Vinge Joan - Deszcz snów
Szczegóły |
Tytuł |
Vinge Joan - Deszcz snów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Vinge Joan - Deszcz snów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Vinge Joan - Deszcz snów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Vinge Joan - Deszcz snów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joan D. Vinge
Deszcz snów
1
Pięć czy sześć wieków temu jeden przedkosmiczny filozof o na-
zwisku Marks powiedział, że droga do piekła jest wybrukowana
dobrymi chęciami. Dobrze rozumiał, co to znaczy być człowiekiem,
być niedoskonałym.
Marks myślał też, że wie, jak położyć kres ciągłemu ludzkie-
mu cierpieniu i niesprawiedliwości: "Dziel się wszystkim, czym
możesz, a dla siebie zachowaj tylko to, czego sam potrzebujesz".
Nigdy nie zdołał pojąć, dlaczego reszta ludzkości nie może do-
strzec prostego wyjścia, skoro dla niego było tak oczywiste.
Chodzi o to, że ta reszta nawet nie dostrzegała problemu.
Marks mówił także, że jedynym antidotum na psychiczne cier-
pienie jest ból fizyczny.
Ale nigdy nie twierdził, że czas szybko ucieka, kiedy człowiek
dobrze się bawi.
Zerknąłem na bransoletę danych chyba setny raz, żeby spraw-
dzić, czy już minęła godzina. Nie minęła. Piąty raz z rzędu w cią-
gu niecałej godziny znalazłem się przed wysokimi parabolami
okien Aerie, wyglądając przez nie na świat zwany Ucieczką, żeby
umknąć przed hałasem i presją przyjęcia Tau, które toczyło się
w najlepsze za moimi plecami. Ucieczka od czego? I dla kogo? Pod-
stawowe dane, do których zdołała uzyskać dostęp nasza ekipa,
nie mówiły nic na ten temat.
Nie przed biurokracją Tau. I nie dla nas. Ekipa badawcza, w któ-
rej skład wchodziłem, znalazła się w Firstfall ledwie wczoraj. Nie
byliśmy tu nawet na tyle długo, żeby przywyknąć do miejscowe-
go czasu. Ale jeszcze zanim rzuciliśmy na ziemię swoje torby tu,
w Riverton, natychmiast w naszym hotelu zjawił się pełnomoc-
nik Tau i zmusił nas do wzięcia udziału w tym przyjęciu, które to-
czyło się, jakby wszyscy znajdowali się w śpiączce.
Z jedwabiście gładkiej kieszeni kupionej po drodze eleganc-
kiej koszuli wygrzebałem kolejny kawałek kamfy i wepchnąłem
do ust. Po chwili zaczęła się rozpuszczać i znieczulać język, a ja
znów wyjrzałem przez okno na zapierający dech w piersiach wi-
dok odległych obłocznych raf. Właśnie zachodziło słońce, obryso-
wując blaskiem ich wapienny krajobraz złożony z postrzępionych
szczytów i stromo opadających dolin. Przez labirynt wąwozów
przedzierała się ognistym szlakiem nitka rzeki, pewnie już od
wieków kształtując ten krajobraz w coś równie surrealistyczne-
go jak sen.
Poniżej ta sama rzeka, która odległe rafy kształtowała w fan-
tastyczne rzeźby, opadała bezgłośnie i bez końca z wysokiej ska-
ły. Protz, pełnomocnik Tau, nazwał to Wielkim Wodospadem. Przy-
glądając się ospałej, ciężkiej od szlamu wodzie, zastanawiałem
się, czy to przypadkiem nie jakiś żart.
- Kocie!
Ktoś wołał mnie po imieniu. Obróciłem się, jednocześnie zer-
kając po sobie, bo nieustannie towarzyszyła mi obawa, że następ-
nym razem, kiedy na siebie spojrzę, będę zupełnie nagi.
Nie byłem nagi. Wciąż miałem na sobie ten sam schludny,
zbyt drogi, konserwatywny w kroju garnitur, który kupiłem w ho-
telowym sklepie, żebym dzisiejszego wieczoru mógł uchodzić za
Człowieka. Człowieka przez duże C. Tak jak to tutaj wymawiano,
żeby ktoś broń Boże nie pomylił mnie z Hydraninem - obcym.
Po drugiej stronie rzeki leżało całe miasto pełne Hydran. Dziś
wieczorem na przyjęciu było ich troje. Ledwie minutę temu pa-
trzyłem, jak wchodzą. Nie teleportowali się, nie zmaterializowali
się irytująco w samym środku tłumu, wzbudzając lęk. Weszli nor-
malnie przez drzwi jak wszyscy inni goście. Ciekawe, czy mogliby
postąpić inaczej.
Od momentu ich przybycia nie potrafiłem uformować w gło-
wie ani jednej składnej myśli. Przez cały czas bezwiednie obser-
wowałem Hydran, upewniwszy się, że mnie nie widzą ani że nie
zmierzają w moją stronę. W końcu jednak musiałem przestać i od-
wrócić się do okna, po prostu, żeby nabrać tchu.
Udają ludzi - to ich główna czynność na tym przyjęciu - choć
i tak na zawsze pozostaną obcymi, bo przez psychotroniczny Dar
stali się wybrykami natury. To kiedyś był ich świat, dopóki nie po-
jawili się ludzie, żeby im go odebrać. Teraz oni byli tu obcy, oni by-
li outsiderami, znienawidzonymi przez tych, którzy ich zniszczyli
- bo to takie ludzkie: nienawidzić tych, których się skrzywdziło.
