Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wróblewski David - Historia Edgara PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
david Wróblewski:
historia edgara:
Z języka angielskiego przełożył
Witold Kurylak
WYDAWNICTWO
SONIA DRAGA
Tytuł oryginału:
THE STORY OF EDGAR SAWTELLE
Copyright © 2008 David Wróblewski
Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
W książce wykorzystano fragmenty Księgi dżungli
w przekładzie Józefa Birkenmajera
Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga
Zdjęcie autora: © Marion Ettlinger
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Mariusz Kulan, Magdalena Bargłowska
ISBN: 978-83-7508-208-1 (oprawa twarda)
ISBN: 978-83-7508-184-8 (oprawa broszurowa)
Sprzedaż wysyłkowa:
www.merlin.com.pl
www.empik.com
www.soniadraga.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice
tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28
Strona 2
e-mail:
[email protected]
www.soniadraga.pl
Arthurowi i Ann Wróblewski
Skład i łamanie:
DT Studio s.c, tel. 032 720 28 78, fax 032 209 82 25
Katowice 2009. Wydanie I
Drukarnia:
Legra Sp.z O.O.
Wzniosły zaiste jest to pogląd, że Stwórca natchnął życiem
kilka form łub jedną tylko i że gdy planeta nasza, podlegając
ścisłym prawom ciążenia, dokonywała swych obrotów, z tak
prostego początku zdołał się rozwinąć i wciąż się jeszcze roz-
wija nieskończony szereg form najpiękniejszych i najbardziej
godnych podziwu.
Karol Darwin, O powstaniu gatunków
Pusan, Korea Południowa, 1952
Po zapadnięciu zmierzchu ponownie się rozpadało, ale on już postano-
wił iść, a poza tym i tak padało od tygodni. Pomachał na pożegnanie
zgromadzonym przy nabrzeżu kulisom i kierując się otrzymanymi wcze-
śniej skąpymi wskazówkami, na piechotę pokonał całą drogę od bazy ma-
rynarki przez zatłoczone targowisko Kweng Li. Mijał przekupniów sprze-
dających koguty w prymitywnych klatkach z ratanu, świńskie łby i leżące
na półkach, sprawiające wrażenie trujących niebieskie wypatroszone ryby,
mijał szare ośmiornice w słojach i stare kobiety handlujące kimchi i bul-
goki, aż w końcu na moście Nieszczęść, ostatnim znanym mu punkcie
orientacyjnym, przekroczył rzekę Naktong.
Strona 3
Mętna woda w dzielnicy knajp połyskiwała czerwono i zielono pod
rozciągniętymi między dachami transparentami. Choć szedł już dłuższy
czas, wypatrując szyldu przedstawiającego żółwia z dwoma wężami, nie
napotkał żadnego innego wojskowego czy żołnierza żandarmerii woj-
skowej. Ulice ciągnęły się bez końca, żaden z szyldów nie przypominał
poszukiwanego i żaden z rogów nie miał kąta prostego. Po pewnym
czasie deszcz przekształcił się w postrzępioną i poszarpaną mgiełkę.
Szedł jednak dalej, metodycznie skręcając, dwa razy w prawo, a potem
dwa razy w lewo, wciąż nie ustając w swoich poszukiwaniach, chociaż
wielokrotnie zdążył już stracić orientację. Dopiero po północy w końcu
11
się poddał. Wracał, krocząc ulicą, którą dwukrotnie wcześniej przemie-
rzył, gdy wreszcie dostrzegł ten szyld, mały, żółty, zawieszony wysoko
na rogu knajpy. Jeden z węży wywijał się w tył, chcąc ugryźć ogon żół-
wia. Zgodnie z tym, jak opisywał to Pak.
Polecono mu szukać uliczki naprzeciw szyldu i rzeczywiście zauwa-
żył ją tam — wąska, wilgotna, tylko częściowo wybrukowana, opadała
w kierunku portu, oświetlona jedynie przez szyldy naprzeciwko i blask
z kilku rozrzuconych wzdłuż niej okien. Oddalił się od głównej ulicy,
podążając za własnym cieniem. Teraz powinien znaleźć drzwi z latarnią
— czerwoną latarnią. Sklep zielarski. Spojrzał ponad budynki i zauważył
wylewające się znad dachów podświetlone chmury. Z okna obskurnej
łaźni dobiegł go pisk kobiety i śmiech mężczyzny. Gdzieś igła gramofo-
nu opadła na płytę i po zaułku rozległ się drżący głos Doris Day:
I'm wild again, beguiled again,
A simpering, whimpering child again.
Bewitched, bothered, and bewildered am I.
Przed nim zaułek skręcał w prawo. Za zakrętem dostrzegł latarnię, tykwę
Strona 4
rubinowego szkła oplecioną czarnym drutem, a podobny róży płomień
w jej wnętrzu podskakiwał i lizał gardziel szkła, rzucając przekrzywione
cienie żeber na drzwi. Wąski daszek ganku przykrywał wejście. W sa-
motnym bladym oknie zauważył poplamioną od dymu jedwabną zasło-
nę z wyszytymi postaciami zwierząt pokonujących rzekę wlekkiej łodzi.
