1002

Szczegóły
Tytuł 1002
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1002 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1002 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1002 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej S�omczy�ski L�dujemy sz�stego czerwca Agencja Wydawniczo-Informacyjna IWAR Adaptacja na podstawie Na podstawie ksi��ki wydanej przez Agencj� Wydawniczo- Informacyjn� IWAR Od autora Mija w�a�nie pi��dziesi�ta rocznica inwazji wojsk alianckich na kontynent europejski. Dwa lata p�niej powr�ci�em z Zachodu do kraju. W tydzie� po przyje�dzie spotka�em na ��dzkiej ulicy mego dalekiego kuzyna, grafika, i poszed�em z nim na kaw�. Po chwili przysiad� si� do nas wydawca, dla kt�rego m�j kuzyn projektowa� ok�adki ksi��ek. Obaj zacz�li mnie wypytywa� o to, co dzieje si� na Zachodzie. Rozgada�em si� i zacz��em im opowiada� o moich przygodach wojennych. Kiedy wyszli�my wydawca zapyta� mnie: "A nie m�g�by pan tego opisa�?" Do dzi� nie rozumiem, dlaczego odpowiedzia�em mu: "Oczywi�cie, �e bym m�g�!" - Mia�em dwadzie�cia kilka lat, umia�em nie�le strzela�, rzuca� granatami, a nawet od biedy poprowadzi� ci�ki czo�g... Ale nie umia�em pisa� ksi��ek. Wydawca zapyta� mnie o adres i doko�czy�: "Wpadn� do pana jutro i porozmawiamy." Po�egnali�my si�. Spa�em jeszcze, kiedy rozleg� si� dzwonek. W drzwiach sta� Henryk Igel, bo tak nazywa� si� m�j wczorajszy rozm�wca. W pierwszej chwili nie pozna�em go. "Kupi�em panu maszyn� do pisania - powiedzia� - bo pan pewnie nie ma. A to jest zaliczka..." - Wyj�� z kieszeni p�aszcza spory plik banknot�w i po�o�y� na stole. By�em Nie �ni�em nawet dot�d, �e co� napisz� i uzna�bym za wariata kogo�, kto powiedzia�by mi, �e kiedy� prze�o�� "Ulissesa" i ca�y worek innych anglosaskich arcydzie�, a jako Joe Alex wydam miliony egzemplarzy ksi��ek w ilu� tam j�zykach. Przestraszy�em si�. Chcia�em od razu pobiec do pana Igla, odda� maszyn� i zaliczk�, i pr�bowa� obr�ci� wszystko w �art. Ale co� nagle podkusi�o mnie, �eby spr�bowa�.Nie mia�em przecie� nic do stracenia. Pisa�em przez osiem dni i chyba osiem nocy. Kiedy oczy mi si� zamyka�y, drzema�em godzin� czy dwie i pisa�em dalej. Dziewi�tego dnia wieczorem wymy�li�em tytu� "L�dujemy 6-go czerwca", napisa�em u do�u ostatniej strony Koniec, usn��em i rano poszed�em do wydawcy. Nie poprawia�em ksi��ki, bo nie wiedzia�em jak si� to robi. Odda�em maszynopis, powiedzia�em, �e przyjd� jutro i pr�dko wyszed�em. By�em przekonany, �e po przeczytaniu Igl wyrzuci mnie wraz z pierwszym owocem mojej wyobra�ni, za drzwi. Ale nie wyrzuci�. Powiedzia�: "Drukujemy. To si� dobrze czyta." I wydrukowa�. P�niej doda� jeszcze trzy dodruki, bo ksi��ka mia�a szalone powodzenie. Po paru tygodniach znajomi powiedzieli mi, �e kto� chce mnie widzie� w Zwi�zku Literat�w. Poszed�em. Komisja kwalifikacyjna w sk�adzie Mieczys�aw Jastrun i Adam Wa�yk, przyj�a mnie do Zwi�zku. Wa�yk powiedzia� nawet: "Wie pan, to nie z�e". I tak zosta�em legalnym, zawodowym pisarzem, chocia� nadal nie mia�em poj�cia, jak si� pisze. A po roku "L�dujemy..." wraz z paroma innymi moimi ksi��eczkami o wojnie, zosta�a wycofana z ksi�garni i bibliotek publicznych. Nadszed� czas Armii Czerwonej, jedynej tryumfatorki w Ii Wojnie �wiatowej. I w og�le nadesz�y nowe czasy. Pr�bowa�em przystosowa� si� do nich jak umia�em, ale nie bardzo mi to sz�o, wi�c zosta�em t�umaczem. I jestem nim do dzi�. Po roku 1956, gdy Scotland Yard nie musia� by� traktowany wy��cznie jako agentura imperialistyczna, wymy�li�em Joe Alexa, kt�ry odt�d pracowa� na moje utrzymanie. Ale od "L�dujemy..." wszystko si� zacz�o. Kiedy teraz Wydawnictwo "Iwar" zwr�ci�o si� do mnie z propozycj� wydania tej ksi��ki w pi��dziesi�t� rocznic� inwazji, zgodzi�em si� bez wahania, chocia� nie pami�ta�em dok�adnie tre�ci. Jak mog�em pami�ta�? Min�o ju� prawie p� wieku od tamtych dni. M�j Bo�e... �Rozdzia� I: Hauptmann Helmut Mertl Poszarpane kontury zrujnowanego dworca w Aachen przesun�y si� powoli za oknem wagonu i znikn�y ust�puj�c miejsca d�ugim szeregom szarych dom�w, patrz�cych pustymi oczodo�ami okien os�oni�tych prostok�tami grubej brunatnej tektury. Okolice dworca prze�y�y ju� kilka ameryka�skich bombardowa� w tym roku. Helmut po�o�y� na p�ce przedzia�u przeczytane od deski do deski "Die Woche" i rozsiad�szy si� wygodnie na wy�cie�anym siedzeniu, przymkn�� oczy. Przez m�zg przesuwa� mu si� pocz�y fragmenty minionego urlopu. Czternastodniowy pobyt w domu nie nastroi� go r�owo. Austria ton�a w fali plotek i wzrastaj�cego z dnia na dzie� poczucia nadchodz�cej kl�ski. W rodzinnym Kapfenbergu niemal wszyscy spotkani ludzie witali go bez u�miechu. Niezwykle regularne przeloty ameryka�skich bombowc�w, kt�re ka�dego ranka zjawia�y si� nad miastem ci�gn�c setkami na po�udniow� wizyt� do Wiednia, bez �adnej widocznej kontrakcji niemieckiego lotnictwa, tak�e dawa�y wiele do my�lenia. Powracaj�c czu� wielk� ulg�. Odwyk� od �ycia w kraju. Wojsko dawa�o mu �wiadomo�� przynale�no�ci do pewnego, okre�lonego miejsca w maszynerii wojuj�cego �wiata. W domu wszystko by�o kruche, tch�rzliwe i pogmatwane. Westchn��. By� jeszcze jeden pow�d, kt�ry odrywa� jego my�li od s�onecznych wzg�rz Steiermarku i gna� je ku wybrze�om Kana�u La Manche do ton�cego w wieczystym b�ocie Caen. Marianne Galeron. Nie m�g� zapomnie� o niej ani przez chwil� le��c przy boku Hildy. Podczas niesko�czenie d�ugich czternastu nocy marzy� o jej wiotkim, ciemnym ciele. Wiedzia�, �e zastanie j� po powrocie weso��, gor�c� i inn� ni� wszystkie znane mu dot�d kobiety. Pami�� o tym da�a mu przetrzyma� w spokoju huraganowe pieszczoty wyg�odnia�ej �ony. Nami�tno�� Hildy przestraszy�a go pocz�tkowo. Zdaje si�, �e by�a wierna. Inna na jej miejscu dawno by ju�... Nawet w my�li nie chcia� doko�czy� rozpocz�tego zdania. By�a przecie� matk� jego syn�w. Kiedy zobacz� si� znowu? My�l o rodzinie rozp�yn�a si� w zakamarkach �wiadomo�ci. W Caen czeka�a Marianne. Spojrza� na zegarek. - Si�dma - pomy�la� prawie ze z�o�ci�. Do Pary�a by�o jeszcze oko�o o�miu godzin jazdy. Poci�g w kierunku wybrze�a odchodzi� rano nast�pnego dnia. W perspektywie mia� kilkugodzinny