Czytelnicy "Siedmiu cudów" Petera Lerangisa i "Pięciu królestw" Brandona Mulla będą zachwyceni porywającym obrazem Egiptu z czwartej części epickiej sagi o przetrwaniu.
Hylas i Pirra dotarli nareszcie do Egiptu, ale okazało się, że sztylet, strzeżony przez Userrefa, zaginął. Co gorsza, Telamon wraz z wojownikami Kruków już tu jest, szuka skradzionego ostrza i nie spocznie, póki nie dostanie tego, po co przybył. Hylas odkrywa, gdzie została ukryta broń – w starożytnych egipskich grobowcach, pogrzebana z niespokojnymi duchami zmarłych. Wejście tam będzie wymagało ogromnej odwagi. A Hylas wcale nie jest pewien, czy zdoła tego dokonać, ani czy wydostanie się stamtąd żywy. Jego wizje stają się coraz częstsze.
Hylas i Pirra, z pomocą lwicy Zguby i sokolicy Echo, muszą odnaleźć sztylet, a później uciec… zanim pożrą ich bogowie Egiptu.
Szczegóły
Tytuł
Bogowie i wojownicy. Tom 4. Grobowiec krokodyla
Autor:
Paver Michelle
Rozszerzenie:
brak
Język wydania:
polski
Ilość stron:
Wydawnictwo:
Wydawnictwo Wilga
Rok wydania:
Tytuł
Data Dodania
Rozmiar
Porównaj ceny książki Bogowie i wojownicy. Tom 4. Grobowiec krokodyla w internetowych sklepach i wybierz dla siebie najtańszą ofertę. Zobacz u nas podgląd ebooka lub w przypadku gdy jesteś jego autorem, wgraj skróconą wersję książki, aby zachęcić użytkowników do zakupu. Zanim zdecydujesz się na zakup, sprawdź szczegółowe informacje, opis i recenzje.
Bogowie i wojownicy. Tom 4. Grobowiec krokodyla PDF - podgląd:
Jesteś autorem/wydawcą tej książki i zauważyłeś że ktoś wgrał jej wstęp bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zgłoszony dokument w ciągu 24 godzin.
Pobierz PDF
Nazwa pliku: Griffin Kate - Matthew Swift 01 - Szaleństwo Aniołów.pdf - Rozmiar: 1.97 MB
Głosy: 0 Pobierz
To twoja książka?
Wgraj kilka pierwszych stron swojego dzieła!
Zachęcisz w ten sposób czytelników do zakupu.
Bogowie i wojownicy. Tom 4. Grobowiec krokodyla PDF transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
KATE GRIFFIN
SZALEŃSTWO
ANIOŁÓW
A Madness of Angels
Przełożył Michał Januszewski
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2011
Strona 3
Spis treści
Wstęp - Kłopoty z telefonami
w którym przywołanie jest prawie (ale nie do końca) idealne,
zdobywa się nowych przyjaciół i przypominają się dawni wrogowie / 4
Część 1 - Polowanie na San Khana
w której pojawiają się początki planu, knuje się zemstę,
a mnóstwo szczurów decyduje się zgromadzić / 82
Część 2 - Sojusznicy z Kingsway Tunnels
w której znajduje się sojuszników, demaskuje wrogów,
wsiada późną nocą do pociągów i sugeruje niezwykły sposób wykorzystania farby / 145
Pierwsze interludium - Cień czarnoksiężnika
w którym wspomina się pewne chwile, o których lepiej byłoby zapomnieć / 171
Część 3- Szaleństwo aniołów
w której pewne rzeczy muszą się skończyć / 285
Drugie interludium - Uczennica czarnoksiężnika
w którym wspomina się koszty czarów przy rybie z frytkami na wynos / 369
Epilog - Krótki akt życia
w którym, choć wszystko się skończyło,
wszystko nadal trwa w zasadzie niezmienione,
wbrew zasadom prawdopodobieństwa / 437
Strona 4
Magia to życie. Tam gdzie jest magia, znajdziemy również życie. Nie można ich od
siebie oddzielić. Stanowią wzajemne cienie własnej natury, odbicia własnych twarzy,
ośrodków i nastrojów. Echa wykrzyczanego w gniewie słowa, ciepło pozostałe po dotyku
skóry, ślady oddechu, wszystko to są elementy zjawiska, które można w przybliżeniu nazwać
„magią”. A w dzisiejszych czasach magia nie kryje się już w pnączach i drzewach. Skupia się
tam, gdzie można znaleźć większą część życia, jarzącą się obecnie neonowym blaskiem.
R. J. Bakker „Zmieniające się pojęcie magii” -
Urban Magic, vol. 3 marzec 1994
Myśmy są światło, myśmy są życie, myśmy są ogień!
Wyśpiewujemy elektryczny płomień, dudnimy z podziemnym wiatrem, tańczymy niebo!
Stań się nami i bądź wolny!
Myśmy są błękitne elektryczne anioły.
Anonimowy spam, źródło nieznane
Strona 5
Wstęp
Kłopoty z telefonami
w którym
przywołanie jest prawie (ale nie do końca) idealne,
zdobywa się nowych przyjaciół
i przypominają się dawni wrogowie
Nie tak to miało wyglądać.
Przebudzenie trwało za długo. Ciepła podłoga pod moimi palcami, gruby, gryzący
dywan, mrowienie na skórze, szybko przeradzające się w gwałtowne pieczenie, jakby mrówki
wgryzały się w ciało. Zbyt długo nic nie czułem. Kończyny miałem słabe jak u niemowlęcia.
Powiedziałem „poruszcie się” i palce moich stóp mnie posłuchały. Reszta ciała zadrżała z
wysiłku. Rzekłem „mrugnijcie” i moje oczy upodobniły się do dwóch częściowo przeżutych
cukierków toffi, szorstkich, lepkich i nieustępliwych. Moje powieki walczyły z ich oporem,
jakbym próbował łączyć podnoszenie ciężarów z biegiem maratońskim.
Odnosiłem jednak wrażenie, że to wszystko minie. Błękitny szok towarzyszący
mojemu przebudzeniu, jeśli to jest właściwe słowo, odszedł, maleńkie elektryczne robaki
wryły się w podłogę albo odpełzły na sufit, wracając do linii telefonicznych. Gorący koc ich
osłony opadł z mojego ciała. Zimno wżarło się niczym wielka, głodna bestia we wszystkie
stawy i w każdy cal skóry. Moje kości stały się za długie dla ciała, a mięśnie nagle rozluźniły
się tak bardzo, jakby nigdy już nie miały się napiąć. Wszystkie części ciała zaczęły drżeć, gdy
wróciło czucie.
Leżałem na podłodze nagi jak wąż, który zrzucił skórę. Rozważyliśmy swoją sytuację.
