Wybralem wolnosc - Wiktor Krawczenko

Szczegóły
Tytuł Wybralem wolnosc - Wiktor Krawczenko
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wybralem wolnosc - Wiktor Krawczenko PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wybralem wolnosc - Wiktor Krawczenko PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wybralem wolnosc - Wiktor Krawczenko - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Tytuł oryginału I CHOSE FREEDOM The personal and political life of a Soviet official Przekład Maciej Antosiewicz Projekt okładki Ewa Witosińska Zdjęcia na okładce Wiktor Krawczenko podpisuje swoją książkę, ok. 1946. © Popperfoto/Getty Images Nowy Jork, ok. 1950 © Underwood &Underwood/Corbis/Fotochannels Copyright © 1946 by Victor Kravchenko Renewal copyright owned by Andrew Kravchenko All rights reserved No part of this book may be reproduced in any form without the permissions of Andrew Kravchenko Copyright © 2009, 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Magnum Ltd. Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Magnum Ltd. Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, zapisywana czy przekazywana w sposób mechaniczny, elektroniczny, fotograficzny lub w jakiejkolwiek innej formie bez zgody właściciela praw. Wydawnictwo MAGNUM Sp. z o.o. 02-536 Warszawa, ul. Narbutta 25A tel./fax 22 848 55 05, tel. 22 646 00 85 [email protected] Zapraszamy do naszej księgarni internetowej www.wydawnictwo-magnum.com.pl Wydanie elektroniczne 2014 (EPUB) ISBN 978-83-63986-72-8 (MOBI) ISBN 978-83-63986-73-5 Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Strona 4 Spis treści Rozdział I. Nocna ucieczka Rozdział II. Rosyjskie dzieciństwo Rozdział III. Chwała i głód Rozdział IV. Czerwona młodość Rozdział V. Zerwanie z przeszłością Rozdział VI. Studia w Charkowie Rozdział VII. Triumf machiny Rozdział VIII. Koszmar na wsi Rozdział IX. Żniwa w piekle Rozdział X. Moja pierwsza czystka Rozdział XI. Tajemnica Jeleny Rozdział XII. Inżynier w Nikopolu Rozdział XIII. Szybciej, szybciej! Rozdział XIV. Wielka czystka Rozdział XV. Zaczyna się moja próba Rozdział XVI. W poszukiwaniu sprawiedliwości Rozdział XVII. Tortury po północy Rozdział XVIII. Praca: wolność i niewolnictwo Rozdział XIX. Fałszowanie historii Rozdział XX. Syberyjska mistyfikacja Rozdział XXI. Europa walczy Rozdział XXII. Nieoczekiwana wojna Rozdział XXIII. Panika w Moskwie Rozdział XXIV. Kreml podczas wojny Rozdział XXV. Dwie prawdy Rozdział XXVI. Preludium do Ameryki Rozdział XXVII. Poddany Stalina za granicą Rozdział XXVIII. Uciekinier od niesprawiedliwości Posłowie Strona 5 Aneks. List otwarty Johna Earla Haynesa Przypisy Strona 6 ROZDZIAŁ I Nocna ucieczka Każda minuta spędzona w taksówce jadącej na dworzec Union Station tamtej sobotniej nocy zdawała się naładowana niebezpieczeństwem i przeznaczeniem. Nawet ulice i ciemne budynki wyglądały wrogo. W ciągu siedmiu miesięcy pobytu w stolicy jeździłem tą trasą dziesiątki razy, nie zwracając większej uwagi na otoczenie. Ale tym razem było inaczej – tym razem uciekałem. Amerykańska rodzina, u której mieszkałem w Waszyngtonie, odnosiła się uprzejmie i przyjaźnie do gościa z zagranicy. Kiedy zachorowałem, opiekowali się mną z naturalną i niewymuszoną troską. Nasza znajomość, z początku czysto formalna, przerodziła się w serdeczną więź, której bariera językowa nadawała emocjonujący posmak. Czułem, że okazując życzliwość trawionemu tęsknotą za domem Rosjaninowi, ci dobrzy Amerykanie wyrażają swoją wdzięczność dla wszystkich Rosjan – dzielnych sojuszników, którzy stawiali wówczas czoło niemieckiej nawale na tysiąckilometrowym froncie. Przypisywali mi osobistą zasługę za każde radzieckie zwycięstwo. Czynsz miałem opłacony za tydzień z góry. Mimo to wyszedłem tamtej nocy z domu bez słowa pożegnania. Po prostu powiedziałem, że wyjeżdżam z miasta i że gdybym nie wrócił do wtorku, mogą wynająć mój pokój. Nie chciałem, aby moi gospodarze wiedzieli o miejscu mojego pobytu i o moim zamiarze ucieczki, gdyby ktoś z radzieckiej Komisji Zakupów wypytywał ich o mnie. Przez kilka dni w biurach Komisji symulowałem bóle głowy i ogólną niedyspozycję. Tego ranka napomknąłem zdawkowo kilku kolegom, że powinienem „zostać w domu i odpocząć”, więc mogę nie przyjść w poniedziałek. Bardzo się starałem zyskać dodatkowy dzień, zanim moja nieobecność zostanie zauważona. Po odebraniu marcowej pensji zażądałem rozliczenia wydatków z mojej podróży do Lancaster w stanie Pensylwania i wcześniejszej podróży do Chicago. Wyglądało na to, że wciąż są mi winni trzydzieści dolarów. Nie chciałem dawać najmniejszego pretekstu do oskarżeń, iż powodem mojej ucieczki były jakieś nieprawidłowości finansowe. Zadbałem również o to, żeby zostawić wszystkie swoje papiery w idealnym porządku, tak aby inni mogli podjąć pracę tam, gdzie ją Strona 7 przerwałem. Kiedy wiadomość o mojej ucieczce pojawiła się na pierwszych stronach waszyngtońskich i nowojorskich gazet, niektórzy z moich kolegów z Komisji z pewnością przypomnieli sobie szczególnie ciepły ton, jakim rozmawiałem z nimi tamtej soboty, szczególnie mocny uścisk dłoni, kiedy mówiłem: „No to