10115

Szczegóły
Tytuł 10115
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10115 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10115 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10115 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Janusz Żernicki NIE MA MNIE NA WSPÓLNEJ FOTOGRAFII 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 * * * Ta woda jest ogromna i większa jest od ciszy, ma jeden brzeg spalony drugi jeszcze nie przyszedł. Więc czarne gaszą łabędzie kolejno wszystkie róże i nie ma takiej piędzi, gdzie śmiałbyś się zanurzyć. Raz na rok, jak spowiedź, woda otwiera się i stoi, przechodzą kampanie owiec, lecz człowiek człowiek się boi. Ta woda jest ogromna i większa niż sumienie, ma jeden brzeg spalony a drugi wyrzeczenie. 5 Bez przesady Każda ulica kończyła się kratą Kraty były na oścież otwarte Okiennice i tynki pod winogradem i chmielem z najwyższych pięter ani światło ani muzyka Parter migotał tylko od pergoli różowych jak skrzela „Zapal papierosa” powiedział Osłanialiśmy ogień długo i spokojnie Ciężkie srebro poranka cięło nam policzki Postawiłem kołnierz „Nie widziałem żadnego człowieka” „Na cóż ci oni” Kroki nasze spadały z echem jednocześnie i było w tym coś z zegarów i z ptasiej agonii „Czy nie ma stąd wyjścia” „Wszystkie kraty otwarte w następne ulice A tamte w inne i jeszcze Czego chcesz? Lepiej spieszmy się Kameraden Zaraz zacznie padać wczorajszy deszcz.” 6 Z autu Trzeba się spieszyć. Idzie wiatr. Klacze ślizgają się po bruku. Jeszcze ciepłe od jego rąk uda ledwie ze snu wyjęte podcina deszcz. Sukniom przydaje świadomości. Trzeba się spieszyć. To męczące tak iść. Padł to padł. Akteon nigdy nie znał własnych psów. On też. Trzeba się spieszyć. Na rogu jest knajpa. Tam wejdź. Wdowa też tam będzie - pójdziesz z nią do domu. Ona to będzie robić tak, jak nie robiła tego nigdy. Ona to będzie robić tak, jak nie robiła jeszcze. Och, ona to będzie robić tak, aż się wieczność objawi nagle przelotnym deszczem u pokąsanych twoich warg. 7 Projekt wejścia na parapet Mietkowi Czychowskiemu, Jerzemu Toruniowi, Jędrkowi Zaniewskiemu Sznury konopne, liny, więcierze drabiny i grabie a takoż drapaki, krzyże rozstajne z kałem i pierzem które wędrowne rzucają ptaki, strychy upiorne i pełne bielizny, garkuchnie wyjące, olśnione smutkiem kobiety zwiędłe, gdzie sine blizny, tak ciepło udają kobiecość i sutki, sezony w rozpryskach, majone dworce, natchnione pochody przez place i ery, mędrcy przed świtem miotani przez torsje prawd nieprawdziwych, choć szczerych, oto Rozalia weszła na parapet, przedtem zwinęła firanki i story, i prześcieradła, i wytartą kapę, i majtki w koronkach i halkę we wzory, drzewom gałęzie, morzom okręty niebo przybliżą wcale nie prędzej, Rozalia gwiazdą w ciało jej wpiętą głośno spowiada swe lędźwie, Rozalia płacze, panowie, płacze, choć tętent słuchać i łuna gaśnie, wszystko być miało jakoś inaczej, Chrystus miał nadejść, ale nie nadszedł ... 8 Miesiąc ukończonych żniw Markowi Badtke Zostawcie mnie. Zostawcie mnie wreszcie samego. Bez waszej czułości o siedmiu żaglach przypadków. Bez owego kocham z inspektów koniugacji. Zostawcie mnie, abym nikomu nie był wdzięczny. Nie identyfikujcie mnie z waszym synem i mężem, ojcem i przyjacielem, i każdym innym pozostałym, w tym przedwczesnym ciągu ptaków jesiennych. Zostawcie mnie bez dodatkowych zajęć dla chleba i butów. Zostawcie mnie bez konfrontacji z rozkładami jazdy. Cmentarzyska lokomotyw odwiedzam nie dla was. Nie dla was na barierze siedząc palę papierosa nad wszystkimi rzekami, które nic ode mnie nie chcą. Zostawcie mnie bez żółci i bez zniechęcenia. Nie wmawiajcie mi bohaterstwa ani tchórzostwa. W tej skali być może niewielu ma rozeznanie. Zostawcie mnie bez duszy, której szukacie mi w ustach, jakbym motyle łykał. Lub sam apollo niepylak zdobił tapety pośmiertnie nad kanapą i krzesłem. Zostawcie mnie bez ciała mojego i jego przywar. Bez zmysłów. W ich grotach centaury odchowują klęski i bujny włos im czeszą w sposób znaczący i ważny. Zostawcie mnie wreszcie samego. Gdzieś tam jeszcze jestem. Sam. Naprawdę sam. I tylko takim chcę pozostać pod ciężkimi kasztanami sierpniowego nieba ... 