Papierowy Pałac okładka

Średnia Ocena:


Papierowy Pałac

Książka ebook Reese’s Witherspoon Book Club, która momentalnie nieustanna się bestsellerem „New York Timesa”! Jest doskonały lipcowy poranek. Elle, pięćdziesięcioletnia, szczęśliwie zamężna matka trójki dzieci, budzi się w Papierowym Pałacu – rodzinnym, ulubionym miejscu, w którym zawsze spędzała lato. Jednak ten dzień zaczyna się zupełnie inaczej. Ostatniej nocy Elle i jej najlepszy przyjaciel z dzieciństwa Jonas wymknęli się na zewnątrz i po raz pierwszy w życiu uprawiali ze sobą seks. W ciągu kolejnych dwudziestu czterech godzin Elle będzie musiała zdecydować, czy wybrać życie, które stworzyła ze swoim ukochanym mężem, czy zacząć od świeża z Jonasem – jej olbrzymią miłością, o czym zawsze marzyła. Przeszłość i bolesne wspomnienia powracają do nich obojga. Gdyby nie doszło do dramatyczneg wydarzenia zmieniającego bieg ich żyć na zawsze, wszystko potoczyłoby się inaczej. Miranda Cowley Heller w cudowny sposób portretuje doświadczenia, które doprowadziły Elle do obecnej chwili. Wraz z nią przechodzimy przez liczne rozterki i jesteśmy świadkami podejmowanych przez nią – niejednokrotnie niełatwych – decyzji. Sprawny na emocje i niszczący wewnętrznie „Papierowy Pałac” przedstawia napięcie pomiędzy pożądaniem a godnością, obrazuje nadużycia względem młodszych i zbrodnie patologicznych rodzin. Wyjątkowa proza.  „Byłam całkowicie zanurzona w tej pędzącej narracji, która płynnie splatała przeszłość i teraźniejszość. Myślę, że pokochacie ten tytuł!” Reese Witherspoon „«Papierowy pałac» zatapia nas głęboko w żywym, letnim krajobrazie, w losach rodziny i prywatnej, wieloletniej historii miłosnej, która trzyma w napięciu od początku do końca” Meg Wolitzer, autorka ebooków „Żona” a także „Ich siła”  „Pełna napięcia, sugestywna opowieść” Observer

Szczegóły
Tytuł Papierowy Pałac
Autor: Heller Miranda Cowley
Rozszerzenie: brak
Język wydania: polski
Ilość stron:
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Rok wydania: 2022
Tytuł Data Dodania Rozmiar
Porównaj ceny książki Papierowy Pałac w internetowych sklepach i wybierz dla siebie najtańszą ofertę. Zobacz u nas podgląd ebooka lub w przypadku gdy jesteś jego autorem, wgraj skróconą wersję książki, aby zachęcić użytkowników do zakupu. Zanim zdecydujesz się na zakup, sprawdź szczegółowe informacje, opis i recenzje.

Papierowy Pałac PDF - podgląd:

Jesteś autorem/wydawcą tej książki i zauważyłeś że ktoś wgrał jej wstęp bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zgłoszony dokument w ciągu 24 godzin.

 


Pobierz PDF

Nazwa pliku: McCoy Sarah - Maryla z Zielonego Wzgórza.pdf - Rozmiar: 1.59 MB
Głosy: -2
Pobierz

 

promuj książkę

To twoja książka?

Wgraj kilka pierwszych stron swojego dzieła!
Zachęcisz w ten sposób czytelników do zakupu.