Popatrzył w dalszą część zaułka, a potem na przebytą drogę. Zastukał
w drzwi i w oczekiwaniu na odpowiedź postawił kołnierz dwurzędowej
marynarskiej kurtki, przytupując równocześnie, jakby zmarzł, chociaż
wcale nie było zimno, jedynie wilgotno.
Drzwi otworzyły się szeroko. Wyszedł przez nie starzec ubrany
w spodnie z surowej bawełny i prostą szatę z tego samego szorstkiego
materiału, niewiele różniącego się od tkaniny workowej. Twarz miał ogo-
rzałą i brunatną, a oczy tkwiły w origami zmarszczek twarzy. Na sznur-
kach wewnątrz sklepiku wisiały całe rzędy mlecznych korzeni żeń-szenia,
kołysząc się wahadłowym ruchem, jakby przed chwilą głaskane.
Mężczyzna w marynarskiej kurtce spojrzał na niego.
— Pak powiedział, że mówi pan po angielsku.
— Trochę. Pan mówi wolno.
Starzec zamknął drzwi za sobą. Mgiełka ponownie przeszła
w deszcz. Trudno byłoby powiedzieć, kiedy to się zaczęło, ale obecnie
deszcz padał już od wielu dni, tygodni, i dźwięk płynącej wody do tego
stopnia stał się nieodłącznym elementem otaczającego świata, że prze-
stał go już słyszeć. Suchość miała charakter tylko tymczasowy; świat
był miejscem, które spływało wodą.
— Ma pan lekarstwo? — zapytał starzec. — Mam pieniądze, żeby
zapłacić.
— Nie potrzebuję pieniędzy. Pak chyba mówił to panu?
Starzec westchnął i pokręcił głową ze zniecierpliwieniem.
Strona 5
— Nie powinien był o tym mówić. Proszę, pan powie, czego chce.
Za plecami mężczyzny w marynarskiej kurtce po zaułku kuśtykał
bezpański pies, dzielnie radząc sobie na trzech nogach i przyglądając
się mężczyznom. Jego mokra sierść połyskiwała jak skóra foki.
— Powiedzmy, że mamy szczury — odezwał się mężczyzna. — I są
z nimi problemy.
— Wasza marynarka może pozabijać kilka szczurów. Nawet szyper
najbiedniejszej dżonki codziennie to robi. Użyjcie arszeniku.
— Nie. Ja... my... potrzebujemy sposobu. Tego, o czym mówił Pak.
Czegoś, co zadziała natychmiast. I co nie wywoła bólu brzucha u szczu-
ra. Ani bólu głowy. Inne szczury powinny myśleć, że jeden z nich tylko
zasnął i nie obudził się.
— Jakby Bóg zabrał go w jednej chwili.
— Właśnie. Żeby inne szczury nie pomyślały, że tamtemu przyda-
rzyło się coś nienaturalnego.
Starzec pokręcił głową.
— Wielu chciało czegoś takiego. Ale to, czego pan szuka... je-
śli w ogóle istnieje... osoba posiadająca taką moc jest prawie równa
Bogu.
— Co pan ma na myśli?
— To Bóg daje życie i śmierć, prawda? Jeśli ktoś potrafi w jednej
chwili wezwać kogoś innego do Boga, dysponuje połową jego mocy.
— Nie. Wszyscy dysponujemy taką mocą. Tylko sposób jest inny.
— Kiedy jakiś sposób przypomina prawdziwe boskie wezwanie,
sprawa wygląda inaczej — odparł zielarz. — To coś więcej niż sposób.
12
13
Te rzeczy powinny się dziać brutalnie i być oczywiste. To dlatego ży-
Strona 6
jemy w pokoju. - Starzec uniósł rękę i wskazał na zaułek za gościem.
— Pański pies?
— Pierwszy raz go widzę.
Zielarz cofnął się do sklepiku, pozostawiając otwarte drzwi. Za wi-
szącymi żeń-szeniami, pod półką z karafkami, leżała splątana sterta
poroży. Po chwili powrócił, w jednej dłoni niosąc mały gliniany garn-
czek na zupę, a w drugiej jeszcze mniejsze bambusowe pudełko. Posta-
wił garnek na bruku. Z pudełka wyjął szklaną butelkę przypominającą
kształtem flakonik perfum lub atramentu. Szkło było nieoszlifowane
i powykrzywiane. W szyjce tkwił korek, a jej nieregularna górna krawędź
zaklejona była woskiem. W środku widać było jakąś ciecz, przejrzystą
jak woda, ale tłustą i oleistą. Zielarz paznokciem zdjął wosk, po czym
kciukiem i palcem wskazującym chwycił korek. Nieoczekiwanie w jego
dłoni pojawiła się długa cienka trzcinka z ukośnie przyciętą końcówką,
zaostrzoną jak czubek igły. Zanurzył trzcinkę w butelce. Kiedy ją wyjął,
wewnątrz trzciny pozostała zassana odrobina płynu, a na samym jej koń-
cu połyskiwała kropla. Zielarz wychylił się na ulicę i gwizdnął przenikli-
wie. Kiedy nic się nie wydarzyło, zaczął cmokać, aż mężczyznę przeszły
ciarki. Trzynogi pies przykuśtykał w ich stronę, wymachując ogonem
w deszczu, obwąchał gliniany garnek i zaczął z niego chłeptać.
— To nie jest potrzebne — odezwał się mężczyzna.