Resztka kamfy rozpuściła się na języku w gorzką papkę, ale
nie zdołała ukoić nerwów. Przełknąłem ją i wyjąłem z kieszeni
kolejną porcję. Jeszcze w hotelu przyłożyłem sobie przylepki ze
środkami uspokajającymi, wypiłem też stanowczo zbyt wiele drin-
ków, które pojawiały się przede mną za każdym razem, kiedy się
obróciłem. Nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy, zwłaszcza
kiedy chcę uchodzić za człowieka, gdyż moja twarz zawsze mnie
wyda, tak samo jak tamte wszystkie obce twarze po drugiej stro-
nie sali.
- Kocie! - Protz znów wołał mnie po imieniu, gderliwie, jak
wszyscy ci, którzy nie mogą uwierzyć, że nic więcej po nim nie
ma.
Z wyrazu jego twarzy wnioskowałem, że zbliża się po to, żeby
zapędzić mnie z powrotem do działania. A ze sposobu, w jaki się
poruszał, widać było, iż ma już trochę dość tego, że tak konse-
kwentnie mu się wyślizguję. Wyjąłem kamfę z ust i rzuciłem na
podłogę.
Kiedy wepchnął mnie z powrotem w sam środek tłumu, za-
cząłem się rozglądać za ludźmi, których znam, za innymi członka-
mi ekipy, z którą tu przyjechałem. Wydawało mi się, że dostrzegam
po drugiej stronie pokoju Pedrotty'ego, naszego bitmapistę, ale
poza nim nie rozpoznawałem nikogo. Ruszyłem dalej, mrucząc
pod nosem jakieś uprzejme idiotyzmy, kierowane do mijanych po
kolei obcych osób.
Protz, mój stróż, był urzędnikiem średniego szczebla w Insty-
tucie Biotechniki Tau. Równie dobrze mógłby nosić tysiąc innych
nazwisk - był dokładnie taki sam jak wszystkie konglomeratowe
postacie, jakie znałem. Były obupłciowe i mogły mieć dowolny ko-
)OAN P. YlNOE
lor skóry, ale wszystkie wyglądały jak jedna i ta sama osoba. Protz
nosił przepisowy granatowy garnitur ze srebrną peleryną - kolo-
ry Tau - jakby się w nich urodził.
Pewnie zresztą tak było. W tym wszechświecie dla konglome-
ratów nie tylko się pracuje, dla nich się żyje. Nazywają to keiret-
su - korporacyjna rodzina. Sam termin jest jeszcze przedkosmicz-
ny, pozostał z międzynarodowymi konglomeratami, kiedy te stały
się najpierw międzyplanetarne, a w końcu międzygwiezdne. Prze-
trwa tak długo, jak długo będą istniały konglomeraty, bo wprost
idealnie oddaje znaczeniem fakt, że kradną człowiekowi duszę.
Konglomerat, który człowieka zatrudniał, nie tylko wytyczał
mu drogę kariery zawodowej, ale także stawał się jego dziedzic-
twem, ojczyzną, która istnieje zarówno w czasie, jak i przestrze-
ni. Kiedy w konglomeracie rodził się nowy człowiek, stawał się
komórką w układzie nerwowym megaistoty. Jeśli miał szczęście
i zawsze czysty nos, zostawał jego częścią aż do samej śmierci.
A może i dłużej.
Spojrzałem w dół. Palce prawej ręki okrywały bransoletkę
danych, którą nosiłem na lewym nadgarstku - znów udowadnia-
łem sobie, że istnieję. W tym wszechświecie bez bransoletki prze-
stajesz istnieć. Swoją dostałem dopiero kilka lat temu.
Przez siedemnaście lat moimi jedynymi znakami rozpoznaw-
czymi były blizny - po bójkach, po nożach. Przez lata miałem krzy-
wy, ledwie zdatny do użytku kciuk, bo zrósł mi się nienastawiony
po tym, jak pewnej nocy spenetrowałem niewłaściwą kieszeń. Sa-
ma bransoletka zakrywała bliznę na nadgarstku, jaka została mi
po niewolniczej obrączce robotnika kontraktowego, którą wtopio-
no mi w skórę. Nosiłem na ciele wiele śladów. Tych najgorszych na-
wet nie było widać.
Po latach spędzonych w ludzkim składowisku odpadów zwa-
nym Starym Miastem zły los wreszcie się odwrócił. A jedna
z prawd, jakich się od tego czasu nauczyłem, brzmiała: kiedy prze-
stajesz być niewidzialny, każdy może zobaczyć cię nago.
- Poznałeś już dżentelmena Kensoe, który przewodniczy na-
szemu zarządowi... - Protz skinął głową najwyższemu rangą szefo-
wi Tau, osobnikowi stojącemu na samym szczycie łańcucha po-
karmowego. Facet wyglądał, jakby nie przepuścił w nim żadnego
posiłku, jak również żadnej szansy, żeby napluć w wyciągniętą
prosząco dłoń. - A to jest lady Gyotis Binta, przedstawicielka za-
rządu Draco. Interesuje się twoją pracą...
Znów poczułem pustkę w głowie. Draco istniało na zupełnie
odrębnym, wyższym szczeblu wpływów i władzy. Byli właściciela-
mi Tau. Skupiali w swych rękach prawa do surowców naturalnych
całej tej planety, a częściowo i do setek innych. Stanowili skończo-
ne keiretsu: Instytut Biotechniki Tau jest tylko jeszcze jednym
państwem-klientem kartelu Draco, jednym z setki pazernych pal-
ców, które konglomerat powsadzał w setkę zyskownych konfitur.