Papierowy Pałac PDF transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 Strona 2 Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog Część pierwsza. Maryla z Zielonego Wzgórza I. Przyjeżdża gość II. Zaskakująca ciotka Izzy III. Rodzinny przepis IV. Maryla poznaje historię ciotki Izzy V. Maryla zaprzyjaźnia się z Małgorzatą White VI. Maryla poznaje Janka Blythe VII. Ciotka Izzy daje lekcję VIII. Maryla zabawia niespodziewanego gościa IX. Maryla i Małgorzata jadą do Nowej Szkocji X. Sierociniec w Hopetown XI. Majowy piknik XII. Ametystowa broszka XIII. Tragedia na wzgórzu XIV. Nazwali je Zielonym Wzgórzem Część druga. Maryla z Avonlea XV. Rebelia XVI. Dwoje do nauki XVII. Janek Blythe proponuje spacer XVIII. Egzamin, list oraz smutki nad bukietem konwalii Strona 3 XIX. Mieszkańcy Avonlea opracowują deklarację XX. Pierwsze głosowanie Towarzystwa Dobroczynności Pań XXI. Sekrety przy soku malinowym XXII. Nieprzewidziane następstwa pewnej aukcji XXIII. Znów w Hopetown XXIV. Bezpieczne kryjówki oraz listy XXV. Ubolewanie z powodu niewybaczalnych słów Część trzecia. Wymarzony dom Maryli XXVI. Dziecko przyszło na świat XXVII. Gratulacje, oferta i życzenie XXVIII. Przyjęcie bożonarodzeniowe XXIX. Telegram XXX. Ciotka Izzy i trzej królowie XXXI. Święta Bożego Narodzenia na Zielonym Wzgórzu XXXII. Maryla poznaje panią Janową Blythe XXXIII. Polowanie na zbiegłych niewolników XXXIV. Przyjaciel bliższy niż brat XXXV. Poranek pełen nieoczekiwanych zdarzeń Od Autorki Podziękowania Strona 4 Strona 5 Tytuł oryginału MARILLA OF GREEN GABLES Wydawca Urszula Ruzik-Kulińska Redaktor prowadzący Iwona Denkiewicz Redakcja Maria Wirchanowska Korekta Jadwiga Piller Irena Kulczycka Copyright © 2018 by Sarah McCoy All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Hanna Kulczycka-Tonderska 2020 Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Warszawa 2020 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Joanna Duchnowska Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32 www.dressler.com.pl ISBN 978-83-813-9554-0 Skład wersji elektronicznej [email protected] Strona 6 Mojej matce, doktor Eleane Norat McCoy za to, że zawsze stała u mego boku podczas podróży, od początku do końca, od ziarnka jabłka do owocu. Strona 7 Wiosna po prostu unosiła się w powietrzu, a Maryla, oddychając nią, czuła się jakby lżejsza i radośniejsza, można by powiedzieć, wbrew swemu wiekowi i zdroworozsądkowemu usposobieniu. Tkliwym spojrzeniem ogarniała rodzinny dom kryjący się w gęstwinie drzew i rozsiewający refleksy promieni słonecznych odbitych w szybach okien.[1] Lucy Maud Montgomery, Ania z Zielonego Wzgórza, rozdz. XXVII 1 W przekładzie Agnieszki Kuc, Wydawnictwo Literackie, 2018. Strona 8 Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym Strona 9 Prolog 1876 To był deszczowy, przejmująco zimny maj, który wydawał się porą bardziej zimową niż wiosenną. Jabłonie, wiśnie i śliwy były o wiele mniej strojne niż zwykle. Ich kwiaty obsypywały jak konfetti dwuspadowy dach i zsuwały się na brzegi okapów zupełnie niezauważalnie dla mieszkańców Zielonego Wzgórza. Maryla i Mateusz jak zawsze pracowali jedno u boku drugiego, jak dwa konie w zaprzęgu ciągnące pług ile sił. Wspólne systematyczne działanie niosło ich niezmiennie ku przyszłości. Codzienne prace na farmie należało wykonać, oderwany guzik należało przyszyć, partię zaczynu na chleb należało rozrobić i przygotować ciasto do pieczenia: dzień był wypełniony po brzegi. Jutro przychodziło niepostrzeżenie, co jak zawsze dawało się przewidzieć. Nie trzeba się było martwić na zapas, dopóki nie stanęło się z nim twarzą w twarz. Tego dnia ta twarz okazała