— A skąd pan będzie wiedział, co dostaje? — zapytał zielarz. Trud-
no byłoby szukać uprzejmości w tonie jego głosu.
Opuścił zaostrzony koniec trzcinki, aż znalazł się mniej więcej
szerokość dłoni nad kłębem psa, i delikatnie poruszył nadgarstkiem
w dół. Opadający czubek trzcinki ukłuł psa i zaraz ponownie się uniósł.
W pierwszej chwili pies chyba nawet tego nie zauważył.
— Na miłość boską, przecież powiedziałem, że to nie jest potrzeb-
Strona 7
ne.
Zielarz nic na to nie odpowiedział. Pozostało więc tylko spokojnie
patrzeć, stojąc w padającym deszczu, prawie niezauważalnym z wyjąt-
kiem tych chwil, kiedy wiatr nim zacinał.
Pies leżał nieruchomo, a zielarz ponownie umieścił korek w butelce
i mocną ją zakręcił. Dopiero teraz mężczyzna dostrzegł okalającą szyjkę
buteleczki zieloną wstążeczkę, na której widniał sznureczek czarnych
liter alfabetu hangyl. Mężczyzna nie znał tego alfabetu, ale nie miało to
żadnego znaczenia. I tak wiedział, co te litery znaczą.
Zielarz wsunął buteleczkę do bambusowego pudełka. Trzcinkę wy-
rzucił na uliczkę i kopniakiem posłał za nią garnek na zupę. Rozbił się
o bruk, a deszcz zaczął wymywać jego zawartość.
— Nikt nie może z tego jeść. Ryzyko jest niewielkie, ale zawsze ist-
nieje. Lepiej to rozbić, niż wziąć do domu. Rozumie pan?
-Tak.
— Dzisiejszej nocy namoczę ręce w ługu. To pan rozumie?
Mężczyzna skinął głową. Wyjął z kieszeni fiolkę.
— Penicylina — powiedział. — To nie jest pewne lekarstwo. Nicze-
go nie można zagwarantować.
Zielarz wziął fiolkę z rąk mężczyzny. Trzymając ją w krwawym
świetle latarni, zagrzechotał zawartością.
— Bardzo mało — powiedział.
— Jedna tabletka co cztery godziny. Pański wnuk musi wziąć je
wszystkie, nawet jeśli poczuje się lepiej przed skończeniem wszystkich
tabletek. Rozumie pan? Wszystkie.
Starzec skinął głową.
— Trudno coś zagwarantować.
— Na pewno pomoże. Ja nie wierzę w przypadki. Sądzę, że to co
Strona 8
robimy, to wymiana jednego życie za drugie.
Zielarz wyciągnął przed siebie bambusowe pudełko. Ręka drżała
mu, jakby była porażona, choć może po prostu był wyczerpany nerwo-
wo. Trzymając wcześniej trzcinkę, sprawiał wrażenie spokojnego.
Mężczyzna wsunął bambusowe pudełko do kieszeni marynarskiej
kurtki. Bez słowa pożegnania odwrócił się i ruszył uliczką, mijając łaź-
nię, z której w nocne powietrze nadal sączył się głos Doris Day. Odru-
chowo włożył rękę do kieszeni kurtki i chociaż wiedział, że nie powinien
tego robić, przesunął palcami po krawędziach pudełka.
Dotarłszy na główną ulicę, zatrzymał się i zamrugał oślepiony bla-
skiem wielobarwnych szyldów nad barami, a potem po raz ostatni się
odwrócił. W oddali majaczyła w deszczu postać starego zielarza: pochy-
lony powłóczył nogami po kamieniach i błocie na wpół wybrukowane-
go zaułka. Chwyciwszy psa za tylne łapy, gdzieś go odciągał, ale dokąd,
tego mężczyzna nie wiedział.
14
15
CZĘŚĆ I
DZIECI FORTEA
Garść liści
roku 1919 dziadek Edgara, człowiek obdarzony przez naturę wyjąt-
kową fantazją, kupił ich ziemię wraz ze wszystkimi stojącymi tam za-
budowaniami od mężczyzny, którego nigdy na oczy nie widział, niejakiego
Schultza, który z kolei pół dekady wcześniej rozstał się z brygadą pracującą
przy wyrębie, kiedy zobaczył, jak puszczają łańcuchy na saniach do pełna
załadowanych balami drewna. Dwadzieścia ton toczących się klonowych
bali pogrzebało mężczyznę w miejscu, wktórym chwilę wcześniej stał sam
Schultz. Pomagając rozebrać stos kłód, żeby wydobyć szczątki nieszczęśni-
Strona 9
ka, Schultz przypomniał sobie o pięknym kawałku ziemi widzianym kiedyś
na północny wschód od Mellen. Tego samego ranka, zaraz po podpisaniu
odpowiednich papierów, na jednym ze swoich kucówpojechał drogą zrywki
drewna na teren swojej nowej posiadłości, gdzie wybrał miejsce na pola-
nie u stóp wzgórza, i zanim zapadł zmrok, stanęła tam gotowa do użytku
stajnia z drągów. Następnego dnia zabrał też drugiego kuca do zaprzęgu,
załadował wóz zapasami i w trójkę ruszyli w drogę powrotną do tego pry-
mitywnego gospodarstwa, Schultz pieszo, z lejcami w dłoniach, a za nim
kuce w uprzęży, wspólnie ciągnąc wóz i słuchając skrzypienia wysuszonej
ośki. Przez kilka pierwszych miesięcy Schultz spał wraz z kucami w stajni
z drągów i niejednokrotnie w swoich snach słyszał trzask łańcuchów pę-
kających na ładunku klonowych bali.