UciekajuciekajuciekajuciekajuciekajUCIEKĄJUCIEKAJUCIE-KAJUCIEKAJ! -
wysyczał spanikowany głos w moim wnętrzu, ten sam, który postrzegał odległe o cal od nosa
nogi łóżka jako stopy olbrzyma, w szumie ruchu ulicznego przebijającym się niekiedy przez
Strona 6
szelest deszczu słyszał odgłos jadu ściekającego po rozwidlonym języku, a słabe neonowe
światło sączące się przez znajome brudne okno uważał za gorące jak blask słońca w południe,
padający na ziemię przez dziurę w warstwie ozonowej.
Spróbowałem poruszyć nogą, co spowodowało dziwne zawroty głowy, jakby było to
najwyższe osiągnięcie, do którego przygotowywałem się przez całe życie, spełnienie
wszelkich moich ambicji. A może chodziło po prostu o to, że w nasze ciało wbijały się igły
oraz szpilki i, nie bardzo wiedząc, jak sobie poradzić z bólem, uciekliśmy się do śmiechu.
Odwróciłem głowę, wtykając nos w zakurzony dywan, by stłumić obłąkańczy chichot, a
jednocześnie podciągnąłem kolana pod brodę. Do kącików ust spływały mi łzy.
Spróbowaliśmy ich z zaciekawieniem. Słony smak wydał się nam przyjemny, jak pierwszy,
przywołujący do ust ślinę kęs gorącego, kruchego boczku. Odnalezienie talerza takiego
boczku stało się nagle główną motywacją w moim życiu, pragnieniem, które przesłoniło
wszystko inne. Dlatego, mając światło za przewodnika, szarpnąłem się ze wszystkich sił,
wlazłem na łóżko i przeczołgałem się na drugą stronę. Oparłem się o szafkę, czekając, aż
świat zdecyduje, gdzie jest dół.
Miejsce, w którym się znalazłem, nie do końca było moim pokojem, niezgodności
były jednak niewielkie i powierzchowne. To były moje ściany, sam je pomalowałem na
nieszkodliwy bladożółty kolor. I moje okno, z widokiem na niewielki korowód łatwych do
rozpoznania sklepów po drugiej stronie ulicy: kiosk z gazetami, sklep monopolowy, sklep z
drobiazgami, w którym sprzedawano również sprzęt gospodarstwa domowego, pralnia
samoobsługowa oraz sławny sklepik pani Lee Po, oferujący chińszczyznę na wynos. W jego
oknie nadal radośnie świeciła czerwona lampa. Moje okno, mój widok, ale nie mój pokój.
Łóżko było nowe: brzydki mebel na wysoki połysk, udający sprzęt ze średniowiecznej
sypialni dla nowożeńców, przeznaczony dla księżniczki w spiczastym kapeluszu. Materac, na
którym usiadłem, okazał się tak twardy, że po niespełna minucie poczułem ból. Na ścianie
wisiało wielkie lustro w złoconej ramie - wyobrażałem sobie, że Maria Antonina mogłaby się
w nim przeglądać, poprawiając fryzurę - w kącie zaś stały dwie szafy, nie jedna. Polazłem do
nich i oparłem się o bliższą, by odzyskać dech w piersi po tej epickiej wędrówce. Po
otworzeniu pierwszej szafy sączące się spod drzwi światło i wpadający przez okno blask
neonów pozwoliły mi zobaczyć tweedowe żakiety, długie jedwabne suknie, białe i kremowe
koszule o charakterystycznym kroju, czarne skórzane buty o ostrych szpicach, sandały na
wysokich obcasach, składające się wyłącznie z rzemieni bez żadnej osłony, oraz torebkę
wielkości puchowej poduszki, wiszącą na grubym złotym łańcuchu. Otworzyłem ją i
przeszukałem zawartość. Znalazłem portfel z pięćdziesięciofuntowym banknotem, który sobie
Strona 7
wziąłem, dwie karty kredytowe, kartę biblioteczną z miejscowej biblioteki i mały pliczek
grubych, białych wizytówek. Wyciągnąłem jedną i przeczytałem w słabym świetle: „Laura
Linbard, współpracownik KSP”. Położyłem ją na łóżku i uchyliłem drzwi drugiej szafy.
Znalazłem tam spodnie, koszule, marynarki, a także - ku swemu zaskoczeniu - wielką
parę grubych żółtych spodni rybackich oraz żeglarskie buty. Na dnie stała mała skrzynka,
wyglądająca na ważną. Otworzyłem ją. W środku był stetoskop, mała apteczka, termometr
oraz kilka specjalistycznych, groźnie wyglądających narzędzi z metalu. Wolałem nie snuć
domysłów na temat ich przeznaczenia. Zdjąłem z wieszaka białą bawełnianą koszulę oraz
szare spodnie. W szufladzie znalazłem majtki, które nie pasowały na mnie zbyt dobrze, oraz
grube czarne skarpetki. Ubierając się, ostrożnie dotykałem lewego barku i klatki piersiowej w
poszukiwaniu uszkodzeń. Okazało się jednak, że wszystkie kości się pozrastały, a skóra
zagoiła. Nie wyczułem nawet blizny ani śladów zakrzepłej krwi.
Rękaw koszuli sięgał mniej więcej do nasady mojego kciuka, a nogawki do połowy
długości stóp. Za to skarpetki jak zwykle pasowały świetnie. Buty natomiast były o kilka
numerów za małe. To mnie zdziwiło. Jak to możliwe, by ktoś miał tak długie kończyny, ale
nosił buty maleńkie, jakby w dzieciństwie wiązano mu stopy? Postanowiłem je zostawić,
choć obawiałem się, że mogę potem tego żałować.
Włożyłem wizytówkę i banknot do kieszeni spodni, a potem ruszyłem ku drzwiom. Po
drodze zobaczyliśmy swe odbicie w wielkim lustrze i zatrzymaliśmy się, gapiąc się na nie z
fascynacją. Czy tak teraz wyglądaliśmy? Ciemnokasztanowe, rozczochrane włosy
sugerowały, że nie dbamy o takie sprawy - były za krótkie, by można je uznać za artystowską
demonstrację, i za długie, by były modne. Bladą twarz pokrywały piegi od słońca, a nos był
za duży w porównaniu z drobnymi rysami twarzy. Głowa sprawiała wrażenie przypadkowo
nasadzonej na ciało, któremu niedorzecznie duże ubranie nadawało jeszcze bardziej
patykowaty wygląd. Nie było to ciało, jakie byśmy dla siebie wybrali, ale dawno już
wyrzekłem się marzeń o upodobnieniu się do któregoś z gwiazdorów filmowych, z typowym
dla przeciętniaków pragmatyzmem uświadomiwszy sobie, że taki już jestem i wcale mi to nie
przeszkadza.