się pyskiem rudego lisa. – Musiał biedak szukać schronienia przed deszczem – stwierdził dobrodusznie Mateusz. Maryla tylko fuknęła z irytacją i zaczęła nakładać na ranę na czole brata papkę z liści oczaru. Skrzywił się, kiedy zaczęło szczypać. Mateusz był zbyt pobłażliwy. Ten lis na pewno nie szukał miejsca na drzemkę. Miał zamiar zapolować na jej kurczaki i jak nic pożarłby je żywcem z piórami i łapami, gdyby Mateusz mu nie przeszkodził. Tak też przedstawiła to bratu. – A do naszego kurnika w zeszłym miesiącu wkradła się kuna – Strona 10 dodał na potwierdzenie morderczych instynktów drapieżnika stary doktor Spencer. – Wydusiła co do jednej wszystkie nioski. – Wystraszyłem nasze krówki – pojękiwał Mateusz. Leżał teraz w łóżku. Maryla znalazła go na klepisku obory, gdzie upadł bez przytomności. Krowy kręciły się nerwowo wokół niego jak stadko rozemocjonowanych staruszek przed kościołem. – Na śmierć mnie przeraził, oj, oj... – mruczała Maryla. Musiała zostawić brata leżącego na ziemi, by pobiec co sił w nogach do domu państwa Linde i prosić Tomasza, by pojechał do miasteczka po doktora Spencera. To było jedyne wyjście. Nieomal godzinę zajęło zorganizowanie pomocy. W młodości Maryla poruszała się zwinnie i żwawo, lecz teraz to się zmieniło. Kiedy w końcu wróciła, Mateusz szedł, słaniając się, przy ścianie obory. Z krwawiącą głową, ale mimo wszystko żywy. Co by to było, gdyby skończyło się inaczej? Szybkość działania jest najważniejsza, gdy w grę wchodzi życie lub śmierć. Tego nauczyło Marylę doświadczenie aż nadto dobrze. – Uderzyłem głową o belkę – tłumaczył się Mateusz. – Każdemu może się przytrafić. – Każdemu, każdemu... – burczała Maryla, płucząc przesiąkniętą krwią ściereczkę w misce z zimną wodą – ale musiało się przytrafić akurat tobie. Rana zakrzepła w szkarłatną pręgę przecinającą brew Mateusza. – Złamań nie ma, rana jest jednak poważna. – Doktor Spencer przechylił się nad Marylą i rozwarł szeroko powieki oka Mateusza. – Nie widzę żadnych nieprawidłowości w reakcji źrenic. Jesteś tylko poobijany i potrzebujesz wypoczynku. Maryla wstała, żeby wylać brudną wodę z miski. Głosy mężczyzn niosły się za nią korytarzem aż do kuchni. – Nie jesteś już taki młody i sprawny jak kiedyś, Mateuszu. Z sześćdziesiątką na karku trudno ci będzie prowadzić gospodarkę samemu. Mówię ci to jako przyjaciel, który zna cię od Strona 11 lat. Uwierz mi. Teraz może być tylko gorzej. Myślałeś może kiedyś o najęciu parobka na stałe, z zamieszkaniem? Nastała długa cisza. Maryla przestała pluskać wodą, żeby lepiej słyszeć. – Nie mógłby tu mieszkać inny mężczyzna – stwierdził w końcu Mateusz. – Nie z moją niezamężną siostrą pod jednym dachem. Tak nie przystoi. – Masz rację, dorosły mężczyzna nie, ale może chłopak do pomocy na farmie? W Nowej Szkocji pełno jest sierot gotowych pracować za utrzymanie. Moja synowa wybiera się w przyszłym tygodniu, żeby przywieźć takiego chłopca dla siebie. Mogłaby przywieźć i dwóch. – Muszę najpierw porozmawiać z siostrą. W Maryli zapłonęła na nowo dawno pogrzebana nadzieja, skryta tak głęboko, że sama już nieomal o niej zapomniała, przekonana, że był to tylko sen. Dwaj mali chłopcy, śmiejący się do siebie podczas gry w szachy... Choinka przystrojona czerwonymi jagodami ostrokrzewu... Rękawiczki z jednym palcem przy kominku... Kakao i drobne pierniczki... Uśmiech prawdziwej miłości... Czerwona wyspa Abegweit... Kamyki rzucane na szczęście i Izzy – kochana ciocia Izzy. Na samo wspomnienie Maryla poczuła łzy pod powiekami. Szybko osuszyła oczy i skończyła płukać miskę. – Nic mu nie będzie, Marylo – zapewnił ją doktor Spencer, który właśnie wyszedł z pokoju Mateusza. – Bogu