9 Antrakt VIII ..............................................................................................................Strony świata rozsunięte. ..........................................................................................................................Dzban na światło. ..............................................................................................................................................Płeć. ...................................................................................................................................................... ...................................................................................................................................................... ...................................................................................................................................................... Chropawe ściany szlochu po omacku. Chropawe ściany szlochu po omacku. ------------------------------------------------------------------------------------------------- Szła tędy Venus z Willendorfu, o dźwięk wstecz... 10 Bez daty Wiatr zmywa miasteczko w inne nastawienie. Znowu ziejący rozziew wieczoru i ziemi. Gwiazd przyciąganie ciało nam przywraca. Nagle zrywają się trzepocząc utracone szansę. Jestem ustami nie nadążającymi za głosem, co odszedł. Zbliża się pora wyjazdu z La Manchy, ale pojedzie ktoś obcy „Ty Słowaninem jesteś, przeto ćwiczyć się musisz w cnotach znanych i prawdach szarych (taktownie przemilczanych).” Thanatos i nietoperz warują przed wejściem. I swastyką w gali przeciąga karaluch... 11 N.N. Ta kobieta była jak kaplica flisacka; nawet luz w biodrach, gdy szła, rzecznej był proweniencji. Jakie szczęście, że nie miałem pieniędzy. Dzień cały chodziłem z niezakrzepłą wyrwą na różę w dłoni. Nie wyrzucałem sobie nieśmiałości a przy tem mogłem wreszcie nikomu nie podawać ręki. 12 Trochę o podróży Sieroża, Dylan, Stachu - gdzie my się spotkamy? Nie ma nieba alkoholików. A jeśli jest to bez bramy. Tę na plecach niesiemy. Niektórzy mówią, że to skrzydła. Nikt nie wie, jak długo jeszcze, będzie szła za nami ta niedomknięta przestrzeń, welon wlokąc ostatni, lecz już zapoznany. Nad niejedną rozpadliną służył nam za namiot; rozplątując krwiobieg, ciągnęliśmy po wertepach światło. Mijaliśmy w drodze nas samych, przez zaciężnych plądrowanych. Mijaliśmy w magistralach czasów (tabor - transport - stare palto) pchający się na światłach niemodny nasz organizm. Mijaliśmy martwych. Uduszonych w szalach z siebie snutych dali (...) To nie życie znaczone ma karty, tylko to, co o nim sądzisz, zawsze przy okazji (jak widok na olsy przy wykopach budowniczych fabryk, lub białaczka opiekunki sadów, gotyckiej jak wzory chemiczne), jakieś byle zdanie przy tem, choćby odprysk zdania, jest mikrobem jutrzejszego lęku. 13 (...) w spuściźnie po ptakach, świętych ptakach wód i podróży, melancholii i okrucieństwa, dzikie gęsi z bylin, mewy nadgoplańskie i walijska czapla, witaliśmy megalityczne dolmeny i na wodzie kręgi z twarzą jednaką – żyć, to nieustannie przekraczać. Ocalać? stać się nie falą, lecz procesem samym fali; wbrew pulsowaniu wszechrzeczy wyłamywać fragment