Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wybralem wolnosc - Wiktor Krawczenko PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału
I CHOSE FREEDOM
The personal and political life of a Soviet official
Przekład
Maciej Antosiewicz
Projekt okładki
Ewa Witosińska
Zdjęcia na okładce
Wiktor Krawczenko podpisuje swoją książkę, ok. 1946. © Popperfoto/Getty Images
Nowy Jork, ok. 1950 © Underwood &Underwood/Corbis/Fotochannels
Copyright © 1946 by Victor Kravchenko
Renewal copyright owned by Andrew Kravchenko
All rights reserved
No part of this book may be reproduced in any form without the permissions of Andrew
Kravchenko
Copyright © 2009, 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Magnum Ltd.
Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Magnum Ltd.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana,
zapisywana czy przekazywana w sposób mechaniczny, elektroniczny, fotograficzny lub
w jakiejkolwiek innej formie bez zgody właściciela praw.
Wydawnictwo MAGNUM Sp. z o.o.
02-536 Warszawa, ul. Narbutta 25A
tel./fax 22 848 55 05, tel. 22 646 00 85
[email protected]
Zapraszamy do naszej księgarni internetowej
www.wydawnictwo-magnum.com.pl
Wydanie elektroniczne 2014
(EPUB) ISBN 978-83-63986-72-8
(MOBI) ISBN 978-83-63986-73-5
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Strona 4
Spis treści
Rozdział I. Nocna ucieczka
Rozdział II. Rosyjskie dzieciństwo
Rozdział III. Chwała i głód
Rozdział IV. Czerwona młodość
Rozdział V. Zerwanie z przeszłością
Rozdział VI. Studia w Charkowie
Rozdział VII. Triumf machiny
Rozdział VIII. Koszmar na wsi
Rozdział IX. Żniwa w piekle
Rozdział X. Moja pierwsza czystka
Rozdział XI. Tajemnica Jeleny
Rozdział XII. Inżynier w Nikopolu
Rozdział XIII. Szybciej, szybciej!
Rozdział XIV. Wielka czystka
Rozdział XV. Zaczyna się moja próba
Rozdział XVI. W poszukiwaniu sprawiedliwości
Rozdział XVII. Tortury po północy
Rozdział XVIII. Praca: wolność i niewolnictwo
Rozdział XIX. Fałszowanie historii
Rozdział XX. Syberyjska mistyfikacja
Rozdział XXI. Europa walczy
Rozdział XXII. Nieoczekiwana wojna
Rozdział XXIII. Panika w Moskwie
Rozdział XXIV. Kreml podczas wojny
Rozdział XXV. Dwie prawdy
Rozdział XXVI. Preludium do Ameryki
Rozdział XXVII. Poddany Stalina za granicą
Rozdział XXVIII. Uciekinier od niesprawiedliwości
Posłowie
Strona 5
Aneks. List otwarty Johna Earla Haynesa
Przypisy
Strona 6
ROZDZIAŁ I
Nocna ucieczka
Każda minuta spędzona w taksówce jadącej na dworzec Union Station
tamtej sobotniej nocy zdawała się naładowana niebezpieczeństwem
i przeznaczeniem. Nawet ulice i ciemne budynki wyglądały wrogo.
W ciągu siedmiu miesięcy pobytu w stolicy jeździłem tą trasą dziesiątki
razy, nie zwracając większej uwagi na otoczenie. Ale tym razem było
inaczej – tym razem uciekałem.
Amerykańska rodzina, u której mieszkałem w Waszyngtonie, odnosiła
się uprzejmie i przyjaźnie do gościa z zagranicy. Kiedy zachorowałem,
opiekowali się mną z naturalną i niewymuszoną troską. Nasza
znajomość, z początku czysto formalna, przerodziła się w serdeczną
więź, której bariera językowa nadawała emocjonujący posmak. Czułem,
że okazując życzliwość trawionemu tęsknotą za domem Rosjaninowi, ci
dobrzy Amerykanie wyrażają swoją wdzięczność dla wszystkich Rosjan
– dzielnych sojuszników, którzy stawiali wówczas czoło niemieckiej
nawale na tysiąckilometrowym froncie. Przypisywali mi osobistą zasługę
za każde radzieckie zwycięstwo.
Czynsz miałem opłacony za tydzień z góry. Mimo to wyszedłem tamtej
nocy z domu bez słowa pożegnania. Po prostu powiedziałem,
że wyjeżdżam z miasta i że gdybym nie wrócił do wtorku, mogą wynająć
mój pokój. Nie chciałem, aby moi gospodarze wiedzieli o miejscu mojego
pobytu i o moim zamiarze ucieczki, gdyby ktoś z radzieckiej Komisji
Zakupów wypytywał ich o mnie.
Przez kilka dni w biurach Komisji symulowałem bóle głowy i ogólną
niedyspozycję. Tego ranka napomknąłem zdawkowo kilku kolegom,
że powinienem „zostać w domu i odpocząć”, więc mogę nie przyjść
w poniedziałek. Bardzo się starałem zyskać dodatkowy dzień, zanim
moja nieobecność zostanie zauważona.
Po odebraniu marcowej pensji zażądałem rozliczenia wydatków
z mojej podróży do Lancaster w stanie Pensylwania i wcześniejszej
podróży do Chicago. Wyglądało na to, że wciąż są mi winni trzydzieści
dolarów. Nie chciałem dawać najmniejszego pretekstu do oskarżeń,
iż powodem mojej ucieczki były jakieś nieprawidłowości finansowe.
Zadbałem również o to, żeby zostawić wszystkie swoje papiery
w idealnym porządku, tak aby inni mogli podjąć pracę tam, gdzie ją
Strona 7
przerwałem.
Kiedy wiadomość o mojej ucieczce pojawiła się na pierwszych
stronach waszyngtońskich i nowojorskich gazet, niektórzy z moich
kolegów z Komisji z pewnością przypomnieli sobie szczególnie ciepły
ton, jakim rozmawiałem z nimi tamtej soboty, szczególnie mocny uścisk
dłoni, kiedy mówiłem: „No to cześć”. Musieli zdać sobie sprawę,
że wtedy właśnie żegnałem się z nimi na zawsze. Nigdy więcej, nawet
tutaj, w wolnej Ameryce, żaden z nich nie ośmieli się ze mną spotkać.
Podczas wielu miesięcy wspólnej pracy niektórzy z tych ludzi stali się mi
bliscy: rozumieliśmy się w pół słowa. Gdybym mógł rozstać się z nimi
otwarcie, emocjonalnie, po rosyjsku, ciężar, który przygniatał mi duszę,
z pewnością trochę by zelżał.