pobyt w Pary�u. My�l ta ucieszy�a go. Kocha� Pary� w ten sam spos�b, w jaki kocha� Marianne. "Na szcz�cie, jestem Austriakiem, nie prusakiem" pomy�la�. Mimo to, id�c ulicami paryskimi, czu� pod�wiadomie, �e jest grubo ociosany i ci�ki, ci�szy od otoczenia, jak gdyby prawo ci��enia powszechnego inaczej na niego dzia�a�o. Przez tysi�c lat nie m�g�by sobie przyswoi� dziwnej lekko�ci promieniuj�cej z ulic, dom�w i kobiet tego miasta. Poj�cie Marianne by�o �ci�le zespolone z poj�ciem Pary�a. Ani wykszta�cenie, ani prze�wiadczenie o wy�szo�ci rasy nie mog�o wyr�wna� tego handicapu. My�l jego ze�rodkowa�a si� teraz na Marianne, a w�a�ciwie na chwili, kiedy b�dzie m�g� j� wreszcie zobaczy�. W�r�d tego nadszed� sen. Kiedy obudzi� si�, poci�g wje�d�a� ju� na Gare du Nord. - Paris. Aussteigen bitte! Drewniany g�os konduktora przywr�ci� go do rzeczywisto�ci. - Paris - Jak to m�wi�a Marianne? - Ach, mon Paris! Czy Niemiec m�g�by powiedzie� w ten spos�b - Ach, mein Berlin? Absurd! - Co si� ze mn� dzieje? - przestraszy� si� w�asnych my�li. By� przecie� kapitanem armii niemieckiej, odpowiedzialnym za niewielki, ale jak�e wa�ny odcinek fortyfikacji, na kt�rym skupia�a si� obecnie uwaga ca�ego �wiata. Wysiad�. Metro by�o jak zwykle zat�oczone. Jaki� us�u�ny Francuz zerwa� si� z �awki, aby zrobi� mu miejsce. Siad� nie zwracaj�c na niego �adnej uwagi. Wysiad� na Etoile. �uk Tryumfalny sta� g�ruj�c spokojnym ogromem ponad rozpi�t� na kra�ce horyzontu gwiazd� ulic. Mertl strawersowa� plac i pocz�� schodzi� wzd�u� P�l Elizejskich obserwuj�c z roztargnieniem sun�c� chodnikami fal� ludzi. Hotel dla przejezdnych oficer�w mie�ci� si� przy ulicy George V Po kilku minutach kapitan le�a� ju� w ��ku. - Prosz� mnie obudzi� o pi�tej - powiedzia� do dy�urnego �o�nierza. Poci�g na p�noc odchodzi� o 6.30. Caen przywita�o go deszczem. Peron ton�� w powodzi lepkiego b�ota. Pod latarni� o�wietlaj�c� przej�cie dla pasa�er�w czeka� Hans. Podbieg� natychmiast zobaczywszy kapitana. - Heil Hitler, Herr Hauptmann! Mam nadziej�, �e urlop wypad� pomy�lnie? - Dzi�kuj�, m�j ch�opcze - Mertl poczu� si� ra�niej. Ordynans by� pierwsz� oznak� normalnego �ycia - doskonale. - U was pogoda jak zwykle, co? - Tak jest, panie kapitanie. Leje od dziesi�ciu dni bez przerwy. - Co nowego na odcinku? Nie by�o �adnych nalot�w? - By� jeden. Zabi�o kilku ludzi z s�siedniego odcinka i jakiego� robotnika Francuza. - A poza tym? - Poza tym, wszystko po staremu, panie kapitanie. Weszli do oczekuj�cego samochodu. Mertl rozsiad� si� na poduszkach i pogr��y� w rozmy�laniu. Samoch�d ruszy� tn�c w�ziutkimi smugami na p� przygaszonych reflektor�w nabrzmia�� deszczem ciemno��. Szosa wiod�a na p�nocny zach�d. Min�li �pi�ce Meuraimes i po chwili zjechali na boczn� drog�. W pewnym momencie, we mgle zamajaczy�y zamazane sylwetki �o�nierzy. Na �rodku szosy widnia� sygna� oznaczaj�cy zamkni�t� drog�. Hans nacisn�� hamulce i zatrzyma� w�z o metr od czerwonego �wiate�ka. - Halt! Dokumenty, prosz�! Drzwiczki wozu otworzy�y si� i do wewn�trz zajrza� �o�nierz w ociekaj�cym wod� p�aszczu. - Pan Hauptmann pozwoli swoje papiery i pozwolenie na poruszanie si� w pasie fortyfikacji. Helmut poda� mu swoj� ksi��eczk� oficersk� i kart� urlopow�. �o�nierz skierowa� na nie �wiat�o latarki i uwa�nie przyjrza� si� fotografii, potem o�wietli� bezceremonialnie twarz kapitana. - Dzi�kuj� bardzo. Prosz� jecha� dalej. Na nast�pnym skrzy�owaniu has�o: "Bremen", odzew: "Brandenburg". Drzwiczki zamkn�y si�. Ponownie ogarn�a ich ciemno��. Na nast�pnym punkcie kontrolnym nie mieli najmniejszych trudno�ci. �o�nierz, kt�ry zajrza� do wewn�trz, nale�a� do kompanii Mertla. Razem byli w Rosji, razem te� przybyli na wybrze�e. Po kilku minutach jazdy auto zwolni�o i zatrzyma�o si�. - Czy to ju�? - Ju�, panie kapitanie. Mertl wysiad�. Deszcz pada� coraz g�ciej. Niebieska lampka o�wietlaj�ca wej�cie do bunkru b�d�cego siedzib� dow�dcy kompanii, rzuca�a d�ugi, �wietlisty odblask na drgaj�ce odbiciem tysi�cy kropel ka�u�e. Dalej, na p�nocy szumia�o morze niewidoczne pod os�on� ciemno�ci. Tam w�a�nie mieszka�a Marianne. Droga do wioski, w kt�rej sta� jej domek, bieg�a pomi�dzy fortyfikacjami w g��b l�du. By�a to jedyna linia, po kt�rej mieszka�cy wybrze�a mogli kontaktowa� si� z zapleczem Wa�u Atlantyckiego. Wa� nie by� zreszt� budowany na wz�r pot�nej i konkretnej linii Ziegfryda. Nie starczy�o na to ludzi, czasu ani pieni�dzy. Pozycje obronne zosta�y tak rozplanowane, aby mog�y si� wspiera� wzajemnie i koncentrowa� ogie� wszystkich rodzaj�w broni na dowolnym punkcie. Pla�e b�d�ce ich przedpolem zosta�y g�sto zaminowane, jak r�wnie� pas wody ci�gn�cy si� przed pla�ami. Wyj�cia w g��b l�du przeci�to g�st� sieci� row�w zaporowych i przeszk�d ze stali i betonu. Pozycje broni maszynowej i ci�kiej, punkty dowodzenia i centrale ��czno�ci mie�ci�y si� w wykutych w skale bunkrach. Helmut pochyli� si� i min�� sklepione przej�cie do wn�trza bunkru. Wartownik sprezentowa� bro�. Kapitan odda� pozdrowienie i przeszed� do pokoju, kt�rego drzwi oznaczone by�y napisem: "Kommandant". Siedz�cy przy stole m�ody oficer zerwa� si� z krzes�a i ruszy� na jego powitanie. - Jak si� masz Helmut? Co s�ycha� w starym Steiermarku? - �le - porucznik Erick Sauer by� najlepszym przyjacielem Mertla. Pochodzili z tych samych stron Austrii i razem rozpocz�li s�u�b�. - �le? Jak to �le? Dlaczego �le? Kapitan rozsiad� si� wygodnie i zapali� cygaro. - Jest �le. W kraju prawie nikt ju� nie wierzy w zwyci�stwo. Z �arciem tak�e nie jest za dobrze. Naloty dzie� i noc. Ludzie maj� ju� dosy� tworzenia historii. Erick roze�mia� si�. - Nie przejmuj si�. Nic na to nie poradzimy. Trzeba robi� wszystko po staremu i w najgorszym razie zdechn�� w odpowiedniej chwili. Ale, ale, zapomnia�bym o najwa�niejszym. By�a tu ta twoja Francuzeczka i zostawi�a jaki� list. Prosi�a, �eby ci go odda�, jak tylko powr�cisz z urlopu. Dobrze, �e nie p�ta tu si� na razie nikt z SS, bo m�g�by by� k�opot, gdyby j� tu znaleziono. Roze�mieli si� obaj. - Dawaj ten list. Erick wyj�� z portfelu ma�� kopert� i poda� j� kapitanowi. - Pozwolisz, �e przeczytam go zaraz. - Mertl z pewnym zdenerwowaniem