wnętrza, nim się przeistoczy i oddali ? Kaleczyć? A chcieliśmy wiedzieć przy tem, skąd ten zew potężny, co przewraca nami jak kartami księgi. Więc wytykano nam skłonność do bluźnierczych eskapad, jakbyśmy z gwiazd ich obrali i chcieli spieniężyć, gdy oni ludzkość i boskość proklamując za własną, daremnie szukali pod stertą, zawczasu narzuconych, zasłon; nie wiedząc, jak obejść się bez nich, lękając wypędzić, jak marynarze szczurów ze statku, chłopi gruszy z miedzy. Nas jawnie wyznających swe błędy, więc winnych na pewno, skazywali na stos. (...) ...alkohol szorstki jak płetwy rekina i jak tynki podejrzanych szaletów zdzierał nam z oczu błękitne resztki chłopięctwa. Jak iluminacje z dzielnic nowobogackich, podczas wiatrów przedwiośnia urwane z uwięzi, miotały się nasze spojrzenia w futerale powietrza; -a świat się dzielił, kawałkował wzdłuż i wszerz komórek, pomnożony o tych samych, nie różniących się szczegółem, w miarę zdolnych, w miarę silnych, merkantylnych, mokrą kundla sierścią śmierdział. Innym razem się jawił jakby od niechcenia, zza węgła wieczoru, w wysokich nonszalanckich butelkach. Tak dyskretnie wyścielał powieki, że lot sowy byłby już uwierał, a jednostajny szum spodziewanej ulewy miał coś z kobiety, dużej i pełnej, jak ziemia, gdy zapachami wspięta pierwszych kropel sięga... Alkohol był pustym przedziałem, co w sobie się obejrzał, tak natarczywie, 14 że sam sobie stawałem się negatywem. To chętnie zapomniany bliźniak, moja śmierć, warująca pilnie, co po mnie odziedziczy, a co zdąży ukraść – zlękła się, że odejdzie z niczym. Tragedia nie ma gestów. Jej ptaków się nie jada. A to, co nazywacie winą, podobne jest martwym żaglom, i na każdego osobno spada i żenująco intymnie. Sieroża, Dylan, Stachu - gdzie my się spotkamy? Poprzez cywilizacji dekoracje oblazłe, na przełaj przez biologię i wichry materii, prowadzący człowieka, śpiewającą swą bezradność plazmę, drobinę, która świeci, by ustalić porządek wśród nadrzędnych rzeczy? Wiódł ślepy kulawego, lecz doszli nim dniało? Głód tkankowy, lęk zaranny, sztolnie zlane potem, pośród świateł stu autostrad uparcie na oślep. Pęka asfalt pod stopą, drze skórę z goleni. I nerworośla po byle jakim czepiają się murze, wieszając grona klęski, które wzejdą próżnią, dojmującym miejscem dla zjawisk szczególnych, jak choćby wczesne światła okien, same soki wnętrza, domu krajanego codziennie do pracy i podróży. Anioł schodzi do tych, co roznoszą w halach. Anioł siada przy kierowcach nocnych ciężarówek. Anioł idzie bryzą do rybackich łódek. Wędrujmy dalej. Wszak tylko ten nas pojmie, kto grona nasze weźmie za rękojmię... 15 Nie chciałem tego powiedzieć Ten zapis zwie się abażurem. Przynagla zrozumieć mrok, co opromienia czarną śluzę łaski. Bo łaską jest gromadzić siebie w chwilę, gdy odpływa. Przejść jej zapachem, dać twarz, by konając miała wyraz. Tak wypełnić sobą, by miejsca zabrakło na wstążkę żałobną, gdy zgon uznawszy za własny, ku następnej się zbieram. Jeśli będzie ostatnią, to kolejną zaledwie! Jeśli będzie ostatnią, o mgłę lepszy będę? Ja, który rozpiąłem nad sterem święty kontur szczegółów, status śluzy i łaski literę. Zogromniały w źrenicach, ale nie bogatszy, nie przeżywać życia, ale przeumierać. Choć to tyle Samo w rozrachunku znaczy. Lecz która sztuka w herbie na liczydła patrzy? 16 Włosy, które ranią mi wargi Zbyt wysoko już obłoki we mnie, bym mógł nie wiedzieć. Ocala tylko szczegół. Spotykają się na nim moje palce i w Wielkiej Obecności, jak na wiosennym parapecie nad miastem. A on gada ziemię na wszystkich kanałach zmysłów! I zbiegowisko widnokręgów nieruchomieje niczym krzesła, które w pośpiechu porzuciła orkiestra. Nie udało mi się nigdy, dłużej niż przez kilka chwil, równie dojmującej wytrzymać muzyki, słuchając siebie. Nieobliczalna bowiem, szalejąca jest istota dochodzenia pokrewieństw. Włosy rozwiane nad asfaltem i stołem. Światło wdowie. 