- Conan grozny
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | - Conan grozny |
Rozszerzenie: |
- Conan grozny PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd - Conan grozny pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. - Conan grozny Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
- Conan grozny Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Krew i desperacja
Gotuj siê na spotkanie ze swym bogiem! zakrzykn¹³ herszt
bandy, skoczy³ naprzód i zamachn¹³ siê porann¹ gwiazd¹, by roz-
trzaskaæ Conanowi twarz. Cymmerianin szarpn¹³ siê, przekrêci³ i pra-
wie uwolni³ nogi z miertelnego ucisku, lecz zbyt póno...
Nagle poród nocnej ciszy rozleg³ siê dziwny wist, jakby strza-
³a przeciê³a powietrze, tyle ¿e g³oniejszy. W plecach zbójcy utkwi³
pal gruby niczym s³up palisady. Poranna gwiazda wypad³a mê¿-
czynie z r¹k i spoczê³a na martwym ciele u stóp Conana.
Cymmerianin wytrzeszczy³ oczy. To nie pal przebi³ na wylot
herszta, lecz w³ócznia! Ale jaka! P³askie, dwustronne ostrze by³o
d³u¿sze, grubsze i szersze ni¿ rêka Conana, a drzewce potê¿niejsze
od jego ramienia.
Któ¿ móg³ cisn¹æ tak ogromn¹ dzidê?
7
Strona 2
8
Strona 3
I
Drog¹ wiod¹c¹ od strony Gór Karpash ku siedlisku wystêpku
zwanego Shadizarem pod¹¿a³ m³odzieniec z oksydowanym mie-
czem u lewego boku. M³ody mê¿czyzna wygl¹da³ potê¿niej ni¿
wiêkszoæ ludzi; by³ wysoki, szeroki w ramionach, mia³ muskular-
ne rêce i nogi. Opalona na br¹z skóra po³yskiwa³a, a niebieskie oczy
b³yszcza³y. Mia³ wystaj¹ce koci policzkowe i silnie zarysowany
podbródek.
S³oñce pra¿y³o bezlitonie na zamorañskiej równinie. Rozgrza-
ne powietrze falowa³o nad spêkan¹ ziemi¹. Podmuch gor¹cego wia-
tru wzbi³ w górê wiruj¹ce smugi kurzu, które po chwili zniknê³y nie
wiadomo gdzie. Potarga³ równie¿ grzywê czarnych w³osów wêdrow-
ca, gdy ten przystan¹³, by poci¹gn¹æ ³yk wody ze skórzanego buk³a-
ka. Napój by³ ciep³y, cuchn¹³ ¿elazem i siark¹, ale Conan z Cymme-
rii nie narzeka³. Pija³ ju¿ gorsze paskudztwa. Ugasi³ pragnienie
i rozejrza³ siê wokó³.
Niewiele zobaczy³. P³askowy¿ z rzadka porasta³y kêpki zaroli,
nic wiêcej. W miejscu oddalonym, mo¿e o trzy godziny drogi wzno-
si³o siê skalne wypiêtrzenie zbyt ma³e, by nazwaæ je wzgórzem,
lecz poroniête drzewami rzucaj¹cymi trochê cienia. Tyle przynaj-
mniej dostrzeg³y bystre oczy Conana.
Droga do Shadizaru by³a d³uga i niebezpieczna. Mimo wszyst-
ko, Conan cieszy³ siê, ¿e jest sam. Dotychczas zd¹¿y³ ju¿ napotkaæ
wszelkie zagro¿enie od ludzi po dzikie bestie. Mia³ szczêcie, ¿e
prze¿y³, choæ wola³by wêdrowaæ lepiej wyposa¿ony. Teraz ¿a³owa³,
9
Strona 4
¿e jego spalonej s³oñcem skóry nie chroni jaka szata; sz³oby siê
przyjemniej, gdyby cia³u nie dokucza³ skwar.
Cymmerianin rozemia³ siê g³ono.
A tak... powiedzia³ sam do siebie. Przyda³by siê jeszcze
koñ i niejeden worek pe³en z³ota. Jak marzyæ, to marzyæ!
Poci¹gn¹³ nastêpny ³yk wody, zatka³ buk³ak i ruszy³ dalej. Przy-
najmniej mia³ porz¹dn¹ broñ; klinga miecza by³a ostra niczym brzy-
twa. Jego uda os³ania³a para krótkich, skórzanych spodni, a biodra
szeroki pas, przy którym wisia³a sakiewka, co prawda pusta. Za to
buk³ak opró¿ni³ dopiero w po³owie. Co wiêcej, mocne stopy Conana
obute by³y w wygodne sanda³y na grubej podeszwie. Nie jest najgo-
rzej, pomyla³. Jego bóg, Crom Wojownik, obdarzy³ go przy naro-
dzinach si³¹, sprytem i pewn¹ doz¹ m¹droci. Potem Conan musia³
radziæ sobie sam. Crom nie dba o tych, co skaml¹ i dopominaj¹ siê
o wiêcej.
Conan widzia³ raz swego boga, a przynajmniej tak mu siê zda-
wa³o. Umiechn¹³ siê na to wspomnienie. Taaak... Co cz³owiek zrobi
z tym, co mu ofiarowano, zale¿y tylko od niego. A Conan mia³ teraz
¿yczenie dotrzeæ do Miasta Z³odziei, pobuszowaæ w tej metropolii
i staæ siê bogatym. Za kilka dni dojdzie do celu. A gdy siê ob³owi,
skradzione monety i klejnoty pozwol¹ mu p³awiæ siê w zbytku i luk-
susie. Wino, kobiety...
Na razie czeka³a go dalsza marszruta.
Gdy noc okry³a okolicê welonem zmierzchu, skwar na szczê-
cie zel¿a³. Conan dobrn¹³ w przyjemnym ch³odzie w pobli¿e ska-
listych wzniesieñ. Trakt do Shadizaru zacz¹³ siê wiæ wród igla-
stych drzew i gêstych krzewów. Cymmerianin dostrzeg³ lady
drobnej zwierzyny i postanowi³ sporz¹dziæ sid³a, by upolowaæ co
na kolacjê. Nadszed³ czas, ¿eby zasi¹æ przy ognisku, a potem u³o-
¿yæ siê na spoczynek. Nie mia³ opoñczy ani futer, ale miêkkie po-
s³anie mog³y mu zapewniæ ga³êzie poroniête wonnym igliwiem.
Wieczór by³ du¿o ch³odniejszy od dnia, lecz od gór nie ci¹gnê³o
jeszcze zimno.
Cymmerianin przygotowywa³ trzecie sid³a ze spl¹tanych pn¹-
czy, gdy jego wprawne ucho z³owi³o dwiêk niepodobny do odg³o-
sów ziemnych wiewiórek.
Kto kichn¹³. Conan nigdy nie s³ysza³ kichaj¹cego królika, a tym
bardziej takiego, który cicho klnie pod nosem.
10
Strona 5
Udaj¹c, ¿e niczego nie zauwa¿y³, dalej przygotowywa³ pu³apkê.
Okrêci³ pn¹cza wokó³ pochylonego drzewka i umocowa³ je do na-
ciêtych ko³ków. Jednak czujnie wytê¿a³ s³uch z nadziej¹, ¿e wychwyci
inne dwiêki.
Znajdowa³ siê blisko skraju drogi. Sta³ okrakiem na w¹skiej cie¿-
ce wydeptanej przez zwierzêta i nikn¹cej w gêstych, ciernistych krze-
wach. Na lewo mia³ ma³¹ polanê poroniêt¹ such¹ traw¹. Po drugiej
stronie traktu wznosi³a siê ciana lasu wyrastaj¹cego z bujnego po-
szycia. Kichniêcie dobieg³o w³anie stamt¹d.