Była chłodna, bezgwiezdna noc. Dworzec kolejowy wydawał się
najeżony niebezpieczeństwami. A jeśli natknę się na któregoś z kolegów,
a on podniesie alarm? Z pewnością dwie walizki i samowolna podróż
natychmiast wzbudzą jego podejrzenia. Może towarzysz Sierow albo
generał Rudienko zorientowali się już w moich planach? Jakby
w odpowiedzi na te obawy zauważyłem nagle mundur Armii Czerwonej.
Zdrętwiałem z przerażenia. Nasuwając kapelusz głębiej na oczy,
chowając głowę w podniesiony kołnierz płaszcza, przemknąłem pod
ścianę i odwróciłem się plecami do rodaka.
Ponieważ radzieccy urzędnicy zawsze podróżowali w wagonach
sypialnych, zająłem miejsce w zwykłym przedziale osobowym. To
zmniejszało ryzyko, że spotkam kogoś znajomego. W pogrążonym
w półmroku, zatłoczonym, sennym wagonie byłem sam ze swoimi
myślami.
Od dłuższego czasu wiedziałem, że ta decydująca chwila jest
nieuchronna. Od miesięcy planowałem ucieczkę. Wyglądałem jej jak
wyzwolenia z labiryntu hipokryzji i zamętu, w którym błąkałem się przez
tyle lat. Miało to być moje zadośćuczynienie za potworności, za które,
jako przedstawiciel klasy rządzącej w swoim kraju, czułem się
odpowiedzialny.
Ale kiedy ta chwila nastąpiła, nie czułem żadnego upojenia, żadnego
powiewu wolności – jedynie bolesną pustkę, w której lęki i wyrzuty
odbijały się tak głośnym echem, że nawet śpiący żołnierze i marynarze
w zadymionym wagonie musieli je słyszeć.
Odcinam swoje życie od jego korzeni, powiedziałem sobie.
Nieodwracalnie. Może na zawsze. Tej nocy przeistaczam się
w człowieka bez ojczyzny, bez rodziny, bez przyjaciół. Nigdy więcej nie
zobaczę twarzy, nie uścisnę dłoni, nie usłyszę głosów bliskich
i przyjaciół, którzy są kością z mojej kości i ciałem z mojego ciała.
Zupełnie jakby już nie żyli i jakby coś cennego we mnie też umarło. Już
na zawsze pozostanie w moim życiu ta straszliwa pustka i bolesna
Strona 8
martwota.
W swoim kraju rodzinnym stanę się wyrzutkiem i pariasem. Reżim
polityczny, któremu poświęciłem lata swojego życia wypełnione znojem
i wiarą, wyda na mnie wyrok śmierci. Jego tajni agenci bez przerwy
będą mnie tropić. Będą śledzić każdy mój krok i czuwać pod moimi
oknami, a jeśli otrzymają taki rozkaz, zabiją mnie. A czy Amerykanie,
wśród których miałem nadzieję rozpocząć nowe życie, kiedykolwiek
zdołają zrozumieć, czym jest dla rosyjskiego komunisty zerwanie
z radziecką dyktaturą? Są tak rozkosznie naiwni. Ludzie, którzy ze mną
pracowali i przyjaźnili się ze mną, nie mówiąc już o tych, którzy mnie
kochali, na zawsze pozostaną napiętnowani i podejrzani. Aby przeżyć,
będą musieli się mnie wyrzec i zaprzeć, tak jak ja w swoim czasie
zaparłem się i wyrzekłem tych, którzy ściągnęli na siebie zemstę
państwa radzieckiego.
Czy miałem moralne prawo narażać tych niewinnych zakładników
w Rosji, aby uspokoić swoje sumienie i spłacić dług wobec prawdy? To
był najokrutniejszy dylemat ze wszystkich. Co mój pobożny dziadek,
Fiodor Pantielejewicz, wierny sługa Boga i cara, pomyślałby o moim
postępowaniu, gdyby jeszcze żył? Co powiedziałby mój ojciec, ten
fanatyczny rosyjski rewolucjonista, gdyby przeżył dwa lata pod
niemiecką okupacją?
W tych myślach była przynajmniej jakaś pociecha. Dziadek nigdy nie
rozumiał, dlaczego jego syn Andriej, mój ojciec, przeciwstawił się carowi
i wielowiekowej tradycji. Ale ponieważ Andriej głęboko wierzył i był
gotów iść do więzienia za swoją dziwną nową wiarę, dziadek zawsze
kończył wymówki błogosławieństwem. Co się tyczy mojego ojca, chociaż
kochał żonę i dzieci, bez wahania naraził nas na głód i łzy, aby służyć
swojej sprawie. On by mnie zrozumiał i zaaprobował moją decyzję,
co do tego nie miałem wątpliwości.
Była również gorzka pociecha w myśli, że mój brat Konstantin, który
zawsze był mi bliski, nie żył – zginął, broniąc naszej ojczyzny przed
hitlerowskimi najeźdźcami jako oficer na froncie kaukaskim. Czy zemsta
państwa spadnie na samotną i bezradną staruszkę, dopiero
co uwolnioną z niemieckiego obozu koncentracyjnego, tylko dlatego
że jest moją matką? Czy na kobietę, która przez trzy lata była moją
żoną, chociaż nie wiedziała nic o moich politycznych wątpliwościach
i o mojej ucieczce?
Te myśli wciąż kołatały mi w głowie, niczym bolesny tam-tam, który
rozbrzmiewał coraz słabiej, ale nigdy nie milkł, kiedy o trzeciej rano
pociąg przyjechał do Nowego Jorku. Na peronie znowu zobaczyłem
rosyjskiego oficera. Niósł walizkę i był najwyraźniej nieświadomy mojej
obecności. Mimo to ociągałem się, chciałem zwiększyć dystans
pomiędzy nami.
Strona 9
Zameldowałem się pod włoskim nazwiskiem w obskurnym hotelu
z dala od centrum miasta – był to jeden z tych hoteli, gdzie za pokój płaci
się z góry. Dostałem pokój jakby specjalnie przeznaczony dla
samobójców, ciasny, zatęchły, przygnębiający. Zamknąłem drzwi.
W półświetle jedynej elektrycznej żarówki zacząłem pisać oświadczenie,
którego fragmenty ukazały się dwa dni później w amerykańskich
gazetach.