17 Zwykle I wiele będzie wybaczone tym, co zmarli na dworcach w ucieczce (w ciepłym śniegu, jak on, spuszczone struny z kołków mrozu i skrzypiec). I tym, którzy od ucieczki stronili, osłaniając wnętrze („bieliźniarek splugawiono czułość, z rozprutych biurek ziarno się sypie” - tyle pojmą kroniki późniejsze). I tym, którzy ścigali, też coś wybaczone zostanie... A ocaleni przetargiem? ci właśnie, czyż pozostaną nienazwani i niemi jak gwiazdy czarne, lub w albumie karta, skąd wnuk zdjęcie wyrwie, bo ani twarzy pamięta, ani podpisu rozumie? Ci - rozpleniają się jawnie. Nowe tworzyć dzieje. Zapobiegliwość ich wyznaczy szansę zmarłym i kombatanckie rozlosuje premie. jesień, 1980 18 Powtórka z Genesis Zobaczyć tego, który się przemykam ze sterczącymi na rozstajach, w źrenicach okolicy - torsami własnych doświadczeń Och, jeszcze dalej. Za urągliwym negliżem gwiazd; ufały tak, że nie pozostanę wśród węzełków i betów biografii na peronach, gdzie pospieszny nie zwalnia (dzień mnie spłukuje z pulsującej kliszy, wywłóczona jest miłość pograniczy, i nie ma mnie na wspólnej fotografii). Za plecami oswojonych erynii, których dłonie przyrosły do gardła. Ujrzeć siebie – jak ciągle ku słońcu wychodzę z morza, z a w s z e n a g i przymus nadziei. A ludzkość znowu minęła Leonarda. A civitas solis - nim w paroksyzmach orchidei, albo jamochłon, meduza wyschła, rozpięta na uczniowskich kartach, gdzie róż cyrkowy i strzaskanego koła zwięzła przezroczystość. 1982 19 Kątem oka Świat się szczerzy w szczegółach. Nawet obnażenia nagłe - nie niosą niespodzianek. Niczym nieustające całodzienne duble bosych nadziei 40-sto, 50-sięcio -letnich (z nieszczelnych płaszczy kąpielowych bezczelność sutek – jałmużnicza!) w omszonych alejach Tężniopolis, gdzie salwy perspektyw i melancholia dłubie na drutach wielkookie woalki. Kuracje i gwarancje. Protezy. I „to mi się jeszcze od żyda należy”. Świat się szczerzy w szczegółach. Tylko dociekliwa dotkliwość dali osącza słońce poprzez chaszcze. Jeszcze. 20 Nie zgadywałem Sen był meduzą. Prowincjonalną baleriną głębin. cenioną za weryzm w miłosnych scenach. Nie zgadywałem – czy to refleks nasturcji ogni tęsknych na wyjazd nagły do Arkadii, czy wyrzut sumienia, co się przepchał, nie bacząc kolejki. Tropiony noc w noc przez sny fabularne, jak trzy jedności antyczne, gdzie sprzęty aroganckie coraz bardziej, myśl i uczucia gorzej piekieł Memlinga i Boscha, u s t a w i c z n e (koń w pożarze, statek pod żaglami w szkwale na nie wybranej kotwicy) - - - nie zgadywałem, nie znając tekstu, ani jego przyczyn, co kreślą dniom moim owe didaskalia, prowincjonalnych pełne zalet. 21 Szpitalne II Dopiero na zewnątrz dostrzegamy, ze Ziemia kobiece ma imię. I fascynuje jak nieznajoma na promie. Cóż z tego, że długo będzie w nas jątrzył, mimo wszelkie znużenia i troski jej nieśmiertelny uśmiech, czujnie rozłożysty. Podobne wnętrze wilgotne i ssące bywa u petunii w dworcowych donicach przy rozkładach jazdy - tworzonych nader rozumnie dla bezsensownych podróży i tułaczek – gdzie gruboude chrapiące menady, które przez sen ci warkną, zlizując pot - „Eurydyka jest za tobą, dopóki nie zwątpisz. I jest jedną z nas, pojmiesz, gdy zobaczysz”. A tutaj śluz i żółć i szczurzy pisk z próchniejących żył. Odpływający na ostatni zachód mój barłóg. i pomyśleć, że na zewnątrz rymuje się z „Argo”. 