Skoñczy³ zastawiaæ sid³a i nadal nas³uchiwa³. Rozleg³ siê odg³os
tarcia metalu o skórê kto niew¹tpliwie wyci¹gn¹³ miecz z pochwy.
Potem chrzêst kolczugi i skrzypniêcie skórzanej zbroi. Jeszcze jedno
kichniêcie i st³umione przekleñstwo, wreszcie szept wzywaj¹cy do
zachowania ciszy. Kto mówi³ z silnym zamorañskim akcentem.
A zatem, wród drzew Conan mia³ niewidoczne towarzystwo,
którego zamiary nietrudno by³o odgadn¹æ. Ludzie nastawieni przy-
janie nie kryj¹ siê po krzakach, nie uciszaj¹ wzajemnie i nie doby-
waj¹ broni, lecz wychodz¹ mia³o na otwart¹ przestrzeñ.
Conan rozejrza³ siê. Móg³ przemkn¹æ w stronê ciernistych krze-
wów. Tam nikt by go nie zaszed³ z ty³u.
Jak pomyla³, tak zrobi³. Maj¹c za plecami zarola, stan¹³ twa-
rz¹ do drzew i wyci¹gn¹³ miecz. Dzieñ nie ca³kiem jeszcze ust¹pi³
miejsca nocy i gasn¹ce promienie s³oñca odbi³y siê w ostrzu, gdy
wysunê³o siê z pochwy, wydaj¹c dwiêk tarcia zimnej stali o such¹
skórê. Conan zacisn¹³ na rêkojeci obie d³onie praw¹ wy¿ej, lew¹
ni¿ej. Potem wykona³ w powietrzu kilka ciêæ, by rozruszaæ nadgarstki
i ramiona.
Hej, nocne psy! zawo³a³. Wy³acie i poka¿cie siê!
Po dziesiêciu uderzeniach serca na zakurzony, bity trakt wygra-
molili siê z ha³asem zbójcy. By³o ich szeciu. Conan nie mia³ w¹tpli-
woci, ¿e to zwyk³e rzezimieszki, choæ ich odzienie stanowi³a oso-
bliwa kolekcja strojów rycerskich: kolczugi, rêkawice i p³ytkie,
mosiê¿ne he³my podobne do misek. Mo¿e kiedy s³u¿yli w armii lub
po prostu napadli na jaki zastêp i ograbili s³abeuszy. Dwaj mê-
czy¿ni uzbrojeni byli w krótkie, zakrzywione szable, dwaj inni trzy-
mali w d³oniach drewniane w³ócznie z ostrzami jak sztylety. Jeden
mia³ parê szerokich no¿y, a ostatni dzier¿y³ porann¹ gwiazdê ¿e-
lazn¹ kulê naje¿on¹ kolcami, osadzon¹ na trzonku d³ugoci ramienia
Conana. W sumie, grupka z³oczyñców przypomina³a raczej trupê
wêdrownych b³aznów.
11
Strona 6
Na czo³o wysun¹³ siê mê¿czyzna z porann¹ gwiazd¹. By³ niski,
lecz krêpy i muskularny, a niemal ca³kiem ³ysej czaszki nie chroni³ he³m.
Nie masz powodu, by nas obra¿aæ, barbarzyñco przemówi³.
Nie jestemy nocnymi psami, lecz zwyk³ymi... hê... biednymi piel-
grzymami w podró¿y.
Conan parskn¹³ miechem. Czy¿by to zapewnienie mia³o go
powstrzymaæ przed u¿yciem miecza?
Pielgrzymami?!
A ju¿ci. I dlatego nie mierdzimy groszem. Przeto zda³oby
siê nam skromne wsparcie. Mo¿e przypadkiem znalaz³by kilka mie-
dziaków, by nas wspomóc?
Nie.
No có¿... Twój miecz, który dzier¿ysz tak gronie, z pewno-
ci¹ jest co wart.
Moglibymy go zamieniæ na brzecz¹c¹ monetê.
Nie zamierzam siê go pozbywaæ.
Obcy zakrêci³ m³ynka porann¹ gwiazd¹.
Zwa¿, ¿e nas jest szeciu, a ty jeden. Oddaj nam miecz i co-
kolwiek masz cennego, a pucimy ciê wolno.
Wybacz, ¿e ci nie dowierzam, ale ta propozycja nie bardzo mi
siê podoba.
Powtarzam: nas jest szeciu, a ty jeden.
Ten stan rzeczy mo¿na zmieniæ. Conan umiechn¹³ siê z³o-
wieszczo, pokazuj¹c mocne, bia³e zêby.
Mê¿czyzna wzruszy³ ramionami i odwróci³ siê do kompanów.
Widaæ bogowie ka¿¹ nam walczyæ o ¿ycie, bracia. Na niego!
Szóstka zbójców rozproszy³a siê, próbuj¹c osaczyæ Cymmerianina.
Conan obserwowa³, jak siê zbli¿aj¹ i ocenia³ ich si³y. Dwaj otyli w³ócz-
nicy poruszali siê ociê¿ale. Nisko oszacowa³ ich mo¿liwoci. Ci z sza-
blami byli m³odzi, lecz jeden kula³, a drugi nerwowo przebiera³ palcami
d³oni zaciniêtej na rêkojeci broni, jakby gra³ na flecie. Za to ten z dwo-
ma no¿ami musia³ byæ szybki i sprawny, jeli prze¿y³ podobne spotka-
nia, pos³uguj¹c siê jedynie t¹ broni¹. A herszt bandy, uzbrojony w kol-
czast¹, ¿elazn¹ kulê, pewnie nie bez powodu zosta³ przywódc¹.
Widocznie w³ada³ ni¹ lepiej ni¿ jego przeciwnicy. Ca³a szóstka z pew-
noci¹ potrafi³a zabijaæ i ani chybi czyni³a to ju¿ wiele razy. Prawdziwe
zagro¿enie stanowili jednak tylko dwaj: herszt i no¿ownik.
Napastnicy zapewne spodziewali siê, ¿e Conan poprzestanie na
parowaniu ich ciosów, maj¹c za plecami os³onê z ciernistych krze-
wów. Taka obrona by³aby zreszt¹ ca³kiem roztropna.
12
Strona 7
Ale gdy otoczyli go pó³kolem, Cymmerianin post¹pi³ inaczej.
Wzniós³ przeraliwy okrzyk bojowy i skoczy³ naprzód.
Najbli¿ej mia³ dwóch w³óczników. Obaj zostali zaskoczeni i spró-
bowali siê cofn¹æ, zadaj¹c jednoczenie dgniêcia. Nic im z tego nie
wysz³o. Miecz Conana odbi³ na bok pierwsz¹ w³óczniê, zatoczy³ ko³o
w powietrzu i opad³ ze straszn¹ si³¹. Ostra klinga roz³upa³a mosiê¿-
ny he³m i zag³êbi³a siê w czaszce wroga, docieraj¹c do mózgu. Gru-
by w³ócznik pad³, jakby kto odci¹³ mu nogi.
