniała się z pamięci zapomniana scena, o której nie pisał jeszcze ani razu. Trwało powstanie. Wszyscy siedzieli w piwnicy. Złoty, dziecinny pokój przypominał wielką barykadę. Jakiś mężczyzna, wysoki, po cywilnemu, z biało-czerwoną opaską, podsuwał mu pistolet: - Chcesz strzelić? To strzel... W sąsiednim budynku stali Niemcy. Mieli doskonałego snajpera, którego nie udawało się zabić. Po całych dniach toczyły się rozmowy, jak go wywabić i kto wreszcie go zabije. Kiedy mężczyzna powiedział: - Chcesz strzelić?, natychmiast wyobraził sobie, że to on, siedmioletni, zabije niemieckiego wyborowego strzelca pierwszym strzałem. - Masz - powiedział wysoki mężczyzna. - Trzymaj. Tu się naciska... O, tu... Z pistoletem, który ledwie mu się mieścił w ręku, przesunął się do okna. Przez szczelinę, między kotarą i murem, zobaczył balkon sąsiedniego budynku. Na balkonie stał człowiek. Schylał się, chyba podlewał kwiaty. Człowiek nosił niemiecki mundur. Pomyślał, że wszystko mu się zdaje, przez szczelinę nie może przecież tyle widzieć. - No? - niecierpliwił się wysoki mężczyzna. - Strzelasz? Znów podniósł pistolet, człowiek w niemieckim mundurze stał tyłem, schylony nad kwiatami. - Przecież ja go mogę zabić... - szepnął z przestrachem. - To zabijesz - roześmiał się mężczyzna. Wstał zza biurka i poszedł do kuchni. - Słuchaj - powiedział. - Już wiem, jak powinna się kończyć moja książka. Przypomniałem sobie bardzo ważną scenę. Po tej scenie nie będzie już nic, rozumiesz? Dzieciństwo się skończy, książka się skończy... - Świetnie - ucieszyła się żona. - Siadaj i pisz. - Jak mam pisać - rozzłościł się. - Przecież jutro mogą przyjść po niego. (Było to podczas krótkiej nieobecności człowieka z podziemia, który miał do nich wrócić nazajutrz). - Jego zabiorą. Nas zabiorą. Czy ty sobie to wyobrażasz? Ja - w więzieniu, bez herbaty, bez papieru, i ta scena, której nie mogę napisać, którą ma zakończyć się moja książka. - Znów się wyprowadzasz? - Nie - odparł. - ON już tutaj więcej nie przyjdzie. Idź do nich... Powiedz, że...Wszystko jedno co, ale idź od razu. A ja biorę bezpłatny urlop, siadam i kończę moją książkę. 6. Wziął bezpłatny urlop i zaczął opisywać złoty pokój, zamieniony w powstańczą barykadę. Okazało się to trudniejsze niż myślał, bo nie pamiętał najważniejszych szczegółów. Gdzie stał ogromny, brązowy kredens, przeniesiony ze stołowego? Jak rozsypały się okruchy kryształowego szkła, chronionego w kredensie? Gdzie leżał miś z najwyższej półki? (Leżał bez butów, więc gdzie się podział drugi but?) A morskie obrazy, przeniesione z gabinetu? W którym miejscu niemiecki strzelec wyborowy przedziurawił wzburzone fale? Nic nie pamiętał. Czekała go długotrwała, wytężona praca. Człowiek z podziemia nigdy więcej do nich nie przyszedł. Któregoś dnia, podczas wieczornego spaceru, usłyszał skowyt psa i krzyk dziewczyny. Poszedł w tamtą stronę. Zobaczył dwóch młodych mężczyzn. Jeden bił psa, drugi wykręcał dziewczynie ręce do tyłu. Krzyknął: - Zostawcie ich! No? Zostawiacie?! Obaj mężczyźni odwrócili się od dziewczyny i psa i ruszyli w jego stronę. Pamięta, że trzymali kij. Pamięta, że leżał na trawie. Pamięta, że zasłaniając rękami twarz, pomyślał: - Na szczęście noszą