Gdyby ktoś obserwował wówczas moje dziwne zachowanie, moje
bezsenne noce, moją potajemną ucieczkę z Waszyngtonu, moje
odosobnienie w Nowym Jorku, mógłby pomyśleć, że popełniłem jakąś
straszną zbrodnię i ukrywam się przed policją. Ale ja nikogo nie
obrabowałem ani nie zabiłem. Po prostu postanowiłem rzucić pracę
ekonomicznego emisariusza swojego rządu!
Żaden Amerykanin nie zdołałby zapewne zrozumieć, że dla
funkcjonariusza totalitarnego reżimu nie ma bardziej przerażającej
„zbrodni”. Był to najwyższy akt apostazji wobec ziemskiego boga.
Winowajca nie tylko stawał się wyrzutkiem, żyjącym na kredyt, ale nie
mógł nawet wymieniać listów ze swoimi najbliższymi. Nosił na czole
kainowe piętno. Każdy obywatel radziecki, który by się z nim spotkał lub
okazał mu życzliwość, popełniłby polityczne, może nawet fizyczne
samobójstwo.
Żaden Rosjanin, zwłaszcza komunista o długim stażu i wysokiej pozycji
w biurokratycznej hierarchii, nie podjąłby takiej decyzji lekkomyślnie,
pod wpływem nagłego impulsu. Miała ona swoje początki w najgłębszej
warstwie świadomości, dojrzewała powoli, lecz nieodwołalnie. Jej
powody nigdy nie znajdują się na powierzchni. Należy ich szukać
głęboko w środku, u jądra całej egzystencji człowieka.
W poniedziałek 3 kwietnia 1944 roku porozmawiałem z kilkoma
dziennikarzami. Tego samego dnia wieczorem na pierwszej stronie
„New York Timesa” ukazała się wiadomość. Ten pośpiech miał ogromne
znaczenie, mógł tak naprawdę ocalić mi życie. Gdyby moi zwierzchnicy
dowiedzieli się o mojej ucieczce, zanim ogłoszono o niej publicznie,
ambasada radziecka w Waszyngtonie niewątpliwie zdyskredytowałaby
mnie przed Departamentem Stanu, prawdopodobnie jako niemieckiego
agenta, i zażądała mojego aresztowania w celu deportacji do ZSRR. Ale
z chwilą, gdy Amerykanie poznali fakty i śledzili rozgrywający się
dramat, ambasada została zaszachowana, przynajmniej chwilowo.
„Radziecki urzędnik składa rezygnację” – obwieszczał nagłówek
„Timesa”. Artykuł zaczynał się tak:
Oskarżając rząd radziecki o „dwulicową” politykę zagraniczną w odniesieniu
do rzekomego pragnienia współpracy ze Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią
Strona 10
i potępiając reżim stalinowski, który nie chce przyznać narodowi rosyjskiemu praw
politycznych i swobód obywatelskich, Wiktor A. Krawczenko, urzędnik Radzieckiej
Komisji Zakupów w Waszyngtonie, ogłosił wczoraj o swojej rezygnacji i oddał się „pod
opiekę amerykańskiej opinii publicznej”.
Pan Krawczenko, który posługuje się paszportem „Przedstawiciela Rządu
Radzieckiego”... jest kapitanem Armii Czerwonej, a przed przyjazdem do Stanów
Zjednoczonych w sierpniu ubiegłego roku był dyrektorem kilku wielkich zakładów
przemysłowych w Moskwie. Wcześniej pracował jako szef wydziału zaopatrzenia przy
Radzie Komisarzy Ludowych Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki
Radzieckiej, największej z radzieckich republik związkowych. Jest członkiem rosyjskiej
partii komunistycznej od 1929 roku i zajmował wiele ważnych stanowisk ekonomicznych
za reżimu radzieckiego.
Pan Krawczenko ze względów patriotycznych nie chciał rozmawiać o sprawach
dotyczących prowadzenia wojny przez Rosję Radziecką ani ujawnić szczegółów
dotyczących kwestii ekonomicznych, zwłaszcza jeśli mają one związek
z funkcjonowaniem lend-lease’u, zarówno w kontekście działalności Radzieckiej Komisji
Zakupów, jak i w Rosji.
Potem następowały fragmenty długiego oświadczenia, nad którym
trudziłem się przez całą niedzielę. Zostało napisane moją serdeczną
krwią, ale jej kolor nie przebijał spod farby drukarskiej. Obywatele
wolnego kraju nie mają w swoich osobistych doświadczeniach niczego,
dzięki czemu mogliby zrozumieć moje postępowanie. To,
co w najwyższym stopniu tragiczne, musi im się wydawać po prostu
dziwaczne.
W oświadczeniu próbowałem wyjaśnić narodowi amerykańskiemu,
swoim towarzyszom w kraju i przyjaciołom w komisji waszyngtońskiej,
dlaczego zdecydowałem się na ten straszny krok. Ale im dłużej pisałem,
przekreślałem i poprawiałem, tym bardziej beznadziejne wydawało się
to zadanie. W żadnym języku nie ma słów mogących podsumować całe
życie.
Moja decyzja zerwania z reżimem radzieckim – równoznaczna
z osobistym wypowiedzeniem wojny wszystkim państwom policyjnym –
nie była przypadkowa. Wynikała ze wszystkiego, czym byłem,
co myślałem i czego doświadczyłem. W tym sensie była to nie tyle
decyzja, nie tyle akt woli, ile logiczne i nieuchronne zwieńczenie
długiego procesu.
Aby to wyjaśnić, muszę sięgnąć wstecz, do pragnienia
sprawiedliwości, którym przepełnione było moje dzieciństwo nad
brzegami Dniepru; do tęsknoty za wolnością, która wzbierała
w chłopięcym sercu, kiedy rewolucja przetaczała się przez miasta
i stepy Ukrainy; do entuzjazmu komsomolca, a później dorosłego
członka partii komunistycznej; do wątpliwości, rozczarowań
i podejmowanych rok po roku rozpaczliwych prób, by umocnić słabnącą
wiarę upartymi iluzjami.
Aby to wyjaśnić, muszę opowiedzieć o całym swoim życiu, a także
o życiu Rosji, ponieważ wiąże się ono z moim.