Drugi rzuci³ siê do ucieczki. Cymmerianin wyszarpn¹³ miecz
z g³owy trupa i skoczy³ na zbiega. Ci¹³ p³asko z boku. Ostrze prze-
sz³o miêdzy ¿ebrami rzezimieszka, rozp³ata³o p³uco i przeciê³o ser-
ce. Zbój wrzasn¹³, upuci³ w³óczniê i uchwyci³ zabójcz¹ klingê tkwi¹-
c¹ w jego ciele. Kosztowa³o go to utratê czterech palców, gdy Conan
gwa³townym ruchem poci¹gn¹³ miecz ku sobie. Cymmerianin od-
wróci³ siê i strz¹sn¹³ krew z ostrza prosto w oczy nerwowego szer-
mierza zachodz¹cego go z ty³u.
Na j¹dra Seta...! wykrzykn¹³ napastnik, ale nie zd¹¿y³ do-
koñczyæ przekleñstwa. Potê¿ne kopniêcie obutej w sanda³ stopy
Conana trafi³o go w brzuch i odrzuci³o wprost na no¿ownika.
Cz³owiek z no¿ami nie móg³ siê tego spodziewaæ. Odruchowo
wyci¹gn¹³ obie rêce i dwa ostrza ugrzêz³y w nerkach kamrata a¿ po
rêkojeci. Szermierz run¹³ twarz¹ w dó³ z jednym z no¿y tkwi¹cym
w ciele.
Drugi mistrz fechtunku ruszy³ na Cymmerianina, polizgn¹³ siê
i upad³. Cofaj¹c siê przed atakuj¹cym, Conan z kolei potkn¹³ siê o cia-
³o pierwszego w³ócznika i run¹³ jak d³ugi na ziemiê.
Na Croma!
No¿ownik spróbowa³ wykorzystaæ okazjê i rozp³ataæ go od góry
do do³u. Lecz nawet le¿¹c, Conan zdo³a³ odbiæ nó¿. Broñ ugodzi³a
przeciwnika w krocze. £otr zakwili³ dziewczêcym g³osikiem, wypu-
ci³ z d³oni nó¿ i chwyci³ siê za zranione miejsce. S³aniaj¹c siê na
nogach, zrezygnowa³ z walki.
Utykaj¹cy zbójca z szabl¹ wsta³ z ziemi i natar³ na le¿¹cego
Conana tylko po to, by nadziaæ siê na ostrze miecza. Sta³o siê dobrze
i le zarazem. Klinga uwiêz³a miêdzy koæmi ofiary. Konaj¹cy wróg
wyrwa³ Conanowi broñ z rêki. Zwali³ siê u stóp barbarzyñcy i w ago-
nii chwyci³ siê ich jak ton¹cy brzytwy. Nogi Cymmerianina zosta³y
unieruchomione w miertelnym ucisku. Znalaz³ siê w pu³apce!
Gotuj siê na spotkanie ze swym bogiem! zakrzykn¹³ herszt
bandy, skoczy³ naprzód i zamachn¹³ siê porann¹ gwiazd¹, by roz-
2 Conan grony 13
Strona 8
trzaskaæ Conanowi twarz. Cymmerianin szarpn¹³ siê, przekrêci³ i pra-
wie uwolni³ nogi, ale zbyt póno...
Nagle poród nocnej ciszy rozleg³ siê dziwny wist. Jakby strza-
³a przeciê³a powietrze, tyle ¿e g³oniejszy. W plecach zbójcy utkwi³
pal gruby niczym s³up palisady. Poranna gwiazda wypad³a mê¿-
czynie z r¹k i spoczê³a na martwym ciele u stóp Conana.
Cymmerianin wytrzeszczy³ oczy. To nie pal przebi³ herszta na
wylot, lecz w³ócznia! Ale jaka! P³askie, dwustronne ostrze by³o d³u¿-
sze, grubsze i szersze ni¿ rêka Conana, a drzewce potê¿niejsze od
jego ramienia.
Zbój zachwia³ siê i pochyli³ w ty³, lecz pozosta³ w pozycji stoj¹-
cej, kiedy têpy koniec ogromnej dzidy opar³ siê o ziemiê. Po jednym
uderzeniu serca martwy rzezimieszek przewróci³ siê na bok.
Conan zgi¹³ siê i rozwar³ palce trupa szermierza zaciniête na
swoich nogach. Odepchn¹³ zw³oki i oswobodzi³ siê. Spojrza³ na hersz-
ta bandy. Czyje ramiê mog³o cisn¹æ tê wielk¹ w³óczniê z tak ogrom-
n¹ si³¹, by przeszy³a cz³owieka?
Gdy wsta³ i rozejrza³ siê za swym mieczem, wród drzew zama-
jaczy³y trzy sylwetki. W mroku dostrzeg³, ¿e to kobieta i dwaj mê¿-
czyni odziani w skórzan¹ i we³nian¹ odzie¿ z rêcznie tkanej przê-
dzy. Mê¿czyni dzier¿yli w³ócznie, co oznacza³o, ¿e to zapewne broñ
rzucona przez kobietê umierci³a przywódcê opryszków i zarazem
ocali³a Conana. Niesamowite!
Przygl¹da³ siê im z obaw¹. Wygl¹dali jak wszyscy ludzie, któ-
rych spotka³ w swoim ¿yciu, z jedn¹ wszak¿e, istotn¹ ró¿nic¹. Na-
wet kobieta, najmniejsza z ca³ej trójki, by³a pó³ raza wy¿sza od Co-
nana i niew¹tpliwie wa¿y³a dwakroæ tyle co Cymmerianin.
Conan w milczeniu patrzy³ na trójkê olbrzymów.
II
Mimo oszo³omienia, Conan odnalaz³ swój miecz i pocz¹³ czy-
ciæ klingê koszul¹ jednego z martwych rzezimieszków. Cz³owiek,
który nie dba o broñ, nie zas³uguje, by j¹ posiadaæ.
Zawdziêczam wam ¿ycie rzek³ do olbrzymów.
Trójka wielkoludów porozumia³a siê miêdzy sob¹ w nieznanym
Conanowi jêzyku. Minê³a d³u¿sza chwila, zanim ogromna kobieta
o kruczoczarnych w³osach do ramion zwróci³a siê do Cymmeriani-
14
Strona 9
na. Mówi³a t¹ sam¹ zamorañsk¹ gwar¹, w której on zagadn¹³ do ol-
brzymów.
Potrafisz walczyæ. Nie nale¿ysz do ¿adnego z miejscowych
plemion.
Pomimo wielkich rozmiarów, olbrzymka wygl¹da³a na ca³kiem
atrakcyjn¹ niewiastê, która po prostu uros³a niemal dwakroæ ponad
miarê. By³a niebrzydka i zgrabna, a jej g³os mia³ g³êbokie, dwiêcz-
ne i z pewnoci¹ kobiece brzmienie. Conan widywa³ ju¿ ludzi ucho-
dz¹cych za gigantów, lecz zbudowanych nieproporcjonalnie, z gru-
bymi brwiami i wargami, zniekszta³conymi rêkami i stopami.
Jam jest Conan z Cymmerii, kraju le¿¹cego daleko st¹d na
pó³noc odrzek³. Zd¹¿am do Shadizaru. Obejrza³ ostrze broni
i z zadowoleniem stwierdzi³, ¿e nie ucierpia³o wskutek walki.
Na chwilê zapanowa³a cisza, potem kobieta zamieni³a kilka s³ów
z kompanami. Znów mówi³a w tym niezrozumia³ym jêzyku, co przed-
tem. Po d³u¿szej przerwie z powrotem zwróci³a siê do Cymmerianina.
Conan zauwa¿y³, ¿e ca³a trójka podejmuje decyzje bardzo powoli.
Niedaleko od drogi do Shadizaru jest nasza wioska. Mo¿e
zechcia³by nas odwiedziæ?