cześć”. Musieli zdać sobie sprawę, że wtedy właśnie żegnałem się z nimi na zawsze. Nigdy więcej, nawet tutaj, w wolnej Ameryce, żaden z nich nie ośmieli się ze mną spotkać. Podczas wielu miesięcy wspólnej pracy niektórzy z tych ludzi stali się mi bliscy: rozumieliśmy się w pół słowa. Gdybym mógł rozstać się z nimi otwarcie, emocjonalnie, po rosyjsku, ciężar, który przygniatał mi duszę, z pewnością trochę by zelżał. Była chłodna, bezgwiezdna noc. Dworzec kolejowy wydawał się najeżony niebezpieczeństwami. A jeśli natknę się na któregoś z kolegów, a on podniesie alarm? Z pewnością dwie walizki i samowolna podróż natychmiast wzbudzą jego podejrzenia. Może towarzysz Sierow albo generał Rudienko zorientowali się już w moich planach? Jakby w odpowiedzi na te obawy zauważyłem nagle mundur Armii Czerwonej. Zdrętwiałem z przerażenia. Nasuwając kapelusz głębiej na oczy, chowając głowę w podniesiony kołnierz płaszcza, przemknąłem pod ścianę i odwróciłem się plecami do rodaka. Ponieważ radzieccy urzędnicy zawsze podróżowali w wagonach sypialnych, zająłem miejsce w zwykłym przedziale osobowym. To zmniejszało ryzyko, że spotkam kogoś znajomego. W pogrążonym w półmroku, zatłoczonym, sennym wagonie byłem sam ze swoimi myślami. Od dłuższego czasu wiedziałem, że ta decydująca chwila jest nieuchronna. Od miesięcy planowałem ucieczkę. Wyglądałem jej jak wyzwolenia z labiryntu hipokryzji i zamętu, w którym błąkałem się przez tyle lat. Miało to być moje zadośćuczynienie za potworności, za które, jako przedstawiciel klasy rządzącej w swoim kraju, czułem się odpowiedzialny. Ale kiedy ta chwila nastąpiła, nie czułem żadnego upojenia, żadnego powiewu wolności – jedynie bolesną pustkę, w której lęki i wyrzuty odbijały się tak głośnym echem, że nawet śpiący żołnierze i marynarze w zadymionym wagonie musieli je słyszeć. Odcinam swoje życie od jego korzeni, powiedziałem sobie. Nieodwracalnie. Może na zawsze. Tej nocy przeistaczam się w człowieka bez ojczyzny, bez rodziny, bez przyjaciół. Nigdy więcej nie zobaczę twarzy, nie uścisnę dłoni, nie usłyszę głosów bliskich i przyjaciół, którzy są kością z mojej kości i ciałem z mojego ciała. Zupełnie jakby już nie żyli i jakby coś cennego we mnie też umarło. Już na zawsze pozostanie w moim życiu ta straszliwa pustka i bolesna Strona 8 martwota. W swoim kraju rodzinnym stanę się wyrzutkiem i pariasem. Reżim polityczny, któremu poświęciłem lata swojego życia wypełnione znojem i wiarą, wyda na mnie wyrok śmierci. Jego tajni agenci bez przerwy będą mnie tropić. Będą śledzić każdy mój krok i czuwać pod moimi oknami, a jeśli otrzymają taki rozkaz, zabiją mnie. A czy Amerykanie, wśród których miałem nadzieję rozpocząć nowe życie, kiedykolwiek zdołają zrozumieć, czym jest dla rosyjskiego komunisty zerwanie z radziecką dyktaturą? Są tak rozkosznie naiwni. Ludzie, którzy ze mną pracowali i przyjaźnili się ze mną, nie mówiąc już o tych, którzy mnie kochali, na zawsze pozostaną napiętnowani i podejrzani. Aby przeżyć, będą musieli się mnie wyrzec i zaprzeć, tak jak ja w swoim czasie zaparłem się i wyrzekłem tych, którzy ściągnęli na siebie zemstę państwa radzieckiego. Czy miałem moralne prawo narażać tych niewinnych zakładników w Rosji, aby uspokoić swoje sumienie i spłacić dług wobec prawdy? To był najokrutniejszy dylemat ze wszystkich. Co mój pobożny dziadek, Fiodor Pantielejewicz, wierny sługa Boga i cara, pomyślałby o moim postępowaniu, gdyby jeszcze żył? Co powiedziałby mój ojciec, ten fanatyczny rosyjski rewolucjonista, gdyby przeżył dwa lata pod niemiecką okupacją? W tych myślach była przynajmniej jakaś pociecha. Dziadek nigdy nie rozumiał, dlaczego jego syn Andriej, mój ojciec, przeciwstawił się carowi i wielowiekowej tradycji. Ale ponieważ Andriej głęboko wierzył i był gotów iść do więzienia za swoją dziwną nową wiarę, dziadek zawsze kończył wymówki błogosławieństwem. Co się tyczy mojego ojca, chociaż kochał żonę i dzieci, bez wahania naraził nas na głód i łzy, aby służyć swojej sprawie. On by mnie zrozumiał i zaaprobował moją decyzję, co do tego nie miałem wątpliwości. Była również gorzka pociecha w myśli, że mój brat Konstantin, który zawsze był mi bliski, nie żył – zginął, broniąc naszej ojczyzny przed hitlerowskimi najeźdźcami jako oficer na froncie kaukaskim. Czy zemsta państwa spadnie na samotną i bezradną staruszkę, dopiero co uwolnioną z niemieckiego obozu koncentracyjnego, tylko dlatego że jest moją matką? Czy na kobietę, która przez trzy lata była moją żoną, chociaż nie wiedziała nic o moich politycznych wątpliwościach i o mojej ucieczce? Te myśli wciąż kołatały mi w głowie, niczym bolesny tam-tam, który rozbrzmiewał coraz słabiej, ale nigdy nie milkł, kiedy o trzeciej rano pociąg przyjechał do Nowego Jorku. Na peronie znowu zobaczyłem rosyjskiego oficera. Niósł walizkę i był najwyraźniej nieświadomy mojej obecności. Mimo to ociągałem się, chciałem zwiększyć dystans pomiędzy nami. Strona 9 Zameldowałem się pod włoskim nazwiskiem w obskurnym hotelu z dala od centrum miasta – był to jeden z tych hoteli, gdzie za pokój płaci się z góry. Dostałem pokój jakby specjalnie przeznaczony dla