Lubili się nazywać Rodziną Draco. Członkowie kartelu wymienia-
li między sobą towary i usługi, wspierali się przeciwko próbom
przejęcia przez wrogów, pilnowali nawzajem swoich interesów -
jak to w rodzinie. Keiretsu znaczy także "zaufanie"... A właśnie
w tej chwili Draco niezbyt ufało tym z Tau.
Zarząd Tau zwrócił na siebie uwagę Federacyjnej Komisji
Transportu. Kartele były jednostkami autonomicznymi, ale więk-
szość z nich korzystała z robotników należących do Robót Kon-
traktowych FKT. Ktoś musiał przecież odwalić wszystkie roboty,
których obywatele Tau nie chcieliby tknąć.
Sprawa wyglądała tak: federalni mieli interweniować tylko
wtedy, kiedy mieli dowód na to, że gdzieś zostały pogwałcone uni-
wersalne prawa ich robotników. FKT sprawowała kontrolę nad
międzygwiezdnym transportem, więc nikt nie życzył sobie ścią-
gnąć na siebie jej sankcji. Ale z własnego doświadczenia wiedzia-
łem, że federalnym wcale nie chodzi o to, żeby przyzwoicie trak-
tować obrączki. Tak naprawdę chodziło o władzę.
FKT nieprzerwanie poszukuje coraz to nowych czułych punk-
tów w nieustającej grze sił z konglomeratami. Polityka to wojna,
tyle że broń jest lepiej skrywana.
Nie wiem, kto doniósł federalnym na Tau, może po prostu ja-
kiś korporacyjny rywal. Zdawałem sobie natomiast sprawę, że eki-
pa ksenoarcheologów, do której zostałem włączony, przeprowadza
jedną z pokazowych akcji Tau, mających ulepszyć świat i model
rządzenia. Przyjechaliśmy tutaj na koszt Tau, żeby badać żywe dzie-
ła sztuki zwane obłocznymi wielorybami oraz rafy z dziwacznego de-
trytusu, które owe wieloryby porozmieszczały na całej planecie.
Zarząd Tau nie szczędził wydatków, żeby udowodnić, że jest czysty
albo że przynajmniej się stara. To oczywiście był żart, a z tego, co
mi wiadomo o konglomerackiej polityce - wcale nie śmieszny.
Równie oczywiste było, iż Protz chce - spodziewa się - że wszy-
scy członkowie ekipy pomogą mu to udowodnić. Powiedz coś- bła-
gał mnie wzrokiem, tak jak błagałby mnie w myślach, gdybym
tylko umiał je odczytać.
Odbiegłem spojrzeniem w bok, szukając w tłumie Hydran.
Nie znalazłem. Zwróciłem więc wzrok na swoich rozmówców.
- Miło mi panią poznać - mruknąłem i na siłę przypomniałem
sobie, że już zdarzało mi się spotykać członków zarządów. Byłem
kiedyś ochroniarzem pewnej lady i jedno wiedziałem na pewno:
cała różnica między konglomeratową szychą a ulicznym śmieciem
ze Starego Miasta sprowadza się do tego, kto wierzy w ich kłam-
stwa.
Lady Gyotis była drobna i śniada, włosy miała już zupełnie
srebrne. Zaciekawiło mnie, ile naprawdę ma lat. Większość waż-
nych szych z jej pozycją mogła sobie pozwolić na przestawienie
biologicznych zegarów co najmniej dwa razy. Miała na sobie kwie-
cistą, brokatową szatę, która okrywała ją szczelnie od stóp do
głów. Nic w jej wyglądzie nie wskazywało na zajmowaną pozycję,
z wyjątkiem subtelnego i bardzo drogiego naszyjnika, którego
sploty złożone były z logo różnych korporacji. Gdzieś w połowie ra-
mienia wypatrzyłem logo Tau.
Rozpoznałem także, co przedstawia wisior w samym środku
naszyjnika - stylizowanego smoka z kołnierzem holograficznych
płomieni. Taki sam obrazek miałem wytatuowany na tyłku. Musia-
łem być kompletnie nieprzytomny, kiedy, mi to robili, bo nic nie
pamiętam. Nie powiedziałem jej jednak, że łączy nas wspólna
ozdoba na ciele.
Lady Gyotis uśmiechnęła się łaskawie i odwzajemniła spojrze-
nie, tak jakby nie zauważyła w mojej twarzy nic szczególnego, na-
wet tych kocio zielonych oczu z podłużnymi źrenicami. Hydrań-
skich oczu w tej zbyt ludzkiej twarzy - a przecież nie dość ludzkiej.
- Miło mi - odparła. - Bardzo cieszy nas, że mamy pana wśród
członków ekipy. Pewna jestem, że pańskie oryginalne spostrzeże-
nia wniosą duży wkład we wszelkie odkrycia, jakich tu dokonacie.
- Dziękuję - odparłem, przełykając posłuszne "proszę pani",
które cisnęło mi się na usta, i napominając się, że przecież nie
dla niej pracuję ani też nie stanowię własności Tau. Tym razem je-
stem członkiem niezależnej ekipy badawczej.
- Mamy nadzieję, że jego obecność w składzie ekipy będzie
swego rodzaju demonstracją dobrej woli wobec... - Kensoe zerk-
nął na mnie z ukosa - ...lokalnej hydrańskiej społeczności - dokoń-
czył z uśmiechem.
Nie odpowiedziałem mu tym samym.
- Miejmy taką nadzieję - mruknęła lady Gyotis. - Wiecie, że
mamy tu dzisiaj inspektorów z FKT.
Spotkałem już tych federalnych i nie zazdrościłem Kensoe.
Ale z drugiej strony, aż tak bardzo go znów nie żałowałem.