Czy mieszka tam wiêcej takich... olbrzymów jak wy?
Z wyj¹tkiem dzieci, wszyscy podobnie wygl¹damy.
Conan zastanowi³ siê. Wioska gigantów! Bez w¹tpienia widok
godny uwagi. Shadizar czeka³ tak d³ugo, ¿e móg³ poczekaæ jeszcze
dzieñ lub dwa.
Chêtnie skorzystam z zaproszenia.
Jeden z wielkoludów podszed³ do martwego herszta bandy i wy-
ci¹gn¹³ z trupa w³óczniê kobiety. Wydobycie broni z cia³a nie spra-
wi³o mu najmniejszej trudnoci. Wielka dzida wysunê³a siê z mla-
niêciem przypominaj¹cym odg³os wyci¹gania buta z b³ota lub
gwodzia z mokrego drewna. Mê¿czyzna poda³ j¹ towarzyszcze.
Dobry rzut pochwali³ dziewczynê Conan.
Zw¹ mnie Teyle powiedzia³a olbrzymka. A nasze plemiê
to Jatte. Czasem trafiam tym do celu... Opar³a têpy koniec w³óczni
o ziemiê. Ale mam ma³o si³y w porównaniu z wiêkszoci¹ naszych
ludzi.
Conan przyjrza³ siê ranie na piersi zbója. W dziurze, któr¹ zro-
bi³a w³ócznia, zmieci³aby siê jego piêæ. Nawet najsilniejszy, zwy-
k³y cz³owiek mia³by trudnoci z uniesieniem i rzuceniem takiej dzi-
dy, a ta kobieta uwa¿a³a siê za s³ab¹! Jatte sprawiali wra¿enie
powolnych, lecz bez w¹tpienia brak zwinnoci nadrabiali si³¹.
15
Strona 10
Masz po¿ywienie? zapyta³a Teyle. Mo¿emy poczêstowaæ
ciê winem, serem i miêsem. Przy³¹cz siê do nas.
Ju¿ jestem waszym d³u¿nikiem odpar³ Conan.
Teyle popatrzy³a na martwych opryszków.
To hieny. Nie zas³ugiwali na nic innego ni¿ mieræ. Zamierza-
limy siê ich pozbyæ, a ty u³atwi³e nam zadanie.
Có¿... By³o w tym sporo racji, choæ Cymmerianin stan¹³ do wal-
ki z w³asnych powodów. A po takim zajêciu cz³owiek g³odnieje.
Wspomnia³a o winie?
W istocie.
Conan spa³ dobrze. Po wybornym winie mia³ przyjemne sny.
Móg³ porz¹dnie wypocz¹æ, wiedz¹c, ¿e przy ognisku towarzyszy mu
troje gigantów. Z pewnoci¹ nie zamierzali zrobiæ mu nic z³ego, bo
inaczej zabiliby go wraz z hersztem rzezimieszków.
Gdy blask poranka rozjani³ bezchmurne niebo, Cymmerianin
wsta³ rzeki. Czeka³a go kolejna przygoda. Na szczêcie zapowiada-
³a siê bezpieczniej ni¿ te, które prze¿y³ wczeniej podczas podró¿y.
Nie obawia³ siê olbrzymów, w koñcu mia³ byæ ich gociem.
Po obfitym niadaniu ruszyli w drogê. Tylko Teyle potrafi³a po-
rozumieæ siê z Conanem i w czasie marszu opowiedzia³a mu co nie-
co o historii Jatte.
Trzysta lat temu pewien potê¿ny czarownik stworzy³ naszych
przodków, bo potrzebowa³ silnych robotników do budowy swego
zamku. By³ zacnym cz³owiekiem i po wykonaniu pracy ofiarowa³
Jatte wolnoæ. Od tamtej pory ¿yjemy mniej lub bardziej spokojnie
w wiosce, sk¹d wywodzi siê nasz ród.
Conanowi wyda³o siê, ¿e gdy Teyle wypowiada³a ostatnie zda-
nie, przez jej twarz przemkn¹³ cieñ emocji. O nic siê jednak nie do-
pytywa³.
Przez kilka godzin szli w milczeniu. Czasem Jatte odzywali siê
do siebie, lecz kobieta nie zadawa³a sobie trudu, by t³umaczyæ Cym-
merianinowi ich s³owa.
Ko³o po³udnia dotarli do w¹skiej cie¿ki wij¹cej siê na prawo
w skalnej rozpadlinie. Conan cierpliwie pod¹¿a³ za trójk¹ olbrzy-
mów. Wkrótce przed wêdrowcami pojawi³ siê strumieñ p³yn¹cy rów-
nolegle do dró¿ki. Nad brzegami ros³y wierzby. Po godzinie marszu
zbli¿yli siê do miejsca, gdzie rolinnoæ gêstnia³a, a po nastêpnej
znaleli siê na skraju bagien. Ziemia zrobi³a siê grz¹ska, a korony
16
Strona 11
wysokich drzew tworzy³y sklepienie przepuszczaj¹ce niewiele wia-
t³a. Wokó³ brzêcza³y owady i sta³a woda. Tu i ówdzie przenika³ pro-
mieñ s³oñca, lecz nie doskwiera³ upa³, który da³ siê Conanowi we
znaki poprzedniego dnia.
cie¿kê dawno pozostawili za sob¹, ale trójka olbrzymów pew-
nie stawia³a kroki. Wielkoludy najwyraniej dobrze wiedzia³y, gdzie
st¹paæ, by nie uton¹æ w zdradliwym trzêsawisku. Cymmerianin nie
podj¹³by tej wêdrówki, gdyby musia³ iæ têdy po raz pierwszy w po-
jedynkê. Zdawa³o siê, ¿e dooko³a s¹ tylko mokrad³a i grz¹skie pia-
ski. Niekiedy drogê przecina³y piechurom wê¿e grube jak nogi Cym-
merianina. D³ugoæ niektórych gadów trzykrotnie przekracza³a
wzrost cz³owieka. Jednak dopóki szed³ za olbrzymami, czu³ siê bez-
pieczny. Skoro grunt nie zapada³ siê pod ich ciê¿arem, to tym bar-
dziej jemu nic nie grozi³o.
Zatrzymali siê na stosunkowo suchym skrawku ziemi, by siê
posiliæ. Wtedy wprawne ucho Conana z³owi³o dziwny dwiêk do-
chodz¹cy z oddali. Brzmia³ niczym g³one kumkanie wielkiej gro-
mady ¿ab, które wyroi³y siê po ulewnym deszczu.
Olbrzymy te¿ to us³ysza³y.
Vargowie! parskn¹³ wy¿szy z mê¿czyzn i splun¹³.
Zdziwiony Conan spojrza³ na Teyle.
Vargowie?
Skinê³a g³ow¹.
Bagienne bestie zamieszkuj¹ce moczary. S¹ podobne do Jatte,
lecz bardzo ma³e. Mniejsze nawet od ciebie. Maj¹ zielon¹, nakrapia-
n¹ skórê i spi³owuj¹ sobie zêby w ostre szpice. To najgorszy rodzaj
dzikich. W³ócz¹ siê stadami i ¿ywi¹... naszym miêsem.
Conan zamyli³ siê. Stworzenia po¿eraj¹ce olbrzymy z pewno-
ci¹ nie gardzi³y te¿ zwyk³ymi ludmi. Odruchowo dotkn¹³ rêkojeci
miecza.
To tchórze uspokoi³a go kobieta. Atakuj¹ tylko wtedy, gdy
jest ich tuzin, a ofiara jedna. Nie musimy siê ich obawiaæ.