samobójców, ciasny, zatęchły, przygnębiający. Zamknąłem drzwi. W półświetle jedynej elektrycznej żarówki zacząłem pisać oświadczenie, którego fragmenty ukazały się dwa dni później w amerykańskich gazetach. Gdyby ktoś obserwował wówczas moje dziwne zachowanie, moje bezsenne noce, moją potajemną ucieczkę z Waszyngtonu, moje odosobnienie w Nowym Jorku, mógłby pomyśleć, że popełniłem jakąś straszną zbrodnię i ukrywam się przed policją. Ale ja nikogo nie obrabowałem ani nie zabiłem. Po prostu postanowiłem rzucić pracę ekonomicznego emisariusza swojego rządu! Żaden Amerykanin nie zdołałby zapewne zrozumieć, że dla funkcjonariusza totalitarnego reżimu nie ma bardziej przerażającej „zbrodni”. Był to najwyższy akt apostazji wobec ziemskiego boga. Winowajca nie tylko stawał się wyrzutkiem, żyjącym na kredyt, ale nie mógł nawet wymieniać listów ze swoimi najbliższymi. Nosił na czole kainowe piętno. Każdy obywatel radziecki, który by się z nim spotkał lub okazał mu życzliwość, popełniłby polityczne, może nawet fizyczne samobójstwo. Żaden Rosjanin, zwłaszcza komunista o długim stażu i wysokiej pozycji w biurokratycznej hierarchii, nie podjąłby takiej decyzji lekkomyślnie, pod wpływem nagłego impulsu. Miała ona swoje początki w najgłębszej warstwie świadomości, dojrzewała powoli, lecz nieodwołalnie. Jej powody nigdy nie znajdują się na powierzchni. Należy ich szukać głęboko w środku, u jądra całej egzystencji człowieka. W poniedziałek 3 kwietnia 1944 roku porozmawiałem z kilkoma dziennikarzami. Tego samego dnia wieczorem na pierwszej stronie „New York Timesa” ukazała się wiadomość. Ten pośpiech miał ogromne znaczenie, mógł tak naprawdę ocalić mi życie. Gdyby moi zwierzchnicy dowiedzieli się o mojej ucieczce, zanim ogłoszono o niej publicznie, ambasada radziecka w Waszyngtonie niewątpliwie zdyskredytowałaby mnie przed Departamentem Stanu, prawdopodobnie jako niemieckiego agenta, i zażądała mojego aresztowania w celu deportacji do ZSRR. Ale z chwilą, gdy Amerykanie poznali fakty i śledzili rozgrywający się dramat, ambasada została zaszachowana, przynajmniej chwilowo. „Radziecki urzędnik składa rezygnację” – obwieszczał nagłówek „Timesa”. Artykuł zaczynał się tak: Oskarżając rząd radziecki o „dwulicową” politykę zagraniczną w odniesieniu do rzekomego pragnienia współpracy ze Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią Strona 10 i potępiając reżim stalinowski, który nie chce przyznać narodowi rosyjskiemu praw politycznych i swobód obywatelskich, Wiktor A. Krawczenko, urzędnik Radzieckiej Komisji Zakupów w Waszyngtonie, ogłosił wczoraj o swojej rezygnacji i oddał się „pod opiekę amerykańskiej opinii publicznej”. Pan Krawczenko, który posługuje się paszportem „Przedstawiciela Rządu Radzieckiego”... jest kapitanem Armii Czerwonej, a przed przyjazdem do Stanów Zjednoczonych w sierpniu ubiegłego roku był dyrektorem kilku wielkich zakładów przemysłowych w Moskwie. Wcześniej pracował jako szef wydziału zaopatrzenia przy Radzie Komisarzy Ludowych Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, największej z radzieckich republik związkowych. Jest członkiem rosyjskiej partii komunistycznej od 1929 roku i zajmował wiele ważnych stanowisk ekonomicznych za reżimu radzieckiego. Pan Krawczenko ze względów patriotycznych nie chciał rozmawiać o sprawach dotyczących prowadzenia wojny przez Rosję Radziecką ani ujawnić szczegółów dotyczących kwestii ekonomicznych, zwłaszcza jeśli mają one związek z funkcjonowaniem lend-lease’u, zarówno w kontekście działalności Radzieckiej Komisji Zakupów, jak i w Rosji. Potem następowały fragmenty długiego oświadczenia, nad którym trudziłem się przez całą niedzielę. Zostało napisane moją serdeczną krwią, ale jej kolor nie przebijał spod farby drukarskiej. Obywatele wolnego kraju nie mają w swoich osobistych doświadczeniach niczego, dzięki czemu mogliby zrozumieć moje postępowanie. To, co w najwyższym stopniu tragiczne, musi im się wydawać po prostu dziwaczne. W oświadczeniu próbowałem wyjaśnić narodowi amerykańskiemu, swoim towarzyszom w kraju i przyjaciołom w komisji waszyngtońskiej, dlaczego zdecydowałem się na ten straszny krok. Ale im dłużej pisałem, przekreślałem i poprawiałem, tym bardziej beznadziejne wydawało się to zadanie. W żadnym języku nie ma słów mogących podsumować całe życie. Moja decyzja zerwania z reżimem radzieckim – równoznaczna z osobistym wypowiedzeniem wojny wszystkim państwom policyjnym – nie była przypadkowa. Wynikała ze wszystkiego, czym byłem, co myślałem i czego doświadczyłem. W tym sensie była to nie tyle decyzja, nie tyle akt woli, ile logiczne i nieuchronne zwieńczenie długiego procesu. Aby to wyjaśnić, muszę sięgnąć wstecz, do pragnienia sprawiedliwości, którym przepełnione było moje dzieciństwo nad brzegami Dniepru; do tęsknoty za wolnością, która wzbierała w chłopięcym sercu, kiedy rewolucja przetaczała się przez miasta i stepy Ukrainy; do entuzjazmu komsomolca, a później dorosłego członka partii komunistycznej; do wątpliwości, rozczarowań i podejmowanych rok po roku rozpaczliwych prób, by umocnić słabnącą wiarę upartymi iluzjami. Aby to wyjaśnić, muszę opowiedzieć o całym swoim życiu, a