- Tak, proszę pani - odpowiedział, rozglądając się tak niespo-
kojnie, jakby podejrzewał, że gdzieś tu się czają wynajęci morder-
cy. - Jesteśmy gotowi na ich przyjęcie. Myślę, iż sami się przeko-
nają, że nasze... ee... problemy zostały mocno przesadzone.
- Miejmy nadzieję - powtórzyła lady Gyotis. -Toshiro! - za-
wołała niespodziewanie, unosząc do góry dłoń.
Ktoś lawirował przez tłum w naszą stronę. Kensoe zesztyw-
niał, ja także. Idący ku nam nieznajomy miał na sobie mundur
szefa ochrony. Sprawdziłem logo na hełmie, którego nie zdjął na-
wet tutaj: Draco. Garnitur biznesmena był w kolorach głębokiej
zieleni i miedzi - barwach tego konglomeratu. Na fałdzistej
wierzchniej szacie nosił istną wystawę pozbawionych znaczenia
świecidełek. Na identyfikatorze widniało: SAND.
Nie było mowy o tym, żeby jakiś szef Korporacji Bezpieczeń-
stwa fatygował się z macierzystego biura przez pół galaktyki tyl-
ko po to, żeby wziąć udział w jakimś tam przyjęciu. Ciekawe w ta-
kim razie, jak głęboko Tau utkwiło w bagnie.
- Lady Gyotis. - Z uśmiechem skłonił lekko głowę w jej stro-
nę. Wciąż uśmiechnięty, skierował wzrok na mnie.
Nie wiedziałem, co ma oznaczać ten grymas. Nie potrafię go od-
czytać... Przestań. Sam za nic nie mogłem zmusić się do skrzywie-
nia ust, które choćby z grubsza mogło uchodzić za przyjazne. Spo-
tkałem w życiu wielu strażników i żołnierzy. I żadnego nie zda-
rzyło mi się polubić.
Sand miał gładką, złocistą skórę; pod fałdą powieki podcy-
bernowane oczy, srebrzyste i matowe, przypominały łożysko kul-
kowe. Jedno spojrzenie takich oczu wystarczyło, by przejrzeć czło-
wieka do samych trzewi. Inny szef korb, którego kiedyś pozna-
łem, miał dokładnie takie same - należały do niezbędnego na tym
stanowisku wyposażenia. Im więcej władzy miała konglomerato-
wa figura, tym więcej potrzebowała biocybernetycznych udosko-
naleń. Zwykle najbardziej skomplikowanych kabli wcale się nie
widziało - większość ludzi wciąż jeszcze tkwiła zbyt głęboko w kse-
nofobii, żeby taka naga prawda nie kłuła ich w oczy. U lady Gyotis
także wszystko wyglądało najzupełniej normalnie, a przecież mu-
siała kryć w środku potężną ilość biocybernetyki. Firmy wcho-
dzące w skład Draco specjalizowały się w najlepszych urządze-
niach tego typu.
Ale niektóre zawody wręcz wymagały dziwnego wyglądu, gdyż
od niego zależał większy zakres władzy. Do takich należał zawód
Sanda.
- Panie Kocie - mówiła lady Gyotis - pozwoli pan, że mu
przedstawię naszego szefa ochrony,Toshiro Sanda... - Jakby tego
nie było widać na pierwszy rzut oka. Nie przedstawiła go ani
Protzowi, ani Kensoe. Obaj wyglądali teraz tak, jakby woleli zna-
leźć się o tysiąc mil stąd. Może już zdążyli poznać go wcześniej. -
Na nim takie duże wrażenie zrobiła pańska interpretacja znacze-
nia Monumentu.
Wykrzywiłem się, mając nadzieję, że weźmie to za uśmiech.
Wyciągnął do mnie rękę. Minęła dobra chwila, zanim połapałem
się, co to oznacza. W końcu jednak wyciągnąłem ku niemu dłoń
i pozwoliłem, żeby ją uścisnął.
- Skąd pan pochodzi, panie Kocie? - zapytała mnie lady Gy-
otis.
- Z Ardattee - odparłem, powracając do niej spojrzeniem. -
Z Quarro.
- Z samej Osi? - Była wyraźnie zaskoczona. Quarro to głów-
ne miasto na Ardattee, a Ardattee przejęła od Ziemi rolę cen-
trum we wszystkim, co się naprawdę liczyło. - A skąd u pana ten
czarujący akcent? Spędziłam tam wiele czasu, ale nigdy nie ze-
tknęłam się z niczym podobnym.
- Stare Miasto - mruknął Sand. -To akcent ze Starego Miasta.
Zobaczyłem, że lady rzuca mu zaskoczone spojrzenie. Nigdy
pewnie nie widziała Starego Miasta Quarro - slumsów, zbiornika
z pokarmem dla Robót Kontraktowych. Próbowałem wymazać
z głosu tamto brzmienie, ale nie potrafiłem, tak samo jak nie po-
trafiłem wyrzucić z pamięci tamtego miejsca.
Sand spojrzał teraz na mnie, a widząc moje ściągnięte brwi,
dodał:
- W takim razie jeszcze bardziej imponują mi pańskie osią-
gnięcia.
Nic nie odpowiedziałem.
- Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że jest pan starszy. Kon-
cepcje w pańskiej monografii sugerowały sporą dojrzałość umy-
słową.
- Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek był młody - od-
parłem, a lady Gyotis parsknęła trochę dziwnie brzmiącym śmie-
chem.
- Pani Perrymeade powiedziała mi, że ta oryginalna interpre-
tacja wyszła od pana - ciągnął Sand, jakby mnie w ogóle nie sły-
szał. -Ten znakomity wizerunek "śmierci Śmierci". Skąd zaczerp-
nął pan pomysł takiego podejścia?