wyj�� z koperty arkusz papieru i zacz�� czyta�. Porucznik obserwowa� go z drwi�cym, lecz przyjaznym u�miechem. - No? Co tam pisze twoja kr�lewna? Pewnie czeka i t�skni, a poza tym przypomina, �e od dziesi�tej wiecz�r mo�na j� zasta� w wiadomym domku nad wod�. Masz szcz�cie, �e jeste� dow�dc� odcinka. Innemu nie przesz�oby to tak �atwo. Mam ochot� wybra� si� dzisiaj z lud�mi na patrol i zaaresztowa� ci� podczas tego t�te a t�te. Mertl z�o�y� list i spojrza� na weso�� twarz swego podw�adnego. - Masz racj�. Id� spotka� si� z Marianne. Wr�c� rano. Je�eli zasz�oby co� niespodziewanego, wy�lij ordynansa. Erick wsta� z krzes�a, obszed� st� i stan�� za przyjacielem. Po�o�y� mu d�o� na ramieniu. Helmut odwr�ci� g�ow�, ale napotkawszy wzrok porucznika spu�ci� oczy. - Czy to naprawd� co� powa�nego, stary? - Obawiam si�, �e tak. My�la�em o niej przez ca�y czas urlopu. - To �le. To bardzo �le. Mam ochot� p�j�� tam razem z tob� i strzeli� tej babie w �eb. My�l�, �e za dwa tygodnie sta�by� si� na powr�t sob�. - W�tpi�. Wydaje mi si�, �e j� kocham - s�owa wychodzi�y niech�tnie z ust Mertla. Wiedzia�, �e pytaniami Ericka powodowa�a czysta przyja��. Ale nie powinien pyta�. Erick, jak gdyby odgaduj�c tok my�li przyjaciela, zamilk�. Przez chwil� trwa�a cisza. Wreszcie kapitan d�wign�� si� ci�ko z krzes�a i stan�� przy odbiorniku radiowym. Przez chwil� manipulowa� ga�k�, wreszcie uchwyci� stacj�. Speaker rozg�o�ni berli�skiej podawa� w�a�nie streszczenie ostatniej mowy Hitlera. Mertlowi wyda�o si�, �e nastr�j szczero�ci i ludzkiej, zwyk�ej rozmowy prysn�� przy pierwszych s�owach niewidocznego prelegenta. Wy��czy� odbi�r. - Zdaje mi si�, �e wojna zabi�a w nas poczucie ludzko�ci do tego stopnia, �e nie potrafimy ju� nawet my�le� samodzielnie. - Opanuj si�, Helmut. Wiesz do czego prowadz� tego rodzaju rozmowy. - Tak, wiem, ale zaczyna mnie to ju� wszystko dusi�. Sam przecie� rozumiesz, �e nie mog� o tym m�wi� z nikim, tylko z tob�. Nawet �onie nie... W og�le, to ten ca�y urlop tak jako� dziwnie...Mertl zamilk� nie mog�c sformu�owa� m�cz�cej go my�li. - Uspok�j si� - posiedzisz tu kilka dni. Popracujesz troch� i wszystkie te bzdury wylec� ci z g�owy. Pami�taj, �e jakby nie by�o, jeste�my przecie� oficerami najlepszej armii �wiata. Helmut zaczerwieni� si�. - Nie pos�dzasz mnie chyba o nielojalno�� w stosunku do munduru? - Ale� nie. Oczywi�cie, �e nie! Chcia�bym tylko, �eby� nieco oprzytomnia�. - Tak. Masz racj�. Cz�owiek nie powinien je�dzi� do domu. Nie wiadomo potem, co robi� ze wspomnieniami. - No, id� ju� do tej damy swojego serca. I pami�taj, jak najmniej filozofowania. Jutro ci to przejdzie. Podali sobie r�ce. Mertl na�o�y� p�aszcz i kiwn�wszy porucznikowi g�ow� wyszed� z bunkru. Deszcz usta�. Od strony morza zalatywa� ciep�y, wiosenny wiatr. Kapitan przystan�� na chwil� i wpatrzy� si� w drgaj�c� milionem szmer�w ciemno��. Ca�y zas�b nagromadzonego podczas urlopu pesymizmu zsun�� mu si� z plec�w jak sztucznie przyprawiony garb. Zn�w poczu� si� wolny. Ruszy� nuc�c cicho star� piosenk� o Tyrolu. Wartownik przepu�ci� go bez s�owa. Mertl poklepa� go po ramieniu. - Sk�d wiedzia�e�, �e to ja nadchodz�? - Ja pana, Herr Hauptmann, poznam wsz�dzie po odg�osie krok�w. - To dobrze. Jak d�ugo tu jeste�? - Razem przyjechali�my, panie kapitanie. Rok i osiem miesi�cy temu. - Tak, tak pami�tam. Deszcz wtedy pada�. Ciekaw jestem, czy b�dzie pada�, kiedy b�dziemy st�d odchodzi�. - Pewnie b�dzie, panie kapitanie. Dziwi�bym si� gdyby kiedykolwiek przesta� pada�. - No, dobranoc m�j stary. Uwa�aj, �eby jaki� angielski spadochroniarz nie wyl�dowa� ci na lufie. - Nie ma obawy, Herr Hauptmann. Zaraz bym go przyni�s� do kwatery. �o�nierz raz jeszcze sprezentowa� bro�. Mertl ruszy� w dalsz� drog�. Szed� po omacku, intuicyjnie odnajduj�c dobrze znan� drog�. Pierwsze domki osady zamajaczy�y w ciemno�ci brylastymi konturami, Liczy�: - Raz... dwa... trzy... Przy czwartym konturze zatrzyma� si�. Na lekkie pukanie do okna odpowiedzia� mu przyt�umiony kobiecy g�os. Podszed� do drzwi. Po chwili uchyli�y si� one. Wszed� w czarny prostok�t niewidocznej izby. - Jeste�! Nareszcie... Ciep�e ramiona owin�y mu si� wok� szyi. Na ustach poczu� gor�ce mi�kkie wargi. - Marianne! - nie m�g� powiedzie� wi�cej. Stali przez chwil� rozkoszuj�c si� �wiadomo�ci�, �e s� nareszcie razem. Wreszcie kobieta zwolni�a u�cisk i odsun�a si�. - Wejd� do �rodka. Jaka ja jestem nieuprzejma - m�wi�a po niemiecku dobrze, lecz z cudzoziemskim akcentem. - No, wejd��e za�mia�a si� z za�enowaniem widz�c, �e nie chce jej pu�ci� z obj��. Zas�oni�a okno i zapali�a lamp�. Mertl zdj�� ociekaj�cy wod� p�aszcz i powiesi� go na por�czy krzes�a. M�oda kobieta dorzuci�a w�gla do �elaznego piecyka i nastawi�a wod�. - Zaraz dostaniesz gor�cej herbaty. - Ruchem r�ki ogarn�a po�y rozchylaj�cego si� szlafroczka. - Opowiadaj! Wzi�� j� na kolana i ko�ysz�c powoli zacz�� ca�owa� skrawek plec�w i szyj� wy�aniaj�c� si� spod burzy ciemnobr�zowych w�os�w. Odsun�a go �agodnie. - Daj spok�j... potem... teraz opowiadaj... tak bardzo chc� wiedzie� o wszystkim, co ci� tam spotka�o. Przecie� wiesz, �e jest to jedyna sprawa na tym �wiecie, kt�ra mnie obchodzi. M�wi�a bez najmniejszego patosu. Zdania, kt�re w ustach innej kobiety wydawa� by si� mog�y tani� pr�b� wm�wienia w m�czyzn�, i� jest jedynym tematem jej my�li, brzmia�y u niej tak naturalnie, �e Mertl poczu� ponowny przyp�yw ojcowskiego prawie ciep�a. Przytuli� jej g�ow� do swojej piersi. - Sam nie wiem, o czym ci opowiada�. By�em w domu, kt�rego w tej chwili nie umiem ju� nazwa� domem. Widzia�em ponownie ludzi, kt�rzy byli dla mnie kiedy� wszystkim, a w chwili obecnej s� mi tak prawie dalecy jak mieszka�cy tej wioski. - Biedny - pog�aska�a go po twarzy. - Czy�by naprawd� �ycie wasze zmieni�o si� do tego stopnia? A mo�e to nie oni, a ty uleg�e� jakiej� wielkiej wewn�trznej przemianie? - Mo�e? Sam nie wiem. Nie mog� si� pogodzi� z tym wszystkim, co si� tam dzieje. Nikt nie my�li ju� o zwyci�stwie. Szczerze m�wi�c, wojna przestaje ludzi interesowa�. Co innego dzia�o si� jeszcze dwa lub trzy lata temu. Wszyscy, nawet moi Austriacy, byli otumanieni perspektyw� panowania