I to ja patrzyłem na siebie z lustra.
Ale nie do końca ja.
Podszedłem bliżej. Przekrzywiałem głowę, przesuwając palcami po brudnych,
przetłuszczonych włosach w poszukiwaniu siniaków albo blizn. Przebudzenie wyglądało na
w pełni udane, nadal jednak odnosiłem wrażenie, że coś tu nie gra.
Zbliżyłem się jeszcze bardziej, aż szkło pokryło się szarą parą mojego oddechu, i
Strona 8
spojrzałem sobie w oczy. We wczesnej młodości gryzłem się tym, że są takie okrągłe, z
jakiegoś powodu wyobrażając sobie, że małe oczy równają się wysokiej inteligencji, aż
wreszcie któregoś dnia, w szkole, trzynastoletni Max Borton wytłumaczył mi, że wielkie,
ciemne oczy zapewniają powodzenie u dziewczyn. Zamrugałem i odbicie odpowiedziało tym
samym. Tęczówki lśniły w pomarańczowawym blasku ulicznych latarń jak ślepia kota. Kiedy
ostatnio miałem okazję przyjrzeć się swym oczom, były czarne. Teraz zrobiły się intensywnie
jasnoniebieskie niczym niebo w bezchmurny zimowy dzień. Wyglądały jak oczy albinosa i
nie byłem już jedyną istotą spoglądającą nimi na mnie.
UciekajuciekajuciekajuciekajuciekajuciekajUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJU
CIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJ!
Dotknąłem głową zimnego szkła, walcząc z nagłym przerażeniem, grożącym nam
upadkiem na podłogę. Musiałem cały czas oddychać, cały czas pozostawać w ruchu. Nic
innego nie miało znaczenia. Jeśli będę uciekał wystarczająco długo i szybko, może uda mi się
stworzyć jakiś plan. Ale jeśli człowiek i tak już nie żyje, nic innego nie ma znaczenia.
Moje nogi działały sprawniej od mózgu. Wyprowadziły mnie z pokoju. Palce
otworzyły drzwi. Zamrugałem, porażony oślepiającym blaskiem stuwatowej żarówki palącej
się na korytarzu. Położono tu nowy dywan i wypolerowano poręcze, ale na ścianie wisiał
obraz, reprodukcja Picassa, przed zbyt wielu już laty kupiona przeze mnie za piątaka - same
kolory i dziwne, porozrzucane proporcje. Obraz całkowicie pochłonął naszą uwagę. Wisiał
dokładnie tam, gdzie go umieściłem. Uznałem to niemal za zniewagę. Byliśmy
zafascynowani: eksplozja wizualnych cudów nabyta za cenę taniego tajskiego posiłku wisiała
przed nami w całej swej chwale. Czy wszystko było takie? Spróbowałem to sobie
przypomnieć. Oblizałem wargi i poczułem smak starej zakrzepłej krwi. Myśli i wspomnienia
wciąż pozostawały zbyt splątane, bym mógł się z nich czegoś dowiedzieć. Najważniejsze, by
pozostawać w ruchu, przeżyć wystarczająco długo, by stworzyć jakiś plan i poznać
odpowiedzi.
Z dołu dobiegły mnie śmiechy, brzęk szkła i dźwięk otwieranych drzwi. Usłyszałem
kroki zmierzające z salonu do kuchni, stukot luźnej, białej płytki pośrodku romboidalnego
wzoru, brzęk talerzy i warczenie wentylatora pieca, usuwającego gorące powietrze.
Ruszyłem na dół. Coraz wyraźniej słyszałem uprzejmą, towarzyską rozmowę.
Dominowała w niej kobieta o przenikliwym głosie i śmiechu, który zaczynał się gdzieś w
głębi nosa, nim zszedł do płuc, a potem wydostał się na zewnątrz. Poczułem do niej
instynktowną antypatię. Zerknąłem w stronę kuchni i zobaczyłem odwróconego do mnie
plecami mężczyznę. Pochylał się nad czymś, co parowało, i buchała od tego woń ciasta.
Strona 9
Minąłem kuchnię jak oszołomiony duch, który nie potrafi pojąć, że umarł, i pchnąłem
uchylone drzwi salonu.
Siedziało tam troje ludzi. Czwarte, wolne krzesło czekało na nieobecnego kucharza.
Pili wino, a na stole o blacie z matowego szkła stały resztki sałatki. Nikt nie zauważył, że
wszedłem do środka. Skupiali uwagę na kobiecie wyglądającej i brzmiącej, jakby była w
samym środku dowcipnego monologu. Nagle jednak spojrzała w moją stronę.
- George, ciasto...
Nim jeszcze skończyła mówić, kieliszek wypadł z jej rąk i rozbił się o blat. Brzęk
przyciągnął uwagę pozostałej dwójki.
Gapili się na mnie, a ja na nich. Zapadło pełne zażenowania milczenie, jakie tylko
Anglicy potrafią odgrywać tak doskonale. Chwila zapewne trwała krócej niż sekundę, ale
odniosłem wrażenie, że minęło kilkanaście tyknięć zegara. Potem stało się to, co zapewne
musiało się stać. Jedna z kobiet krzyknęła.
Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegło drżenie. Jej głos przebił się przez warstwę
grozy i niezrozumienia otulającą mój mózg. Wreszcie zrozumiałem, w końcu sobie
uświadomiłem, że to już nie jest mój dom, że zbyt długo mnie tu nie było, że ci ludzie to
prawowici właściciele, a ja jestem w ich oczach intruzem. Krzyk uderzył w mój umysł z siłą
buforów pociągu, utorował w mojej świadomości ścieżkę, po której do środka wlała się cała
reszta. Zrozumiałem, że jeśli mój dom nie należy już do mnie, straciłem również dawne życie,
dobytek, pieniądze, długi, ubrania, buty, filmy i muzykę.
Wszystko to zniknęło w mgnieniu oka - rzeczy, które posiadałem jeszcze jako
chuderlawy nastolatek; elektryczna szczoteczka do zębów, którą podarował mi ojciec w
przypływie nagłej troski o moje zdrowie; zdjęcia kolegów i miejsc, w których byłem;
egzemplarz Calvina i Hobbesa, otrzymany od mojej pierwszej dziewczyny na znak wiecznej
przyjaźni na Gwiazdkę po naszym zerwaniu; ulubione pantofle; wakacje, które planowałem
spędzić w górach północnej Hiszpanii; wszystko, na co pracowałem, co posiadałem i co
pragnąłem osiągnąć, ulotniło się z tym jednym krzykiem.
Rzuciłem się do ucieczki. Nie uciekaliśmy przed dźwiękiem, nie on nas przestraszył.