dzięki, że nie skończyło się gorzej, tak jak pan mówił, doktorze. – Niech na razie nie wstaje. – Doktor pokiwał głową w zadumie. – Jak się porządnie wyśpi, powinien dojść do siebie. Maryla podała doktorowi Spencerowi ciasto anielskie na białkach, które upiekła z samego rana, oraz jedną z ostatnich butelek zeszłorocznej partii wina z czerwonych porzeczek. Ich nowy pastor potępił podczas niedzielnego nabożeństwa domowy Strona 12 wyrób napojów alkoholowych. Wszyscy obecni w kościele przyjęli to z entuzjazmem, a Maryla pomyślała ironicznie, czy równie ochoczo potępiliby Jezusa zamieniającego wodę w wino. Może i tak, biorąc pod uwagę temperament Małgorzaty, którą ostatnio wprost roznosiła energia. Maryla przestała więc robić wino, lecz doktor Spencer zbyt często u nich bywał, a jako wielki amator specjału Maryli nie poddawał się coraz mocniej propagowanej wstrzemięźliwości od alkoholu. Już jako młody lekarz odbierał porody jej matki, przez ostatnie czterdzieści lat opiekował się Cuthbertami przy każdym urazie i każdym zaziębieniu. Domowe wino było jego ulubionym trunkiem. Zresztą tylko tak Maryla mogła mu zapłacić za wizytę. Z ulgą pożegnała doktora i wreszcie mogła spokojnie porozmawiać z Mateuszem. – Usłyszałam niechcący, co mówił doktor Spencer. W pierwszej chwili jej brat zrobił zdziwioną minę, lecz szybko odgadł, co miała na myśli. – Ano tak. I co o tym sądzisz? – Doktor jest mądrym człowiekiem i dobrym przyjacielem. – Maryla założyła ręce na piersi, manifestując nieugiętość w tej kwestii. – Chłopak byłby dla nas wielką wyręką. Nie musiałabym się wciąż martwić, że pracujesz sam gdzieś na farmie. Powinniśmy wziąć kogoś do pomocy w codziennych obowiązkach, kogoś do wykonywania różnych poleceń. Może i do odstraszania lisów, jeśli znów zajdzie taka potrzeba. Mateusz odetchnął głęboko. – Miałem nadzieję, że to właśnie powiesz. – Uśmiechnął się blado. – Zbyt wiele czasu upłynęło, odkąd... – Upiekę ptysie mamy – przerwała mu siostra. – Te z kremem maślanym i odrobiną powideł. Ciasteczka takie od zawsze przygotowywano u Cuthbertów na powitanie gości. Wypowiedziane przed laty życzenie miało się wreszcie spełnić. Strona 13 Część pierwsza Maryla z Zielonego Wzgórza Strona 14 I Przyjeżdża gość Luty 1837 Podczas gwałtownych śnieżyc i słońce, i księżyc dawały tyle samo światła. Rzucały na ziemię podobne cienie o miękkich krawędziach jak kule dmuchawców w lekkiej bryzie od morza. Maryla spostrzegła to podobieństwo, kiedy zobaczyła sanie ojca sunące w stronę domu zaśnieżonym gościńcem. Wprawdzie w Almanachu farmera przepowiadano lekką zimę, lecz był już koniec lutego, a zaspy wzdłuż traktów wciąż rosły, przyprawiając trzynastoletnią Marylę o poważny niepokój, czy wiosna kiedykolwiek powróci. Trudno było sobie wyobrazić zielony, pełen życia sad jabłoniowy, śpiący teraz pod grubą warstwą śnieżnej bieli w szarawych półcieniach. Maryla wyglądała właśnie przez okno nowej bawialni. Największy pokój w domu służył poprzednio za sypialnię dla wszystkich czworga Cuthbertów: Maryli, jej matki Klary, ojca Hugona i starszego brata Mateusza, a także białego kota z jedną czarną pręgą o imieniu Szelma. Klara znalazła go kiedyś w parcianym worku na brzegu potoku, który płynął zakolami przez las za ich budynkiem gospodarczym. Ktoś próbował się pozbyć biednego maleństwa. Maryla na zmianę z mamą karmiły znajdę ciepłym mlekiem i świeżymi sardynkami, aż jego futro Strona 15 zaczęło lśnić jak lód w słońcu. Pozostał nieufny wobec obcych, lecz było to całkiem zrozumiałe po tym, co przeszedł. Zanim nadeszły śnieżyce, ojciec Maryli zdążył skończyć ostatnią rozbudowę ich domu: nadbudował dwuspadowy dach. Pod