także o życiu Rosji, ponieważ wiąże się ono z moim. Strona 11 ROZDZIAŁ II Rosyjskie dzieciństwo Dla trzech synów Andrieja Fiodorowicza Krawczenki – z których ja byłem drugim, młodszym od Konstantina i starszym od Jewgienija – rewolucja 1905 roku miała znacznie głębszy wymiar niż zwykłe doświadczenie osobiste. Jarzyła się kolorem romantyzmu i nawet w klęsce była wzniosła i promienna. Zawierała w sobie, niczym w muzealnej gablocie, idealne przykłady heroizmu, koszmaru, idealizmu i poświęcenia, które stały się miernikiem tych wartości w późniejszym życiu. Co prawda, była to dosyć ograniczona rewolucja, zawężona nie tylko do miasta Jekaterynosławia, ale do wieców i walk, w których uczestniczył mój ojciec. Wielkie nazwiska, które miały zapisać się w historii, po raz pierwszy przemknęły po niebie Rosji w 1905 roku. Ale sama historia nie mogła współzawodniczyć z naszym wewnętrznym przekonaniem, że prawdziwym przywódcą i bohaterem powstania był nasz energiczny i przystojny ojciec, szczupły i silny, z ciemnymi kędzierzawymi włosami i połyskującymi niebieskimi oczami. W naszych naiwnych rojeniach z pewnością było kilka ziaren prawdy. Rewolucję zapoczątkował strajk generalny, a strajk kolejarzy był początkiem i pozostał jądrem strajku. Mój ojciec, który pracował w warsztatach kolejowych w Jekaterynosławiu, działał w komitecie strajkowym, znajdował się w największym ogniu beznadziejnej walki i po klęsce drogo zapłacił za swoje zaangażowanie. Za swoich młodych lat słuchaliśmy opowieści o tych wydarzeniach tak często, że zdawało nam się, jakbyśmy sami brali w nich udział. Opowiadano nam nie tylko o tym, co się działo, ale również dlaczego się działo. Nie musiałem się uczyć nienawiści do samowładztwa ani umiłowania wolności, sprawiedliwości, równości. Przyjąłem je tak naturalnie, jak moi koledzy przyjmowali szacunek dla mundurów i władzy. Rewolucyjne wydarzenia 1905 roku, wspominane przez mojego ojca i jego przyjaciół, tak mocno wyryły się w moim umyśle, że jeszcze dzisiaj słyszę łoskot podków kozackich koni tratujących robotników i kobiety w naszym mieście. Żaden dźwięk z dzieciństwa nie rozbrzmiewa tak wyraźnie w mojej pamięci jak straszny świst szabel i nahajek. Chowam Strona 12 się za barykadami z przewróconych wozów, mebli, wyrwanych z bruku kamieni, podkładów kolejowych; wokół mnie padają i jęczą towarzysze; potem zalewają nas fale atakujących z furią kozaków. Biegnę plątaniną ulic i zaułków dzielnicy robotniczej, ścigany przez kozaków i żandarmów w wietrzną noc. Potem zapada martwa cisza. Ciała leżą rozciągnięte groteskowo, a czerwone kałuże rozlewają się powoli na śniegu jak atramentowe kleksy na bibule... Gdyby w tamtą październikową noc złapano mojego ojca, zostałby powieszony jako buntownik wraz z innymi członkami komitetu strajkowego. Zanim uciekł, nie mógł się oprzeć pokusie, żeby po raz ostatni zobaczyć żonę, Konstantina i babuszkę, matkę mojej matki, która zawsze z nami mieszkała. W środku nocy przekradał się bocznymi uliczkami, kryjąc się w głębokich cieniach, od domu do domu, aż dotarł na Kanatną 8 przy Prospekcie Puszkina, gdzie mieszkaliśmy. Serce w nim zamarło. Wszystkie światła w domu były zapalone i słyszał dochodzące ze środka odgłosy krzątaniny. Nie miał wątpliwości: policja przeszukiwała mieszkanie. Mimo to nie mógł się wycofać, nie spojrzawszy po raz ostatni na dom i rodzinę, której mógł już więcej nie zobaczyć. Podpełzł do okna, uniósł się ostrożnie i zajrzał do środka. Wtedy uświadomił sobie, że się mylił. Słysząc jego delikatne pukanie, babcia otworzyła drzwi i gestem nakazała mu ciszę. Ruszył w stronę sypialni, ale go powstrzymała. „Tania śpi – powiedziała. Potem z uśmiechem dodała: – Tak, następny chłopiec”. Weszła do sypialni i niebawem wróciła z małym zawiniątkiem, które mój ojciec wziął w ramiona. Była to noc moich narodzin – noc śmierci na barykadach, karabinowych wystrzałów, zakrwawionych szabel i krzyków bólu w plątaninie nędznych uliczek. Nagle zacząłem wrzeszczeć tak donośnie, że aż obudziła się moja matka. „Posłuchajcie go, buntownik!” – powiedział cicho mój ojciec. Od tamtej pory zawsze w chwilach czułości nazywał mnie Buntownikiem; kiedy byłem już dorosłym mężczyzną zaangażowanym w sprawy zwycięskiej rewolucji, czasami wymawiał to przezwisko z ironiczną intonacją, która bolała mnie bardziej, niż podejrzewał. Leżałem otulony pomiędzy nimi w tych pierwszych godzinach swojego życia, podczas gdy ojciec żegnał się tkliwie z żoną. Nikt nie zdoła mnie przekonać samą logiką, że nie słyszałem jego słów otuchy, że nie widziałem, jak zasypywał jej dłonie pocałunkami, że nie widziałem oczami ojca bladego piękna twarzy młodej matki na stercie śnieżnobiałych poduszek. 