nad �wiatem. - A ty? - patrzy�a mu w oczy z nat�eniem - co o tym my�la�e� w�wczas? - Ja? My�la�em to samo co wszyscy, z t� ma�� r�nic�, �e i teraz pragn� widzie� naszych wrog�w pokonanych. Gdyby� wiedzia�a, jak straszne spustoszenia siej� te barbarzy�skie naloty wewn�trz kraju! - Tak, wiem. Nigdy nie lubi�am Anglik�w. My Francuzi wolimy pok�j od wojny. Nawet wtedy, gdyby mia�o nas to kosztowa� utrat� imperium. - Lecz my zwyci�ymy - o�ywi� si� odpowiadaj�c w�asnym my�lom - zwyci�ymy i rzucimy ca�� t� kupieck� koalicj� na kolana. Ofiary s� coraz wi�ksze, ale wierz�, �e F�hrer wie, co robi. Wie lepiej od tych wszystkich p�g��wk�w, kt�rzy s� jego przeciwnikami. - Daj Bo�e! Mo�e wtedy b�d� mog�a pozosta� z tob� na zawsze. - Nie powinienem ci o tym wszystkim m�wi�, Marianne, ale wiesz, �e nie mam przed tob� �adnych tajemnic, poza s�u�bowymi, kt�re zreszt� nie s� moimi tajemnicami. Nie wiem, jak ci odpowiedzie� na to pytanie. W kraju nie jest za dobrze. Wiele nie widzia�em, ale je�eli chodzi o wycinek z �ycia narodu, jakim jest �ycie mego w�asnego miasta, mog� ci o nim m�wi� bez wewn�trznego prze�wiadczenia, �e zdradzam s�abostki swych bliskich przed kim� obcym, bo mimo wszystko, jeste� tak daleko od ludzi w Kapfenbergu, jak tylko jeden cz�owiek mo�e by� odleg�y od drugiego. - Zacznijmy m�wi� o czym innym. Wiesz przecie�, �e wszystko to jest wa�ne dla mnie tylko ze wzgl�du na ciebie. - Tak, wiem. Wierz mi, �e rozmowa z tob�, to wielka, jedyna ulga. Jak wielka, sama tego nie rozumiesz. Jeste� przecie� jedynym cz�owiekiem jakiego znam, kt�ry nie widzi we mnie wy��cznie kapitana armii niemieckiej, a tylko zwyk�ego, normalnego cz�owieka. - Kochany! - Zn�w obj�a go za szyj�, Lecz po chwili zsun�a mu si� zr�cznie z kolan. - Woda ju� si� zagotowa�a. Zdejmij ten mundur. Z�apa� w locie rzucon� mu pi�am� i wszed� do przyleg�ego pokoju. Kiedy powr�ci�, kolacja sta�a ju� na stole. Marianne przegl�da�a si� w lustrze poprawiaj�c w�osy. - Musz� si� nieco upi�kszy�. Zdobywcy maj� swoje prawa. Roze�mia�a si�, kiedy niecierpliwie zawo�a� j� do sto�u. Herbata i kilka kieliszk�w "calvadosu" rozgrza�y go i nada�y my�lom inn� barw�. �atwiej by�o opowiada�. - Gdyby� wiedzia�a, ile prze�y�em podczas ostatnich czternastu dni. Te ameryka�skie �winie maj� dobre lotnictwo. Zaraz pierwszego dnia po przyje�dzie, kiedy siadali�my do obiadu, nadlecieli. Pomi�dzy og�oszeniem alarmu, a ich ukazaniem si� przesz�o najwy�ej trzy minuty. Oczywi�cie przy pierwszych d�wi�kach syreny zerwali�my si� z krzese� i w nogi. Schrony w naszym mie�cie umieszczone s� w sztolniach g�rskich. G�ry sp�ywaj� prostopadle do miasteczka. Po minucie znajdowali�my si� wszyscy pod ska��. Weszli�my mo�e sto metr�w w g��b, kiedy nagle wszystkie �wiat�a pogas�y i ca�a g�ra zako�ysa�a si� jak okr�t. Kobiety zacz�y p�aka�, wybuch�a panika. Wielu ludzi pozostawi�o ca�y sw�j dobytek na zewn�trz. Po dw�ch godzinach alarm zosta� odwo�any. Wyszli�my. Miasteczko sta�o nienaruszone, ale fabryka "Bohlera" - fabryka, w kt�rej sp�dzi�em osiem lat �ycia jako in�ynier i kt�r� znam lepiej, ni� niekt�rzy znaj� w�asny dom, le�a�a w gruzach. Przyznaj�, �e fakt ten zastanowi� mnie nieco. Ostatecznie, nie jest to jaka� tam sobie fabryczka, ale zak�ady zbrojeniowe zatrudniaj�ce pi�tna�cie tysi�cy ludzi i ci�gn�ce si� na przestrzeni wielu kilometr�w kwadratowych. Nie zosta�a ona ca�kowicie zburzona, ale serce jej: hala obrabiarek, biuro konstrukcji technicznych, monta� i hala m�ot�w nie istniej�. Wygl�da�o to tak, jak gdyby ludzie rzucaj�cy bomby znali jej punkty newralgiczne tak dobrze, jak ci, kt�rzy w niej pracuj�. Remont wymaga� b�dzie, co najmniej sze�ciu do o�miu miesi�cy. Ca�y m�j urlop up�yn�� pod znakiem tego rodzaju rozwa�a�. Co jeszcze mo�na doda�? Ludzie s� zm�czeni latami wojny. Transport, �ywno��, warunki �ycia - wszystko to szwankuje w du�ym stopniu. Prusacy pewnie wytrzymuj� te przeciwno�ci o wiele lepiej, ale my Austriacy nie potrafimy nigdy skoncentrowa� si� na jednej idei. Jeste�my weselsi i mniej odporni ni� oni i dlatego stoimy na ni�szym poziomie. - Nie rozumiem? - unios�a pi�kne brwi. - Wiem, �e nie rozumiesz. Ja sam nie bardzo rozumiem. Tak jednak jest. Ale sko�czmy m�wi� o tych ohydnych sprawach. �ycie nie jest tylko po to, aby je bra� z najgorszej strony. Wsta� od sto�u i podszed� do niej. Pochyli� si� i obj�� j�. Przymkn�a oczy i opar�a g�ow� na jego piersi. Wpi� si� ustami w jej usta. Szlafroczek osun�� si� z ramionn. Wzi�� j� na r�ce i zani�s� na ��ko... Kiedy rano, drzwi zamkn�y si� za nim, stan�a przy framudze okna, czekaj�c a� zarys jego sylwetki wsi�knie w firank� deszczu, po czym szybko podesz�a do tego samego ��ka, na kt�rym sp�dzili noc. Odkr�ci�a por�cz i wyj�a ma�y, zielony zeszyt. Raz jeszcze podesz�a do okna i sprawdziwszy, �e na uliczce nie ma nikogo, usiad�a przy stole. Przez d�u�sz� chwil� zaj�ta by�a pisaniem. Kiedy sko�czy�a, powiod�a wzrokiem po pokrytej drobnym, energicznym kobiecym pismem, kartce. List brzmia�: "Agent CD-5 do "Czwartego Albatrosa" w "H 111". "Kontakt pomi�dzy mn�, a wspomnianym uprzednio oficerem, na mym sektorze, zosta� ponownie nawi�zany. Je�eli chodzi o jakie� konkretne wiadomo�ci, to powiedzie� musz�, �e na razie nie uzyska�am prawie �adnych. Je�eli chodzi o nasz sektor: zauwa�y�am wczoraj rano, jak saperzy zak�adali miny typu talerzowatego na przedpolu pozycji karabin�w maszynowych (Odcinek CD, a2 - CD, a3). Dok�adne rozmieszczenie tego nowego pola i jego plan postaram si� przes�a� po uzyskaniu wiarygodnych informacji. Poza tym, mam jeszcze jedn� wiadomo��. Od wy�ej wzmiankowanego oficera, b�d�cego dawniej in�ynierem w zak�adach zbrojeniowych "Bohler AG" w Kapfenbergu, Steiermark, po�udniowo-wschodnia Austria, dowiedzia�am si�, �e zak�ady te, podczas pobytu jego na urlopie, zosta�y gruntownie zbombardowane. Dzia�o si� to czterna�cie lub pi�tna�cie dni temu w porze obiadowej. Twierdzi on, �e zniszczenie obejmuje hal� obrabiarek, biuro konstrukcji technicznych, monta� i hal� m�ot�w. W praktyce nie istniej� one podobno. Jako fachowiec pracuj�cy kilka lat na tym terenie okre�la on czas trwania remontu na oko�o osiem miesi�cy. Nie