Otworzyłem usta, zamknąłem, przełykając słowa, które mia-
ły smak goryczy. Nie wierzę, żeby mówił cokolwiek serio, nie wie-
rzę, że patrzą na mnie jak na równego sobie. Bardzo chciałbym
wiedzieć, czego właściwie chcą...
- Kocie - odezwał się jakiś głos za moimi plecami i tym razem
od razu go rozpoznałem. To Kissindra Perrymeade stała za mną jak
służby ratownicze, zawsze gotowa podjąć konwersacyjną pałecz-
kę tam, gdzie ją upuściłem. Naprawiała wszystkie moje towarzy-
skie gafy, od kiedy tu przyjechaliśmy. Miała tak znakomite wy-
czucie czasu, jakby zamiast mnie czytała w myślach.
Z wdzięcznością skinąłem jej głową, zresztą nie pierwszy raz.
I już nie udało mi się oderwać od niej wzroku. Nigdy dotąd nie wi-
działem jej w takim stroju jak na konglomeratowym pokazie za-
miast jak zwykle na roboczo. Ona także nigdy wcześniej nie mia-
ła okazji mnie oglądać w takiej sytuacji. Ciekawe, jak jej się to
Podoba - czy czuje się tak samo jak ja, kiedy patrzę na nią!
Przyjaźniliśmy się przez większość czasu naszych wspólnych
studiów. Byliśmy tylko przyjaciółmi. Odkąd ją znałem, miała sta-
łego faceta - Ezrę Ditreksena. Był analitykiem systemów i z tego,
co wszyscy mówią - niezłym. Był także niezłym fiutem. Spędzali
więcej czasu na kłótniach niż reszta ludzi na rozmowach; nie mo-
głem pojąć, dlaczego go nie rzuci. Ale co ja mogę wiedzieć o dłu-
gich związkach?
To właśnie Kissindra nękała mnie dopóty, dopóki nie złożyłem
w miarę spójnie pomysłów, które naszły mnie kiedyś na temat
dzieła zwanego Monumentem. Jego wymarli twórcy pozostawili
swój wyraźny bioinżynieryjny podpis, rozproszony po całym ra-
mieniu galaktycznej spirali, zaszyfrowany w DNA garstki innych
jeszcze bardziej niesamowitych i tajemniczych tworów, między
innymi także obłocznych wielorybów.
Kissindra przyszła na przyjęcie z wujem, Janosem Perry-
meade'em. Był jakąś ważniejszą figurą w Tau, jak większość tutaj
obecnych. Pomysł sprowadzenia ekipy badawczej wyszedł od nie-
go. On także załatwił nam pozwolenie oraz zdobył odpowiednie
fundusze na badania nad obłocznymi wielorybami i rafami. Patrzy-
łem, jak stoją obok siebie, Kissindra i jej wuj, i widziałem te sa-
me przejrzystoniebieskie oczy, te same lśniące brązowe włosy.
Miałem ochotę go polubić, zaufać mu, tylko dlatego że tak bardzo
byli do siebie podobni. Jak do tej pory nie zrobił jeszcze nic, co
zmusiłoby mnie do zmiany zdania.
Po jej drugiej strome zmaterializował się nagle Ezra Ditreksen,
zupełnie swobodny w oficjalnych ciuchach, tak jak chyba wszyscy
tutaj poza mną. Nie studiował ksenoarcheologii, ale ekipa potrze-
bowała analityka systemów, a fakt, że sypiał z kierowniczką wypra-
wy, czynił z niego jedyny logiczny wybór. Kiedy mnie zobaczył, na-
burmuszył się - postawa u niego równie automatyczna jak oddycha-
nie. Gdyby się nie naburmuszył, mógłbym zacząć się martwić.
Pozwoliłem, żeby zajął moje miejsce w rozmowie, ten jeden
raz nie wadziło mi to. Miałem gdzieś, że mnie nie lubi, i wcale się
nie martwiłem, że nie wiem dlaczego. Skoro jest bogatym spadko-
biercą patentu na opracowywanie danych i pochodzi z Ardattee,
musi mieć po temu więcej powodów niż szarych komórek w mózgu.
A może wystarczyło, że raz zobaczył, jak Kissindra rysuje moją
twarz w notatniku elektronicznym, zamiast jak zwykle szkicować
skrupulatnie kolejny eksponat. Z mijającej mnie tacy wziąłem
kolejnego drinka. Tym razem naburmuszył się Protz.
Odwróciłem od niego wzrok, przestawiając się na toczącą się
obok rozmowę. Obok mnie stał Ditreksen, który pytał akurat Per-
rymeade'a, w jaki sposób został komisarzem do spraw Obcych
w Tau. W tym na pozór niewinnym pytaniu najwyraźniej coś się
kryło, bo jego ton mocno mnie zastanowił. Nie byłem jednak pe-
wien, dopóki nie zobaczyłem dziwnego drgnienia na policzkach
Perrymeade'a. A więc to nie tylko moja bujna wyobraźnia.
Perrymeade odpowiedział mu uprzejmym towarzyskim uśmie-
chem, który nie zagościł w jego oczach, i odparł:
- Tak jakoś się złożyło... Zainteresowanie ksenologią jest
u nas rodzinne. - Zerknął na Kissindrę, tym razem z prawdziwym
uśmiechem. - Miałem na tym polu niejakie doświadczenie.
W chwili kiedy Tau potrzebowało kogoś na miejsce w komisji do
spraw Obcych, wybrali mnie.
- Jest pan jedynym takim agentem? - zapytałem, zastana-
wiając się w duchu, czy rzeczywiście na Ucieczce pozostało aż tak
niewielu Hydran.