adidasy. Pamięta głos: - Możesz go zabić... I drugi głos: - To zabiję... MALARNIA z 0.0. Wrócił ze szpitala. Jeszcze się nie zabrał do wspomnieć. Ma wrażenie, jakby już upolował wszystkie ptaki, ale - choć leżą martwe dookoła - nie chce mu się po nie schylić. Jego ulubionym pisarzem jest Conrad, a ulubioną książką Lord Jim, ale nie wydaje mu się, by wymówienie domu... by opuszczenie człowieka z podziemia przypominało ucieczkę Jima z pokładu „Patny". Nie myśli też, by istniał jakikolwiek związek między sprawą człowieka z podziemia i bójką w obronie dziewczyny i psa. Uważa, że będzie kiedyś rozliczony z dwóch rzeczy: jak żył i jak wywiązał się z misji, którą mu wyznaczono. Każdy ma jakąś misję, tylko nie zawsze i nie od razu ją rozumie. Czasami zadanie jest niejasne i trzeba włożyć sporo wysiłku, by odgadnąć sens. Proces Kafki nie jest metaforą totalitaryzmu, jak sugeruje Havel, to byłoby za proste. Jest procesem, który czeka każdego z nas, a życie jest gromadzeniem materiału obronnego dla przyszłego sądu. Będzie więc rozliczony z tego jak żył: jak obrażał żonę, strącał z kolan psa i wymówił dom człowiekowi z podziemia. I będzie rozliczony z misji, czyli z pisania. Pod jednym warunkiem, naturalnie. Że Bóg nie parsknie śmiechem na jego widok i nie zawoła: - Pisanie? Ależ to żart! To był tylko żart, który potraktowałeś na serio... No, no, nie gniewaj się... Zrobiłem to z litości... Żebyś mógł żyć... Nie myślisz chyba, że dałbyś radę przeżyć życie bez pisania? Zaczął rysować, kiedy miał sześć lat. Mieszkał wtedy na wsi, pod lasem. W ich domu stał piecyk z rurą. Z rury leciał dym. Nie rysował lasu, domu, rury ani piecyka. Nie rysował matki, która się krzątała przy kuchni, ani ojca, który wieczorami palił fajkę, a w dzień robił wozy i koła. Nie rysował fajki, kuchni, kół ani wozów. Rysował dym. Ściślej mówiąc - rysował nieostrość, którą dym nadawał przedmiotom dosłownym, bo rzeczywistym. Kiedy był w szkole podstawowej, we wsi budowano drogę i znaleziono zbiorowy grób. Szczątki przeniesiono na cmentarz; drogę ukończono; jeździły nią samochody i wozy konne; dookoła uprawiano pola. Nie rysował drogi, samochodów, koni ani pól. Przez wiele lat rysował czaszki, które dawno temu przeniesiono na cmentarz. Czasami przesłaniał je dym, który przedostawał się z nie istniejącego od dawna piecyka z rurą. Prawdziwa edukacja zaczęła się w Akademii Sztuk Pięknych. Składała się z rzeczy poważnych i niepoważnych, na przemian. Poważne rzeczy przedstawiały akty, martwe natury i pejzaże, malował je w dużych formatach i pokazywał profesorom. Rzeczy niepoważne przedstawiały rozkrojone serca. odcięte głowy, unoszące się na wodzie, i dziwne, trochę śmieszne, a trochę przerażające ludziki. Rysował je na marginesach kajetów szkolnych, w brulionach, na strzępach gazet - i nie pokazywał nikomu. Profesorowie mieli całkiem inne poglądy na to, czym jest świat, i jakie powinno być malarstwo. Ponieważ rozmowy z nimi nie zmieniały ani ich świata, ani jego poglądów, a jedynie mogły opóźnić dyplom, zrezygnował z dyskusji, egzaminatorom przedstawiał rzeczy poważne i ukończył Akademię z powodzeniem. Po studiach - jawnie już, chociaż strachliwie, oddał się malowaniu niepoważnemu. Trochę