wiem, oczywi�cie, ile jest prawdy w tym opowiadaniu i nie wiem, czy raport o tym ma jak�kolwiek warto�� praktyczn�. Podaj� to wszystko z punktu widzenia przydatno�ci wszystkich informacji, gdziekolwiek by one nie zosta�y zebrane. Pozdrawiam Was serdecznie. Napisz�, mniej wi�cej, pojutrze. Szczerze oddany "CD-5" Przeszyfrowa�a kartk� z pami�ci na drugi kawa�ek papieru, po czym spali�a j� nad zapa�k�. Kiedy papier zacz�� parzy� jej palce, po�o�y�a go na piecyku czekaj�c, a� zamieni si� w kupk� popio�u. Szyfr zwin�a w rulonik i zapuka�a w �cian�. Za przepierzeniem kto� poruszy� si� i po chwili do drzwi zapuka� szczup�y, pi�tnastoletni ch�opiec. - Jean. We�miesz to i zaniesiesz pani Mandrreis id�c do szko�y. Powiesz jej, �e dobrze si� czuj� i dzi� do niej wst�pi�. Ch�opiec wzi�� kartk� z jej r�k, zdj�� but i w�o�y� zwini�ty arkusik pomi�dzy cia�o a skarpetk�. - Teraz b�dzie dobrze, no nie? - Tak, teraz b�dzie dobrze - chcia�a podej�� do niego i uca�owa� go w czo�o, ale powstrzyma�a si�. Jak gdyby rozumiej�c podszed� do niej i potrz�sn�� jej r�k�. - Jeste� wielkim cz�owiekiem, Marianne. Zupe�nie jak w tych ksi��kach o Mata Hari. Je�eli b�dziesz kiedy� chcia�a, to schowam si� w piwnicy i zabij� tego Niemca, kiedy za�nie. Mo�na by go by�o potem zakopa� i nikt by si� nie domy�li�. - Jean wszystko wiedzia� i co najdziwniejsze rozumia� jej tragedi� lepiej nawet ni� ludzie doro�li, z kt�rymi wi�za�a j� praca wywiadowcza. �aden z nich nie zdobywa� informacji w "ten" spos�b. Cenili j�, ale jednocze�nie pogardzali metodami, kt�rych u�ywa�a. Ona sama by�a za dumna, aby si� t�umaczy�. Ostatecznie by�o jej wszystko jedno, co sobie pomy�li o niej pani Y czy pani Z. Jean popatrzy� na ni� z wsp�czuciem. Przecie� i tak ch�opcy ze wszystkich okolicznych wsi m�wili o nim: "�e to jest ten, w kt�rego domu mieszka taka jedna, co sypia z Niemcem". Czasem bra�a go ochota, �eby wszystko im powiedzie� i wyt�umaczy�, �e Marianne jest najodwa�niejsz� kobiet� z wszystkich, jakie kiedykolwiek w �yciu widzieli, ale rozumia� dobrze prawo tajemnicy. - Mo�e przynie�� ci co� z miasta? - Nie dzi�kuj�, wystarczy mi, je�eli wr�cisz ca�y i zdr�w. Poczerwienia� z rado�ci. - No musz� ju� i��. - Wpadnij do mnie po powrocie. Matce powiedz, jak zwykle, �e prosi�am ci�, aby� mi co� za�atwi� w mie�cie. - Dobrze - kiwn�� jej weso�o r�k� na po�egnanie i wyszed�. Marianne odesz�a od okna i usiad�a na ��ku. By�a zm�czona, potwornie zm�czona. Gdyby w tej chwili rozpocz�� si� atak sprzymierzonych na wybrze�e, nie mia�a by nawet si�y, aby wyj�� przed dom i zobaczy�, co si� w�a�ciwie dzieje. - Musz� sama p�j�� i rozm�wi� si� z szefem. Mo�e b�d� mog�a zmieni� teren. - Powt�rnie zawo�a�a Jeana i odebra�a od niego meldunek poczu�a, �e pobyt w Pary�u dobrze by jej zrobi�. T�skni�a za tym miastem i chcia�a je raz jeszcze w �yciu zobaczy�. P�niej... p�niej i tak b�dzie koniec. Nie wyobra�a�a sobie powrotu do normalnego �ycia. Zreszt� nie warto by�o o tym wszystkim my�le�. Ju� dawno sklasyfikowa�a si� sama jako �yj�cy nieboszczyk i to prze�wiadczenie pozwala�o jej robi� to, co robi�a. Ubra�a si� i wysz�a z domu. Kiedy wieczorem powraca�a z pobliskiego miasteczka, nie mia�a powod�w, aby uskar�a� si� na agenta "Albatros Cztery". W pami�ci d�wi�cza�y jej jeszcze, jego ostatnie s�owa. - Jestem dumny z pani pracy i sposobu w jaki rozpracowa�a pani powierzony sobie odcinek wybrze�a. Pami�tam i robi� wszystko, co jest w mojej mocy, aby u�atwi� pani obecn� sytuacj�. Nie mog� obieca� przeniesienia na inny teren, gdy� na odcinku CD-5 jest pani, szczerze m�wi�c, niezast�piona, lecz postaram si� o urlop i nieco fundusz�w na jego mi�e sp�dzenie. Oczywi�cie b�d� si� stara�, �eby znale�� dla pani co� innego. Je�eli b�dzie mi potrzeba kogo� specjalnie zaufanego do "kr�tkometra�owego" zadania, zawiadomi� pani�. Do widzenia Marianne. �ycz� powodzenia. Taki to by� cz�owiek. Nie wiedzia�a o nim nic. Przyby� do rejonu Caen, po wpadce swego poprzednika. Od tego czasu praca na odcinku posz�a zupe�nie innym trybem. Niemcy �amali sobie g�ow�. Mimo �ci�gni�cia na wybrze�e sfory najzdolniejszych agent�w niemieckich i Francuz�w pozostaj�cych na s�u�bie kontrwywiadu Wehrmachtu, rezultaty by�y �adne. Praca FFI i ludzi kontaktowych z innych o�rodk�w wywiadu alianckiego, sz�a niepowstrzymanie naprz�d. Co prawda, Marianne wiedzia�a, �e zwykle po okresach spokoju przychodz� z�e chwile. Mia�a jednak zaufanie do "Albatrosa". �Rozdzia� Ii: Konferencja Tego samego wieczora, kiedy rozegra�y si� opisywane przez nas powy�ej wypadki, w pewnym szarym gmachu londy�skiego City, mia�a miejsce konferencja zwo�ana przez oty�ego, starszego pana, kt�ry siedzia� teraz za sto�em otoczony k��bami dymu z olbrzymiego, hawa�skiego cygara. - A wi�c, generale - zwr�ci� si� do �ysego m�czyzny w �rednim wieku, ubranego w mundur Armii Stan�w Zjednoczonych - wydaje mi si�, �e om�wili�my wszystko. Amerykanin zajrza� do notatnika. - Jest jeszcze jedna sprawa, Mr. Churchill, kt�r� chcia�bym poruszy�. Chodzi mi mianowicie o kwesti� pracy naszego wywiadu. Je�eli mam by� szczery to musz� powiedzie�, �e chocia� podczas konferencji "SEXTANT" w Kairze, zosta�em mianowany g��wnodowodz�cym si� zbrojnych przeznaczonych do wykonania "Operacji Overlord", ci�gle nie jestem jeszcze w posiadaniu wszystkich danych naszego wywiadu zwi�zanych z niemieckimi przygotowaniami obronnymi we Francji. Wczoraj, na posiedzeniu z szefami "Po��czonych Sztab�w", podczas planowania akcji pocz�tkowej naszych spadochroniarzy, natkn��em si� na powa�ne trudno�ci. Wydaje mi si�, �e warto by po�wi�ci� kilka godzin na dok�adne om�wienie tego problemu. Mo�e spotkaliby�my si� jutro lub pojutrze i porozmawiali sobie o tym. - Je�eli s�dzi pan, �e rozmowa ta jest panu potrzebna w najbli�szej przysz�o�ci, nie mam nic przeciwko przed�u�eniu dzisiejszej konferencji. Czy m�g�by mi pan sprecyzowa� o jakie dzia�y naszej akcji wywiadowczej panu chodzi? - Zale�y mi przede wszystkim na tym, aby szefowie "Po��czonych Sztab�w" mieli codzienny obraz zmian zachodz�cych na terenie umocnie� niemieckich we Francji i zmian w lokacji wojsk. Ja sam pragn� by� o ka�dej godzinie dnia