22 Jak boli ta noc Jak boli ta noc - bezsenna i osobna, w otwartych oknach mrówkowca, „na nieobrachowanym piętrze”. Jak boli ta noc – jak kąsa, niesyta i natarczywa, niczym kobieta spragniona orgazmu. Jej szept zadrzewia niebo drobnolistnymi odmianami jak przed szczekaniem psów; wielowarga i pulsująca, gwałtownie robiąc piersiami, smaga nozdrza morszczynem i cząbrem wilgotniejącego jej wnętrza. Jak boli ta noc - gdy jeszcze wiem, gdzieś za ścianą mego dawnego domu miota się przez sen kobieca zaciekłość i skowyt samiczy, że nie chciałem chodzić w zaprzęgu, ani na smyczy. 23 Chwile trzecie (fragmenty) 1 Tchórzostwo pisarza - wcale nie w jego dewiacjach politycznych, nieumiejętności walki, nawet nie w obawach przed bólem - tchórzostwo pisarza, to z którym i ja od trzydziestu lat walczę - to tchórzostwo n a r u s z e n i a k o n w e n c j i. Im większa samowiedza i świadomość swych możliwości, inteligencja i kultura literacka, tym cięższa jest walka, tym boleśniejsze przegrane i tędy chyba wiedzie ścieżka wśród klęsk - prosto do fizycznego samobójstwa tylu poetów. Nigdzie indziej. Można znieść z tysięcznym trudem, ale można - głód, nędzę, poniewierkę, upokorzenia, ból fizyczny - nie jest się jednak w stanie znieść g a l a r e t o w a t o ś c i własnego mózgu. Bo ona sama napawa nas obrzydzeniem! 12 Przerażające jest ssanie nie - do - kochania zupełnego, te nieme wyrzuty i kołatania z jednej strony muru i kamienna zimna ściana płaczu, cela, w której obmacujesz, bo nie w i d z i s z, własny gruboziarnisty szloch, twój zawsze jutrzejszy szloch. 14 Nie znoszę łudzi, którzy nigdy nie skłamali. Czego się po nich mogę spodziewać?! 21 Coraz więcej rozumiem tych - co w pokorze ducha pisali, pisali, ciągle wierząc, że jak w łapkę na myszy rozstawioną na skrzyżowaniu ruchliwych autostrad... mysz się złapie - ale pisali... Owe ręce i pachy upierzone! Czyżby - o, św. Augustynie - mieli wrodzoną pewność? A ilu pamięta, że liryka pisana jest własnym życiem, nigdy życiorysem?! 24 Zona bólu Zona bólu. Gotycka z założenia. Wściekłe ugry skłębione i szczelne aż po horyzont, blaski jak na odlew. Strefa bólu, jej ruszta i rusztowania, sypią się z nich zetlałe słowa, przepalone figury retoryki, żużel skarg. Na suwnicach szwargoczą lemury. Przenikająca i przenikliwa na wysokich piętrach abstrakcji aż do piwnicznej pleśni intymności. Kipiąca plazma bezmiarów ułomnych. A jeszcze przestrzeń bólu samoregulująca się. A jeszcze kurort, który jest kondensatorem. Ona jest. Niewypowiedzialna. Istniejąca na skos. Niewytłumaczalna, choć czepiają się jej wodorosty nieporadnych filozofii. Zna smak dysonansów. Zgiełkliwa i zawistna. Próbuję jej nie zauważyć, kryjąc kikut nogi wśród wysokich traw. 25 Kontur Sprecyzuj kształt mojej dobroci, niech się nie rozlewa jak na obrazach Moneta, niech będzie schludna ale i jędrna, jak turgor w gronach jarzębin, „pogański pretekst w katolickich świętach”. Jestem kulawym krzewem krwiotrysku, gdzie wędrujące myśli, co mijają krawędzie, podobne są zapachom, posłuszne intuicji, za którą dwutaktem „nigdy - zawsze” podążam, i czy wejdę tam bez nogi; gdzie wielopiętrowe moje patrzenia a widzenie porostów u tynku i balkonu z karmnikiem, jeszcze stać mnie na okruchy; na kondygnacjach ślepią mnie blaski średniowiecznej bolesnej Ojczyzny, to nie światła szybkich autostrad, to fantomy stosów. Dlatego daj mi wymiar mojej dobroci, niech będzie kostyczna, pachnąca wczesnym piołunem, lecz nigdy nie d o b r o t l i w a. 26 Przestrzenie i dale Przestrzenie i dale, którym się zawierzyłem, okazują się jednookim domem z przeciwka, gdybyż drzeworytem deszczowych werand, niczym talie tarota i ich troska, aby być wiarygodnym jak welon zakonnicy. Przestrzenie i dale, którym zaufałem, dymią mi, dymią w donicy czaszki, z ziołami tak zbędnymi jak wrzos i mistyka. Nie będą już parły przez oczy, te wstydliwe prawom wydrą drzazgę niesprawnym własnym palcom. Przestrzenie i dale, szusy przedwiośnia niczym linie wysokiego napięcia przez rzekę, cierpki smak dekadentyzmu i wilgoć, jawią się jesienną topolą, której odłupaną korę, (zaprząg się o nią otarł bezbronną) tak czułą, że stanie za lustro dojrzałej miłości. „Wolno zachodzi dzień złotymi kręgami obieranego jabłka” – powraca wers z lat uniwersyteckich z bezzębnymi żuchwami. 