- Nie, oczywiście, że nie. - Sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Jestem jedynym, który ma bezpośredni kontakt z Radą Hydrań-
ską. Rada kontaktuje się z naszą agencją w imieniu całego ludu.
Odwróciłem spojrzenie, nękany niespokojnym odczuciem,
któremu nie potrafiłem nadać nazwy. Przeszukiwałem wzrokiem
tłum w pogoni za trzema Hydranami; wypatrzyłem ich w końcu po
drugiej stronie sali, ledwie widocznych wśród gęstwy ludzkiej.
- Przypuszczam, że doskonale za to płacą - mruknął Ezra,
przeciągając słowa, jakby chciał w nich przemycić coś zupełnie in-
nego. - Skoro opłaca się przyjmować wszystkie związane z tą pra-
cą... wyzwania.
Odwróciłem się do nich z powrotem i zobaczyłem, że Perry-
meade wyraźnie sili się na uśmiech.
- Owszem, ta praca stawia wyzwania, ale ma też i dobre stro-
ny. Choć moja rodzina nadal nie pozwala mi się przyznać, w jaki
sposób zarabiam na życie.,.- Usta Perrymeade'a drgnęły, a Ditrek-
sen wybuchnął śmiechern.
Perrymeade zorientował się, że na niego patrzę, że patrzy na
niego Kissindra. Zarumienił się, a skóra poczerwieniała mu tak sa-
mo, jak to czasami widywałem u niej.
- Rzecz jasna, pieniądze to nie jedyna satysfakcja, jaką czer-
pię ze swojej pracy... - Obrzucił Ditreksena tym rodzajem spojrze-
nia, jakie zwykle rzucamy komuś, kto podpuścił nas publicznie. -
Konflikty, jakie mogą się pojawić tam, gdzie potrzeby hydrań-
skiej populacji i interesy Tau nie są zbieżne, sprawiają, że... mo-
ja praca stwarza mi wyzwania, jak pan to ujął. Ale i bliższe pozna-
nie Hydran wiele mnie nauczyło... Wyjątkowe różnice między na-
szymi dwoma kulturami, uderzające podobieństwa... To wspaniały
i bardzo elastyczny lud. - Obejrzał się w moją stronę, jakby chciał
sprawdzić, czy wyraz mojej twarzy uległ zmianie. A może po pro-
stu nie chciał widzieć, jak zmienia się twarz Ezry. Jego spojrzenie
odbiło się od mojej twarzy jak kropla wody w zetknięciu z rozża-
rzonym metalem i znów wylądowało na Kissindrze.
Jej oblicze przez dłuższą chwilę nie pokazywało żadnego uczu-
cia, aż w końcu pojawiło się na nim coś, co wyglądało na uśmiech.
Odwróciła się do Sanda, a milczenie powiedziało więcej niż godzi-
ny przemówień.
Słuchałem, jak kończy opowiadać Sandowi o tym, w jaki spo-
sób doszliśmy do końcowych wniosków w badaniach nad planetą-
-eksponatem zwaną Monumentem i nad tymi, którzy ją dla nas zo-
stawili - zaginioną rasą, z braku lepszego określenia zwaną przez
ludzi Twórcami.
Twórcy odwiedzili także Ucieczkę, całe tysiąclecia temu, za-
nim na zawsze opuścili ten wszechświat dla jakiejś innej płaszczy-
zny istnienia. Obłoczne wieloryby i rafy były kolejną kosmiczną za-
gadką, którą pozostawili nam do rozwiązania, a może po prostu do
podziwiania. Mało zaskakującym zbiegiem okoliczności rafy sta-
ły się główną podstawą istnienia Tau oraz powodem, dla którego
Draco wykupiło pakiet kontrolny tego świata.
- Ale w jaki sposób uzyskał pan tak głęboki wgląd w symbo-
lizm Monumentu? - zapytał mnie Sand - po raz drugi, jak sobie
zdałem sprawę - bo Kissindra mnie przypisała całą zasługę.
- Ja... Po prostu tak mnie naszło. - Spuściłem wzrok i zobaczy-
łem w pamięci Monument: całkowicie sztuczny świat, stworzony
przez technikę tak dalece wyprzedzającą naszą, że przypominała
nam czary; dzieło sztuki poskładane z kawałków i fragmentów,
z kości wymarłych planet.
Z początku wydawało mi się, że to pomnik śmierci, upadku za-
ginionych cywilizacji - przypomnienie dla tych, co przyjdą tu po
nich, że Twórcy odeszli tam, gdzie nikt nie dojdzie. Ale po jakimś
czasie zobaczyłem Monument jeszcze raz, i tym razem inaczej -
nie jako kamień nagrobny, lecz jako drogowskaz nakierowany
w niewyobrażalną przyszłość - pomnik śmierci Śmierci.
- ...ponieważ wykazuje nadzwyczajną wrażliwość na przeka-
zy podprogowe zakodowane w całej strukturze Monumentu - do-
kończyła za mnie Kissindra, kiedy podniosłem wzrok.
- No tak, w tym jest najlepszy, w tego rodzaju instynktow-
nym, intuicyjnym podejściu - dodał Ezra, wzruszając ramionami.
- Biorąc pod uwagę jego pochodzenie... Kissindra i ja włożyliśmy
w to później całe godziny poszukiwań i analiz statystycznych, że-
by znaleźć dane, które potwierdzą tę hipotezę. To właściwie my
skonstruowaliśmy całe studium...
Zmarszczyłem brwi, a Kissindra wtrąciła:
- Ezra...