i nocy dok�adnie poinformowany o wszystkim, co si� dzieje po tamtej stronie Kana�u. Dla kierownictwa "Overlord" jest to niezb�dne. Ciekaw jestem, czy akcja wszystkich resort�w wywiadu jest tak zsynchronizowana, �e natychmiast mo�na wykorzysta� ka�d� now� wiadomo�� w ramach ca�okszta�tu wiadomo�ci? - Mam do�� �cis�e raporty w tej mierze. Przyzna� musz�, �e dotychczas praca niekt�rych wydzia��w by�a nieco rozstrzelona. S�dz�, �e szefowie ameryka�skiego i brytyjskiego wydzia�u informacji mogliby w najbli�szej przysz�o�ci spotka� si� i om�wi� te sprawy szczeg�owo. Ja sam, uwa�aj�c post�py w tej dziedzinie za niedostateczne, wywar�em wp�yw na po��czone sztaby, aby przyspieszy� rekrutacj� do kadr oficerskich naszego wywiadu. Wczoraj otrzyma�em meldunek, stwierdzaj�cy, �e akcja ta da�a do�� dobre wyniki. Luki w niekt�rych resortach zosta�y w stu procentach zape�nione. Eisenhower my�la� przez chwil�, wreszcie powiedzia�: - Najwa�niejsz� spraw� wydaje mi si� �cis�y i szybki kontakt pomi�dzy nami, a lud�mi pracuj�cymi we Francji. Ka�da, najb�ahsza nawet wiadomo�� winna by� w��czona natychmiast po sprawdzeniu, do og�lnego obrazu. Obecnie, o ile mog� si� zorientowa�, sytuacja wygl�da w ten spos�b, �e posiadamy ca�y szereg najrozmaitszych, bardzo pracowitych biur, kt�re pracuj� doskonale, lecz s� nie po��czone z sob�. Dlatego te� trzeba czasem czeka� bardzo d�ugo nim otrzyma si� ��dan� wiadomo��. S�dz�, �e musimy doprowadzi� do zupe�nej synchronizacji wszystkich instytucji wywiadowczych tak, jak to uczynili�my ju� z wojskiem. Trzeba utworzy� w jak najkr�tszym czasie centralne dow�dztwo wywiadu przy kierownictwie "Overlord". Kr�tko m�wi�c chcia�bym, tak normalnie i po ludzku wiedzie� ka�dego ranka, jak id� sprawy we Francji. Poza tym, uwa�am, �e w zwi�zku ze zbli�aj�cym si� terminem inwazji, ludzie nasi mogliby uda� si� do Francji i na miejscu om�wi� z poszczeg�lnymi kierownikami prac na tamtym terenie sytuacj�. Wie pan przecie� r�wnie dobrze jak ja, �e powodzenie "OVERLORD" zale�y przede wszystkim od elementu zaskoczenia, i dok�adnej znajomo�ci si� przeciwnika na atakowanym przez nas obszarze. - A wi�c - premier Wielkiej Brytanii wyj�� z kieszonki pi�ro - chodzi nam o 1) Skontrolowanie przez ludzi wys�anych na miejsce, poziomu i jako�ci informacji przez nas posiadanych i 2) Przekazanie tych informacji, jako ca�o�ci do kierownictwa operacji "OVERLORD". - Tak, gdy� w tym, co mam do tej chwili, s� jeszcze pewne braki, kt�re chcia�bym zape�ni� w jak najkr�tszym czasie. - Ma pan prawo tego wymaga�, generale. Postaram si�, aby jutro o tej porze, wszelkie przygotowania do realizacji pa�skiego ��dania by�y ju� w toku. Je�eli pan b�dzie chcia� si� ze mn� skomunikowa� w tej sprawie, prosz� zatelefonowa�. Jak zwykle, jestem do dyspozycji przez ca�� dob�. Wsta�. Amerykanin serdecznie u�cisn�� jego d�o�. - Nigdy jeszcze nie spotka�em m�a stanu, kt�ry tak szybko potrafi�by za�atwi� jak�kolwiek spraw� bez uciekania si� do kilometrowych rozm�w z doradcami technicznymi. - No c�! Nauczy�y mnie tego niepowodzenia. Przez pierwsze dwa lata wojny robili�my wszystko za p�no. Pr�cz tego, dzia�am w tym wypadku maj�c �wiadomo��, �e przez ca�y czas naszej wsp�pracy nie zwr�ci� si� pan do mnie jeszcze nigdy z nieprzemy�lanym ��daniem. Co za� do naszej dzisiejszej rozmowy, to musz� si� panu przyzna�, �e ja sam mia�em nieco zastrze�e�, je�eli chodzi o spos�b gromadzenia i przekazywania wiadomo�ci. Chcia�bym, aby�my czas, jaki nam pozostaje do rozpocz�cia operacji, zu�ytkowali na przesianie przez dok�adne sito, wszystkich ju� otrzymanych informacji. - Widz�, �e rozumie mnie pan doskonale. Raz jeszcze u�cisn�li sobie r�ce i Amerykanin wyszed� z pokoju. �Rozdzia� Iii: �Dziewczyna znaleziona w piwnicy Poprzez tysi�ce r�norodnych d�wi�k�w sk�adaj�cych si� na nieustanny gwar wielkiej, �r�dmiejskiej ulicy, przedar�y si� przenikliwe, j�kliwie zawodz�ce g�osy syren. Seymour podszed� do okna. Lubi� obserwowa� wra�enie, jakie pierwsza zapowied� nadchodz�cych nieprzyjacielskich bombowc�w, sprawia�a na pod��aj�cych chodnikami przechodniach. Pomimo p�nej, wieczornej godziny, ulica by�a zat�oczona. O tej porze, tysi�ce mieszka�c�w Londynu udawa�o si� pieszo do dom�w, aby odetchn��, po zadymionej atmosferze przepe�nionych lokali rozrywkowych i kinoteatr�w. Dawno ju� min�y czasy, gdy conocne, g�uche detonacje rozrywaj�cych si� bomb, zap�dza�y do piwnic i stacji kolejki podziemnej przera�onych ludzi, dr��cych o los bliskich i pozostawionego na powierzchni ziemi dobytku. Obecnie, Londyn powraca� do normalnego trybu �ycia. Pot�ne niegdy� eskadry Luftwaffe wysz�y rozbite z pami�tnej, decyduj�cej o losach �wiata, bitwy o Brytani�, lecz wspomnnienie p�on�cych dzielnic i porozrywanych si�� wybuchu cia� ludzkich, by�o a� nadto �wie�e. Seymour z u�miechem patrzy�, jak od hamuj�cych gwa�townie autobus�w odrywaj� si� sylwetki ludzkie, aby natychmiast znikn�� w bramach najbli�szych kamienic. Nisko, ponad dachami �mign�y z rykiem, startuj�ce do walki my�liwce. Po chwili us�ysza�, jak zatoczywszy wygi�ty ku g�rze �uk, zawr�ci�y dla nabrania wysoko�ci. Stora, spod kt�rej wygl�da�, posiada�a kilka przepuszczaj�cych �wiat�o szpar, odszed� wi�c od okna i zgasi� stoj�c� na biurku lamp�. Siedz�cy za sto�em cz�owiek, ubrany w mundur polskich oddzia��w spadochronowych, wsta� i odgarn�� r�k� firank�. Stali teraz obok siebie, patrz�c na opustosza��, zaciemnnion� ulic�. Nawet male�kie, fioletowe �wiate�ka p�on�ce w bramach dom�w zgas�y. Seymour pchn�� szyb� i okno otwar�o si�. Powietrze by�o ch�odne i przepojone wilgoci�. Syreny umilk�y. Na ulicy panowa�a zupe�na, niczym nie zm�cona cisza. Nagle, gdzie� daleko, poza ukryt� w ciemno�ciach lini� widnokr�gu zerwa� si� gwa�towny ogie� artylerii przeciwlotniczej. R�wnocze�nie prawie, da� si� s�ysze� inny d�wi�k, cichy i monotonny, lecz gro�ny i nios�cy w sobie zapowied� nadchodz�cej burzy. Na wielkiej wysoko�ci sun�y bombowce. Warkot ich silnik�w r�s� z sekundy na sekund�. Odg�osy wystrza��w poszczeg�lnych baterii przemieni�y si� w jeden pot�ny, nieustaj�cy grzmot. Nieprzyjaciel nadlatywa� nad �r�dmie�cie. Seymour patrzy� jak zahypnotyzowany