Strona 11
ROZDZIAŁ II
Rosyjskie dzieciństwo
Dla trzech synów Andrieja Fiodorowicza Krawczenki – z których ja
byłem drugim, młodszym od Konstantina i starszym od Jewgienija –
rewolucja 1905 roku miała znacznie głębszy wymiar niż zwykłe
doświadczenie osobiste. Jarzyła się kolorem romantyzmu i nawet
w klęsce była wzniosła i promienna. Zawierała w sobie, niczym
w muzealnej gablocie, idealne przykłady heroizmu, koszmaru, idealizmu
i poświęcenia, które stały się miernikiem tych wartości w późniejszym
życiu.
Co prawda, była to dosyć ograniczona rewolucja, zawężona nie tylko
do miasta Jekaterynosławia, ale do wieców i walk, w których
uczestniczył mój ojciec. Wielkie nazwiska, które miały zapisać się
w historii, po raz pierwszy przemknęły po niebie Rosji w 1905 roku. Ale
sama historia nie mogła współzawodniczyć z naszym wewnętrznym
przekonaniem, że prawdziwym przywódcą i bohaterem powstania był
nasz energiczny i przystojny ojciec, szczupły i silny, z ciemnymi
kędzierzawymi włosami i połyskującymi niebieskimi oczami.
W naszych naiwnych rojeniach z pewnością było kilka ziaren prawdy.
Rewolucję zapoczątkował strajk generalny, a strajk kolejarzy był
początkiem i pozostał jądrem strajku. Mój ojciec, który pracował
w warsztatach kolejowych w Jekaterynosławiu, działał w komitecie
strajkowym, znajdował się w największym ogniu beznadziejnej walki
i po klęsce drogo zapłacił za swoje zaangażowanie.
Za swoich młodych lat słuchaliśmy opowieści o tych wydarzeniach tak
często, że zdawało nam się, jakbyśmy sami brali w nich udział.
Opowiadano nam nie tylko o tym, co się działo, ale również dlaczego się
działo. Nie musiałem się uczyć nienawiści do samowładztwa ani
umiłowania wolności, sprawiedliwości, równości. Przyjąłem je tak
naturalnie, jak moi koledzy przyjmowali szacunek dla mundurów
i władzy.
Rewolucyjne wydarzenia 1905 roku, wspominane przez mojego ojca
i jego przyjaciół, tak mocno wyryły się w moim umyśle, że jeszcze dzisiaj
słyszę łoskot podków kozackich koni tratujących robotników i kobiety
w naszym mieście. Żaden dźwięk z dzieciństwa nie rozbrzmiewa tak
wyraźnie w mojej pamięci jak straszny świst szabel i nahajek. Chowam
Strona 12
się za barykadami z przewróconych wozów, mebli, wyrwanych z bruku
kamieni, podkładów kolejowych; wokół mnie padają i jęczą towarzysze;
potem zalewają nas fale atakujących z furią kozaków. Biegnę plątaniną
ulic i zaułków dzielnicy robotniczej, ścigany przez kozaków i żandarmów
w wietrzną noc. Potem zapada martwa cisza. Ciała leżą rozciągnięte
groteskowo, a czerwone kałuże rozlewają się powoli na śniegu jak
atramentowe kleksy na bibule...
Gdyby w tamtą październikową noc złapano mojego ojca, zostałby
powieszony jako buntownik wraz z innymi członkami komitetu
strajkowego. Zanim uciekł, nie mógł się oprzeć pokusie, żeby po raz
ostatni zobaczyć żonę, Konstantina i babuszkę, matkę mojej matki,
która zawsze z nami mieszkała. W środku nocy przekradał się bocznymi
uliczkami, kryjąc się w głębokich cieniach, od domu do domu, aż dotarł
na Kanatną 8 przy Prospekcie Puszkina, gdzie mieszkaliśmy.
Serce w nim zamarło. Wszystkie światła w domu były zapalone
i słyszał dochodzące ze środka odgłosy krzątaniny. Nie miał wątpliwości:
policja przeszukiwała mieszkanie. Mimo to nie mógł się wycofać, nie
spojrzawszy po raz ostatni na dom i rodzinę, której mógł już więcej nie
zobaczyć. Podpełzł do okna, uniósł się ostrożnie i zajrzał do środka.
Wtedy uświadomił sobie, że się mylił. Słysząc jego delikatne pukanie,
babcia otworzyła drzwi i gestem nakazała mu ciszę. Ruszył w stronę
sypialni, ale go powstrzymała. „Tania śpi – powiedziała. Potem
z uśmiechem dodała: – Tak, następny chłopiec”. Weszła do sypialni
i niebawem wróciła z małym zawiniątkiem, które mój ojciec wziął
w ramiona.
Była to noc moich narodzin – noc śmierci na barykadach,
karabinowych wystrzałów, zakrwawionych szabel i krzyków bólu
w plątaninie nędznych uliczek.
Nagle zacząłem wrzeszczeć tak donośnie, że aż obudziła się moja
matka. „Posłuchajcie go, buntownik!” – powiedział cicho mój ojciec.
Od tamtej pory zawsze w chwilach czułości nazywał mnie
Buntownikiem; kiedy byłem już dorosłym mężczyzną zaangażowanym
w sprawy zwycięskiej rewolucji, czasami wymawiał to przezwisko
z ironiczną intonacją, która bolała mnie bardziej, niż podejrzewał.
Leżałem otulony pomiędzy nimi w tych pierwszych godzinach swojego
życia, podczas gdy ojciec żegnał się tkliwie z żoną. Nikt nie zdoła mnie
przekonać samą logiką, że nie słyszałem jego słów otuchy, że nie
widziałem, jak zasypywał jej dłonie pocałunkami, że nie widziałem
oczami ojca bladego piękna twarzy młodej matki na stercie
śnieżnobiałych poduszek.
2
Strona 13
W pierwszych latach mojego życia ojciec był dla mnie cudownym obcym
przybyszem. Nigdy nie przebywał na wolności dostatecznie długo,
byśmy zdążyli do niego przywyknąć tak jak inne dzieci z naszej ulicy
do swoich ojców. Najbardziej ekscytujące były jego wizyty podczas
ucieczek. Czekałem na nie, jakby stanowiły część cyklu egzystencji, tak
jak kolorowe jajka wielkanocne i świąteczne choinki.
Stworzyłem sobie jego portret z przypadkowych wypowiedzi
i fragmentów. Z czułych słów matki i babuszki, z nagłych obaw o jego
bezpieczeństwo, ze strzępów szeptanych rozmów jego rewolucyjnych
towarzyszy. Ludzie poszukiwani przez policję często ukrywali się
w naszym domu; studenci w mundurach i z ascetycznymi twarzami;
wynędzniali, brodaci mężczyźni z tajemniczego i strasznego świata
nazywanego Syberią. Ci przelotni goście i ich opowieści o ucieczkach
z więzienia, przekupnych urzędnikach i przebraniach również stanowiły
część romantycznego obrazu mojego ojca.
