Upload dokumentów - promocja książek - darmowy hosting pdf - czytaj fragmenty
Brałem udział jako obserwator wysunięty z 2. kompanią komandosów w ataku na Monte Freddo. Bo była to klasyczna akcja komandosów, różniąca się od ataków naszej piechoty z przygotowaniem artyleryjskim poprzedzającym jej działanie, opiszę ten wypad dokładnie, ponieważ wrył się w moją pamięć dosyć głęboko. Było to 9 lipca 1944 roku. Dzień był cudowny i upalny. Na odcinku Pułku Ułanów Karpackich w rejonie Villa Virginia-Numana dają się słyszeć od czasu do czasu krótkie serie spandauów, lecz na ogół spokojnie, tylko funkcjonuje naszego I dyonu 3. Karpackiego PAL wykonują ognie nękające na skrzyżowaniu dróg komunikacyjnych nieprzyjaciela. Jednak i ten ogień ustaje i od godziny 11.00 rano jakaś dziwaczna cisza zalega ten zwykle bardzo czynny odcinek frontu. Podszedłem do dowódcy 2. kompanii komandosów, por. F. Kępy, żeby ustalić dodatkowe zadania ogniowe. Pochyleni ponad mapą nie zauważyliśmy, że zbliżył się do nas dowódca komandosów polskich mjr W. Smrokowski i mówi: „Chodźmy na to wzgórze zobaczyć co tam jest”. Był to rozkaz do natarcia na Monte Freddo dla 2. kompanii komandosów. Komandosi, pochyleni, z gotowymi do strzału „tomiganami”, cicho jak koty zaczęli ostrożnie zagłębiać się w szeroki łan kukurydzy, wysokości człowieka, którym znaczna element tego wzgórza była pokryta. Ruszyłem razem z nimi, mając przy boku własnych łącznościowców z plut. K. Kocińskim na czele. Niestety, dźwigając ciężki sprzęt łączności radiowej zaczęli zostawać w tyle, nie mogąc nadążyć za komandosami. Zabrałem karabin Kocińskiemu i dołączyłem do mjr. Smrokowskiego. Biegnąc razem, zbliżaliśmy się do szczytu wzgórza. Niespodziewanie padł strzał. Komandosi, jak na komendę, waląc spod pachy z „tomiganów” wpadli na skraj łanu kukurydzy. Przed nimi wolna przestrzeń, wycięta w łanie na szerokość kilkudziesięciu metrów, a na drugim jej skraju rowy niemieckie ze spandauami. Nasi komandosi z błyskawiczną szybkością zasypali Niemców granatami ręcznymi. Linię niemiecką przykrył ogień i dym. W ten dym skoczyli nasi komandosi, prażąc z „tomiganów”. Wybuchy granatów, serie spandauów, „tomiganów” i „szmajserów” zlały się w jedną szatańską melodię. Jednak atak komandosów jest tak dynamiczny i sprawny, że zasypani ogniem Niemcy bronią się krótko i ponoszą wielkie straty; zaskoczenie nieprzyjaciela udaje się w całej pełni. Nasi tracą pchor. Wierzbickiego, ranionego śmiertelnie granatem ręcznym. Por. Kępa gromkim głosem wydaje rozkazy odprowadzenia rannych i jeńców do tyłu. Kilkunastu zabitych Niemców zaległo pole. Niespodziewanie z kukurydzy w odległości około 50 m od nas uniósł się Niemiec i zaczął biec do własnych po stoku wzgórza. Widząc to przyklęknąłem celując do uciekającego z karabinu, lecz niespodziewanie wpadł mi na linię strzału pchor. Kural, który puścił się za Niemcem w pościg i strzelając spod pachy z „tomiganu” starał się go trafić. Nie udało się jednak i Niemiec zdążył skryć się w drugim łanie kukurydzy i uciec. W tym momencie wybucha ponad nami sygnalizacyjna rakieta niemiecka. „Stracili pozycję i ściągają na nas ogień” – pomyślałem. „Kryć się do szczelin niemieckich – zaraz dostaniemy ogień artylerii” przestrzegałem podnieconych potyczką komandosów. Posłuchali i wszyscy skryli się do szczelin, gdzie jeszcze leżeli zabici. Nie upłynęła minuta, gdy niespodziewanie fontanny ognia, dymu i ziemi podniosły się ze wzgórza. Monte Freddo rozszalało się kanonadą wybuchów artylerii niemieckiej. Pociski padają tak blisko naszych szczelin, że czekamy kiedy jakiś do nas zawita i zmieni nas w gulasz. Siedzę przyciśnięty do ściany rowu z moimi łącznościowcami i jednym komandosem z elkaemem. Kanonada artylerii niemieckiej milknie na chwilę. Nawiązuję łączność z dywizjonem i podaję dane do ognia zaporowego. Artyleria niemiecka ostrzeliwuje nas ponownie. Niespodziewanie ogień nieprzyjaciela ustaje. Ppor. S. Zalewski, który siedzi w bliskiej szczelinie woła do mnie przytłumionym głosem: „Łuczyński, Szwaby będą kontratakować, przygotuj pan „ogień zaporowy”. Odpowiadam: „Przygotowany, lecz sprawdzę czy nieźle leży”. Podaję komendę ogniową. Pierwsze salwy I dyonu 3. Karpackiego PAL padły na zabudowania farmy odległe od nas o 200 m, do których wycofali się Niemcy. Poprawiam dane ogniowe. Jestem na obserwacji poprzecznej. Linia ogniowa naszych dział przechodzi niemal równolegle do naszych nowo zdobytych pozycji, tak że rozrzut w głąb nie może być dla nas groźny. Nagle z rejonu zabudowań farmy wyskakują grupki niemieckich żołnierzy. Rusza przeciwuderzenie. Wywołuję ogień zaporowy. Dywizjon grzmi ośmioma działami, kładąc ścianę ognia przed linię komandosów. Farma, w której Niemcy mieli własną bazę, znika w ceglastej kurzawie. Około 50 m od mojej szczeliny, z lewej strony, wyłania się z kępy krzaków grupa Niemców. Nasz komandos otwiera natychmiastowo do nich ogień z elkaemu. Padają na ziemie, słychać jęki i krzyk dowódcy: „Heraus, heraus”. Po chwili Niemcy znów podrywają się na całej linii do ataku. Powtarzam ogień zaporowy. Oficer zwiadowczy dywizjonu, ppor. J. König, nieźle się sprawuje. Ogień dywizjonu przykrywa nieprzyjaciela i niszczy go. Dowódca kompanii jest bardzo zadowolony z ognia artylerii i krzyczy do mnie: „My zdobyliśmy tę górę kukurydzianą – a wy, artylerzyści, pomogliście nam zdobycz utrzymać”. Plut. Kociński jest dumny z tej uwagi i samorzutnie nadaje do centrali dywizjonu meldunek: „Daliście Szwabom bobu; komandosi dziękują”. Centrala odpowiada: „Ku chwale Ojczyzny”.
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Moje cztery kampanie |
Autor: | Łuczyński Wiesław Filip |
Rozszerzenie: | brak |
Język wydania: | polski |
Ilość stron: | |
Wydawnictwo: | Wydawnictwo Mireki |
Rok wydania: | 2014 |
Tytuł | Data Dodania | Rozmiar |
---|
PDF Upload - Zapytania o Książki - Dokumenty © 2018 - Wszystkie prawa zastrzeżone.