- Nie mówię, że nie należy mu się uznanie... - dodał szybko Di-
treksen, łapiąc jej spojrzenie. - Bez niego nie byłoby koncepcji.
Już samo to sprawia, że niemal chciałbym być pół-Hydraninem...
- Zerknął na mnie z lekkim skrzywieniem ust. Popatrzył na San-
da i pozostałych, badając ich reakcje.
Nastąpiła długa chwila ciszy, po której odezwałem się, pa-
trząc wprost na Ditreksena:
- A ja czasami chciałbym, żebyś choć w połowie był człowie-
kiem.
- Pozwoli pan, że przedstawię pana naszym hydrańskim go-
ściom - wtrącił Perrymeade, chwytając mnie za ramię i delikatnie
odciągając. Przypomniałem sobie, że to właśnie on jest odpowie-
dzialny za niezbyt stabilne stosunki międzyrasowe Tau. - Bardzo
chcieliby pana poznać.
Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem czymś więcej niż tylko
kolejnym wymiennym członkiem ekspedycji, węzłem w tej sztucz-
nej konstrukcji, która ma zrobić wrażenie na wysłannikach FKT.
Stanowiłem rodzaj żywego dowodu na to, że nie są ludobójczymi
wyzyskiwaczami - a w każdym razie, że już nie są.
Nie widziałem teraz dookoła siebie nic z wyjątkiem tych troj-
ga Hydran, którzy patrzyli na nas wyczekująco z drugiego końca
sali. Nagle poczułem się tak, jakby te wszystkie przylepki, kam-
fy i pochłonięte drinki zaskoczyły i zaczęły działać jednocześnie.
Hydranie zbili się w gromadkę i patrzyli wprost na nas. Sta-
li tak przez cały czas, blisko siebie, jakby chcieli zachować prze-
wagę liczebną. Ale ja byłem sam, w całym tym tłumie nie znalazł-
by się drugi taki jak ja - podobnie jak w każdym innym tłumie.
Perrymeade poprowadził mnie w tamtą stronę, a potem zatrzy-
mał tuż przed nimi, jakbym był jednym z krążących tu robotów
z tacami.
Hydranie mieli na sobie odzienie, które wyglądałoby zupełnie
odpowiednio na każdym z obecnych na tej sali - było tak samo do-
brze skrojone i równie drogie, choć nie w barwach żadnego z kon-
glomeratów. Ale mój wzrok natychmiast odnotował brak czegoś
istotnego, czegoś, co zawsze sprawdzałem u innych ludzi - branso-
let danych. Żadne z nich nie miało bransolety danych. Byli nieoso-
bami. Hydranie nie istnieli dla sieci federacyjnej, która miała
wpływ na każdy szczegół życia ludzi od urodzin do śmierci.
Perrymeade dokonał prezentacji. Ta część mózgu, którą wy-
ćwiczyłem w zapamiętywaniu wszystkiego, przyswoiła ich imio-
na, ale nie słyszałem ani słowa z tego, co do mnie mówił.
Dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Jeden z mężczyzn był wyraź-
nie starszy od pozostałej dwójki, miał twarz zniszczoną przez słoń-
ce i wiatr, tak jakby wiele czasu spędzał na wolnym powietrzu.
Młodszy mężczyzna sprawiał wrażenie wydelikaconego, jakby ni-
gdy w niczym nie musiał się wysilać. Kobietę charakteryzowała
pewna ostrość rysów, nie wiem, czy brała się z inteligencji, czy
z wrogości.
Stałem, przyglądając im się uważnie, studiując wzrokiem
płaszczyzny i kąty ich twarzy. Znajdowałem tu wszystko, czego
można się spodziewać w ludzkiej twarzy. Różnice były bardzo sub-
telne, o wiele bardziej subtelne niż różnice między przypadkowo
zestawionymi twarzami ludzi. Ale nie przypominały różnic między
ludźmi.
Ich twarze były mimo wszystko obce - w barwie, kształtach,
kruchym układzie kości. Oczy mieli całkowicie zielone - jak szma-
ragdy, jak trawa... jak moje własne. Hydranie patrzyli mi w oczy
_ widzieli nie tylko zielone jak trawa tęczówki, ale i podłużne ko-
cie źrenice, takie same jak u nich. Twarz miałem zbyt ludzką, że-
by mogła należeć do któregoś z nich, ale mimo wszystko było
w niej coś subtelnie obcego...
Poczułem, że zlewam się potem, uświadomiwszy sobie, iż ko-
mentują mój wygląd nie tylko samym spojrzeniem. Wszyscy uro-
dzili się z szóstym zmysłem - ja także. Tylko że ja go utraciłem.
Zniknął, a za sekundę ich oczy staną się chłodne, za sekundę od-
wrócą się ode mnie.
Poczułem, że zaczynam się trząść, stojąc tak przed nimi w wie-
czorowym ubraniu - telepało mną tak, jakbym sterczał na któ-
rymś z rogów Starego Miasta i pilnie potrzebował działki. Perry-
meade dalej coś mówił, jakby niczego nie zauważył. Widziałem, że
twarze Hydran zaczynają przybierać pytający wyraz. Wymienili
między sobą zaciekawione, lekko nachmurzone spojrzenia, cze-
mu towarzyszył przekaz telepatyczny, w którym kiedyś mogłem
wziąć udział. Zdawało mi się, że poczułem w głowie szept myślo-
wego kontaktu, delikatny jak pocałunek, poczułem, że psychotro-
niczny Dar, z którym się urodziłem, przycupnął trwożliwie w ciem-
nościach tak absolutnych, że nawet nie mogłem być pewien, czy
naprawdę cokolwiek poczułem.