Chciałem się zagubić. Żałowałem, że w ogóle się przebudziłem, zamiast nadal unosić się w
błękicie.
***
Pewnego razu, nie tak dawno temu, usiadłem ze swą szaloną babcią na ławce obok
zaśmieconego niedopałkami trawnika przezwanego przez miejscową radę „zielenią
Strona 10
osiedlową”. Patrzyliśmy na przelatujące wysoko samoloty i na podświetlone
pomarańczowawym blaskiem chmury przesłaniające żółty, posępny księżyc. Miała na sobie
ciepły płaszcz z kapturem, wyblakłą niebieską koszulę nocną i wielkie, różowe kapcie. Ja
włożyłem szkolny mundurek i duży granatowy płaszcz po ojcu. Matka znalazła go któregoś
dnia w kartonowym pudle. Zamierzała go spalić, ale zalałem się łzami. Miałem dopiero
jedenaście lat i nie byłem pewny, dlaczego mi na nim zależy, matka zgodziła się jednak
zachować go dla mnie.
Siedzieliśmy tam we dwoje. Gołębie obsiadały rynsztoki i mury, skakały wokół
pantofli babci, kuśtykały na naderwanej nóżce, łopotały połamanymi, wystrzępionymi
skrzydłami, gapiły się na nas okrągłymi, pomarańczowymi, niemrugającymi oczami
osadzonymi w maleńkich główkach niczym szklane soczewki. Nie okazywały strachu.
Powinienem odrobić lekcje z matematyki, ale nie miałem zamiaru się tym zajmować. Brzuch
wypełniał mi mrożony groszek z keczupem. Zbliżała się zima, ale pogoda była ładna.
Panował rześki chłód, a powietrze było zupełnie przezroczyste. We wszystkich domach na
osiedlu zapalono już światła. Byłem tajnym agentem, chłopcem, który siedział w mroku na
ławce i obserwował, jak pan Paswalah spod dwudziestego siódmego prasuje koszule, Jessica i
Al spod trzydziestego drugiego kłócą się, kto ma posprzątać, a stara pani Gregory spod
dwudziestego pierwszego przerzuca trzysta kanałów telewizyjnych w poszukiwaniu czegoś
głośnego i pełnego przemocy. Dopóki żył jej mąż, wstydziła się oglądać takie rzeczy. Damie
wychowywanej w latach czterdziestych ubiegłego stulecia nie wypadało zachwycać się
filmami takimi jak Szklana pułapka.
Siedziałem obok babci, jak podczas wielu poprzednich nocy. Tylko nas dwoje, gołębie
i nasz skradziony świat obserwowanych ukradkiem okien.
Babcia milczała przez długi czas. Sprawiała wrażenie szczęśliwej właściwie tylko
wtedy, gdy siedziała na tej ławce wśród gołębi. Nagle zwróciła się ku mnie i spojrzała mi
prosto w oczy.
- Chłopcze?
- Słucham, babciu? - wymamrotałem.
Wciągnęła usta, osłaniając jasnoróżowe dziąsła. Sztuczną szczękę zostawiła w domu,
obok małego łóżka. Przeżuwała wargi przez dłuższą chwilę, spoglądając na niebo, a potem na
ziemię. Wreszcie skierowała wzrok z powrotem na mnie.
- Ładnie śpiewasz w chórze, prawda?
- Tak, babciu - skłamałem. Może i płakałem, by uratować płaszcz ojca, ale uważałem
się już za nastolatka i nigdy w życiu nie zgodziłbym się śpiewać w szkolnym chórze.
Strona 11
- Chłopcze?
- Słucham, babciu?
- Ściągasz na sprawdzianach?
- Tak, babciu.
- Mówiłam im, mówiłam, ale wszystkie starsze panie powtarzały... Angelina ma
kłopoty z lewym uchem, wiedziałeś o tym? Ściągasz na sprawdzianach, chłopcze?
- Nie, babciu.
- Pamiętasz, by naostrzyć ołówki, zanim wyschnie atrament?
- Tak, babciu.
Zapadła bardzo długa cisza. Pamiętam, że gapiłem się na nogi staruszki, wystające
spod nocnej koszuli. Były szare, pokryte sinymi żyłami, wielkie i obrzękłe. Wyglądały jak
spłaszczone bryły cuchnącego, pleśniowego sera, wyrastające z pantofli.
- Chłopcze? - odezwała się wreszcie.
- Słucham, babciu.
- Nadchodzi cień, chłopcze - westchnęła. Wyciągnęła serwetkę z kieszeni płaszcza, by
wytrzeć cieknący nos. - Nadchodzi cień. Jeszcze go tu nie ma. Nie przyjdzie tak szybko. Ale
nadchodzi. Zje cię, chłopcze.
- Tak, babciu.
Uniosła szybko rękę i zdzieliła mnie w ucho. To było tak, jakby walnęła mnie cienkim
płatem surowego mięsa.
- Słuchaj! - warknęła. - Gołębie go widziały! Widziały wszystko! Nadchodzi cień.
Młodzi nigdy nie słuchają. Idzie po ciebie, chłopcze. Jeszcze nie, jeszcze nie... będziesz
musiał śpiewać jak anioły, żeby go powstrzymać.
- Tak, babciu.
Spojrzałem w wyblakłe, pokryte zaćmą oczy i ku swemu zaskoczeniu zauważyłem, że
zaszły łzami. Ująłem jej rękę, nagle zatroskany.
- Babciu? Dobrze się czujesz?
- Nie jestem szalona - oznajmiła, wycierając nos i oczy zasmarkanym rękawem. - Nie
jestem wariatką. Widziały go. Gołębie wiedzą najlepiej. Widziały go. - Uśmiechnęła się,
odsłaniając dziąsła pełne maleńkich strzępków ciała, zwisających luźno w miejscach, gdzie
kiedyś były zęby.
Wstała, chwiejąc się przez chwilę. Ptaki rozpierzchły się na wszystkie strony. Potem
ujęła mnie za ręce, pociągnęła ku sobie i zaczęła tańczyć, pchając mnie w przód i w tył z
gracją i swobodą pijanego wielbłąda. Tańczyliśmy walca w blasku miejskich latarń.
Strona 12
- „Myśmy są światło, myśmy są życie, myśmy są ogień, ta-dam, ta-dam!” - nuciła cały
czas niemelodyjnym, piskliwym głosem. - „Wyśpiewujemy elektryczny płomień, ta-dam,
dudnimy z podziemnym wiatrem, ta-dam, tańczymy niebo! Stań się nami i bądź wolny...”.
Zatrzymała się tak gwałtownie, że wpadłem na nią, tonąc w tłustych, skulonych
ramionach.