skośnymi połaciami znalazły miejsce sypialnie i pokoje dla najemnych pracowników, choć jak do tej pory nikogo takiego nie zatrudniali. Odkąd Maryla sięgała pamięcią, jedyną osobą, która pomagała ojcu w gospodarstwie, był jej obecnie dwudziestojednoletni brat. Ponieważ farma składała się z jednego budynku gospodarczego, mieszczącego stodołę z oborą, stajnią i kurnikiem, oraz jednoizbowej chaty, otoczonych polem, większość farmerów z okolicy Avonlea mówiła o tym miejscu po prostu: „hen tam, u Cuthbertów”. Wszystko to miało się zmienić z nadejściem wiosny, kiedy mieszkańcy okolicy zobaczą pięknie wykończony dom z mieszkalnym poddaszem wznoszący się na wzgórzu – jeśli będą mieli chęć go obejrzeć. Hugon, ku utrapieniu żony, wybrał miejsce na dom prawie pół kilometra od głównego traktu prowadzącego do Avonlea. Żebyśmy mieli dość czasu na zaryglowanie drzwi, kiedy zobaczymy na drodze kogoś z klanu Pye’ów, zbliżającego się z zamiarem odwiedzin – zażartował kiedyś ojciec. Wywołało to wybuch śmiechu u Mateusza, który wstydził się nawet uśmiechać szerzej z powodu krzywych zębów. Maryla któregoś razu podsłuchała w kościele rozmowę szacownych parafianek: jedna z nich określiła Pye’ów jako ludzi „o szczęśliwie przykrym usposobieniu”. Sama nigdy nie zdążyła zobaczyć nic więcej ponad rozwiane na wietrze poły płaszcza starej wdowy Pye, rozpostarte jak skrzydła wrony. Mogła tylko snuć jak najgorsze podejrzenia. – A co zrobię, jeśli będę musiała pożyczyć szpulkę nici albo słoik powideł? – zamartwiała się Klara. – Taki kawał do przejścia, żeby spotkać się z sąsiadką. – Ano w takim razie lepiej mieć zawsze wszystkiego na zapas. Strona 16 Hugon, chorobliwie nieśmiały, zachowywał surowe religijne obyczaje. Dom stanowił dla niego prywatne sanktuarium. W bawialni na stole zawsze leżała Biblia i co wieczór czytał jeden wers na głos całej rodzinie, po czym Klara przynosiła mu herbatę i porcję whiskey. Do kościoła chadzał niechętnie, ale nie z powodu długich kazań, które nawet mu się podobały, lecz z powodu parafian, którzy po nabożeństwie gromadzili się przed kościołem, uniemożliwiając mu błyskawiczne dotarcie do bryczki. Mateusz odziedziczył usposobienie ojca i obaj stali się nierozłącznymi wspólnikami wyspecjalizowanymi w znikaniu z nabożeństwa przed jego końcem. Zwykle po ostatnim błogosławieństwie pastora wszyscy parafianie spędzali godzinkę na towarzyskich pogaduszkach. Dla Klary były to ulubione chwile niedzieli. Maryla uwielbiała stać u boku matki, w milczeniu przysłuchując się kobietom plotkującym o wydarzeniach tygodnia. Było to nieomal tak samo pasjonujące jak czytanie historyjek w pisemku Godeya Opowiastki dla pań, które podarował jej pan Blair, właściciel magazynu towarów różnych w miasteczku, ukrytym teraz bezpiecznie pod materacem łóżka Maryli. Rodzice uważali, że nie należy marnować czasu na bezwartościowe rozrywki, a czytanie w ich mniemaniu właśnie nią było. Jeśli nawet zdarzało się Maryli mieć wolną chwilkę, Klara zaraz napominała ją, że powinna zacząć dziergać na drutach kolejną parę rękawiczek z jednym palcem – tych nigdy za wiele – albo przysiąść nad kolejną wełnianą trójkątną chustą, które ich klasa ze szkółki niedzielnej wysyłała co roku dla sierot do Nowej Szkocji. „Aby pocieszone były serca ich, będąc spojone miłością”[2] – cytowała Klara, a Maryli nie wypadało przecież postępować wbrew temu, co głosiło Pismo Święte. Czasami jednak zdarzało się Maryli nie mieć ochoty ani na robótki u boku matki, ani na zajęcia z bratem w ogrodzie graniczącym z pastwiskiem. Czasami, choć wiedziała, jak bardzo Strona 17 to jest grzeszne, miała przemożną chęć spędzić dzień na beztroskim leniuchowaniu