19
Robił, co mógł, żeby zarobić na życie, prowadząc gospodarstwo
mleczne. Przez pięć lat pracował na roli, jedno pole o powierzchni dwu-
dziestu pięciu akrów oczyścił, a drugie osuszył, z własnoręcznie ściętych
drzew postawił budynek gospodarczy, stodołę i dom, w tej właśnie ko-
lejności. Żeby nie musieć wychodzić z domu po wodę, wykopał sobie
studnię w zagłębieniu, które później miało stać się piwnicą domu. Po-
magał stawiać stodoły od Tannery Town aż do Park Falls w nadziei, że
kiedy i na niego przyjdzie czas, nie zabraknie mu pomocnych rąk.
Dniami i nocami wyciągał z ziemi pniaki. Pierwszego roku z tuzin
razy grabił i bronował południowe pole, aż nawet kuce zdawały się tym
znużone. Kamienie układał na skrajach pól w długich garbatych ster-
tach, a pniaki palił w ogniskach, które widać było aż z Popcorn Corners,
najbliższego miasteczka - jeśli można je było określić tym mianem —
a nawet z Mellen. Postawił także mały silos z kamieni i betonu wyższy
od stodoły, lecz nigdy nie udało mu się go przykryć. Zmieszawszy mle-
Strona 10
ko, olej lniany, rdzę i krew, pomalował na czerwono stodołę i budy-
nek gospodarczy. Na południowym polu zasiał siano, a na zachodnim
kukurydzę, ponieważ zachodnie pole było wilgotne i kukurydza miała
tam szybciej rosnąć. Podczas ostatniego lata spędzonego na tej farmie
zatrudnił nawet dwóch mężczyzn z miasteczka. Ale kiedy na horyzon-
cie pojawiła się jesień, coś się wydarzyło — nikt nie wiedział, co takiego
— tak że Schultz zebrał mizerne wczesne zbiory, wyprzedał cały żywy in-
wentarz i narzędzia rolnicze, po czym wyniósł się, uwinąwszy się z tym
wszystkim w zaledwie kilka tygodni.
W tym czasie John Sawtelle podróżował na północ, bynajmniej nie
zamierzając kupować farmy. W rzeczywistości spakował swój sprzęt
wędkarski do kissela i powiedział swojej żonie, Mary, że jedzie zawieźć
szczeniaka pewnemu człowiekowi, którego spotkał podczas ostatniej
podróży. Co do pewnego stopnia było prawdą. Nie powiedział jej nato-
miast, że w kieszeni ma zapasową obrożę.
Tej wiosny Violet, ich dobra, ale dzika z natury suka, będąc w okresie
rui, wykopała dziurę pod ogrodzeniem i gnała po ulicach, myśląc jedy-
nie o amorach. Skończyło się na tym, że na podwórzu za domem bie-
gali za miotem siedmiu szczeniaków. John Sawtelle mógłby rozdać te
wszystkie szczeniaki obcym ludziom i podejrzewał nawet, że tak wła-
śnie będzie musiał zrobić, lecz pojawił się pewien problem — polubił
towarzystwo tych szczeniaków. Polubił je w sposób pierwotny, wręcz
obsesyjny. Violet była jego pierwszym psem i te szczeniaki były pierw-
szymi, z jakimi miał okazję spędzać czas, a one szczekały, gryzły sznu-
rówki i patrzyły mu w oczy. Wieczorami łapał się na tym, że siedząc
na trawie za domem i słuchając płyt, uczy szczeniaki starych sztuczek,
które wkrótce zapominały, kiedy pogrążał się w rozmowie z Mary. Byli
wówczas jeszcze prawie nowożeńcami. Potrafili siedzieć tam całymi go-
Strona 11
dzinami i dla niego był to najwspanialszy okres w dotychczasowym ży-
ciu. W tamte noce czuł jakąś łączność z czymś starożytnym i ważnym,
czego nie potrafiłby nazwać.
Dręczyły go myśli, że zupełnie obcy człowiek może nie zechcieć jed-
nego ze szczeniaków Vi. Najbardziej odpowiadałoby mu, gdyby mógł
porozmieszczać je wszystkie gdzieś w sąsiedztwie i mieć na oku, ob-
serwować, jak dorastają, choćby tylko z daleka. W najbliższej okolicy
z pewnością było z pół tuzina dzieciaków, które chciały mieć psa. Ludzie
mogliby się trochę dziwić, ale przecież nie przeszkadzałoby im, gdyby
raz na jakiś czas poprosił, aby pozwolili mu popatrzyć na psiaki.