- Za wcześnie, by śpiewać. - Westchnęła, patrząc mi prosto w oczy. - Nie jesteś
gotowy, chłopcze. Jeszcze nie. Trzeba zaczekać. Potem zaśpiewasz jak anioł. Gołębie mają za
małe mózgi, by kłamać.
Znowu zaczęła tańczyć, jak zgarbiony, śpiewający nocny duszek, aż po chwili mama
kazała nam iść spać.
Spoglądając wstecz, zdaję sobie sprawę, że problem nie polegał na tym, że babcia
wiedziała więcej niż mi mówiła. Prawda wyglądała tak, że szczerze powiedziała mi wszystko,
ale miałem za mało rozumu, by to pojąć.
***
Zatrzymałem się, gdy stopy zaczęły mi krwawić. Nie miałem pojęcia, gdzie się
znajduję ani jaką drogą tu dotarłem. Wiedziałem tylko, że jestem na skraju błoni albo małego
publicznego parku, jest ciemna noc, a pogoda sugeruje wczesną wiosnę albo późną jesień. Z
wielkich platanów otaczających porośnięty trawą obszar opadały liście. Zatem jesień. Padała
osobliwa londyńska mżawka, zimna i wilgotna, lecz zarazem jakby niedostrzegalna w
różowopornarańczowym blasku latarń. Przypominała raczej gęstą mgłę unoszącą się w
powietrzu niż prawdziwy deszcz. Nie potrafiłem zebrać myśli, było na to za wcześnie. Gdy
dotarło do mnie, że wszystko straciłem, panika ogarnęła mój umysł na podobieństwo
gorącego prysznica, nie pozwalając mi się zastanowić, co powinienem zrobić albo dokąd
pójść.
Znalazłem mroczny, oświetlony tylko blaskiem neonów tunel przebiegający pod
torami kolejowymi. Tej nocy nie zagarnął go dla siebie żaden żebrak ani bezdomny włóczęga.
Osunąłem się na zimny, suchy chodnik, podciągając kolana pod brodę. Przez długą chwilę
dygotałem tylko i kuliłem się z zimna, próbując uporządkować myśli. Smak krwi w ustach
doprowadzał mnie do szaleństwa. Przypominał gorzki, niemożliwy do wypłukania posmak
lekarstwa na kaszel. Znowu pomyślałem o intensywnie niebieskich oczach nieznajomego
widocznych w moim odbiciu. Spróbowałem umieścić te oczy we własnej twarzy.
Wspomnienia nie powodowały fizycznego bólu. Umysł świetnie sobie radzi z zapominaniem
o tym, o czym, nie chce pamiętać. Niemniej każda myśl przynosiła ze sobą strach przed
Strona 13
bólem, przywoływała na nowo to, co było kiedyś. Byłem gotowy czmychnąć na jakąś
niezamieszkaną skałę, daleko od ludzi i latarń, by tylko przed tym uciec.
Rozważałem ów pomysł przez krótką chwilę, powtarzając sobie, że utrata wszystkiego
jest w rzeczywistości zamaskowanym wyzwoleniem. Jak postąpiłby w takiej sytuacji Budda?
Zapewne powędrowałby na bosaka przez błotniste, niezaorane pole, radując się ponownymi
narodzinami. Wyobraziłem sobie robaki między palcami swych stóp, tłuste, wijące się,
różowoszare ciała, zimne jak deszcz, którym się karmiły. Zmieniliśmy zdanie. Uciekniemy,
ale nie tak daleko.
Jak zawsze, kiedy się bałem, pozwoliłem swym zmysłom dryfować bezwładnie. To
był odruch, wpojony mi niemal na początku szkolenia, gdy mój nauczyciel po raz pierwszy...
...gdy mój nauczyciel...
Daj mi życie!
...nadchodzi cień...
uciekajuciekajuciekajuciekajuciekajUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJ
UCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJ.
Oddychanie było siłą, mur zapewniał bezpieczeństwo. Wcisnąłem w niego plecy,
wspierając głowę o cegły. Z muru nie wyłonią się palce, z cieni nie wyrosną pazury. Im
większa część mojego ciała pozostawała w kontakcie z czymś materialnym, im mniej było
miejsc, w które mogłaby zakraść się ciemność, tym lepiej dla mnie. Wyobraziłem sobie
wielkiego, szczekającego psa, otwierającego zaślinioną, pełną zębów paszczę, wiernego
towarzysza, który przysiadł u mego boku, gotowy pełnić straż, gdy ogarnie mnie znużenie.
Mógłbym też wykombinować inne rzeczy, niemal równie dobre jak stróżujący pies, ale nie
byłem pewien, czy nie przyciągną zbytniej uwagi.
Znowu zacząłem oddychać wolniej, uruchamiając zmysły w poszukiwaniu informacji.
Z góry dobiegała woń elektryczności, spłukiwanego przez deszcz moczu, rozlanego piwa i
suchej zaprawy murarskiej. Odległy stukot nocnego pociągu podmiejskiego, wiozącego
nielicznych, sennych pasażerów na przedmieścia i dalej. Autobus przejeżdżający z pluskiem
przez kałużę powstałą nad zatkanym odpływem. Zatrzaskujące się drzwi. Dobiegające z
oddali zawodzenie policyjnego sygnału. Gdy byłem chłopcem, dźwięk policyjnych syren
dodawał mi otuchy. Świadczył o obecności strażników w niebieskich strojach, chroniących
nas przed nocą. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że świadczy to o istnieniu czegoś, przed
czym trzeba nas chronić. Teraz syreny zabrzmiały znowu i zastanawiałem się, czy śpiewają
dla mnie.
Byłem ubrany za cienko na taką noc. Ubranie nasiąknęło deszczem, zrobiło się zimne
Strona 14
i lepkie, przylegało do skóry, powodując swędzenie. Czułem, że ramiona pokrywa mi gęsia
skórka. Poczuliśmy się nią zafascynowani. Odwinęliśmy rękaw, by przyjrzeć się owemu
zniekształceniu naszego ciała oraz maleńkim włoskom, stojącym na baczność jak
naelektryzowane. Nawet zimno nas interesowało. Nasze zmysły robiły się od niego
nieadekwatne, stopy nie mieściły się w przestrzeni, którą zamieszkiwały, a odrętwiałe palce
dłoni wydawały się wielkimi kawałkami dyni. Nasunęła się nam myśl, że ludzkie ciało jest
bardzo zawodnym narzędziem.
Chrupiący boczek.
Zapach ciasta.
Smak krwi.
Wspomnienie o...
...o...
Przymknij oczy, a wszystko wróci. Pożółkłe zęby i niebieskie oczy spoglądające na
ciebie z góry. Zaciśnij mocno powieki, a krew znowu popłynie po twoim ciele, pokrywając
plecy i boki, ścieknie po podeszwie stopy, zakrzepnie w tkaninie skarpetek.