Conan pokiwa³ g³ow¹, ale postanowi³ mieæ siê na bacznoci.
Pod¹¿yli dalej krêtym szlakiem przez b³ota. Kilka razy towarzy-
sze Cymmerianina ostrzegli go w porê przed zrobieniem fa³szywego
kroku. Uwiadomi³ sobie, ¿e nikt nie móg³by natkn¹æ siê przypadko-
wo na ich wioskê. A gdyby nawet kto wiedzia³, gdzie le¿y osada,
i zamierza³ tam dotrzeæ, wyprawa okaza³aby siê przera¿aj¹co nie-
bezpieczna. Conan mia³ bystre oko i na d³ugo zapamiêtywa³ miej-
sca, które raz zobaczy³. Mimo to, nie zapuci³by siê w te tereny bez
17
Strona 12
zachowania du¿ej ostro¿noci. Musia³by siê zastanawiaæ, zanim
gdzie postawi³by stopê.
Pónym popo³udniem dobrnêli wreszcie na skraj wioski Jatte.
Widok by³ zaiste imponuj¹cy.
Domy pobudowano g³ównie z drewna. Mia³y dachy kryte strze-
ch¹ i nawet najmniejsze z nich zdawa³y siê ogromne przy zwyk³ych,
ludzkich siedzibach. Conan zobaczy³ wielu Jatte poch³oniêtych ró¿-
nymi zajêciami. Tu kobiety me³³y ziarno na m¹kê, tam mê¿czyni
ciêli drewno na opa³ lub na budulec, ówdzie bawi³y siê dzieci. Cym-
merianin sam poczu³ siê jak malec, gdy¿ potomstwo Jatte dorówny-
wa³o mu wzrostem i budow¹ cia³a, lub nawet nad nim górowa³o.
Nigdy nie spotka³ siê z niczym podobnym.
Niektórzy wieniacy oderwali siê od pracy i wyszli naprzeciw
powracaj¹cej trójce. Pozdrawiali Teyle i jej towarzyszy, obrzucaj¹c
Conana zaciekawionymi spojrzeniami. Gawêdzili miêdzy sob¹
w swoim jêzyku. Cymmerianin us³ysza³, ¿e Teyle wymieni³a jego
imiê.
Trójka olbrzymów zaprowadzi³a gocia do okaza³ej budowli
w rodku wioski. Przy wejciu sta³o dwoje dzieci ch³opiec i dziew-
czynka. Przerasta³y Conana, choæ nie wygl¹da³y na wiêcej ni¿ trzy-
nacie wiosen. Nosi³y we³niane koszule, krótkie kilty oraz zielone
buty z cêtkowanej skóry siêgaj¹ce do po³owy ³ydek. Mia³y w³osy
tego koloru co Teyle. Cymmerianin dostrzeg³ rodzinne podobieñ-
stwo.
Kobieta wskaza³a na ch³opca.
To Oren. Trzynastolatek umiechn¹³ siê. A to Morja. S¹
bliniakami i moim m³odszym rodzeñstwem.
Conan pozdrowi³ dzieci skinieniem g³owy.
Wspania³y okaz, Teyle! ucieszy³ siê Oren.
Cymmerianin zerkn¹³ na olbrzymkê.
Okaz?
Uczy³am ich trochê jêzyka, którym mówisz wyjani³a. Ale
robi¹ du¿o b³êdów.
Conan przyj¹³ to do wiadomoci. Có¿ m³odzi czêsto siê myl¹.
Mój ojciec czeka na nas powiedzia³a. Chce ciê poznaæ.
A sk¹d wie, ¿e tu jestem?
Bliniaki z pewnoci¹ go uprzedzi³y.
We wnêtrzu wielkiego budynku panowa³ pó³mrok. wiat³o dzien-
ne wpada³o tu tylko przez kilka otwartych okien. Na rodku izby sta³
olbrzym niemal dwakroæ wiêkszy od Conana, a obok wielkoluda
18
Strona 13
widnia³a solidna, lecz pusta klatka. Pod cianami ustawiono sto³y
i krzes³a. Tu i ówdzie wala³y siê du¿e, wiklinowe kosze.
Witaj, Teyle! zawo³a³ olbrzym.
Witaj, ojcze.
Kobieta i Cymmerianin pozostawili innych z ty³u i podeszli do
gospodarza. Oblicze pana domu zdobi³a ciemna broda przyprószo-
na siwizn¹, a nagie cia³o okrywa³a jedynie zwierzêca skóra opasu-
j¹ca biodra i siêgaj¹ca do kolan. Mê¿czyzna by³ muskularny i opa-
lony bardziej ni¿ Conan. Cymmerianin mia³ wra¿enie, ¿e olbrzym
z³ama³by go wpó³ z tak¹ ³atwoci¹ jak zwyk³y cz³owiek ³amie kij
od miot³y.
Oto Conan, ojcze odezwa³a siê Teyle. Umierci³ na p³a-
skowy¿u piêciu ³otrów. Conanie, to mój ojciec imieniem Raseri, wódz
plemienia Jatte i nasz g³ówny szaman.
Piêciu ³otrów, hê?! zagrzmia³ olbrzym. Jego donony bas
zadudni³ echem w pustej izbie. Doskonale, moja córko! Przypro-
wadzi³a mi wspania³y okaz!
Co za okropne okrelenie, pomyla³ Conan. Zacz¹³ pow¹tpie-
waæ, ¿e to przypadek. Poczu³ nagle obawê i odwróci³ siê do Teyle.
Zd¹¿y³ dostrzec jej ogromn¹ piêæ, przy której jego w³asna wy-
dawa³a siê ma³a, i us³ysza³:
Wybacz.
Zbyt póno siê zorientowa³. Nawet szybki refleks nie móg³ go
ju¿ uratowaæ. Potworny cios zwali³ Conana z nóg. W oczach zawi-
rowa³y Cymmerianinowi kolorowe plamy, a potem ogarnê³a go ciem-
noæ. Straci³ przytomnoæ.
III
Wóz wolno toczy³ siê zanie¿onym Traktem Korynthiañskim,
zmierzaj¹c przez prze³êcz w kierunku Zamory. Z trudem pokony-
wa³ górski szlak. By³ ciê¿ki, d³ugi i szeroki. Mia³ solidn¹, drewnia-
n¹ konstrukcjê, wysokie burty i ustawion¹ w szpic plandekê z gru-
bej, mocnej tkaniny, która chroni³a pasa¿erów przed kaprysami
pogody. Szeæ wielkich, drewnianych kó³ opasywa³y ¿elazne obrê-
cze, a piasty obficie wype³nia³ czarny smar. Pasy miedzi wzmac-
niaj¹ce szprychy pozielenia³y ze staroci, a wymylnie rzebione
boki pojazdu wyblak³y od s³oñca. Ze wzglêdu na du¿e wymiary
19
Strona 14
wóz móg³ poruszaæ siê jedynie szerszymi drogami, choæ szeæ wo-
³ów id¹cych w zaprzêgu nie wprawia³o go w nale¿ycie szybki ruch.
Na kole oddzielonym od wnêtrza zas³on¹ siedzia³ wonica ukry-
waj¹cy twarz pod kapturem. W d³oniach chronionych rêkawicami
dzier¿y³ lejce.
Z czeluci wozu wygramoli³a siê druga postaæ i usiad³a obok
powo¿¹cego. Przystojny mê¿czyzna mia³ w³osy koloru s³omy i g³ad-
ko ogolone policzki. Podobnie jak wonica, ubrany by³ w szar¹,
we³nian¹ opoñczê. Klepn¹³ towarzysza w ramiê.