Pewnego dnia wraz z kumplem wybrali się do Chequamegon i choć
podróż trwała długo, warto było ją odbyć ze względu na możliwość ło-
wienia ryb. Ponadto domagająca się prohibicji organizacja Anti-Saloon
League nie przeniknęła jeszcze do lasów północy i mało było prawdopo-
dobne, że kiedykolwiek jej się to uda, co stanowiło kolejny powód, żeby
polubić ten teren. Zatrzymali się w Dziupli w Mellen i zamówili piwo,
a kiedy ze sobą rozmawiali, do baru wszedł mężczyzna, a za nim pies,
wielki pies, szarobiały z brunatnymi łatami, mieszaniec husky i owczar-
ka lub coś podobnego, prawdziwa bestia o potężnej klatce piersiowej
i królewskiej postawie, poruszająca się żwawo i radośnie. Wyglądało
na to, że wszyscy tu znają tego psa, który truchtał po barze, witając się
ze stałymi klientami.
— Piękne zwierzę — zauważył John Sawtelle, patrząc, jak pies kręci
się w tłumie, otrzymując orzeszki i suszone mięso. Chcąc bliżej poznać
psa, zaproponował jego właścicielowi piwo.
— Nazywa się Kapitan — powiedział mężczyzna, dając znak barma-
nowi, żeby do nich podszedł. Trzymając piwo w ręce, gwizdnął krótko
i pies podbiegł do niego. — Kap, przywitaj się z panem.
Strona 12
20
21
Kapitan podniósł wzrok i łapę do przywitania.
W pierwszej chwili największe wrażenie na dziadku Edgara zrobił
potężny wygląd psa. Drugą cechę trudniej byłoby określić — było coś
w jego wzroku, w tym, jak pies spojrzał mu w oczy. I kiedy John Saw-
telle chwytał łapę Kapitana, naszedł go pewien pomysł. Jakaś wizja.
Tak wiele czasu spędził ostatnio ze szczeniakami, że patrząc teraz na
Kapitana, również tego psa wyobrażał sobie jako szczeniaka. Po chwili
pomyślał o Vi — będącej najlepszym psem, jakiego dotychczas widział
— oraz o Kapitanie i Vi połączonych w jednego psa, jednego szczenia-
ka, choć zdawał sobie sprawę z absurdalności tego pomysłu, zważywszy
na to, że już teraz miał na głowie zdecydowanie zbyt dużo psów. Kiedy
w końcu puścił łapę Kapitana, pies odbiegł truchtem, a John Sawtelle,
starając się pozbyć tej wizji z myśli, ponownie odwrócił się w stronę
baru z pytaniem, gdzie tu się chodzi na szczupaki. Nie brały na jeziorze
Clam. A w okolicy było tak wiele małych jezior.
Nazajutrz powrócili do miasteczka na śniadanie. Tania restauracja
w Mellen mieściła się naprzeciw ratusza, ustawionej frontem do drogi
wielkiej kanciastej budowli zwieńczonej niezwykłą kopułą. Przed bu-
dynkiem stał biały trzypoziomowy wodotrysk z wodą pitną, wyposażo-
ny w jedną miseczkę na wysokości człowieka, niżej umieszczoną drugą
dla koni i małe naczynie na ziemi, którego przeznaczenie trudno było
od razu odgadnąć. Właśnie mieli wejść do restauracji, kiedy zza rogu
wyszedł pies i minął ich nonszalanckim truchtem. To był Kapitan. Jak
na tak potężnie zbudowanego psa poruszał się wyjątkowo zwinnym kro-
kiem, unosząc i opuszczając łapy, jakby były podwieszone na niewidzial-
nych sprężynach, a on tylko wymachiwał nimi, sterując w odpowiednim
Strona 13
kierunku. Dziadek Edgara zatrzymał się w drzwiach restauracji i obser-
wował psa. Kapitan dotarł przed budynek ratusza, skręcił w stronę wo-
dotrysku i zaczął chłeptać wodę z najniższej miski.
— Chodź — odezwał się kolega dziadka. — Umieram z głodu.
Z biegnącej za ratuszem alejki wyszedł inny pies, suka, a za nią
z pół tuzina szczeniaków. Suka i Kapitan wykonali skomplikowany ta-
niec, wolnym krokiem obchodząc się, obwąchując sobie nawzajem zady
i wciskając nosy w futro na grzbiecie, a szczeniaki pętały się im pod ła-
pami. Kapitan schylił się do małych i po kolei je przewracał, wsuwając
nos pod ich brzuchy. Po chwili pognał ulicą, lecz przystanął, odwrócił
się i zaszczekał. Szczeniaki rzuciły się w ślad za nim. Po kilku minutach
ponownie zagonił je do wodotrysku, biegając za nimi w kółko, podczas
gdy ich matka wyciągnęła się na trawniku i z wywieszonym językiem
obserwowała je.
Z restauracji wyszła kobieta w fartuchu, przecisnęła się obok dwóch
mężczyzn stojących w drzwiach i wyjrzała na dwór.
— To Kapitan ze swoją panią — powiedziała. — Już od tygodnia
każdego ranka spotykają się tu z dzieciakami. Od kiedy dzieciaki Violet
są na tyle duże, żeby mogły same biegać.
— Czyje dzieciaki? — zapytał dziadek Edgara.
— Jak to czyje? Violet. — Kobieta spojrzała na niego jak na waria-
ta. — Mamuśki. Tej suki tutaj.
— Mam sukę, która wabi się Violet — powiedział. — I właśnie teraz
ma szczeniaki mniej więcej w tym samym wieku.
— Co pan powie?... — odparła kobieta, nie wykazując żadnego za-
interesowania.