Naprawdę chcesz przypomnieć sobie to wszystko?
Nie? Tak też sądziłem.
Nie zamykaj oczu.
Zsunąłem rękaw, wcisnąłem podbródek głębiej między kolana, oplotłem się rękami i
skrzyżowałem nogi.
Na odebranie czekały meldunki innych zmysłów.
Zerknij na chwilę, spojrzyj ulotnie, co to szkodzi? Nikt nic nie zauważy. Wciągnij to
do płuc i może wszystko będzie w porządku, pomimo cieni?
Zaczerpnąłem tchu, pozwalając, by miejscowe powietrze wniknęło mi głęboko w
płuca, wypełniając moją krew i mój mózg swoimi objawieniami. Gotowy?
Aura miejsca, w którym kuliłem się jak dziecko, miała ostry, gryzący posmak. Tuż
nad ziemią była rzadka, znacznie rzadsza niż tam, gdzie życie pojawia się częściej i w
większej obfitości. Niemniej wyczułem też ślady innych miejsc, przyniesione tu przez
powietrze, pochwycone w całym mieście przez przejeżdżające górą pociągi. Moc i struktura,
jakie zdołałem wyczuć, miały silny zapach, ale były śliskie w dotyku, cofały się przed zbyt
stanowczym rozkazem, jak spłoszony ptak. Mimo to dały mi pocieszenie i odrobinę ciepła.
Podniosłem się i spojrzałem na białe ściany, odczytując pokrywające je graffiti.
Większość wyglądała zwyczajnie: „J to gej!” albo „P&N na wieki”, ale na jednej ze ścian
wypatrzyłem pomarańczową smugę farby, pełną pętli i nagłych zakrętasów. Poznawałem ją.
Strona 15
Dotknąwszy jej palcami, poczułem ciepło i lekkie mrowienie, jakbym dotykał poruszającego
się powoli piasku. To był znak żebraków, znaczący granicę klanowego terytorium.
Ucieszyłem się, że moje zmysły nadal pozostają wrażliwe na takie rzeczy. Niewykluczone, że
mogły nawet stać się jeszcze wrażliwsze. Rozumieliśmy ewentualne korzyści, ale ta myśl
mnie nie pocieszyła.
Wlokłem się przez tunel, przyglądając się z uwagą wszystkim plamom farby i
zadrapaniom na białych ścianach. Przekazy mówiące:
NIE POZWÓL, BY SYSTEM CIĘ ZNISZCZYŁ
albo:
xxULTRASxx
albo:
Nie liżcie pędzli
zlewały się ze sobą na pokrytej cementem, pomalowanej na biało powierzchni.
Moją uwagę przyciągnęła plama farby u końca tunelu. Nie miała typowych cech
ochrony, jakimi posługują się ci, którzy znają się na takich sprawach, by bronić swojego
terytorium. Napis namalowano czarnym sprayem, prostymi, drukowanymi literami. Głosił:
„ZROBIŁEM Z SIEBIE CIEŃ NA ŚCIANIE”.
Zaniepokoił mnie ten widok, lecz inne wydarzenia owego wieczoru były ważniejsze,
zignorowałem więc napis. Nie miałem farby, ale zanurzyłem palce w ostrym posmaku tego
miejsca i w samym środku tunelu zacząłem rysować na ścianie własny znak. Poczułem, że
nawet ta drobna czynność dodaje mi otuchy. Nakreśliłem długi symbol ochronny, mój własny
znak chroniący przed złem i szkodą. Nie był to pies stróżujący, ale zawsze coś.
Kiedy skończyłem, rozbolała mnie głowa, a palce zaczęły mi drżeć. Nawet coś tak
małego kosztowało mnie bardzo wiele. Z moich kończyn odpłynęły resztki sił. Wypełniające
mnie ciepło sugerowało istnienie pustki, którą czas być może zdoła wypełnić. Słabość brała
się nie tyle z wyczerpania, ile z niedoświadczenia, jakby palce wyrosły mi dopiero przed
chwilą, a mięśnie były niewypróbowane, jeszcze nieprzyzwyczajone do użytku, jaki zwykłem
z nich robić. Osunąłem się na ziemię pod przeciwległą ścianą i czekałem.
Strona 16
Minęło zaledwie kilka sekund, nim rysunek nakreślony przeze mnie na ścianie
zapłonął z sykiem. Tworzące go linie ujawniły się jako wąskie czarne zakrętasy. Przywarłem
do chodnika i z drżeniem podciągnąłem kolana pod brodę. Białe jarzeniówki na suficie
buczały cicho. Czułem dobiegający od nich zapach elektryczności. To jej właśnie dotyczyła
pierwsza lekcja zawsze udzielana każdemu, kto uczył się mojego zawodu.
Podjąłem ryzyko, zgarniając koniuszkami palców odrobinę ciepła i światła z jednej z
nich. Lampa zgasła, gdy wciągnąłem w siebie jej energię. Maleńka jak ziarnko grochu kulka
żarzącego się blasku, którą w ten sposób uzyskałem, paliła się między dwoma moimi palcami
na podobieństwo zapałki. Była szokująco gorąca w dotyku, ale nie wystarczała, by
podtrzymywać życie. Nie wiedząc, co sprawi mi więcej bólu, zimno czy brak sił, odważyłem
się przyciągnąć jeszcze nieco więcej światła oraz kilka dodatkowych stopni ciepła.
Uformowałem je w kulkę pieszczotliwymi ruchami palców. Niemal wszystkie światła w
tunelu zgasły, zostało tylko po jednym na obu końcach. Od wysiłku zalał mnie zimny pot,
straciłem dech w piersiach i zaczęło mi paskudnie szumieć w uszach, ale za to trzymałem
teraz w rękach niematerialną kulę białego blasku dorównującą niemal wielkością piłce
nożnej. Położyłem się, zwinięty wokół niej, jakby była torbą wypełnioną szczerym złotem.
Ciepło wypełniło moje ciało, przeganiając z ubrania część wilgoci. Zamknąłem oczy.
Nie chcieliśmy zasnąć. Nasze myśli gnały opętańczo, nasze zmysły sięgały tak daleko,
jak tylko to było możliwe, wnikając w stukot pazurków biegnącego kanałem szczura i
węszący nos miejskiego lisa o wystrzępionym ogonie. Próbowaliśmy wykryć kształt i posmak
wszystkiego, co żyło wokół nas. Byłem już jednak zmęczony - zanadto zmęczony - i bez
względu na to, czego mogliśmy pragnąć, musiałem się przespać. Poczułem, że moje powieki
opadają z impetem katowskiego miecza.
***
Smak krwi.