Konstantin, który był o półtora roku starszy ode mnie, przynosił mi
każdy okruch informacji.
– Musimy pamiętać, Witiu – mawiał z powagą – że tata nie jest
rabusiem ani mordercą. Jest „politycznym”.
– Tak, Kotia – odpowiadałem ze zrozumieniem.
Jedna świąteczna noc – moje trzecie Boże Narodzenie – utkwiła mi
w pamięci z najdrobniejszymi szczegółami. Niczym kartka w albumie,
którą często otwieram z uczuciem smutku.
Babuszka budzi nas z głębokiego świątecznego snu. Widzę nowe
zabawki rozrzucone na podłodze sypialni.
– Chodźcie, gołąbeczki, i pożegnajcie się ze swoim biednym ojcem –
mówi przez łzy.
W swoich długich nocnych koszulach, zaspani i oszołomieni, trzymamy
za ręce babcię, kiedy prowadzi nas do salonu. Mrużę oczy z powodu
świateł i zgromadzonego tłumu. Jest tam jeden przyjaciel rodziny,
pozostali to nieznajomi w mundurach.
Świeczki wciąż się palą na świątecznej choince, ale teraz mama
płacze bezgłośnie, pakując walizkę. Babuszka prowadzi nas do świętej
lampki pod ikoną. Klękamy tam z nią, a ona mamrocze modlitwę i dotyka
czołem podłogi. Mężczyzna, o którym wiem, że jest moim ojcem, podnosi
mnie, ściska mocno i wielokrotnie całuje. Ale tej nocy wygląda obco bez
brody i wąsów. Bierze w ramiona Kotię i jego też całuje. Potem babcia
wyprowadza nas z pokoju.
Przy drzwiach – i to zapamiętałem wyraźniej niż jakikolwiek inny
szczegół – płacze bez skrępowania ogromny brodaty żandarm; wielkie
łzy spływają w jego sumiaste wąsy.
Później dowiedziałem się, że ojciec, który się ukrywał, postanowił
odwiedzić rodzinę w wigilię Bożego Narodzenia. Policja, wiedząc
Strona 14
z doświadczenia, że zbiegowie ryzykują czasem aresztowanie, żeby być
ze swoimi najbliższymi w wielkie święta, zrobiła obławę na nasz dom.
Kiedy przeszukiwali mieszkanie, dali buntownikowi godzinę
na spakowanie rzeczy, zanim go zabrali.
Album mojego dzieciństwa otwieram też często na innej stronie:
Pewnego wieczoru, kiedy siedzimy przy kolacji, przychodzi wysoki,
przystojny student. Matka nalewa mu herbatę z błyszczącego
samowara, a ja orientuję się z drżenia jej rąk i dźwięczenia szkła,
że młody człowiek ma do powiedzenia coś ważnego.
Wszystko jest przygotowane do ucieczki z więzienia tej nocy, mówi.
Jeśli nie nastąpią żadne komplikacje, Andriej Fiodorowicz powinien być
w domu przed północą. Ale będzie mógł zostać tylko kilka minut. Matka
musi mu przygotować trochę rzeczy na drogę. W Jekaterynosławiu
czeka na niego kryjówka, a także doskonałe dokumenty.
Niestety, zanim zdążyliśmy poznać zakończenie tej emocjonującej
historii, kazano nam iść spać.
Następnego dnia matka i babuszka nieustannie pocieszały się
nawzajem i tylko trochę więcej płakały. Wysoki student, z twarzą
ściągniętą bólem, przychodził kilka razy z nowinami.
Plan masowej ucieczki z jekaterynosławskiego więzienia nie powiódł
się. Najwyraźniej gdzieś musiał być prowokator. Kilku strażników
i wielu więźniów zginęło podczas walki. Chociaż w trakcie
wielotygodniowych przygotowań udało się przemycić trochę noży
i rewolwerów, bunt został bez trudu stłumiony. Masakra więźniów
politycznych tamtej nocy była później ważną rocznicą w historii
rewolucji rosyjskiej.
Ojciec został pobity prawie na śmierć. Do końca swoich dni z dumą
nosił blizny. Przebywał w więziennym szpitalu, a po wyzdrowieniu miał
prawdopodobnie stanąć przed sądem wraz z innymi prowodyrami. To
mogło oznaczać katorgę – ciężkie roboty na Syberii – albo nawet
szubienicę...
Kilka miesięcy później student zjawia się ponownie. Tym razem
towarzyszy mu smukła i bardzo piękna dziewczyna. Zdenerwowana
matka ubiera nas ciepło. „Jeśli będziecie grzeczni, zobaczycie tatę” –
mówi.
Przed naszymi drzwiami stoją dwa powozy. Student z dziewczyną
wsiadają do jednego, my do drugiego. Ich powóz rusza pierwszy, a my
podążamy za nimi w dyskretnej odległości szerokim Prospektem
Puszkina. Niebawem naszym oczom ukazuje się ponure stare więzienie
w sercu miasta. Przed jedną z baszt pierwszy powóz zatrzymuje się
na chwilę – to sygnał – po czym odjeżdża. Kiedy nasz powóz dociera w to
samo miejsce, woźnica zsiada z kozła i szarpie się z uprzężą.
Oczy matki płoną z podniecenia. „Tam, tam, to wasz ojciec” – szepcze,
Strona 15
wskazując na okno w baszcie. Bardzo się staram coś zobaczyć, ale
widzę tylko niewyraźną postać w jednym z zakratowanych okien,
powiewającą chusteczką. Mężczyzna kiwa nam głową, która jest
ogolona i błyszczy. Po policzkach matki płyną strumieniem łzy, a Kotia
krzyczy: „Tato! Tato!”. Potem woźnica wsiada i strzela z bata, a koń
rusza kłusem. Matka ogląda się i macha, dopóki baszta nie znika z pola
widzenia.
Student i dziewczyna czekają na nas w umówionym miejscu w parku.
Student całuje matkę w rękę, bierze nas w swoje silne ramiona
i napełnia nam kieszenie cukierkami. Piękna dziewczyna też jest dla nas
bardzo czuła. Wszystko razem wziąwszy, jest to pamiętny dzień, smutny,
ważny i emocjonujący. Często, kiedy jestem sam i boję się, myślę
o tamtym dniu i to mnie podnosi na duchu.