gdzieś poza domem w taki sposób, jaki najbardziej ją w danym momencie pociągał. Kiedy udawało jej się skraść wolną chwilę, ginęła w balsamicznych lasach wraz z opowiadaniami Godeya. Szła z biegiem potoku aż do miejsca, gdzie spadał kaskadami i rozlewał się w małą sadzawkę rozdzieloną na pół pniem klonu, który jakimś cudem wyrósł w samym środku strumienia. Siadała na swojej małej wysepce otoczona pluskaniem wody, dopóki słońce nie skryło się za koronami drzew. Wtedy wracała do domu, zawsze zbierając po drodze do koszyka liście szczawiu na zupę. Bardzo trudno znaleźć ładne listki – tłumaczyła się matce po powrocie, co zresztą było prawdą, bo dzikie króliki wyjadły wszystkie szczawiowe kępy z ich pól. Teraz, na samą myśl o świeżym, nieco cytrynowym smaku rośliny, aż ślinka napłynęła jej do ust. Od tygodni jedli tylko rzepę, zgromadzoną na zimę w piwnicy, z warzywami konserwowanymi w occie. Ciemne chmury znów skłębiły się nisko nad ziemią, przez co środek dnia bardziej przypominał noc. Koń ciągnący sanie Hugona, Eryk, z trudem brnął pod wiatr przez śnieżne zaspy. – Mamo! – zawołała Maryla. – Ojciec już z nią jedzie! Widzę ich na drodze! Klara była w kuchni. Piekła ptysie na powitanie gościa. Kiedy usłyszała, że zaraz będą, otarła mąkę z podbródka i podjęła próbę zdjęcia fartucha, opinającego wydatny ciążowy brzuch. – Sama nie wiem, jak w ogóle udało mi się go zawiązać – mruczała pod nosem, przeginając się z trudem to na lewo, to na prawo i usiłując złapać za koniec któregoś troczka. – W końcu się poddała. – Marylko! – zawołała. – Przyjdź no tutaj i pomóż mi rozwiązać fartuch. Klara oparła się ciężko o framugę okna. Chłód ciągnący przez szpary przyniósł ulgę. Z wysiłku na jej czoło wystąpiły Strona 18 drobniutkie kropelki potu. Doktor Spencer wciąż przestrzegał, żeby na siebie uważała. Zanim urodziła Marylkę, dwa razy poroniła, a po niej jeszcze raz. Dzieci, które przyszły martwe na świat, były tak maleńkie, że prawie niewidoczne w trumienkach wypełnionych wiosennymi kwiatami. Wielebny Patterson powiadał, że Bóg dostrzega każde serduszko, nawet to, którego jeszcze nie widać, więc stawiali kolejne pamiątkowe krzyże za budynkiem gospodarczym na małym zadrzewionym pagórku, z którego w prześwicie widać było morze. Doktor Spencer był zdecydowanym zwolennikiem nowoczesnej medycyny. Doradzał Klarze, by słuchała swego ciała. Mówił, że być może mogło donosić tylko dwie ciąże, dać jej dwoje dzieci, które i tak stały się dla niej wielkim błogosławieństwem, bo doktor znał kobiety, którym Bóg nie dał ani jednego potomka. Klara jednakże dobrze pamiętała czasy, gdy spotykali się z Hugonem przed ślubem i gdy narzeczony wciąż jej powtarzał, że chciałby mieć przynajmniej tylu synów co biblijny Abraham, by mogli razem z nim pracować na farmie. Byli wtedy młodzi i naiwni, lecz marzenia wytrzymały próbę czasu. Klara czuła ogromne rozczarowanie, że w tak niewielkim stopniu udało jej się je spełnić. Hugon nigdy nie wspomniał o tym nawet słowem, ponieważ z natury był człowiekiem małomównym. Maryla w mgnieniu oka znalazła się za plecami matki, rozwiązała kokardkę, pomogła zdjąć fartuch, złożyła go starannie i odniosła na miejsce. W całym domu rozniósł się zapach przyrumieniającego się zbyt mocno masła. Ptysie za chwilę mogły się nie nadawać do jedzenia. Klara otworzyła usta, żeby to powiedzieć, a Marylka już była przy piecu i wyciągała z niego rozgrzaną blaszaną formę ze zręcznością dorosłej kobiety. Na ten widok Klara dotknęła brzucha. Jak szybko te dzieci rosną! – Czy mam napełnić ptysie powidłami śliwkowymi czy może konfiturą z rajskich jabłek? – spytała Maryla. Strona 19 Miała dzisiaj po raz