— Czy nie wydaje się pani, że to dziwny zbieg okoliczności? Że spo-
tykam psa, który nazywa się tak samo jak mój i ma szczeniaki w tym
Strona 14
samym wieku?
— Trudno powiedzieć. Być może tego typu rzeczy często się zda-
rzają.
— A u mnie co rano jest taki zbieg okoliczności — wtrącił jego kum-
pel. — Budzę się, jestem głodny, jem śniadanie. Zdumiewające.
— To idź jeść — odrzekł John Sawtelle. — Ja i tak nie jestem głod-
ny. — Mówiąc te słowa, zszedł na pokrytą kurzem ulicę i ruszył w stro-
nę ratusza.
Kiedy w końcu zasiadł do śniadania, do ich stolika podeszła kelnerka
z kawą.
— Jeśli interesują pana te psy, Billy może panu jednego sprzedać
— powiedziała. — Tu jest tyle psów, że niełatwo mu porozdawać szcze-
niaki.
-A kto to jest Billy?
Odwróciwszy się, kelnerka wskazała w stronę miejsc przy barze.
A tam na jednym z wysokich stołków siedział właściciel Kapitana, po-
pijając kawę i czytając „Sentinela". Dziadek Edgara zaprosił go do sto-
22
23
lika. Kiedy już usiedli, zapytał Billy'ego, czy rzeczywiście szczeniaki na-
leżą do niego.
— Część — odparł Billy — skoro Kap tak urządził starą Violet. Po-
winienem znaleźć nowe domy dla połowy miotu. Ale szczerze mówiąc,
myślę, że je zatrzymam. Kap bardzo o nie dba, a odkąd zeszłego lata
uciekł mój Scout, mam tylko jednego psa. Kapitan czuje się samotny.
Dziadek Edgara opowiedział o własnych szczeniakach i o Vi, roz-
wodząc się nad jej zaletami, a potem przedstawił propozycję wymiany
szczeniaka za szczeniaka. Zaproponował Billy'emu, że wybierze sobie
Strona 15
psa z miotu jego Vi, co więcej - sam zdecyduje, którego psa z miotu Ka-
pitana da dziadkowi Edgara w zamian, chociaż on wolałby samca, gdy-
by nie robiło to różnicy. Po chwili zastanowienia zmienił propozycję:
weźmie najbystrzejszego ze szczeniaków, z którymi Billy zdecyduje się
rozstać, obojętne, czy to będzie pies czy suka.
— Wydawało mi się, że chodziło ci o to, żeby zmniejszyć całkowitą
liczbę psów w waszym domu? — zapytał jego kumpel.
— Powiedziałem, że znajdę szczeniakom dom. To nie to samo.
— Nie sądzę, żeby Mary podzieliła twoje zdanie. Tak mi się tylko
wydaje.
Billy powoli sączył kawę i stwierdził, że chociaż ta propozycja go
interesuje, nie jest przekonany do pomysłu podróży przez całe prak-
tycznie Wisconsin tylko po to, żeby wybrać sobie szczeniaka. Ich stolik
znajdował się w pobliżu wielkiej szyby i John Sawtelle ze swojego miej-
sca widział, jak Kapitan i jego potomstwo tarzają się po trawie. Przez
chwilę je obserwował, po czym odwrócił się do Billy'ego i obiecał wy-
brać najlepszego szczeniaka z miotu Vi — samca albo samicę, jak sobie
Billy będzie życzył — i przywieźć go tu. A jeśli Billy'emu taki układ nie
odpowiada, to nie wymienią się i sprawa będzie zamknięta.
I w ten właśnie sposób John Sawtelle znalazł się we wrześniu w sa-
mochodzie, jadąc do Mellen ze szczeniakiem w pudle i wędką na tylnym
siedzeniu, pogwizdując „Shine On, Harvest Moon". Zdążył już nazwać
nowego szczeniaka Gus, jeśli tylko imię będzie pasować.
I Billy, i Kapitan z miejsca polubili szczeniaka Vi. Mężczyźni uda-
li się na tyły domu Billy'ego omówić zalety poszczególnych szczenia-
ków z miotu Kapitana, a kiedy po chwili jeden z psiaków przytoczył się
w ich stronę, sprawa była jasna. John Sawtelle nałożył zapasową ob-
24
Strona 16
rożę szczeniakowi i spędził z nim całe popołudnie, łowiąc ryby w jezio-
rze. Gus zajadał upieczone na kiju kawałki samogłowa, a potem John
kawałkiem sznurka przywiązał obrożę do swojego paska i razem spali
przy ogniu.
Następnego dnia, przed wyruszeniem w drogę powrotną do domu,
dziadek Edgara postanowił pojeździć po okolicy. Krajobraz stanowił
ciekawą mieszankę: wyrąbane części były brzydkie jak noc, natomiast
te ładne były wyjątkowo ładne. Jak na przykład wodospady. Oraz część
terenów rolniczych na zachodzie. A przede wszystkim porośnięte la-
sami wzgórza na północ od miasteczka. Ponadto odczuwał wyjątko-
wą przyjemność, prowadząc swojego kissela po tych starych bocznych
drogach.