2 Strona 13 W pierwszych latach mojego życia ojciec był dla mnie cudownym obcym przybyszem. Nigdy nie przebywał na wolności dostatecznie długo, byśmy zdążyli do niego przywyknąć tak jak inne dzieci z naszej ulicy do swoich ojców. Najbardziej ekscytujące były jego wizyty podczas ucieczek. Czekałem na nie, jakby stanowiły część cyklu egzystencji, tak jak kolorowe jajka wielkanocne i świąteczne choinki. Stworzyłem sobie jego portret z przypadkowych wypowiedzi i fragmentów. Z czułych słów matki i babuszki, z nagłych obaw o jego bezpieczeństwo, ze strzępów szeptanych rozmów jego rewolucyjnych towarzyszy. Ludzie poszukiwani przez policję często ukrywali się w naszym domu; studenci w mundurach i z ascetycznymi twarzami; wynędzniali, brodaci mężczyźni z tajemniczego i strasznego świata nazywanego Syberią. Ci przelotni goście i ich opowieści o ucieczkach z więzienia, przekupnych urzędnikach i przebraniach również stanowiły część romantycznego obrazu mojego ojca. Konstantin, który był o półtora roku starszy ode mnie, przynosił mi każdy okruch informacji. – Musimy pamiętać, Witiu – mawiał z powagą – że tata nie jest rabusiem ani mordercą. Jest „politycznym”. – Tak, Kotia – odpowiadałem ze zrozumieniem. Jedna świąteczna noc – moje trzecie Boże Narodzenie – utkwiła mi w pamięci z najdrobniejszymi szczegółami. Niczym kartka w albumie, którą często otwieram z uczuciem smutku. Babuszka budzi nas z głębokiego świątecznego snu. Widzę nowe zabawki rozrzucone na podłodze sypialni. – Chodźcie, gołąbeczki, i pożegnajcie się ze swoim biednym ojcem – mówi przez łzy. W swoich długich nocnych koszulach, zaspani i oszołomieni, trzymamy za ręce babcię, kiedy prowadzi nas do salonu. Mrużę oczy z powodu świateł i zgromadzonego tłumu. Jest tam jeden przyjaciel rodziny, pozostali to nieznajomi w mundurach. Świeczki wciąż się palą na świątecznej choince, ale teraz mama płacze bezgłośnie, pakując walizkę. Babuszka prowadzi nas do świętej lampki pod ikoną. Klękamy tam z nią, a ona mamrocze modlitwę i dotyka czołem podłogi. Mężczyzna, o którym wiem, że jest moim ojcem, podnosi mnie, ściska mocno i wielokrotnie całuje. Ale tej nocy wygląda obco bez brody i wąsów. Bierze w ramiona Kotię i jego też całuje. Potem babcia wyprowadza nas z pokoju. Przy drzwiach – i to zapamiętałem wyraźniej niż jakikolwiek inny szczegół – płacze bez skrępowania ogromny brodaty żandarm; wielkie łzy spływają w jego sumiaste wąsy. Później dowiedziałem się, że ojciec, który się ukrywał, postanowił odwiedzić rodzinę w wigilię Bożego Narodzenia. Policja, wiedząc Strona 14 z doświadczenia, że zbiegowie ryzykują czasem aresztowanie, żeby być ze swoimi najbliższymi w wielkie święta, zrobiła obławę na nasz dom. Kiedy przeszukiwali mieszkanie, dali buntownikowi godzinę na spakowanie rzeczy, zanim go zabrali. Album mojego dzieciństwa otwieram też często na innej stronie: Pewnego wieczoru, kiedy siedzimy przy kolacji, przychodzi wysoki, przystojny student. Matka nalewa mu herbatę z błyszczącego samowara, a ja orientuję się z drżenia jej rąk i dźwięczenia szkła, że młody człowiek ma do powiedzenia coś ważnego. Wszystko jest przygotowane do ucieczki z więzienia tej nocy, mówi. Jeśli nie nastąpią żadne komplikacje, Andriej Fiodorowicz powinien być w domu przed północą. Ale będzie mógł zostać tylko kilka minut. Matka musi mu przygotować trochę rzeczy na drogę. W Jekaterynosławiu czeka na niego kryjówka, a także doskonałe dokumenty. Niestety, zanim zdążyliśmy poznać zakończenie tej emocjonującej historii, kazano nam iść spać. Następnego dnia matka i babuszka nieustannie pocieszały się nawzajem i tylko trochę więcej płakały. Wysoki student, z twarzą ściągniętą bólem, przychodził kilka razy z nowinami. Plan masowej ucieczki z jekaterynosławskiego więzienia nie powiódł się. Najwyraźniej gdzieś musiał być prowokator. Kilku strażników i wielu więźniów zginęło podczas walki. Chociaż w trakcie wielotygodniowych przygotowań udało się przemycić trochę noży i rewolwerów, bunt został bez trudu stłumiony. Masakra więźniów politycznych tamtej nocy była później ważną rocznicą w historii rewolucji rosyjskiej. Ojciec został pobity prawie na śmierć. Do końca swoich dni z dumą nosił blizny. Przebywał w więziennym szpitalu, a po wyzdrowieniu miał prawdopodobnie stanąć przed sądem wraz z innymi prowodyrami. To mogło oznaczać katorgę – ciężkie roboty na Syberii – albo nawet szubienicę... Kilka miesięcy później student zjawia się ponownie. Tym razem towarzyszy mu smukła i bardzo piękna dziewczyna. Zdenerwowana matka ubiera nas ciepło. „Jeśli będziecie grzeczni, zobaczycie tatę” – mówi. Przed naszymi drzwiami stoją dwa powozy. Student z dziewczyną wsiadają do jednego, my do drugiego. Ich powóz rusza pierwszy, a my podążamy za nimi w dyskretnej odległości szerokim Prospektem Puszkina. Niebawem naszym oczom ukazuje się ponure stare więzienie w sercu miasta. Przed jedną z baszt pierwszy powóz zatrzymuje się na chwilę – to sygnał – po czym odjeżdża. Kiedy nasz powóz dociera w to samo miejsce, woźnica zsiada z kozła i szarpie się z uprzężą. Oczy matki płoną z podniecenia. „Tam, tam, to wasz ojciec” – szepcze, Strona 15 wskazując na okno w baszcie. Bardzo się staram coś zobaczyć, ale widzę tylko niewyraźną postać w jednym z zakratowanych okien, powiewającą chusteczką. Mężczyzna kiwa nam głową, która jest ogolona i błyszczy. Po policzkach matki płyną strumieniem łzy, a Kotia krzyczy: „Tato! Tato!”