Hej, Penz. Dake chce, ¿eby stan¹³. Czas na posi³ek.
Spod kaptura dobieg³ nieartyku³owany pomruk.
Blondyn pokaza³ w umiechu piêkne zêby.
Ponurak z ciebie, w³ochaczu. Powiniene bardziej cieszyæ siê
¿yciem!
Z tymi s³owy przystojniak szarpn¹³ kaptur i zdar³ go z g³owy
Penza.
Wonica parskn¹³ i wyr¿n¹³ ¿artownisia na odlew ku³akiem. Cios
by³ silny. Jasnow³osy mê¿czyzna zachwia³ siê i run¹³ z koz³a na za-
nie¿on¹ drogê. Spad³ z wysoka; siedzenie dzieli³a od ziemi odle-
g³oæ równa wzrostowi doros³ego cz³owieka. Penz pospiesznie na-
ci¹gn¹³ kaptur z powrotem. Ka¿dy, kto zobaczy³by, co pod nim
ukrywa, w mig poj¹³by powód rozdra¿nienia.
Wonica mia³ oblicze dzikiej bestii. Twarz wilka.
Tam, gdzie zwyk³ym cz³owiekowi wyrasta nos, stercza³ d³ugi
pysk. Gdy Penz wpada³ w z³oæ, szczerzy³ d³ugie, ostre k³y zdolne
rozszarpaæ cia³o. G³êboko osadzone lepia zastêpowa³y mu oczy,
a ca³¹ zwierzêc¹ fizjonomiê uzupe³nia³a szorstka sieræ.
Kiedy wóz przystan¹³, wilko³ak uniós³ siê, by skoczyæ na le¿¹-
cego mê¿czyznê. Wtem mrone powietrze przeci¹³ czyj g³os, ostry
jak smagniêcie bicza.
Penz! Stój!
Cz³owiek o wilczej twarzy zamar³ niczym ra¿ony piorunem.
Zza zas³ony wy³oni³ siê trzeci podró¿ny. By³ przeciwieñstwem
blondyna podnosz¹cego siê w³anie ze niegu. Mia³ smag³¹ cerê i kru-
czoczarne w³osy, a jego oblicze zdobi³y sumiaste w¹sy opadaj¹ce
poni¿ej kwadratowego podbródka. Kiedy zacisn¹³ piêci, pod szat¹
opinaj¹c¹ krêp¹ sylwetkê zadrga³y mocne miênie ramion.
Jasnow³osy stan¹³ na nogi.
Rozwalê tê w³ochat¹ gêbê!
Smag³y mê¿czyzna spojrza³ na niego surowo.
20
Strona 15
Zamilcz, Kreg!
Blondyn, wyranie wciek³y, nie odezwa³ siê. Popatrzy³ ze z³o-
ci¹ na mówi¹cego, potem spuci³ wzrok i pocz¹³ otrzepywaæ odzie-
nie. Wola³ trzymaæ jêzyk za zêbami, skoro tak mu kazano.
Ogorza³y zwróci³ siê do Penza:
Nie wolno ci uderzyæ Krega. Ja wymierzam kary, rozumiesz?
Ja tu rz¹dzê!
Wilko³ak skin¹³ g³ow¹.
Powtórz!
Penz wykrztusi³ zrozumia³¹ odpowied:
Ty tu rz¹dzisz, Dake.
Dobrze pochwali³ smag³y mê¿czyzna, po czym nagle za-
machn¹³ siê. Cios wielkiej piêci trafi³ w³ochacza w pier. Wilko³ak
polecia³ z wozu, ku uciesze Krega. Ale umiech znikn¹³ z twarzy blon-
dyna, gdy zwalisty Penz spad³ i przygniót³ go swym ciê¿arem.
A ty nie masz prawa szydziæ z niego, Kreg warkn¹³ Dake.
Odwróci³ siê i znikn¹³ w g³êbi wozu, pozostawiaj¹c dwóch mê¿czyzn
le¿¹cych na zmarzniêtej ziemi.
Wewn¹trz wóz by³ wiêkszy ni¿ wydawa³ siê z zewn¹trz. Mia³
³awy do siedzenia, zamykane szafki i doæ miejsca do spania dla tu-
zina ros³ych mê¿czyzn. Kobieta-kot imieniem Tro oraz Sab, cz³o-
wiek o czterech rêkach, siedzieli w milczeniu i trwo¿liwie wpatry-
wali siê w Dakea, który po powrocie zaj¹³ wycie³an¹ ³awê
zarezerwowan¹ wy³¹cznie dla niego. Przywódca spojrza³ na kompa-
nów spode ³ba. Nikt w ca³ej Korynthii, Zamorze, ani nawet w Koth
nie posiada³ takiej kolekcji osobliwoci jak on, a jednak nie by³ za-
dowolony. Tro tak przypomina³a kotkê jak Penz wilka, lecz pod miêk-
k¹ sierci¹ jej cia³o mia³o bardzo kusz¹ce kszta³ty i wielu mê¿czyzn
chêtnie p³aci³o za sposobnoæ zabawienia siê z kobiet¹-kotem. Dake
te¿ j¹ wykorzystywa³, choæ ostatnio trochê odesz³a mu na to ochota.
Druga para r¹k Saba by³a mniejsza od pierwszej, ale s³u¿y³a mu
równie dobrze. Chêtnie siê ni¹ popisywa³, jeli tylko kto sypn¹³ gro-
szem. Od pewnego czasu jednak okazy Dakea nie wzbudza³y ju¿
takiej ciekawoci jak niegdy. Musia³ znaleæ co lepszego, by przy-
ci¹gn¹æ gawied. Mo¿e co wiêkszego?
Skromne umiejêtnoci magiczne i trupa z³o¿ona z dziwol¹gów
zapewnia³y mu byt, lecz marzy³o mu siê znacznie wiêcej. Chcia³ zo-
staæ nadwornym mistrzem rozrywki u jakiego króla i zgromadziæ
21
Strona 16
takie bogactwa, by osi¹gn¹æ cel swego ¿ycia. Pragn¹³ mianowicie
tworzyæ coraz dziwniejsze istoty, wyhodowaæ tuziny, mo¿e nawet
setki potworów, jakich nie widzia³y jeszcze ludzkie oczy, i staæ siê
bogiem groteski. Wiedzia³, ¿e najwiêksi magowie potrafiliby zrobiæ
to jednym machniêciem rêki, ale nie posiada³ tak rozleg³ej wiedzy
czarnoksiêskiej i nie móg³ dorównaæ najlepszym cudotwórcom. Po-
zostawa³o mu zadowoliæ siê tym, co umia³ jeli nie czeka³a go s³a-
wa wielkiego czarownika, to przynajmniej chcia³ zdobyæ popular-
noæ jako kolekcjoner.
Wieæ g³osi³a, ¿e gdzie w bok od drogi do Shadizaru ¿yje ple-
miê olbrzymów. Ci, co o tym wiedzieli, utrzymywali te¿, i¿ w pobli-
¿u zamieszkuje rasa kar³ów, a doros³e osobniki nie s¹ wiêksze od
dzieci. Kar³y nie by³y niczym osobliwym, lecz te mia³y podobno zie-
lon¹ skórê jak ¿aby. Zdobycie dwóch takich okazów znacznie zwiêk-
szy³oby szanse Dakea na pozyskanie mo¿nego patrona. Dlatego
wyruszy³ w kierunku Miasta Z³odziei. Posiada³ nawet przybli¿on¹
mapê zakupion¹ od pewnego bywalca wal¹cej siê karczmy tu¿ za
murami miasta Opkothard. Postawi³ pijaczynie flaszkê mêtnego wiñ-
ska i ten odda³ mu w zamian swój skarb. Za kilka miedziaków Dake
pozna³ miejsce, które mog³o dostarczyæ mu niebywale cennych dzi-
wów natury. Rzecz jasna, by³o wielce prawdopodobne, i¿ mapa jest
fa³szywa i nie warta nawet baraniej skóry, na której j¹ wyrysowano.