To był cud, że ojciec nie został powieszony ani zesłany na Syberię,
powtarzała często babuszka, spoglądając na ikonę i żegnając się.
Więźniów oczekujących na wyrok śmierci przetrzymywano w tej właśnie
baszcie i nie pozwalano im przyjmować wizyt. Ale z jakiegoś powodu
ojcu zamieniono karę na zwykłe więzienie.
Byłem za mały, żeby się zastanawiać, jak rodzina Krawczenków
zdołała przeżyć, skoro jej żywiciel przebywał za kratami. W tym czasie
urodził się Jewgienij. Trochę pomagali nam towarzysze ojca. Kilku ludzi
z warsztatów kolejowych przynosiło prezenty. Czasami kury, kaczki,
owoce i jarzyny przychodziły z Aleksandrowska, gdzie mieszkali moi
dziadkowie ze strony ojca. Nie widziałem nic dziwnego w tym, że matka
wiecznie szyje ubrania dla obcych ludzi, nawet gdy nasze rzeczy
wymagają naprawy.
Pewnej nocy – miałem wówczas sześć lat – nie mogłem zasnąć.
Podkradłem się do drzwi, otworzyłem je ostrożnie i zajrzałem do środka.
Zobaczyłem matkę z głową pochyloną nad szyciem w kręgu światła
lampy naftowej. Kiedy myślę o niej dzisiaj, po latach, czasem widzę ją
taką jak tamtej nocy, w świetle lampy, ze smutną twarzą i błyszczącymi
włosami.
– Dlaczego nie idziesz do łóżka, mamusiu? – spytałem.
– Nie jestem zmęczona – uśmiechnęła się. – Ale dlaczego ty nie śpisz?
Nieważne; chodź tutaj, synku. Chcę z tobą porozmawiać.
Przegryzła nitkę, odłożyła szycie i wzięła mnie na kolana.
– Jesteś dobrym i mądrym chłopcem – powiedziała. – Na pewno
zrozumiesz... jeśli nie teraz, to później, kiedy dorośniesz. Nie jest łatwo
wykarmić tyle osób, nawet gdy pracuję do późnej nocy. I trzeba posyłać
paczki twojemu ojcu.
– Będzie nam trochę łatwiej, Witia, jeśli zamieszkasz z dziadkiem
Fiodorem Pantielejewiczem w Aleksandrowsku. On i twoja druga
babuszka, i ciocia Szura bardzo cię kochają. Będziesz chodził do szkoły,
Strona 16
a my będziemy cię często odwiedzać. Ciocia Szura przyjedzie jutro
po ciebie. A teraz idź spać.
Obcesowo zdjęła mnie z kolan, ale ja wiedziałem, że płacze.
3
Aleksandrowsk – przemianowany po rewolucji na Zaporoże – był
czystym, cichym prowincjonalnym miastem. Życie płynęło tam leniwie i,
jak się wydawało, wiecznie pomiędzy szerokim i spokojnym Dnieprem
a gęsto zalesionymi przedmieściami. Chociaż w mieście działało kilka
cegielni, zakładów metalowych i innych manufaktur, nadal było ono
ściśle związane z ukraińską ziemią. Większość rodzin miała ogródki
warzywne i sady owocowe. Niemal po wszystkich podwórkach, takich
jak to, które stało się ośrodkiem mojego nowego życia, biegały kury,
kaczki, gęsi i świnie.
Dla żywego sześcioletniego chłopca, po miejskim Jekaterynosławiu,
było to miejsce niebywale ekscytujące. Sklepy nasienne tchnęły
korzennymi zapachami, które przez resztę mojego życia miały
wywoływać nostalgię. Patrzyłem na snopy iskier w kuźniach,
obserwowałem pracę mężczyzn i kobiet, którzy uwijali się przy
dymiących ceglanych piecach.
W dni targowe główna ulica wypełniała się chłopskimi wozami,
mężczyznami w waciakach lub baranich kożuchach i kobietami
w obszernych spódnicach jak nasza lalka do przykrywania imbryczka
w domu. Bosonogie chłopskie dzieci spoglądały lękliwie na miejskich
chłopców. Na skraju Aleksandrowska rozciągały się wielkie
gospodarstwa warzywne Bułgarów, a dalej, w lasach, Cyganie
rozstawiali swoje barwne tabory, rozbijali namioty i palili ogniska
do późnej nocy.
Chociaż mieszkało tam kilka rodzin ubogich i kilka zamożnych, takich
jak Szczekatichinowie w swojej rezydencji z czerwonym dachem,
mieszkańcy Aleksandrowska nie byli ani bardzo biedni, ani bardzo
bogaci. Miasto szczyciło się dwoma kinoteatrami; starzy wieśniacy,
widząc po raz pierwszy postacie poruszające się na ekranie, żegnali się
na wszelki wypadek przed takim diabelstwem. W ciągu pięciu lat, kiedy
tam mieszkałem, trupa teatralna z Kijowa lub Odessy przyjechała kilka
razy na tygodniowe występy. Ale żonglerzy i akrobaci, kuglarze i ubrani
z cudzoziemska ludzie z tresowanymi niedźwiedziami często gromadzili
tłumy w miejskim parku.
Krawczenkowie – dziadek Fiodor Pantielejewicz, babcia Natalia
Maksimowna i ich córka Szura – żyli prosto, lecz dostatnio za skromną
emeryturę oraz czynsz z dwóch spośród ich trzech małych domów.
Zarabiali również kilka rubli miesięcznie na swojej studni. Za przywilej
Strona 17
czerpania z niej wody sąsiedzi wrzucali drobne monety przez otwór
w żelaznej skrzynce.
Dziadek trzymał klucz od skrzynki, ale ciocia Szura, dzięki
długoletniej praktyce, była mistrzynią w wyciąganiu stamtąd kopiejek
na dodatkowe wydatki, wykraczające poza spartańskie wyobrażenia
swojego ojca. Jej mały bratanek z Jekaterynosławia został niebawem
wtajemniczony w sekret i miał z tego powodu poczucie winy, ale nie
potrafił odmówić udziału w łupach. Za trzy kopiejki pomagałem cioci
w cotygodniowym szorowaniu podłogi – wystarczało to na kino i lizaka –
i trzymałem się na uboczu, kiedy przychodził jej adorator.