27 Smużą się lasy Wylkowyji Dni nadliczbowe jak w azteckim kalendarzu. Składam je jak bierwiona na stos, niewiele ich. Łzy i legenda śmiertelnych, błyskające niczym blaszki brzóz i lip, membrana nawietrzna. Dni dodane do każdej pory roku, jakby sięgały wspólnego dna. Sobotnio - niedzielny słoneczny zastój, smużą się lasy Wylkowyji, wbrew, tu i ówdzie, wałęsającym się obłokom. I Wielki Nieznajomy powierzył mnie ich szalkom. 28 Palę świecę w południe Uchodzę z życia jak z procesu o rozwód. Z iłu powstałeś i obrócisz się w pył, nie słoneczna kurzawa wozu Eliasza, jej źdźbła i osy, lecz osypywanie się diun w kamieniejący las. Uchodzę z życia jakby zmęczenie moje graniczyło z Bogiem. Nie na miarę marzeń syn, mąż, ojciec i dziad, tragedia w czterech odsłonach elementarnych (za późno to pojąłem, ja z rasy pojedynczych!) a one niczym naczynia połączone z odwiecznych praw fizyki. Uchodzę z życia zawsze nie - prawdo - podobny. Palę świecę nad samym sobą w południe. 29 Trzeba się będzie wynosić Trzeba się będzie wynosić – - pojąć niepojęte przez nieuchronne (to jakby zaprzeczyć intuicji, hieroglif pozbawić szaleństwa, na rzecz dobrego smaku), ów przymus jest równy oswojonej bezsilności, uciekałem od niej bezskutecznie przez grząskie sny dzieciństwa i jawę amputowanej nogi. Nieważne, że w genach już określony (niczym wiewiórka w kolistej klatce, przebiegasz dopóty tchu, zapominając o gapiach) patrzysz do lustra, gdzie ognisty krzak krwiobiegu przez syczące listowie daje ci znaki o byłe dzień za późno! Nieważne. Cmentarz otrząsnął się z rosy Czeka na dalszy ciąg. 30 Nota biograficzna Janusz Żernicki, poeta i krytyk literacki, urodził się 12 kwietnia 1939 r. w Ciechocinku. Studiował na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu i na Uniwersytecie Łódzkim. Debiutował w roku 1956. Był współzałożycielem Orientacji Poetyckiej Hybrydy i autorem tej nazwy. Opublikował dotąd tomy poezji: Szept przez wiatr 1964, Landszaft z wędrującym dnem 1968, Trzynaście miesięcy 1969, Sen. bez skrzypiec 1970, Bez zdarzeń 1974, Kurz życie moje 1978, Menady 1983, Wędrowiec w jednym sandale 1985 (Nagroda miesięcznika „Poezja” za rok 1985), Neuryty 1986, Wierność martwemu morzu 1989, Palę świecę w południe 1993, 31 * * * Inauguruje nową serię poetycką Pracowni Literackiej ATUT. Dlaczego On ? Napisało mi się kiedyś o Jego liryce: Himalaje Poezji. Cóż, nie ma na tej planecie większych gór... Ale Janusz i tak zdobył wyższe szczyty. Wyobraźni. (...) Gwiezdne młyny w wierszach Janusza Żernickiego (chyba największy talent poetycki w Polsce...) napisał Krzysztof Gąsiorowski w „Prowincji”. I Andrzej K. Waśkiewicz o wybitności nie wstydził się głosić. I tylu, tyłu innych... Osobność Poety z Tężniopolis - Ciecho- cinka jest oczywista. Przeto - ten wybór - to hołd dla Autora. Cóż, na miarę kieszenie wydawcy. Ale i jest w tym miara serca, wcale nie mniejsza od miary uznania dla tej Poezji. Nie umiem tego oddzielić. Inni dla tej wyrazistości zaangażowali swą bezstronność. Wystarczy. I tak wychodzi na jedno - to jest Poezja. Z dużej litery. Nie ma większych gór. Nie ma większych liter. Nie ma większych wierszy... A tu nadal panuje post-„rewolucyjny” gwar i zasada wahadła... Dlatego On. Tadeusz Wyrwa-Krzyżański