Lecz Dake nie wierzy³, by spotka³ go taki zawód. Mia³ dobrego nosa.
Szkic, starannie przechowywany, choæ wygnieciony przez lata u¿yt-
kowania, sprawia³ wra¿enie starego i autentycznego. A jeli tak, wart
by³ ca³ej winnicy, a nie jednej butelki. I z pewnoci¹ nikt nie prze-
p³aci³by, gdyby nawet wy³o¿y³ tuzin razy wiêcej.
Myli o pokonaniu wszelkiej konkurencji i bogatym patronie
nieco poprawi³y Dakeowi humor. Przywódcê wziê³a chêtka na co
przyjemnego.
Umiechn¹³ siê do kocicy i ruchem g³owy wskaza³ wielkie ³o¿e.
Tylko on mia³ prawo z niego korzystaæ, jeli nie liczyæ osoby, któr¹
zaprasza³ na pos³anie.
Tro wsta³a, westchnê³a i posz³a, gdzie jej kaza³.
Dake do³¹czy³ do niej i wybuchn¹³ miechem, gdy Sab odwróci³
wzrok. Czterorêki kocha³ siê w kocicy z wzajemnoci¹. Oboje nie
wiedzieli, ¿e Dake zna ich sekret.
Mieli pecha. Nie nale¿eli do gatunku ludzkiego, stanowili tylko
parê dziwol¹gów. Ich pragnienia nie liczy³y siê. Wa¿ne by³o jedynie
to, czego ¿yczy³ sobie Dake, ich pan i w³adca.
22
Strona 17
Gdy s³oñce dwakroæ zatoczy³o kr¹g po niebosk³onie i tyle¿ razy
ksiê¿yc spowi³ ziemiê swym blaskiem, pasa¿erowie wozu przybyli
do miejsca, gdzie mieli opuciæ bity trakt.
Penz, Kreg i Dake stali obok pojazdu i patrzyli na cie¿kê wij¹-
c¹ siê miêdzy ska³ami w stronê widocznego w dole strumienia.
Tam ozwa³ siê wilko³ak i d³oni¹ w rêkawiczce wskaza³ na
po³udnie.
Jeste pewien? spyta³ Dake.
A ju¿ci. Widzisz zielonoæ w oddali? To pocz¹tek mokrade³.
Dake znów roz³o¿y³ mapê. Mia³ jej kopiê, któr¹ w³asnorêcznie
odrysowa³ na wypadek, gdyby straci³ orygina³. Wygl¹da³o na to, ¿e
Penz siê nie myli.
Musimy ukryæ wóz powiedzia³ przywódca. W lesie, o pó³
godziny drogi st¹d. Mijalimy go, jad¹c tutaj.
A co z wo³ami? zapyta³ Kreg.
Wyprzêgniemy. Niech siê pas¹ do woli. Nie odejd¹ daleko.
Wróc¹, gdy je przywo³am Dake skin¹³ rêk¹, zginaj¹c palce, jakby
kogo przyzywa³. Zaklêcie zmuszaj¹ce zwierzêta domowe do pos³u-
szeñstwa nie by³o trudne, potrafi³ je rzuciæ bez wysi³ku. Nie urodzi³
siê magiem, lecz ¿ycie go nauczy³o, ¿e nawet wielkim czarownikom
nie zawsze dobrze siê wiedzie. Kiedy znajd¹ siê w potrzebie, gotowi
s¹ odsprzedaæ kilka mniej wa¿nych zaklêæ za godziw¹ cenê.
Czy nie powinnimy zostawiæ kogo do pilnowania wozu?
zauwa¿y³ blondyn.
Nie ma potrzeby. Dake umia³ zapewniæ pojazdowi niewi-
dzialn¹, magiczn¹ ochronê. Ka¿dy ciekawski nie znaj¹cy siê na rze-
czy, który podszed³by zbyt blisko, po¿a³owa³by tego. Ogarnê³aby go
paskudna niemoc i zebra³oby mu siê na wymioty. Ta przeszkoda na-
turalnie nie powstrzyma³aby dowiadczonego magika czy wiedmy,
ale te¿ po co kto taki mia³by kraæ czyj wóz, nawet wyj¹tkowo
dobry?
Wszyscy pójdziemy t¹ cie¿k¹. Mog¹ mi siê przydaæ wasze
umiejêtnoci, gdy przydybiemy zdobycz.
Penz zawróci³ wóz, by odjechaæ w stronê kryjówki. Dake przez
chwilê wpatrywa³ siê w odleg³e drzewa wyrastaj¹ce z bagien. Minê-
³y lata od czasu, gdy po raz ostatni zaszczyci³ Shadizar swoj¹ obec-
noci¹. Wiedzia³ jednak, ¿e w tym miecie znajdzie siê niejeden
mo¿ny opiekun jego mena¿erii. Zw³aszcza, jeli powiêkszy j¹ o ol-
brzyma i osobliwego kar³a.
23
Strona 18
Oczyma wyobrani widzia³ ju¿ przysz³e mo¿liwoci. Skrzy¿o-
waæ ze sob¹ dziwol¹gi! Gigantyczny cz³owiek-kot, kobieta lub mê¿-
czyzna... A mo¿e kar³owaty wilko³ak o zielonej sierci? Czterorêki
karze³ albo wielkolud... To prawda, ¿e nie wszystkie krzy¿ówki ró¿-
nych gatunków siê udaj¹, ale za pomoc¹ czarów pary powinny siê
po³¹czyæ. Dake zna³ kilka prostszych zaklêæ, a za odpowiedni¹ iloæ
z³ota móg³by posi¹æ wiêcej.
Odwróci³ siê z umiechem i wdrapa³ na ty³ wozu. Mia³ przed
sob¹ mnóstwo ekscytuj¹cych perspektyw.
IV
Conan ockn¹³ siê w klatce.
Bola³a go g³owa i zesztywnia³y mu miênie. Zda³ sobie sprawê,
¿e odrêtwia³ od le¿enia na ziemi. Kiedy po chwili przypomnia³ sobie
powód bólu g³owy, nie by³ zbyt uszczêliwiony.
Olbrzymka zdzieli³a go piêci¹, wykorzystuj¹c jego nieuwagê.
Cios zaprzecza³ jej twierdzeniu, ¿e jest s³aba. ¯aden mê¿czyzna jesz-
cze tak nie powali³ Conana.
Cymmerianin znalaz³ siê w nieweso³ym po³o¿eniu. Usiad³ i po-
masowa³ bol¹c¹ czaszkê. Potem rozejrza³ siê. Pozbawiono go mie-
cza i pochwy, ale nie zabrano mu odzienia, pasa ani sakiewki. Mia³
krzesiwo i hubkê, móg³ zatem rozpaliæ ogieñ.
Ci, którzy go uwiêzili, musieli przeoczyæ ten fakt i pope³nili b³¹d.