pierwszy zobaczyć swoją ciocię Elizabeth – Izzy, jak nazywała ją matka, a przynajmniej miał to być pierwszy raz, odkąd sięgała pamięcią. Izzy przeprowadziła się do Górnej Kanady, kiedy Marylka miała cztery lata, i od tamtej pory nie była na Wyspie Świętego Edwarda. Dziewczynka spytała kiedyś matkę dlaczego, a Klara wzruszyła ramionami i stwierdziła: Każdego zbyt zajmuje życie codzienne, jak sądzę. Powód równie dobry jak każdy. Jednakże teraz, gdy kolejne dziecko było w drodze, Izzy miała pomóc siostrze przed porodem i po nim. Tak samo postąpiła przy narodzinach Mateusza i Maryli. – Tylko krem z masła utartego z cukrem – odrzekła Klara. – Twoja ciotka przepada za prostymi wypiekami, za to wykonanymi perfekcyjnie. Maryla się nachmurzyła. Co to za ptyś bez jakiegokolwiek owocowego nadzienia? Pusty ptyś! Na wykrochmalonej serwetce obok miseczek z przetworami postawiła garnuszek z kremem. Była niezmiernie podekscytowana nadchodzącym spotkaniem z ciotką, lecz nie opuszczało jej również zdenerwowanie. Krewna, nie krewna – Izzy była przede wszystkim gościem i kimś, kogo Maryla zupełnie nie znała. – Czy dzieci i mąż cioci nie mają nic przeciwko temu, że tak długo będzie poza domem? – spytała Maryla. Cuthbertowie nie mówili ze sobą zbyt wiele na temat przybywającego właśnie gościa. Hugon i Klara byli z nią bardzo zżyci, a Mateusz dorastał razem z ciotką aż do jej wyjazdu do Górnej Kanady. Wydawało się im więc, że po prostu nie ma o czym rozmawiać. Każdy z nich wiedział tyle, ile wiedzieć powinien – oprócz Maryli. – Ona nie ma ani męża, ani dzieci. Zapomniałaś o tym, kochanie? Racja! Matka kiedyś o tym wspominała, a jednak dziewczynie trudno było sobie wyobrazić dorosłą kobietę, która byłaby Strona 20 samotna. W całym Avonlea nie było żadnej kobiety w wieku matki, która nie miałaby męża czy dzieci. Nawet wdowy miały dzieci, a te bezdzietne też były zamężne. Fakt, że ciotka nie miała ani męża, ani dzieci, budził w Maryli podejrzenie, że Izzy musi być w jakiś sposób upośledzona. – Siostra szyje suknie dla pań. Jej pracownia cieszy się dużym powodzeniem w St. Catharines. – Klara pociągnęła za koniec kołnierza z kraciastej bawełny, opadającego nieco krzywo na jej ramiona. – Może pomogłaby nam uszyć nowe dla nas na wiosnę? Umiejętności Klary w operowaniu igłą pozostawiały wiele do życzenia, Maryla jednak nigdy nie wypominała tego matce. Brała w milczeniu uszyte przez nią ubrania i sama wyrównywała brzegi spódnic, obszywała powtórnie dziurki guzików i przewiązywała się w pasie szerokimi szarfami, żeby lepiej dopasować sukienki w talii. Stosunkowo łatwe poprawki, niewymagające wiele wysiłku zamiast ranienia uczuć matki. Maryla wyobrażała sobie, że gdyby zrobić porównanie do życia w naturze, jej matka byłaby ślicznym, powabnym motylem, radośnie fruwającym nad łąkami, przenoszącym się z kwiatka na kwiatek, lecz nawet najmniejsza ludzka dłoń byłaby w stanie rozetrzeć ją na pył. Siebie widziała jako długą, cienką gąsienicę znajdującą się w ciągłym ruchu. Ojciec i Mateusz byliby jabłoniami, stale dostarczającymi pożywienia, w milczeniu znoszącymi ciężary każdego kolejnego sezonu zbiorów. W takich snach na jawie Maryla pogrążała się coraz częściej. Jej nauczyciel, pan Murdock, twierdził, że brak umiaru w wymyślaniu niestworzonych historii jest gorszący. Potem jednak dziewczyna podsłuchała przypadkiem, jak ojciec mówił matce, że pan Murdock skończył jakąś ważną uczelnię w Yorku, stolicy Górnej Kanady, i uważał wszystkich w Avonlea za gorszych od siebie. Ojciec był tak małomówny, że kiedy coś powiedział, Maryla dobrze to zapamiętywała. Po tym, co usłyszała, już nigdy nie przyjmowała słów nauczyciela