w g�st�, nakrapian� b�yskami p�kaj�cych szrapneli ciemno��. Wyczuwa� instynktownie, �e za chwil� pierwsze maszyny znajd� si� ponad ulic�. Nagle, na widocznym pomi�dzy dachami kamienic skrawku nieba, zap�on�a wielka, czerwona pochodnia. Ci�gn�c za sob� d�ug�, promienn� smug� p�omienia, ranny bombowiec spada� ku ziemi zion�cej gradem �mierciono�nych pocisk�w. Seymour spojrza� spod oka na swego towarzysza. Polak sta� uni�s�szy twarz ku g�rze. Jego nieruchome, szeroko rozwarte oczy ch�on�y rozgrywaj�c� si� ponad ich g�owami tragedi�. Kiedy wreszcie p�on�cy samolot znikn�� za wie�� niedalekiego ko�cio�a, aby zako�czy� sw�j �ywot gdzie� w okolicy rozpo�cieraj�cych si� nad Tamiz� dok�w, cz�owiek drgn�� i zwr�ci� si� w kierunku Seymoura. Kiedy zauwa�y�, �e ten ostatni przygl�da mu si�, na twarzy jego odbi�o si� zak�opotanie. Lecz, natychmiast prawie, u�miechn�� si�. - Ciekaw jestem - rozpocz�� Anglik - czy wy, Polacy, zawsze... Nie doko�czy� rozpocz�tego zdania, gdy� w tej samej niemal chwili, z drgaj�cej szumem motor�w ciemno�ci wybieg� sycz�cy, przenikliwy j�k. Upadli na pod�og�. J�k przemieni� si� w przeci�g�y, �widruj�cy w uszach gwizd. Pot�ny wybuch zako�ysa� �cianami pokoju. Okno, wraz z framug� zatoczy�o �uk, roztrzaskuj�c si� na drobne kawa�ki u st�p szafy. Z ulicy wtargn�� g�sty, nieprzenikniony tuman py�u. Po chwili us�yszeli dalsze, oddalaj�ce si� wybuchy. Seymour otrz�sn�� z ubrania grub� warstw� tynku, kt�ry spad� z sufitu. - Musieli gdzie� blisko r�bn�� - zawyrokowa� podnosz�c powoli g�ow�. - Podziwiam tw�j zmys� orientacji - za�mia� si� jego przyjaciel. Tymczasem, warkot silnik�w przycich�, a nowe eksplozje bomb dobieg�y z do�� znacznej odleg�o�ci. Polak wsta� i podszed� do framugi. - Rzeczywi�cie - powiedzia� - popatrz! Seymour podni�s� si� z pod�ogi i pod��y� wzrokiem za wyci�gni�t� r�k� kolegi. Kamienica, kt�ra jeszcze przed trzema minutami sta�a po przeciwleg�ej stronie ulicy, tworzy�a obecnie jedno wielkie pole dymi�cych gruz�w. Seymour odwr�ci� si�. - Jak my�lisz, John, kiedy nadejd� dru�yny ratownicze? Oficer polski, nazwany Johnem, pokiwa� w zamy�leniu g�ow�. - Przypuszczam, �e nie wcze�niej, jak po odwo�aniu alarmu. - Chod�my. Szybko zbiegli po schodach i po chwili znale�li si� na ulicy. Wok� gruz�w krz�tali si� ju� pierwsi odwa�niejsi s�siedzi. Dost�p do podw�rza by� niemo�liwy, gdy� wybuch zawali� bram�. Od strony le��cych z dala od ulicy oficyn dochodzi�y j�ki i nawo�ywania. Pierwsz�, my�l� Seymoura, by�o dostanie si� tam. Przeszed� ju� w swym �yciu niejedno bombardowanie, wiedzia� wi�c, �e ratowa� trzeba przede wszystkim tam, gdzie istnieje mo�liwo�� znalezienia przytomnych jeszcze ludzi. Wiedzieli oni zwykle, gdzie znajdowa�a si� w chwili wybuchu reszta mieszka�c�w domu. Wraz z Johnem i dwoma uzbrojonymi w kilofy policjantami wdrapywa� si� pocz�� na rumowisko. Po kilku minutach zatrzymali si� przy szczytowej �cianie budowli. Dziwnym zbiegiem okoliczno�ci by�a ona nienaruszona. Policjanci unie�li kilofy i zacz�li przebija� w niej otw�r. Po kwadransie wyt�onej pracy znale�li si� wreszcie w wewn�trznym pasie ruin. Tylna oficyna domu by�a w tak samo po�a�owania godnym stanie jak fronton. Jedna z bomb, prawdopodobnie ma�ego kalibru, zniszczy�a klatk� schodow�, druga, ci�sza zburzy�a lew� cz�� budynku. Ca�a przednia �ciana le�a�a w gruzach. Z tej w�a�nie strony dochodzi�o wo�anie. Stan�li nads�uchuj�c. G�os by� przyt�umiony, dochodz�cy jak gdyby spod ziemi. - Pewnie przysypa�o im wyj�cie z piwnicy - zauwa�y� jeden z policjant�w. Ruszyli szybko i po chwili natkn�li si� na ma�e, na p� zasypane okienko. Seymour pochyli� si�. - Czy jest tam kto? Z mrocznej g��bi piwnicy, odpowiedzia� mu cichy, ledwie dos�yszalny j�k. Widocznie cz�owiek czy te� ludzie znajduj�cy si� tam stracili si�y. - Trzymajcie si�! Zaraz zaczniemy was odgrzebywa�! - zawo�a� John. Tymczasem, z wysoko�ci pierwszego pi�tra dobieg�o nowe wo�anie. Jaka� kobieta, nie mog�c zej�� b�aga�a o drabin�. - Jest nas tu troje: ja i moich dw�ch synk�w. Jeden jest ranny. Spieszcie si� panowie! Jeden z policjant�w, d�wigaj�cy przeno�n� apteczk� polow�, pocz�� wdrapywa� si� w g�r�, po wygi�tej lecz wci�� jeszcze mocno trzymaj�cej si� rynnie. Drugi poszed� w jego �lady. Seymour wraz z Johnem, korzystaj�c z pomocy pozostawionych przez przedstawicieli prawa, kilof�w, zabrali si� do pracy przy okienku. Otw�r poszerza� si� szybko, lecz mimo wysi�ku z jakim kopali, odgrzebanie gruzu zaj�o im nieco czasu. Na szcz�cie, okienko pozbawione by�o kraty i po chwili John, a w�a�ciwie kapitan Jan Smolarski, gdy� tak brzmia�o jego nazwisko, m�g� si� prze�lizn�� do wewn�trz. Zajrzawszy zakl�� w duchu. Wn�trze piwnicy zalega�y ciemno�ci. Mimo to skoczy� w g��b i dotkn�wszy nogami ziemi usun�� si� natychmiast w bok, aby zrobi� miejsce dla schodz�cego tu� za nim Seymoura. Przez chwil� stali nads�uchuj�c, lecz z ciemno�ci nie nadbieg� �aden g�os mog�cy �wiadczy� o obecno�ci jakiejkolwiek �ywej istoty. Seymour wyj�� z kieszeni pude�ko zapa�ek. B�ysn�� nik�y p�omyczek i w jego �wietle zobaczyli le��c� na ziemi posta�. Podeszli bli�ej. W tej samej chwili Jan spostrzeg� stoj�c� na pod�odze lamp� naftow�. Przez kilka sekund mocowa� si� z opornym knotem, lecz w ko�cu blady kopc�cy p�omie� rozja�ni� wn�trze lochu. Pochylili si� nad le��c�. By�a to m�oda dziewczyna. Rys�w twarzy nie mogli dok�adnie rozr�ni�. Pokrywa�a je warstwa py�u opad�ego po wybuchu. Seymour ukl�k� przy nieruchomym ciele i przy�o�y� ucho do piersi kobiety. - �yje - powiedzia� po chwili - oddech ma mocny. Trzeba sprawdzi�, czy jest ranna. Otar�szy chustk� r�ce rozpocz�� ogl�dziny. - �adnego obra�enia zewn�trznego nie wida�. - Wsta� z kl�czek - Mo�e zemdla�a? - Trzeba j� st�d wynie�� - Jan podszed� do drzwi, lecz nie m�g� ich poruszy�, widocznie by�y zawalone od zewn�trz. Rozejrza� si� bezradnie. W tej samej chwili kobieta poruszy�a si� i otworzy�a oczy. Rozgl�dn�a si� ze zdumieniem. Spostrzeg�szy dw�ch ludzi w mundurach zapyta�a cicho. - Co si� sta�o? - Potrz�sn�a g�ow�. Z w�os�w jej uni�s� si� ob�oczek py�u. D�wign�a si� na �okciu. Seymour po�pieszy� jej z pomoc�. Wsta�a chwiejnie, lecz si�y