Pożółkłe zęby i załzawione, niebieskawe oczy.
Daj mi życie daj mi życie daj mi życie daj mi życie DAJ MI...
To nie do końca był sen.
Dobiegający z oddali dźwięk syreny, odgłos jadących samochodów. Ktoś wędrował
przez noc, tropiąc kogoś innego. Czołgał się po rynsztokach, rozmawiał z gołębiami, kradł
nos rudemu lisowi szukającemu hamburgera na kolację.
***
Sen nie był dla nas przyjemny. Nasze sny mieszały się z naszą rzeczywistością,
Strona 17
światem oglądanym przez niebieską mgiełkę. Zawsze uwielbiałem takie noce, gdy
rynsztokami spływała deszczówka. Wszystko stawało się wtedy czystsze i wyraźniejsze.
Umysł z łatwością mógł zawędrować daleko, nie przeszkadzały mu opary tłoczącego się gęsto
życia, gorączkowa ruchliwość tak często przeszkadzająca wędrownemu wzrokowi. Myśli bez
słów.
Spałem najwyżej kilka godzin. Kiedy się obudziłem, ciepło odpłynęło już z moich rąk
z powrotem do lamp, jarzących się teraz intensywnym, białym blaskiem, tak samo jak
przedtem. Moją uwagę przyciągnęło słabe kap, kap, kap, słyszalne na samej granicy
zmysłów.
Pomarańczowy znak żebraków umieszczony na jednym z końców tunelu spływał na
ziemię jak krew sącząca się z nosa. Farba zatrzymała się na wyniosłości muru, utworzyła
jeziorko, a potem przelała się, skapując z cichym, regularnym rytmem do smętnej kałuży
powstałej na ziemi. Zerknąłem na swój własny znak ochronny, spiralę wypalonej farby na
drugim końcu tunelu. On również tracił już spoistość, linie jego mocy migotały, jakby
przesłaniała je mgiełka, a u podstawy zaczął się zamieniać w płyn.
Wstałem na nogi, które natychmiast zameldowały mi, że nie chcą mieć nic wspólnego
z resztą ciała, podkreślając swą opinię tępym, pulsującym bólem. Krew i ziemia zmieszały się
ze sobą, tworząc ciemnobrązową plamę. Pokuśtykałem do wyjścia z tunelu i wyjrzałem na
zewnątrz. Była jeszcze noc, a przynajmniej poprzedzająca świt pora, nim jeszcze horyzont
zacznie jaśnieć. Deszcz dawał z siebie wszystko, pokrywając grunt małymi, srebrzystymi
kraterami. Chodnik zamienił się w czarną jak heban taflę. Odbijające się w niej światło
różowo-pomarańczowego neonu rozjaśniało kałuże swym blaskiem.
Poczułem, że moje zmysły się oddalają. Ogarnął mnie niepokój, zadrżałem z
powodów wykraczających poza zwykłe zimno. Przez deszcz przebijała się jakaś woń,
atakująca gwałtownie nozdrza, nie tylko odór, lecz również smak. Wnikała w głąb nosa,
drażniąc jednocześnie wszystkie receptory, wskutek czego zalany potopem informacji mózg
nie był w stanie zidentyfikować nawet części składowych zapachu, stwierdzić, że to są skórki
pomarańczy, a tamto mokra tektura. To był odór ciepłych, wilgotnych śmieci, które gniły i
pleśniały na interesujące sposoby w ciasnej, ciemnej, zamkniętej przestrzeni, nim wydostały
się na świeże powietrze. Smród nasilał się z każdą chwilą.
Wytężyłem słuch, nasłuchując śmieciarek, zbieraczy odpadków albo złodziei.
Nic.
Tylko cichy syk topiącej się farby i szum deszczu.
Nie mam skłonności do paranoi, ale niedawne doświadczenia zmieniły moją
Strona 18
perspektywę. Nie wydawało się prawdopodobne, by farba się topiła, a w powietrzu unosił się
zapach śmieci - a nawet czegoś więcej niż śmieci, wrażenie było nieco ostrzejsze od
zwykłego niesmaku - i między jednym a drugim nie było jakiegoś nieprzyjemnego związku.
Odwróciłem się od smrodu i ruszyłem w drugą stronę tak szybko, jak tylko pozwalały mi
obolałe stopy. Wyszedłem w deszcz, pozwalając by woda mnie obmyła. Szok sprawił mi
przyjemność. Deszczówka wypłukała senność z moich oczu. W tej samej chwili inne zmysły
odzyskały pełną czułość i zameldowały...
...smród śmieci...
...smak pleśni...
...dotknięcie deszczu...
...bezludna ulica pełna dziwnych cieni...
...odgłos kroków...
...nuta gorącego, suchego ozonu, coraz bliższa i silniejsza...
Ruszyłem przed siebie truchtem. To nie było miłe wrażenie. Każde zetknięcie
podeszew stóp z ziemią przypominało mi, że ludzkie ciało waży bardzo dużo i cały ten ciężar
opiera się na stosunkowo małej powierzchni. Doszliśmy do wniosku, że przybrana przez nas
postać jest śmieszna. To absurd, że taki gatunek zdołał podbić świat.
Usłyszałem za sobą dźwięk przywodzący na myśl gazetę niesioną po piasku przez
wiatr. Zerwałem się do biegu. Nagle przestałem się przejmować bólem. Zawładnęło mną
pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się gdzieś daleko. Odgłos nasilał się z każdą chwilą,
podobnie jak smród. Towarzyszyło mu teraz dziwne, niskie dudnienie, przypominające
warkot bardzo starego silnika wysokoprężnego na chwilę przed tym, nim się rozleci, buchając
obłokami pary.
Zauważyłem zaułek przebiegający między dwoma domami. Było w nim pełno
brudnych toreb ze śmieciami oraz oleistych kałuż. Skręciłem w uliczkę, kierując się ku
murowi na jej końcu. W zamkniętej przestrzeni poczułem się bezpieczniej. Nie miałem dokąd
uciekać, ale to, co mnie ścigało, miało tylko jedną drogę wejścia i mogłem stawić mu czoło,
wiedząc, że moim plecom nie zagrożą pazury i pożółkłe zęby. Dobiegłem do muru i
odwróciłem się, opierając się o wysoką, drewnianą bramę, zapewne prowadzącą do ogródka
na zapleczu czyjegoś domu. Rozpostarłem dłonie na twardej powierzchni po obu stronach i
zacząłem wciągać w siebie moc. Trwało to długo, bardzo długo. Minęło zbyt wiele czasu,
odkąd ostatnio tego próbowałem. Od wielu lat nie musiałem tego robić. Nie dawałem jednak
za wygraną. Moc wypełniała powietrze, aż wreszcie ściany otaczających mnie budynków
przesłoniła mgiełka zrodzona z narastającego we mnie ciśnienia. Otoczyłem się ochronnym
Strona 19
kokonem mocy, gotów cisnąć ją przeciwko każdemu, kto mógłby mnie szukać. Nie mogło
być mowy o przypadku. Nie dzisiejszej nocy.