Późnym rankiem znalazł się na mocno pożłobionej koleinami dro-
dze gruntowej. Konary drzew splatały się nad głową. Na prawo i lewo
gęste podszycie zasłaniało wszystko w odległości dwudziestu metrów
w głąb lasu. Kiedy w końcu droga wyprowadziła go na polanę, przed
oczami Johna Sawtelle'a otworzył się widok na leżące na zachodzie pa-
smo Penokee i na nieprzerwany szmaragdowy las ciągnący się daleko na
północ — zdawało się, że aż po granitowy skraj Jeziora Górnego. U stóp
wzgórza stał wiejski domek i gigantyczna czerwona stodoła. Przed stodo-
łą przycupnął magazyn na mleko, a z tyłu stał silos bez dachu. Na znaku
przy drodze prymitywny napis obwieszczał: „Na sprzedaż".
Skręcił w zryty koleinami podjazd. Zaparkował samochód, wysiadł
z niego i zaczął zaglądać przez okna salonu. W domu nie było nikogo.
Wnętrze sprawiało wrażenie niewykończonego. Z Gusem na rękach po-
człapał przez pola, a kiedy wrócił, przysiadł na stopniu kissela i obser-
wował unoszące się w górze jesienne obłoki.
John Sawtelle był miłośnikiem pisania listów oraz czytania. Szcze-
Strona 17
gólnie upodobał sobie gazety z odległych miast. Ostatnio trafił na artykuł
opisujący pewnego człowieka, niejakiego Gregora Mendla — co ciekawe,
czeskiego mnicha — który wykonał bardzo interesujące doświadczenia
z grochem. Na początek wykazał, że jest w stanie przewidzieć wygląd
potomstwa hodowanych przez siebie roślin — kolory kwiatów i tak da-
lej. Nazwano to mendelizmem: nauką o dziedziczeniu. W artykule roz-
wodzono się nad zdumiewającymi konsekwencjami, jakie to odkrycie
ma w hodowli bydła. Dziadek Edgara tak był tym zafascynowany, że po-
25
szedł do biblioteki i znalazłszy książkę o Mendlu, przeczytał ją od deski
do deski. A potem wyczytane tam wiadomości raz na jakiś czas do nie-
go powracały, zajmując mu myśli. Wspominał wizję (jeśli mógł tak to
nazwać), jaka go naszła, kiedy trzymał łapę Kapitana w Dziupli. Był to
jeden z tych rzadkich dni, kiedy wszystko w życiu człowieka zdaje się łą-
czyć z sobą w całość. Choć miał dwadzieścia pięć lat, w ostatnich latach
jego włosy zmieniły kolor na stalowoszary. To samo przydarzyło się jego
dziadkowi, ale ojciec Johna Sawtelle'a zbliżał się do siedemdziesiątki
z kruczoczarną grzywą. Nic takiego nie przytrafiło się żadnemu z jego
starszych braci, choć jeden był łysy jak kolano. Odtąd ilekroć John Saw-
telle spoglądał w lustro, sam czuł się jak groch Mendla.
Usiadł teraz w słońcu i obserwował Gusa, który niezdarnie stał na
grubych nogach i przyciskał konika polnego do ziemi, patrzył, jak doty-
ka go mordą, a potem kręci łbem z obrzydzeniem i oblizuje sobie pysk.
Psiak właśnie miał przydusić konika polnego bokiem szyi, kiedy nagle
dostrzegł obserwującego go dziadka Edgara, który stał z piętami moc-
no wbitymi w ziemisty podjazd i palcami u stóp skierowanymi w nie-
bo. Szczeniak bryknął, udając zaskoczenie, jakby nigdy wcześniej nie
widział tego człowieka. Zaczął człapać do przodu, dwa razy wywijając
Strona 18
orła po drodze.
John Sawtelle pomyślał, że to naprawdę piękny zakątek.
Zupełnie nie martwił się tym, jak wyjaśni żonie obecność Gusa.
I rzeczywiście, awantura szybko ucichła. Gdy mu na tym zależało, dzia-
dek Edgara umiał emanować uroczym entuzjazmem, zresztą już od sa-
mego początku ta właśnie cecha pociągnęła w nim Mary. Potrafił pięk-
nie opowiadać o tym, jak będzie wyglądać przyszłość. Poza tym już od
ponad roku mieszkali w domu jej rodziców, toteż Mary, podobnie jak
jej mąż, chciała w końcu pójść na swoje. Zakup ziemi sfinalizowali za
pomocą poczty i telegrafu.
O tym wszystkim mały Edgar dowiedział się z zawartości skrzynki
na amunicję, umieszczonej z tyłu bieliźniarki w sypialni, ponieważ jego
rodzice właśnie tam przechowywali najważniejsze dokumenty. Skrzyn-
ka była w szarym wojskowym kolorze, z boku miała czarne zamki i była
wykonana z metalu, a zatem zabezpieczona przed myszami. Kiedyś gdy
był sam, wyniósł ją ukradkiem i przegrzebał jej zawartość. Znalazł tam
ich metryki urodzenia, a obok leżał akt małżeństwa oraz akt własności
i historia posiadania ich ziemi. Jednak najbardziej zaciekawił go tele-
gram — gruby pożółkły kawałek papieru z nagłówkiem Western Union.