śmieszne, a trochę przerażające ludziki wypełzły z marginesów, z brulionów, ze szpar i zakamarków pamięci. Było ich coraz więcej, wszystkie zwrócone do malarza jednym, wielkim, wybałuszonym okiem. Czasami stały nieporuszone i patrzyły dwojgiem wybałuszonych oczu, przed siebie, każdy osobno, z całkowitą obojętnością wobec ludzików, stojących obok. Czasami oddawały się rozmaitym zajęciom: wróżyły, grały w karty, liczyły monety, złote najchętniej, umierały, zapalały gromnice, wiązały sznurowadła, obcinały sobie głowy, biły się, trzymały w rękach bezsensowne, nikomu niepotrzebne przedmioty - klocki, patyki, wyschnięte badyle... Te trzymające ręce były bezradne, a patrzące oczy w za dużych czaszkach były pełne przerażenia. Ludziki składały się głównie z tych oczu i rąk - z przerażenia i bezradności. Mimo to nie budziły współczucia. Na odwrót. Ludziki były brzydkie, głupie i zachłanne, i każdy rozumiał, że malarz, który je stworzył, jest od nich nieskończenie mądrzejszy i lepszy. Parokrotnie malował tę samą kobietę. Nigdy nie widział jej, malował z wyobraźni, w różnych pejzażach i strojach. Potraktował ją lepiej niż pozostałe ludziki: głowie dodał jasne, bujne włosy, dużym, zielonym oczom domalował zdziwienie, dziecinny uśmiech oddzielił kobietę od głupiego i zachłannego świata. Pewnego dnia jechał trolejbusem. Był to trolejbus linii 52, jeździł Krakowskim Przedmieściem. Koło kościoła Świętej Anny zwykle spadał mu pałąk, dotykający sieci elektrycznej, trolejbus stawał, motorniczy poprawiał pałąk i jechali dalej. Tak było i tamtego dnia. Pałąk spadł... Kiedy trolejbus ruszał spod kościoła, wsiadła kobieta. Rozejrzała się za kasownikiem, sięgnęła do torby i zatrzymała się w pół ruchu. Postacie na jego obrazach często zatrzymywały się w pół ruchu, jakby zastanawiając się nad czymś, rozpoznał więc ów gest i z ciekawością przyglądał się kobiecie. Wyjaśniło się, że nie ma biletu. Podszedł i wyciągnął rękę w jej stronę. Podniosła oczy, uśmiechnęła się... Zobaczył, że ma zielone oczy i dziecinny uśmiech. Przestraszył się. Już parokrotnie miał wrażenie, że spotyka ludzi ze swoich własnych obrazów. Mijali go na jakiejś ulicy, w przejściu, w sklepie - szedł wtedy za nimi, zaglądał im w twarz, upewniał się, że tak, że to ktoś, kto na obrazie grał w karty, albo zawiązywał sznurowadło. Uśmiechał się do nich, raz nawet komuś się ukłonił, ale tamci, nie rozumiejąc, szli dalej, więc i on zawracał, czując niejasny lęk, jak wtedy, gdy sen sprawdza nam się nazbyt dokładnie. Kobieta się uśmiechnęła. Wzięła od niego bilet. Chciała zapłacić, ale okazało się, że nie ma portmonetki. - Głupstwo - powiedział, bo nie był pewny czy chce, by obraz mu się sprawdził, jak się sprawdza sen. - To drobiazg. - Co znowu! - zawołała kobieta. - To dług! Proszę mi podać telefon, zwrócę natychmiast! Podał telefon. Spotkali się na kawie. Pobrali się. Urodził im się syn. Miał twarz ludzika z jego obrazów: za dużą czaszkę, wypukłe oczy... Malując, nie miał pojęcia, że takie twarze, takie czaszki, taki wyraz oczu i ust ma się kiedy organizm nie wytwarza potasu i sodu. Po śmierci syna wyniósł z domu wszystkie obrazy z ludzikami. Nie zniszczył ich, nie byłoby to w porządku. Wyniósł do sklepów, bo