. Potem woźnica wsiada i strzela z bata, a koń rusza kłusem. Matka ogląda się i macha, dopóki baszta nie znika z pola widzenia. Student i dziewczyna czekają na nas w umówionym miejscu w parku. Student całuje matkę w rękę, bierze nas w swoje silne ramiona i napełnia nam kieszenie cukierkami. Piękna dziewczyna też jest dla nas bardzo czuła. Wszystko razem wziąwszy, jest to pamiętny dzień, smutny, ważny i emocjonujący. Często, kiedy jestem sam i boję się, myślę o tamtym dniu i to mnie podnosi na duchu. To był cud, że ojciec nie został powieszony ani zesłany na Syberię, powtarzała często babuszka, spoglądając na ikonę i żegnając się. Więźniów oczekujących na wyrok śmierci przetrzymywano w tej właśnie baszcie i nie pozwalano im przyjmować wizyt. Ale z jakiegoś powodu ojcu zamieniono karę na zwykłe więzienie. Byłem za mały, żeby się zastanawiać, jak rodzina Krawczenków zdołała przeżyć, skoro jej żywiciel przebywał za kratami. W tym czasie urodził się Jewgienij. Trochę pomagali nam towarzysze ojca. Kilku ludzi z warsztatów kolejowych przynosiło prezenty. Czasami kury, kaczki, owoce i jarzyny przychodziły z Aleksandrowska, gdzie mieszkali moi dziadkowie ze strony ojca. Nie widziałem nic dziwnego w tym, że matka wiecznie szyje ubrania dla obcych ludzi, nawet gdy nasze rzeczy wymagają naprawy. Pewnej nocy – miałem wówczas sześć lat – nie mogłem zasnąć. Podkradłem się do drzwi, otworzyłem je ostrożnie i zajrzałem do środka. Zobaczyłem matkę z głową pochyloną nad szyciem w kręgu światła lampy naftowej. Kiedy myślę o niej dzisiaj, po latach, czasem widzę ją taką jak tamtej nocy, w świetle lampy, ze smutną twarzą i błyszczącymi włosami. – Dlaczego nie idziesz do łóżka, mamusiu? – spytałem. – Nie jestem zmęczona – uśmiechnęła się. – Ale dlaczego ty nie śpisz? Nieważne; chodź tutaj, synku. Chcę z tobą porozmawiać. Przegryzła nitkę, odłożyła szycie i wzięła mnie na kolana. – Jesteś dobrym i mądrym chłopcem – powiedziała. – Na pewno zrozumiesz... jeśli nie teraz, to później, kiedy dorośniesz. Nie jest łatwo wykarmić tyle osób, nawet gdy pracuję do późnej nocy. I trzeba posyłać paczki twojemu ojcu. – Będzie nam trochę łatwiej, Witia, jeśli zamieszkasz z dziadkiem Fiodorem Pantielejewiczem w Aleksandrowsku. On i twoja druga babuszka, i ciocia Szura bardzo cię kochają. Będziesz chodził do szkoły, Strona 16 a my będziemy cię często odwiedzać. Ciocia Szura przyjedzie jutro po ciebie. A teraz idź spać. Obcesowo zdjęła mnie z kolan, ale ja wiedziałem, że płacze. 3 Aleksandrowsk – przemianowany po rewolucji na Zaporoże – był czystym, cichym prowincjonalnym miastem. Życie płynęło tam leniwie i, jak się wydawało, wiecznie pomiędzy szerokim i spokojnym Dnieprem a gęsto zalesionymi przedmieściami. Chociaż w mieście działało kilka cegielni, zakładów metalowych i innych manufaktur, nadal było ono ściśle związane z ukraińską ziemią. Większość rodzin miała ogródki warzywne i sady owocowe. Niemal po wszystkich podwórkach, takich jak to, które stało się ośrodkiem mojego nowego życia, biegały kury, kaczki, gęsi i świnie. Dla żywego sześcioletniego chłopca, po miejskim Jekaterynosławiu, było to miejsce niebywale ekscytujące. Sklepy nasienne tchnęły korzennymi zapachami, które przez resztę mojego życia miały wywoływać nostalgię. Patrzyłem na snopy iskier w kuźniach, obserwowałem pracę mężczyzn i kobiet, którzy uwijali się przy dymiących ceglanych piecach. W dni targowe główna ulica wypełniała się chłopskimi wozami, mężczyznami w waciakach lub baranich kożuchach i kobietami w obszernych spódnicach jak nasza lalka do przykrywania imbryczka w domu. Bosonogie chłopskie dzieci spoglądały lękliwie na miejskich chłopców. Na skraju Aleksandrowska rozciągały się wielkie gospodarstwa warzywne Bułgarów, a dalej, w lasach, Cyganie rozstawiali swoje barwne tabory, rozbijali namioty i palili ogniska do późnej nocy. Chociaż mieszkało tam kilka rodzin ubogich i kilka zamożnych, takich jak Szczekatichinowie w swojej rezydencji z czerwonym dachem, mieszkańcy Aleksandrowska nie byli ani bardzo biedni, ani bardzo bogaci. Miasto szczyciło się dwoma kinoteatrami; starzy wieśniacy, widząc po raz pierwszy postacie poruszające się na ekranie, żegnali się na wszelki wypadek przed takim diabelstwem. W ciągu pięciu lat, kiedy tam mieszkałem, trupa teatralna z Kijowa lub Odessy przyjechała kilka razy na tygodniowe występy. Ale żonglerzy i akrobaci, kuglarze i ubrani z cudzoziemska ludzie z tresowanymi niedźwiedziami często gromadzili tłumy w miejskim parku. Krawczenkowie – dziadek Fiodor Pantielejewicz, babcia Natalia Maksimowna i ich córka Szura – żyli prosto, lecz dostatnio za skromną emeryturę oraz czynsz z dwóch spośród ich trzech małych domów. Zarabiali również kilka rubli miesięcznie na swojej studni. Za przywilej Strona 17 czerpania z niej wody sąsiedzi wrzucali drobne monety przez otwór w żelaznej skrzynce. Dziadek trzymał klucz od skrzynki, ale ciocia Szura, dzięki długoletniej praktyce, była mistrzynią w wyciąganiu stamtąd kopiejek na dodatkowe wydatki, wykraczające poza spartańskie wyobrażenia swojego ojca. Jej mały bratanek z Jekaterynosławia został niebawem wtajemniczony w sekret i miał z tego powodu poczucie winy, ale nie potrafił odmówić udziału w łupach. Za trzy kopiejki pomagałem cioci w cotygodniowym szorowaniu podłogi – wystarczało to na kino i lizaka – i trzymałem się na uboczu, kiedy przychodził jej adorator. Nasz ogród i niewielki sad dostarczały warzyw, owoców i melonów na cały rok, nie wspominając już o fascynującej baterii słoików z konfiturami, z której babuszka czerpała uzasadnioną dumę. Czas robienia konfitur zapisał się niezatarcie w mojej pamięci – miedziane miski wypełnione soczystymi owocami, zapach gotującego się syropu cukrowego, cudowne wieczory, podczas których drylowaliśmy wiśnie, dopóki ręce nie zabarwiły się głęboką czerwienią. Fiodor Pantielejewicz, w czasie, kiedy u niego zamieszkałem, dobiegał osiemdziesiątki. Był mężczyzną średniego wzrostu, silnym, szerokim w ramionach i przekonanym o swojej ważności, z nieskazitelnie białą brodą i wydatnym brzuchem. Walczył na wojnie rosyjsko-tureckiej w 1878 roku pod rozkazami generała Skobielewa i po wieloletniej służbie przeszedł w stan spoczynku jako podoficer. Natalia Maksimowna, mniej więcej dwanaście lat młodsza od męża, była schludną, łagodną starszą panią, z błyszczącymi jasnymi oczami i poczuciem humoru, które zbijało z tropu dziadka. Traktowała nas wszystkich, łącznie ze swoim mężem, jak dzieci, które trzeba rozśmieszać i zabawiać. W długie zimowe wieczory, kiedy polana trzeszczały w wielkim bielonym piecu, a płomienie w otwartych drzwiczkach tworzyły dziwne wzory na podłodze, Fiodor Pantielejewicz lubił snuć opowieści o Turkach i Kurdach, o bitwach i niespodziewanych atakach. Zwłaszcza w obecności starych kolegów opowiadał o swoich walecznych czynach, które raczył zauważyć sam Ojczulek w dalekim Sankt Petersburgu. Podczas każdej kolejnej opowieści czyny te były bardziej bohaterskie. – Jak to cudownie – mówiła lekceważąco babuszka – jeździć konno, podkręcać wąsa i strzelać do Turków. Jakby to wymagało jakiejkolwiek inteligencji! W niedziele i święta Fiodor Pantielejewicz przywdziewał swój wspaniały mundur, błękitny z połyskującymi mosiężnymi guzikami i białymi lampasami na obszernych kawaleryjskich bryczesach wpuszczonych w wysokie buty. Pucował te buty, dopóki nie lśniły jak lustra, przypinał do piersi medale i krzyże i rozpościerał nad nimi swoją Strona 18 brodę niczym sztandar. Tak wyszykowany, ujmował moją małą rączkę w swoją wielką stwardniałą dłoń i szliśmy do cerkwi. W całym Aleksandrowsku nie było dumniejszego chłopca i wydawało mi się najzupełniej właściwe, że skromniejsi mieszczanie uchylają z szacunkiem kapeluszy i pytają o zdrowie babuszki. Dziadek był nie mniej dumny niż jego wnuk, chociaż jego spartański kodeks nie dopuszczał żadnych sentymentów. „Chłopiec Andrieja” – mówił z wystudiowaną obojętnością. Nie było dla nikogo tajemnicą, że pierworodny dziadka, Andriej, jest aresztantem, przestępcą, ale sąsiedzi nie wspominali o tym w jego obecności. Było to jedno z tych nieszczęść, jakimi Bóg mógł doświadczyć każdego ze swoich pokornych sług. Fiodor Pantielejewicz kochał Andrieja, a nawet go podziwiał, ale zwyczajnie nie potrafił pogodzić tęgiej głowy i „dobrej krwi” mojego ojca z jego bluźnierstwami przeciwko carowi. Przypisywał to, w jakiś mglisty sposób, czytaniu książek i upadkowi bojowego ducha w Rosji. – Przez całe życie byłem dobrym żołnierzem – lubił perorować – i tak dożyję swoich dni. Pracuję, oddaję cześć Bogu i nie skarżę się. Ale czego chce Andriej? Niech mnie diabli, jeśli wiem! Babcia i Szura, wiedząc, że takie słowa mnie ranią, próbowały go uciszyć. – Andriej jest wykształconym człowiekiem, rozumie świat, nie tylko Turków i Kurdów – mówiły. – Być może, być może – zgadzał się ponuro Fiodor Pantielejewicz, dodając na mój użytek: – Andriej siedzi w więzieniu, to prawda, ale nie za kradzież czy zabójstwo, tylko za politykę. To różnica. W listach od mamy, które ciocia Szura czytała mi na głos, zanim nauczyłem się czytać, zawsze były jakieś wieści o ojcu. W takich razach Fiodor Pantielejewicz czasami się zapominał i wypowiadał gorzkie słowa pod adresem swojego upartego syna. Przy jednej z takich okazji tak się rozzłościłem, że krzyknąłem i w ślepej furii ugryzłem dziadka w rękę. Zamiast mnie zbić, czego się spodziewałem, próbował mnie uspokoić, wziął mnie łagodnie w ramiona i wyraził zadowolenie, że bronię ojca. – W twoich żyłach płynie moja krew – powiedział. – My, Krawczenkowie, jesteśmy lojalni. Od czasu do czasu spędzałem niedziele z przyjacielem ojca, metalowcem, którego nazywałem wujkiem Mitią. Czułem się tak, jakbym był w domu z tatą, a do tego dochodziła ekscytująca obecność trzech ładnych i psotnych dziewczynek. Wszystkie trzy wyrosły na atrakcyjne kobiety, które w późniejszym życiu były mi tak bliskie jak rodzina. Wujek Mitia mówił o wolności i sprawiedliwości i o rodzącym się lepszym świecie, zupełnie jak ojciec. Często czytał nam powoli książki Hercena, Gorkiego i Tołstoja. Głos miał uroczysty, tak jak dziadek Strona 19 czytający Pismo Święte. Ale najbardziej lubiłem poranki, kiedy wujek Mitia budził mnie przed świtem, żeby pójść na polowanie. Po męczącym dniu w lesie wracałem z jego strzelbą na ramieniu i torbą zajęcy albo dzikich kaczek, tak dumny jakbym sam je ustrzelił. Dziadek wolał łowić ryby. Dniepr był jego drugim domem. Kiedy