W wylocie zaułka nic się jednak nie pokazało. Wytężyłem słuch i usłyszałem ciche
brzęk, brzęk, a potem odgłos przywodzący na myśl siorbanie gęstego surowego ciasta
zbierającego się na dnie wazy. Potem to również ucichło i słyszałem tylko własny oddech.
Mimo to nie opuszczała mnie typowa dla szaleńców pewność, że ktoś mnie obserwuje.
Nie ruszałem się z miejsca. Jeśli miało dojść do pojedynku na siłę woli między mną a
tym, co czekało na zewnątrz, byłem gotów stać pod tym murem aż do świtu albo zmierzchu,
zamiast narażać się na nieznane niebezpieczeństwo.
Uniosłem nagle głowę, gdy z pobliskiej rynny wypadła para gołębi. Zastanawiałem się
przez chwilę, czy nie pożyczyć ich oczu, by spojrzeć na świat z góry, postanowiłem jednak
tego nie robić. Wystarczająco wiele wysiłku kosztowało mnie utrzymanie się na nogach.
Wielozadaniowość nie wchodziła w grę.
Czekałem.
Może minęła minuta, a może dziesięć. Nie wiedziałem tego i było mi to obojętne.
Wypełniająca organizm adrenalina nie pozwalała na ocenę upływu czasu.
Wtem usłyszałem stuk toczącej się po chodniku puszki. Spojrzałem na oparte o mur
torby ze śmieciami. Jedna z nich pękła i jej zawartość wysypała się do nieruchomej kałuży,
przez którą musiałem przejść, by dotrzeć do końca zaułka. Na wodzie unosiły się podarte
torby po frytkach, skórki bananów, zużyte serwetki, rolki po papierze toaletowym, kartonowe
pudełka po gotowych daniach do odgrzania, brudne ścierki kuchenne, odłamana od kubka
rączka, podarta folia, zmięta taśma klejąca, zmiażdżone opakowania po soku
pomarańczowym i półtłustym mleku. Wszystko to wysypało się z torby, a teraz - bardzo,
bardzo delikatnie, bez widocznego powodu - zaczęło podskakiwać jak prażona kukurydza na
patelni.
Strach skierował na mnie mały blady palec. Zrozumiałem, co się dzieje. Do tej pory
szło mi zbyt łatwo.
Stare plastikowe torby, podarte reklamy i połamane pudełka na kompakty
wysypywały się z torby, powiększając rozdarcie. Na chodnik wysypały się kolejne śmieci.
Nagle zaczęły drżeć, a potem - najpierw najlżejsze, uniesione wiatrem reklamówki, resztki
opakowań po szynce, folia, w której został kawałek sera - uniosły się, jakby grawitacja była
tylko przemijającą modą. Następnie cięższe śmieci - firmowe kartonowe pudełko na nowe
przenośne radio, szczątki na wpół wyciśniętej cytryny, sterta skórek pomarańczy - wzbiły się
jednym ciągiem ku górze niczym wijący się wąż. Oddalały się nieśpiesznie od rozdartej
Strona 20
torby. Kawałki zmiętej taśmy klejącej prostowały się i rozciągały w locie, worki na chleb
nadymały się niczym wypełnione gorącym powietrzem balony, unosząc się dnem ku dołowi.
Nie było w tym nic gwałtownego, nic dramatycznego. Słyszałem tylko cichy szum i szelest
starych śmieci.
Wszystkie leciały w jedno miejsce, ku cieniowi widocznemu u końca jednego z
budynków. Skupiły się przy jego narożniku, gdzie mur spotyka się z rynną, i połączyły w
jedną całość z owym cieniem. Srebrzysta torba po frytkach pokrywała coś, co mogło być
ramieniem, kawałek tektury osłaniał coś, co można by opisać jako brzuch. Pokraczne
stworzenie wyglądało jak organiczny gargulec, z jednej z jego kończyn skapywał dziwny,
gęsty płyn. Czekało cierpliwie bez ruchu.
Nagle skierowało głowę ku mnie. W jego oczach paliły się dwa węgielki dogasających
niedopałków. Gdy wydychało, z nosa, stworzonego z ułamanego kawałka rury wydechowej,
buchał dym. Kiedy oderwało łapę od muru, o który się opierało, rozległo się mlaśnięcie
dobrze przeżutej gumy. Błyszczące pazury były zrobione z ostrych jak brzytwa fragmentów
starych puszek po coli albo zupie. Uda powstały z grubych gumowych węży, porzuconych na
ulicy przez robotników po remoncie wodociągów, dolną część tułowia pokrywały kawałki
blachy i tektury, wgniecione znaki drogowe oraz wyrzucone pudełka, tworzące razem
osłaniający masywne podbrzusze pancerz. Czułem zapach jego gnijącego wnętrza, a przez
szczeliny w powłoce mogłem je również zobaczyć. Składały się na nie zbutwiałe owoce,
skórki od jabłek, frytki, niedojedzone hamburgery i porzucona chińszczyzna na wynos,
wszystko to połączone w brązową masę kryjącą się pod zbroją niczym brzuch, z którego
zdarto skórę. Stwór otworzył paszczę, błyskając zielenią zębów z butelkowego szkła. Twarz
pokrywały mu stare gazety i czasopisma, ręce błyszcząca folia, skrzydła zaś powstały z
dwóch półprzezroczystych pasm taśmy klejącej, unoszących się za nim z ostrym łopotem.
Stawy łączył w całość drut bezpiecznikowy, wnikający w ciało niczym ścięgna. Istota
czepiała się gumiastymi łapami ściany domu nade mną. Śmieci z rozprutej torby opadały na
ciało, pokrywały zgarbiony grzbiet, owijały się wokół zginających się do tyłu kolan. Gdyby to
było żywe stworzenie, powiedziałbym, że przypomina olbrzymią hienę, większą niż
człowiek, garbatą i złowieszczą, o skulonej sylwetce sugerującej gotowość do ataku.
Ponieważ jednak nie było żywe, a oddech miało gorący od utrzymującej je w całości mocy,
widziałem, co to jest: śmieciuch.
Do tej pory szło mi stanowczo za łatwo.
Powinienem był przewidzieć, że prędzej czy później wydarzy się coś podobnego. Po
prostu - nieco zbyt optymistycznie - stawiałem na później.
Używamy cookies i podobnych technologii m.in. w celach: świadczenia usług, reklam, statystyk. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym.
Czytaj więcejOK