zn�w j� opu��i�y i opar�a si� ca�ym ci�arem o �cian�. - Prosz� mnie podtrzyma� - szepn�a - kr�ci mi si� w g�owie. By�aby upad�a, gdyby nie Jan, kt�ry b�yskawicznie obj�� j� wolnym ramieniem. Za oknem rozleg� si� przeci�g�y d�wi�k. Syreny og�asza�y odwo�anie alarmu. Po chwili us�yszeli st�pania i odg�os rozmowy. Byli to ci sami dwaj policjanci. Jeden z nich pochyli� si� nad okienkiem. - Czy jeste�cie tam, panowie? - Tak - odkrzykn�� Seymour. - Mamy tu zemdlon� kobiet�. Czy nie ma pan z sob� jakiego� �rodka trze�wi�cego? Podszed� do otworu i po chwili powr�ci� trzymaj�c w r�ku ma�� buteleczk�. G�os z g�ry odezwa� si� powt�rnie. - Czy mo�ecie panowie poczeka� na dole, a� do momentu przybycia dru�yn ratowniczych? Mamy tu mas� roboty z rannymi, je�eli wi�c ta pani nie potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarskiej... - urwa�. - Prosz� si� nami nie przejmowa� - Seymour spojrza� uwa�nie na opart� o Jana dziewczyn� - Damy sobie jako� rad�. Odkorkowa� flakon i podsun�� go pod nos zemdlonej. Poruszy�a si� gwa�townie i zakas�a�a. Otworzy�a oczy i odwr�ci�a g�ow�. - Prosz� to zakorkowa� - Ku zdumieniu Seymoura za�mia�a si� cichutko - Dobry Bo�e! - wzdrygn�a si� - co za okropny zapach! Wyswobodzi�a si� delikatnie z u�cisku otaczaj�cego j� ramienia i stan�a na �rodku piwnicy. By�a bardzo blada, ale trzyma�a si� prosto. W oczach jej �wieci� u�miech. Nagle, jak gdyby przypominaj�c sobie co�, zrobi�a krok w kierunku Seymoura i wyci�gn�a r�k�. - Dzi�kuj�. Nazywam si� O'Connor... El�bieta O'Connor. Seymour u�cisn�� jej drobn� r�k�. - Moje nazwisko brzmi Seymour, a to jest kapitan John... nazwisko jest niemo�liwe do wym�wienia. Kapitan John jest Polakiem. - Powinna by�am domy�le� si� tego od razu - zwr�ci�a si� do Jana. - Pa�scy rodacy maj� wrodzon� inklinacj� do pomagania innym. Jan u�miechn�� si�. - Dzi�kuj� pani. Dziewczyna unios�a g�ow� i spojrza�a na ciemny, sp�kany sufit. Mieszkam w tym domu, na drugim pi�trze po lewej stronie. - Obawiam si� - powiedzia� z wahaniem Seymour - �e przy s�owie "mieszkam" powinna by�a pani u�y� czasu przesz�ego. Zdaje si�, �e ca�a lewa strona oficyny le�y w gruzach. Spojrza�a na� z przestrachem. - O Bo�e! Przecie� tam s� wszystkie moje rzeczy. Przyjecha�am do Londynu, cztery dni temu z Belfastu, jutro mia�am rozpocz�� prac�... - urwa�a. Spojrza�a na r�ce i zabrudzon�, wymi�t� sukienk�. - Jak ja wygl�dam! Nie b�d� mia�a nawet gdzie si� umy�. Jan, po raz nie wiadomo kt�ry, od czasu swego przyjazdu na Wyspy Brytyjskie, pomy�la� z podziwem o narodzie, kt�ry je zamieszkiwa�. �adna inna kobieta, pr�cz Angielki, nie potrafi�aby zachowa� takiego spokoju i martwi� si� szczerze o b�ahostki tego rodzaju jak wygl�d zewn�trzny w minut� po otrzymaniu wiadomo�ci, �e ca�y jej dobytek wraz z miejscem zamieszkania zosta� zniszczony. Tymczasem m�oda kobieta zwr�ci�a si� ponownie do Seymoura. - Musz� st�d koniecznie zaraz wyj��. Prosz� nie my�le�, �e chc� nadu�y� uprzejmo�ci pan�w, lecz musz� si� dowiedzie�, co w�a�ciwie pozosta�o jeszcze z moich rzeczy. Czy nie da si� wydosta� st�d bez pomocy z zewn�trz? Seymour podszed� do muru i spojrza� na widniej�ce w g�rze okienko. - Jak my�lisz Johnny, czy uda nam si� podsadzi� pani� tak, aby jeden z nas b�d�cy na zewn�trz m�g� j� wyci�gn�� przez okno? Jan zmierzy� oczyma wysoko��. - Mo�emy spr�bowa�. Podsad� najpierw mnie a p�niej pani�. Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyniknie. Seymour stan�� pod otworem. Jan wdrapa� mu si� na plecy, schwyci� r�koma ram� okienn� i ju� po chwili znajdowa� si� na podw�rku. Odwr�ci� si� i kl�kn�wszy wsadzi� g�ow� do otworu. - Teraz kolej na pani�. Nie jest wcale tak wysoko. Prosz� si� tylko mocno trzyma� i chwyci� mnie za r�k�. Dziewczyna stan�a przed Seymorem. - Unios� pani�. Niech pani spr�buje usi��� mi na plecach. Ukl�k�. Bez wahania stan�a nad nim i obsun�wszy si� na jego szyj� mocno �cisn�a j� nogami, r�k� przytrzymuj�c si� jego czupryny. Powsta� z kl�czek. Wyci�gn�a r�ce i chwyci�a d�o� Jana. Seymour d�wign�� j� ku g�rze. Znikn�a w otworze. Krew wali�a mu w skroniach. Czu� jeszcze na szyi ciep�o jej nagich, twardych ud. Jan zawo�a� z g�ry. - Poczekaj chwilk�. Zaraz wyci�gn� i ciebie. Na ziemi� upad� koniec grubego sznura. Seymour wspi�� si� po nim, a� do wylotu. Pochwyci�y go mocne ramiona towarzysza. - No, nareszcie! W p�mroku zobaczy� dziewczyn�. Sta�a nieruchomo, patrz�c na niesamowit� pl�tanin� szyn, desek i cegie�, pi�trz�c� si� w miejscu, gdzie jeszcze przed godzin� spa�a. Podszed� do niej. - Niech�e si� pani tak nie przejmuje. Przecie� w tej samej chwili tysi�ce ludzi na wszystkich frontach dr�� ze strachu oczekuj�c niespodziewanej �mierci z dala od domu i bliskich. Ka�dy z nich wola�by by� tu w pani obecnej sytuacji. Odwr�ci�a g�ow� w jego stron�. Zdumia� go jej u�miech. - Ale� ja si� wcale nie martwi� - powiedzia�a. - Jest mi tylko bardzo, ale to bardzo zimno. Odda�abym dusz� za szklank� gor�cej herbaty. Seymour chrz�kn��. Nie�mia�o, jak gdyby boj�c si� j� urazi�, powiedzia�: - Mieszkam naprzeciwko i b�d� zaszczycony je�eli przyjmie pani moje zaproszenie. Pozwol� sobie tak�e s�u�y� pani myd�em i r�cznikiem. Roze�mieli si� oboje. - Zgadzam si� bez najmniejszych zastrze�e� - odpar�a. W tej samej chwili podszed� do nich Jan. - Czy wiesz, kt�ra teraz godzina? - zwr�ci� si� do Seymoura - pi�tna�cie po pierwszej! Id� spa�. Pa�stwo wybacz�, �e ich po�egnam, ale musz� jutro rano wsta�. Mam nadziej�, �e nie jestem pani ju� w niczym potrzebny? - Dzi�kuj� panu - u�cisn�a mu mocno d�o� - Dobranoc! Dobranoc! - Jego wysoka, smuk�a sylwetka znikn�a w mroku. Patrzyli przez chwil� za nim, po czym ruszyli przez rumowisko. Nadje�d�a�y w�a�nie pierwsze dru�yny ratownicze. Sanitariusze rozpocz�li prac�. Kiedy Seymour i dziewczyna znale�li si� na chodniku, dwu z nich przechodzi�o w�a�nie, d�wigaj�c na noszach jaki� przykryty bia�� p�acht� kszta�t. Dziewczyna zadr�a�a i mimo woli przytuli�a si� do ramienia kapitana. - Teraz dopiero zacz�am si� ba� - przyzna�a, kiedy znale�li si� po drugiej stronie ulicy. - To wszystko jest takie straszne... Nienawidz� wojny. - Nie znam ani jednego cz�owieka, kt�ry by ni