nasza łódź sunęła po gładkiej powierzchni rzeki, a my czekaliśmy, aż ryba chwyci przynętę, znowu opowiadał mi moje ulubione historie, w których Turcy ginęli tysiącami, a Rosjanie, zwłaszcza Ukraińcy i Kozacy, zawsze dokonywali odważnych czynów i zdobywali łupy. Bez cierpkich docinków żony, które powściągały jego wyobraźnię, opowieści stawały się jeszcze bardziej porywające. Kiedy słońce wspięło się wyżej, przywiązywaliśmy łódź w kępie drzew na brzegu, zdejmowaliśmy ubrania i pływaliśmy, rozpryskując i kopiąc wodę w czystej radości, na chwilę zapominając, że dzieli nas trzy czwarte stulecia. Zmęczeni, ale tryskający energią i tak głodni, że aż nas skręcało, wracaliśmy do domu, przynosząc dzienny połów, a babcia Natalia Maksimowna smażyła ryby na podwórzu. Zwykle starczało nie tylko dla nas, lecz także dla ulubionych przyjaciół oraz następnego dnia na jedno z tych dań rybnych, które jedynie babcia potrafiła przyrządzać. W domu Krawczenków w Aleksandrowsku panował półwojskowy reżim, łagodzony przez cywilną delikatność babuszki. Dla jej męża praca nie była po prostu koniecznością, lecz obowiązkiem, jak chodzenie do cerkwi, palenie lampki pod ikonami i dawanie chleba żebrakom. Kładliśmy się spać wcześnie i wstawaliśmy razem ze słońcem do pracy w ogrodzie, w sadzie i przy inwentarzu. Nawet w dni szkolne musiałem odrobić swoją normę przed śniadaniem; była to kwestia dyscypliny, lekcji, choć bym nie wiem jak ciężko trudził się nad nimi, dziadek nie uważał za prawdziwą pracę. Nauczył mnie myć się pod gołym niebem w każdą pogodę, w lodowatej wodzie, „jak mężczyzna i żołnierz”. Uczył mnie znosić ból bez słowa skargi i zahartował na upał i zimno. Dziadek ukarał mnie tylko raz, kiedy w wieku siedmiu lub ośmiu lat poszedłem na własną rękę do fryzjera, żeby ściął mi loki. Tę przedwczesną manifestację męskości umożliwiły kopiejki Szury. Gdy wróciłem do domu w chmurze silnie pachnącej pomady do włosów, dziadek wpadł w pasję. Kara odpowiadała zbrodni. Wziął wielką parę nożyc do strzyżenia owiec i, na oczach sąsiadów i kolegów, zniweczył wysiłki fryzjera, po czym przy użyciu mydła i wody zmył fircykowate wonie z wystrzępionego krajobrazu mojej głowy. W szkole powszechnej zawarłem przyjaźnie, z których wiele, o dziwo, przetrwało do wieku dojrzałego. Godziny w szkole bardzo się dłużyły i zawsze zadawano nam lekcje do odrobienia w domu. Kary cielesne za niedbalstwo i nieuwagę były rzeczą naturalną i uchodziły Strona 20 za niezbędny składnik chłopięcej edukacji. Na szczęście robiłem szybkie postępy w nauce. Tylko lekcje religii, prowadzone przez starego ojca Maksima, który mamrotał w swoją brodę, sprawiały mi trudność. Kazał nam recytować z pamięci długie i niezrozumiałe modlitwy w języku staro-cerkiewno-słowiańskim, a jeśli się pomyliliśmy, co zdarzało się niemal wszystkim, wymierzał karę zgodnie z ustalonym rytuałem. Ulubiony uczeń ojca Maksima, ospowaty Kuzia, przygotowywał trzcinkę; winowajcy klękali w szeregu, a Kuzia metodycznie opuszczał trzcinkę na ich pośladki, podczas gdy pop liczył razy. Z pewnością miało to zbawienny wpływ na nasze dusze, choć nie poprawiało naszego staro-cerkiewno-słowiańskiego. Oczywiście po szkole regularnie zaczajaliśmy się na Kuzię i odpłacaliśmy mu z nawiązką – to też należało do rytuału. Innym obiektem naszych chłopięcych okrucieństw był młody Szczekatichin, syn i spadkobierca najbogatszego człowieka w mieście. W odróżnieniu od reszty z nas, którzy drogę do szkoły pokonywaliśmy pieszo, Nikoła przyjeżdżał pięknym powozem pod eskortą, nosił aksamitne marynarki, nakrochmalone kołnierzyki i kamasze z błyszczącymi guzikami. Co więcej, lubił pobrzękiwać monetami w kieszeni. Oczywiście takie występki nie mogły pozostać bez kary. Czasami udawało mu się nas przekupić miedziakami i cukierkami, ale często, muszę przyznać, przyjmowaliśmy łapówkę, a później i tak spuszczaliśmy mu lanie. Pomimo panującego w szkole surowego rygoru, chodziliśmy na wagary i folgowaliśmy sobie w dziecięcych psotach. Pewnego razu – pamiętam to wyraźniej niż prawdziwe tragedie w latach późniejszych – postanowiliśmy z kolegą złupić gospodarstwo warzywne na przedmieściach. Napchaliśmy sobie kieszenie młodymi ogórkami i zajadaliśmy się pysznymi świeżymi melonami, gdy nagle dopadł nas ogromny Bułgar. Nie zbił nas – wygłosił tylko wykład o zgubnych skutkach złodziejstwa i kazał nam zdjąć spodnie. Potem dał każdemu z nas po kilka ogórków i odesłał nas bez spodni z powrotem. Czekaliśmy kilka godzin na zapadnięcie zmroku. W ciemnościach, bocznymi ścieżkami, aby się na nikogo nie natknąć, ruszyliśmy w drogę do domu. Wstyd ciągnął się za nami jeszcze długo, a śmiech, jaki wzbudził w mieście ten incydent, palił boleśniej niż trzcinka czy skórzany rzemień. Wzdragam się dzisiaj na myśl o tym, jak uprzykrzaliśmy życie bardziej napuszonym nauczycielom. Ale wychudzonego, krótkowzrocznego Awiericzowa, który uczył nas rosyjskiego, wyłączyliśmy spod naszych drobnych prześladowań. Był on niemal archetypem rosyjskiego inteligenta – poważnym, natchnionym, elokwentnym i trochę bezradnym. Oczy miał głębokie, fanatyczne i potrafił sprawić, że lekcje literatury