Nasz ogród i niewielki sad dostarczały warzyw, owoców i melonów
na cały rok, nie wspominając już o fascynującej baterii słoików
z konfiturami, z której babuszka czerpała uzasadnioną dumę. Czas
robienia konfitur zapisał się niezatarcie w mojej pamięci – miedziane
miski wypełnione soczystymi owocami, zapach gotującego się syropu
cukrowego, cudowne wieczory, podczas których drylowaliśmy wiśnie,
dopóki ręce nie zabarwiły się głęboką czerwienią.
Fiodor Pantielejewicz, w czasie, kiedy u niego zamieszkałem, dobiegał
osiemdziesiątki. Był mężczyzną średniego wzrostu, silnym, szerokim
w ramionach i przekonanym o swojej ważności, z nieskazitelnie białą
brodą i wydatnym brzuchem. Walczył na wojnie rosyjsko-tureckiej
w 1878 roku pod rozkazami generała Skobielewa i po wieloletniej
służbie przeszedł w stan spoczynku jako podoficer. Natalia
Maksimowna, mniej więcej dwanaście lat młodsza od męża, była
schludną, łagodną starszą panią, z błyszczącymi jasnymi oczami
i poczuciem humoru, które zbijało z tropu dziadka. Traktowała nas
wszystkich, łącznie ze swoim mężem, jak dzieci, które trzeba
rozśmieszać i zabawiać.
W długie zimowe wieczory, kiedy polana trzeszczały w wielkim
bielonym piecu, a płomienie w otwartych drzwiczkach tworzyły dziwne
wzory na podłodze, Fiodor Pantielejewicz lubił snuć opowieści
o Turkach i Kurdach, o bitwach i niespodziewanych atakach. Zwłaszcza
w obecności starych kolegów opowiadał o swoich walecznych czynach,
które raczył zauważyć sam Ojczulek w dalekim Sankt Petersburgu.
Podczas każdej kolejnej opowieści czyny te były bardziej bohaterskie.
– Jak to cudownie – mówiła lekceważąco babuszka – jeździć konno,
podkręcać wąsa i strzelać do Turków. Jakby to wymagało jakiejkolwiek
inteligencji!
W niedziele i święta Fiodor Pantielejewicz przywdziewał swój
wspaniały mundur, błękitny z połyskującymi mosiężnymi guzikami
i białymi lampasami na obszernych kawaleryjskich bryczesach
wpuszczonych w wysokie buty. Pucował te buty, dopóki nie lśniły jak
lustra, przypinał do piersi medale i krzyże i rozpościerał nad nimi swoją
Strona 18
brodę niczym sztandar. Tak wyszykowany, ujmował moją małą rączkę
w swoją wielką stwardniałą dłoń i szliśmy do cerkwi. W całym
Aleksandrowsku nie było dumniejszego chłopca i wydawało mi się
najzupełniej właściwe, że skromniejsi mieszczanie uchylają
z szacunkiem kapeluszy i pytają o zdrowie babuszki.
Dziadek był nie mniej dumny niż jego wnuk, chociaż jego spartański
kodeks nie dopuszczał żadnych sentymentów. „Chłopiec Andrieja” –
mówił z wystudiowaną obojętnością. Nie było dla nikogo tajemnicą,
że pierworodny dziadka, Andriej, jest aresztantem, przestępcą, ale
sąsiedzi nie wspominali o tym w jego obecności. Było to jedno z tych
nieszczęść, jakimi Bóg mógł doświadczyć każdego ze swoich pokornych
sług. Fiodor Pantielejewicz kochał Andrieja, a nawet go podziwiał, ale
zwyczajnie nie potrafił pogodzić tęgiej głowy i „dobrej krwi” mojego ojca
z jego bluźnierstwami przeciwko carowi. Przypisywał to, w jakiś mglisty
sposób, czytaniu książek i upadkowi bojowego ducha w Rosji.
– Przez całe życie byłem dobrym żołnierzem – lubił perorować – i tak
dożyję swoich dni. Pracuję, oddaję cześć Bogu i nie skarżę się. Ale czego
chce Andriej? Niech mnie diabli, jeśli wiem!
Babcia i Szura, wiedząc, że takie słowa mnie ranią, próbowały go
uciszyć.
– Andriej jest wykształconym człowiekiem, rozumie świat, nie tylko
Turków i Kurdów – mówiły.
– Być może, być może – zgadzał się ponuro Fiodor Pantielejewicz,
dodając na mój użytek: – Andriej siedzi w więzieniu, to prawda, ale nie
za kradzież czy zabójstwo, tylko za politykę. To różnica.
W listach od mamy, które ciocia Szura czytała mi na głos, zanim
nauczyłem się czytać, zawsze były jakieś wieści o ojcu. W takich razach
Fiodor Pantielejewicz czasami się zapominał i wypowiadał gorzkie słowa
pod adresem swojego upartego syna. Przy jednej z takich okazji tak się
rozzłościłem, że krzyknąłem i w ślepej furii ugryzłem dziadka w rękę.
Zamiast mnie zbić, czego się spodziewałem, próbował mnie uspokoić,
wziął mnie łagodnie w ramiona i wyraził zadowolenie, że bronię ojca.
– W twoich żyłach płynie moja krew – powiedział. – My,
Krawczenkowie, jesteśmy lojalni.
Od czasu do czasu spędzałem niedziele z przyjacielem ojca,
metalowcem, którego nazywałem wujkiem Mitią. Czułem się tak,
jakbym był w domu z tatą, a do tego dochodziła ekscytująca obecność
trzech ładnych i psotnych dziewczynek. Wszystkie trzy wyrosły
na atrakcyjne kobiety, które w późniejszym życiu były mi tak bliskie jak
rodzina.
Wujek Mitia mówił o wolności i sprawiedliwości i o rodzącym się
lepszym świecie, zupełnie jak ojciec. Często czytał nam powoli książki
Hercena, Gorkiego i Tołstoja. Głos miał uroczysty, tak jak dziadek
Strona 19
czytający Pismo Święte. Ale najbardziej lubiłem poranki, kiedy wujek
Mitia budził mnie przed świtem, żeby pójść na polowanie. Po męczącym
dniu w lesie wracałem z jego strzelbą na ramieniu i torbą zajęcy albo
dzikich kaczek, tak dumny jakbym sam je ustrzelił.