Nie zd¹¿y³ wczeniej przyjrzeæ siê klatce. Teraz zobaczy³, ¿e
jest zrobiona z twardego, bia³ego materia³u. Nie od razu rozpozna³
budulec. Poprzeczki tworz¹ce kraty mia³y dziwne kszta³ty i ró¿ne
wielkoci. Po³¹czono je jak¹ zielonkaw¹ substancj¹, bez w¹tpienia
nieznanym rodzajem kleju. Próby wykruszenia go paznokciem i krze-
mieniem nie zda³y siê na nic. Równie dobrze Conan móg³by d³ubaæ
w skale. Kiedy uderzy³ w bia³e prêty kostkami palców, rozleg³ siê
metaliczny dwiêk, jakby postuka³ w br¹z.
Koci!
Czyje, tego nie wiedzia³. Lecz s¹dz¹c po d³ugoci, pochodzi³y
od stworzenia wiêkszego ni¿ cz³owiek.
A, widzê, ¿e siê obudzi³e.
Conan odwróci³ siê i zobaczy³ ojca Teyle, olbrzyma imieniem
Raseri.
24
Strona 19
Wielkolud podszed³ bli¿ej.
Wiesz, dlaczego siê tu znalaz³e? Przychodzi ci do g³owy ja-
ki powód?
Conan nie mia³ ochoty na pogwarki, ale tamten trzyma³ go w gar-
ci. Lepiej nie dra¿niæ olbrzyma, kiedy siedzi siê w jego klatce.
Wiem tyle, ¿e wiêzisz mnie za kratami z wielkich, mocnych ko-
ci odrzek³. Podejrzewam, ¿e nale¿a³y do twoich pobratymców. Ale
nie pojmujê, po co mnie tu trzymasz. Mo¿e jestecie ludo¿ercami?
Olbrzym rozemia³ siê, a¿ zadudni³o.
Bardzo dobrze! Co do klatki, wszystko siê zgadza. Nasz Stwór-
ca wiedzia³, ¿e jeli mamy mu siê przydaæ, musimy byæ zbudowani
inaczej ni¿ mali ludzie. Da³ nam mocniejsze koci. Mylisz siê jed-
nak, s¹dz¹c, i¿ jestemy kanibalami, choæ tê ciekaw¹ teoriê uspra-
wiedliwia twoja sytuacja. Nie nale¿ymy do dzikusów jak Vargowie.
Uwa¿amy siê raczej za wyznawców filozofii naturalnej.
Conan nie zna³ tego terminu, wiêc milcza³. Im wiêcej siê dowie
od giganta, tym ³atwiej bêdzie mu uciec.
Twoja mina wiadczy o tym, ¿e nasza doktryna jest ci obca
ci¹gn¹³ Raseri. Filozofia naturalna to poznawanie wiata i jego ta-
jemnic. Chcemy wiedzieæ wszystko o wszystkim.
Olbrzym zbli¿y³ siê do klatki na odleg³oæ równ¹ swemu wzro-
stowi i spojrza³ z góry na Conana. Jeli mamy przetrwaæ w otocze-
niu przewa¿aj¹cej liczby ludzi, którzy boj¹ siê nas i nienawidz¹,
musimy znaæ ka¿dy szczegó³ o naszych wrogach. Przeto pos³u¿ysz
nam za przedmiot dociekañ.
Nie jestem mêdrcem zaprotestowa³ Conan. Niewiele wam
powiem.
Ale nie ty pierwszy siedzisz w tej klatce. Badalimy ju¿ tych,
których zwiesz mêdrcami. Wiemy, ¿e mali ludzie ró¿ni¹ siê od sie-
bie, podobnie jak my. Teraz przyszed³ czas, by przepytaæ wojownika
z obcego kraju.
Nie muszê tkwiæ za kratami, by udzielaæ odpowiedzi.
Obawiam siê, ¿e musisz. Niektóre z pytañ bêd¹ bolesne, bo to
badania natury fizycznej.
Conan popatrzy³ na Raseriego. B³yszcz¹ce, niebieskie oczy Cym-
merianina na moment pociemnia³y. Zamierzaj¹ go torturowaæ! A wiêc,
dobrze. Zobaczy, jacy s¹ silni, gdy otworz¹ klatkê, a on wpadnie
w gniew. Dostrzeg³ swój miecz oparty o cianê za plecami wielkolu-
da. Wiedzia³, ¿e jest szybszy od Jatte. Jeli zd¹¿y dopaæ broni, prze-
kona siê, czy cia³o olbrzymów oka¿e siê twardsze od ostrej stali.
25
Strona 20
Lepiej zgin¹æ z mieczem w d³oni ni¿ poddaæ siê i cierpieæ w mêczar-
niach. Crom nie jest ³askawy dla wojowników unikaj¹cych walki.
A skoro zanosi siê na rych³e spotkanie z bogiem, lepiej zabraæ ze
sob¹ tylu wrogów, ilu siê da. S¹ gorsze rzeczy ni¿ umieranie. Bez
w¹tpienia jedna z nich to niegodna mieræ.
Mokrad³a gêsto porasta³a bujna rolinnoæ, liczne rozlewiska
pokrywa³a bagienna piana, a grunt by³ zdradliwy. S³oñce tylko gdzie-
niegdzie przebija³o siê przez korony drzew i nawet w po³udnie pa-
nowa³ tu ponury pó³mrok.
Byæ mo¿e z powodu ciemnoci Kreg zmyli³ drogê i zszed³ ze
cie¿ki, zamiast pod¹¿aæ ladami Tro, pewnie prowadz¹cej grupkê.
Nagle zacz¹³ ton¹æ w b³otnistej mazi.
Na pomoc!
Dake z niesmakiem pokrêci³ g³ow¹.
Wyci¹gnij go, Penz.
Cz³owiek-wilk skin¹³ ³bem i zdj¹³ z ramienia zwój liny. Trzy-
maj¹c sznur w lewej rêce, okrêci³ koniec w powietrzu, by rzuciæ go
Kregowi.
Szybciej, w³ochaty durniu! Blondyn tkwi³ po uda w mule.
Przy ka¿dym ruchu zapada³ siê coraz g³êbiej.
Dake westchn¹³. Kreg by³ mu bezgranicznie oddany, ale równie
g³upi. Trzeba nie mieæ rozumu, by miotaæ wyzwiska na swego wy-
bawcê, gdy cz³owieka wch³ania bagno. Gdyby Dake nie rozkaza³
Penzowi wydobyæ kompana z grzêzawiska, wilko³ak z umiechem
pozwoli³by Kregowi uton¹æ. Kto nie potrzebuje pomocnika, bo uwa¿a
siê za zbyt sprytnego lub ambitnego, jest niebezpieczny. Ale lojal-
noæ Krega rekompensowa³a jego têpotê.
Penz cisn¹³ linê. Od ton¹cego dzieli³a go niewielka odleg³oæ,
tote¿ rozwin¹³ tylko kawa³ek zwoju. Gruby i ciê¿ki koniec sznura
mocno uderzy³ Krega w twarz i pier, oplataj¹c jego cia³o.
Auuu...! Niech ciê Set porwie!
Dake nie widzia³ twarzy Penza ukrytej pod kapturem, ale gotów
by³ siê za³o¿yæ, ¿e wykrzywi³ j¹ wilczy umiech.
Wokó³ brzêcza³y owady. Wilko³ak poci¹gn¹³ linê. Rozleg³o siê
g³one mlaniêcie i nogi Krega zosta³y uwolnione z bagnistej pu³ap-
ki. Gdy blondyn prawie ca³kiem wydoby³ siê z grzêzawiska, Penz
szarpn¹³ trochê za mocno i Kreg straci³ równowagê. Pad³ na twarz,
rozpryskuj¹c b³oto.
26