Zawarta w nim wiadomość składała się tylko z sześciu słów, wydru-
kowanych na paskach papieru naklejonych na podkładkę: OFERTA
PRZYJĘTA ADAMSKI ZAJMIE SIĘ DOKUMENTAMI. Adamski był
prawnikiem pana Schultza; jego podpis widniał na kilku dokumentach
w skrzynce. Przytrzymujący te słowa klej wysechł przez lata i za każdym
razem gdy Edgar ukradkiem wyciągał telegram, odpadało kolejne słowo.
Najpierw DOKUMENTAMI, potem SIĘ, a później ZAJMIE. W końcu
przestał wyjmować telegram, obawiając się, że kiedy na kolana sfrunie
mu słowo PRZYJĘTA, jego rodzina straci prawo do ziemi.
Strona 19
Nie wiedział, co ma zrobić z uwolnionymi słowami. Wydawało mu
się, że nie należy ich wyrzucać, więc wsadził je do skrzynki na amunicję
w nadziei, że nikt tego nie zauważy.
Całą swoją wiedzę o Schultzu, a nie było tego wiele, nabyli, mieszka-
jąc w postawionych przez niego zabudowaniach. I tak ponieważ Saw-
telle'owie wprowadzali wiele przeróbek, dowiedzieli się na przykład,
że Schultz pracował bez poziomnic i węgielnicy i nie znał starej zasady
cieśli o wyznaczaniu kąta prostego na bazie trójkąta o bokach trzy, czte-
ry i pięć. Dowiedzieli się, że kiedy ciął drewno, robił to tylko raz i jeśli
było za krótkie, korygował podkładkami i gwoździami, a jeśli było za
długie, wbijał je pod kątem. Dowiedzieli się, że był oszczędny, bo ścia-
ny piwnicy postawił z kamieni, chcąc oszczędzić na koszcie cementu,
toteż każdej wiosny woda sączyła się przez szczeliny, po kostki zalewa-
jąc piwnicę. I stąd też, jak stwierdził ojciec Edgara, dowiedzieli się, że
Schultz nigdy wcześniej nie robił wylewki w piwnicy.
Dowiedzieli się też, że Schultz żywił szacunek dla gospodarności —
musiał ją szanować, żeby przeżyć w lesie — ponieważ postawiony przez
niego dom stanowił miniaturową wersję stodoły, której wszystkie wy-
miary podzielono przez trzy. To podobieństwo najlepiej widać było z po-
łudniowego pola, gdy stanęło się w pobliżu kępy brzóz ze znajdującym
się przed nią małym białym krzyżem. Jeśli tylko pominęło się wprowa-
dzone przez Sawtelle'ów niewielkie zmiany — rozbudowaną kuchnię,
dodatkową sypialnię, biegnący wzdłuż zachodniej ściany ganek z tyłu —
26
27
wystarczyło trochę wyobraźni i można było zauważyć, że dom ma taki
sam stromy mansardowy dach, z którego tak łatwo w zimie zsuwa się
śnieg, i że okna w domu wycięto dokładnie w tym miejscu, gdzie na koń-
Strona 20
cu stodoły mieściły się wrota z dzielonymi poziomo skrzydłami. Szczyt
dachu zwieszał się nad podjazdem na podobieństwo małego stryszku
na siano, uroczo, choć zupełnie bezużytecznie. Przysadziste i przyjaźnie
wyglądające budynki przypominały krowę leżącą z cielakiem na pastwi-
sku. Edgar lubił przyglądać się ich podwórzu; taki sam widok roztaczał
się codziennie przed Schultzem pracującym na polu, kiedy wybierał ka-
mienie, wyrywał pniaki czy też zaganiał na noc swoje stado.
Jednak ta wiedza nie pozwalała udzielić odpowiedzi na niezliczone
pytania. Czy był tu pies, który zaganiał krowy? Bo w takim razie byłby to
pierwszy pies, który mógłby nazwać to miejsce swoim domem, a Edgar
chciałby poznać jego imię. Co Schultz robił wieczorami bez telewizora
i radia? Czy uczył swojego psa, jak się zdmuchuje świeczki? Czy jedząc
rano jajka, pieprzył je prochem strzelniczym, jak podróżnicy? Czy ho-
dował kury i kaczki? Czy nocami siedział ze strzelbą na kolanach, gotów
strzelać do lisów? Czy w środku zimy biegł, głośno krzycząc, wyboistą
drogą w stronę miasteczka, pijany, znudzony i oszalały od nieustających
dźwięków harmonijki, które przynosił wiatr przez otwierane pionowo
okno? Zdobycie fotografii Schultza wykraczało poza wszelkie marze-
nia, jednak chłopiec, od dziecka żyjący we własnym świecie, wyobra-
żał go sobie wychodzącego z lasu, jakby czas zatrzymał się w miejscu,
gotowego po raz ostatni spróbować zająć się gospodarstwem — krępy
poważny mężczyzna z podkręconymi do góry wąsami, gęstymi brwia-
mi i smutnymi piwnymi oczami. Idąc, kołysałby się na boki po wielu
godzinach spędzonych na kucach, otoczony jakimś szczególnym uro-
kiem. Zatrzymując się, żeby nad czymś pomyśleć, brałby się pod boki
i pogwizdywałby, przytupując nogą wspartą na pięcie.
Kolejne ślady po Schultzu: po rozebraniu fragmentu ściany w celu
wymiany zgniłego okna znaleźli na drewnie zrobiony ołówkiem od-