Dziadek wolał łowić ryby. Dniepr był jego drugim domem. Kiedy nasza
łódź sunęła po gładkiej powierzchni rzeki, a my czekaliśmy, aż ryba
chwyci przynętę, znowu opowiadał mi moje ulubione historie, w których
Turcy ginęli tysiącami, a Rosjanie, zwłaszcza Ukraińcy i Kozacy, zawsze
dokonywali odważnych czynów i zdobywali łupy. Bez cierpkich docinków
żony, które powściągały jego wyobraźnię, opowieści stawały się jeszcze
bardziej porywające.
Kiedy słońce wspięło się wyżej, przywiązywaliśmy łódź w kępie drzew
na brzegu, zdejmowaliśmy ubrania i pływaliśmy, rozpryskując i kopiąc
wodę w czystej radości, na chwilę zapominając, że dzieli nas trzy
czwarte stulecia. Zmęczeni, ale tryskający energią i tak głodni,
że aż nas skręcało, wracaliśmy do domu, przynosząc dzienny połów,
a babcia Natalia Maksimowna smażyła ryby na podwórzu. Zwykle
starczało nie tylko dla nas, lecz także dla ulubionych przyjaciół oraz
następnego dnia na jedno z tych dań rybnych, które jedynie babcia
potrafiła przyrządzać.
W domu Krawczenków w Aleksandrowsku panował półwojskowy
reżim, łagodzony przez cywilną delikatność babuszki. Dla jej męża
praca nie była po prostu koniecznością, lecz obowiązkiem, jak chodzenie
do cerkwi, palenie lampki pod ikonami i dawanie chleba żebrakom.
Kładliśmy się spać wcześnie i wstawaliśmy razem ze słońcem do pracy
w ogrodzie, w sadzie i przy inwentarzu. Nawet w dni szkolne musiałem
odrobić swoją normę przed śniadaniem; była to kwestia dyscypliny,
lekcji, choć bym nie wiem jak ciężko trudził się nad nimi, dziadek nie
uważał za prawdziwą pracę. Nauczył mnie myć się pod gołym niebem
w każdą pogodę, w lodowatej wodzie, „jak mężczyzna i żołnierz”. Uczył
mnie znosić ból bez słowa skargi i zahartował na upał i zimno.
Dziadek ukarał mnie tylko raz, kiedy w wieku siedmiu lub ośmiu lat
poszedłem na własną rękę do fryzjera, żeby ściął mi loki. Tę
przedwczesną manifestację męskości umożliwiły kopiejki Szury. Gdy
wróciłem do domu w chmurze silnie pachnącej pomady do włosów,
dziadek wpadł w pasję. Kara odpowiadała zbrodni. Wziął wielką parę
nożyc do strzyżenia owiec i, na oczach sąsiadów i kolegów, zniweczył
wysiłki fryzjera, po czym przy użyciu mydła i wody zmył fircykowate
wonie z wystrzępionego krajobrazu mojej głowy.
W szkole powszechnej zawarłem przyjaźnie, z których wiele, o dziwo,
przetrwało do wieku dojrzałego. Godziny w szkole bardzo się dłużyły
i zawsze zadawano nam lekcje do odrobienia w domu. Kary cielesne
za niedbalstwo i nieuwagę były rzeczą naturalną i uchodziły
Strona 20
za niezbędny składnik chłopięcej edukacji.
Na szczęście robiłem szybkie postępy w nauce. Tylko lekcje religii,
prowadzone przez starego ojca Maksima, który mamrotał w swoją
brodę, sprawiały mi trudność. Kazał nam recytować z pamięci długie
i niezrozumiałe modlitwy w języku staro-cerkiewno-słowiańskim, a jeśli
się pomyliliśmy, co zdarzało się niemal wszystkim, wymierzał karę
zgodnie z ustalonym rytuałem. Ulubiony uczeń ojca Maksima, ospowaty
Kuzia, przygotowywał trzcinkę; winowajcy klękali w szeregu, a Kuzia
metodycznie opuszczał trzcinkę na ich pośladki, podczas gdy pop liczył
razy. Z pewnością miało to zbawienny wpływ na nasze dusze, choć nie
poprawiało naszego staro-cerkiewno-słowiańskiego. Oczywiście
po szkole regularnie zaczajaliśmy się na Kuzię i odpłacaliśmy mu
z nawiązką – to też należało do rytuału.
Innym obiektem naszych chłopięcych okrucieństw był młody
Szczekatichin, syn i spadkobierca najbogatszego człowieka w mieście.
W odróżnieniu od reszty z nas, którzy drogę do szkoły pokonywaliśmy
pieszo, Nikoła przyjeżdżał pięknym powozem pod eskortą, nosił
aksamitne marynarki, nakrochmalone kołnierzyki i kamasze
z błyszczącymi guzikami. Co więcej, lubił pobrzękiwać monetami
w kieszeni. Oczywiście takie występki nie mogły pozostać bez kary.
Czasami udawało mu się nas przekupić miedziakami i cukierkami, ale
często, muszę przyznać, przyjmowaliśmy łapówkę, a później i tak
spuszczaliśmy mu lanie.
Pomimo panującego w szkole surowego rygoru, chodziliśmy na wagary
i folgowaliśmy sobie w dziecięcych psotach. Pewnego razu – pamiętam
to wyraźniej niż prawdziwe tragedie w latach późniejszych –
postanowiliśmy z kolegą złupić gospodarstwo warzywne
na przedmieściach. Napchaliśmy sobie kieszenie młodymi ogórkami
i zajadaliśmy się pysznymi świeżymi melonami, gdy nagle dopadł nas
ogromny Bułgar. Nie zbił nas – wygłosił tylko wykład o zgubnych
skutkach złodziejstwa i kazał nam zdjąć spodnie. Potem dał każdemu
z nas po kilka ogórków i odesłał nas bez spodni z powrotem.
Czekaliśmy kilka godzin na zapadnięcie zmroku. W ciemnościach,
bocznymi ścieżkami, aby się na nikogo nie natknąć, ruszyliśmy w drogę
do domu. Wstyd ciągnął się za nami jeszcze długo, a śmiech, jaki
wzbudził w mieście ten incydent, palił boleśniej niż trzcinka czy
skórzany rzemień.
Wzdragam się dzisiaj na myśl o tym, jak uprzykrzaliśmy życie bardziej
napuszonym nauczycielom. Ale wychudzonego, krótkowzrocznego
Awiericzowa, który uczył nas rosyjskiego, wyłączyliśmy spod naszych
drobnych prześladowań. Był on niemal archetypem rosyjskiego
inteligenta – poważnym, natchnionym, elokwentnym i trochę bezradnym.
Oczy miał głębokie, fanatyczne i potrafił sprawić, że lekcje literatury