- Czy jesteś...? - Kobieta urwała, szukając w myślach odpo-
wiedniego słowa. Dotknęła głowy dłonią koloru gałki muszkatoło-
wej. Na jej twarzy pojawiło się niedowierzanie, a ja domyśliłem
się z łatwością, o jakie słowo jej chodzi. Patrzyłem, jak zmieniają
się twarze pozostałych Hydran - u młodszego zobaczyłem coś na
kształt obrzydzenia, u starszego nie potrafiłem nic rozpoznać.
Perrymeade przerwał, potem znów zaczai coś gadać jak ktoś,
kto za nic nie przyzna, że wszyscy pogrążamy się właśnie w ru-
chomych piaskach. Brzęczał coś o tym, że moja obecność w ekipie
oznacza, iż "znalazł się tam ktoś bardziej wyczulony na kulturowe
interesy Hydran".
- Czy jesteś? - Starszy mężczyzna patrzył teraz wprost na
mnie. Moja eidektyczna pamięć wypluła jego imię: Hanjen. Czło-
nek Rady Hydrańskiej. Perrymeade nazwał go "rzecznikiem praw
obywatelskich", co znaczy, jak mi się zdaje, coś w rodzaju negocja-
tora. Hanjen przekrzywił na bok głowę, jakby nasłuchiwał odpo-
wiedzi, której nie mogłem mu dać - albo czegoś innego, czego mu
nie ofiarowałem, czego nigdy nie będę mógł mu ofiarować.
- W takim razie proponuję - mruknął, jakbym potrząsnął
przecząco głową, może zresztą tak zrobiłem - żebyś przyszedł do
nas.... o tym porozmawiać.
Obróciłem się na pięcie, zanim ktokolwiek zdążył coś dodać
albo mnie powstrzymać. Przepchnąłem się przez tłum i popędzi-
łem w stronę drzwi.
2
na zimnym wietrze na nadbrzeżnym bulwarze, wśród
ciemniejącego zmierzchu, i po raz kolejny zastanawiałem się, dla-
czego nazwano ten świat Ucieczką. Za plecami miałem miasto,
a dochodzące stamtąd odgłosy przypominały mi, że prędzej czy
później będę musiał się odwrócić i przyjąć do wiadomości jego ist-
nienie. Tau Riverton - uporządkowana, bezduszna siatka konglo-
meratowej enklawy, uświetnione baraki dla obywateli akcjona-
riuszy Tau, których przywódcy wciąż jeszcze jedli, pili i kłamali na
przyjęciu, gdy tymczasem wypadłem z niego jak pocisk.
Przede mną rozpościerał się łukiem jedyny most, który łączył
obie strony głębokiego kanionu, dzielącego Tau Riverton od mia-
sta po drugiej stronie. Kanion był głęboki i szeroki, wyrzeźbiony
pewnie wielokilotonowym spadkiem wód. Teraz płynęła tu tylko
wąska smuga brązowawej rzeki, wijąca się po dnie tego wąwozu,
jakieś sto metrów pode mną.
Spojrzałem jeszcze raz na rozpięty łuk mostu, który na tle
pogłębiającego się mroku jarzył się nienaturalnym blaskiem. U je-
go drugiego końca leżało nie tylko inne miasto, ale też i zupełnie
odmienny świat, a raczej to, co z niego pozostało. Hydrański. Ob-
cy. Dotąd tylko zechciała mnie przywieźć z góry zaprogramowana
taksówka - nikt i nic nie zawiezie mnie na drugi brzeg rzeki - do
Ś wir owa.
Stąd nic nie dałoby się powiedzieć o tym mieście po drugiej
stronie, oddalonym o jakieś pół kilometra fioletowawego zmierz-
chu. Udało mi się dostrzec coś raz i drugi, kiedy wlokłem się bez
celu po pustym zbiegu ulic prowadzących do końca nadbrzeżnej
płaszczyzny. W uszach mamrotały mi niewidzialne głosy, kiedy
moja bransoletka danych włączała po drodze każdy mijany po ko-
lei wąskopasmowy przekaz. Szeptały, że kara za plucie na chodnik
wynosi pięćdziesiąt jednostek kredytowych, za śmiecenie - sto,
a za zniszczenie cudzej własności - grzywna do tysiąca jednostek
kredytowych łącznie z karą aresztu. Przy każdej wiadomości przed
oczyma błyskały mi podprogowe obrazki jak cieplne błyskawice.
Nigdy przedtem nie przebywałem dłużej w konglomeratowej
enklawie. Zastanawiałem się teraz, jak to się dzieje, że jej obywa-
tele nie wariują, kiedy na każdym kroku atakowani są przez coś
takiego. Może po prostu nauczyli się już tego nie widzieć i nie sły-
szeć. Ale głowę bym dał za to, że przestali pluć na chodniki.
Daleko w przodzie to, co pozostało z rzeki, sączyło się nad le-
dwie widoczną przepaścią jak ostatnie krople z opróżnionej butel-
ki. Tam, na wysokościach, zawieszone jak jakiś drapieżny ptak,
tkwiło Aerie. Dostrzegałem stąd tę opływową linię gargulca, syl-
wetkę z kompozytu i przejrzystego ceramostopu, zawieszoną nad
światem jak zły omen, mroczny zarys na tle fioletów, różów i zło-
ceń zachodzącego słońca.
Przypomniało mi się, w jaki sposób stamtąd wychodziłem;
pomyślałem o tych wszystkich drinkach, jakie tam w siebie wla-
łem - może za szybko i może za dużo. Pomyślałem także o przylep-
kach uspokajających, które ponakładałem sobie jeszcze przed
wyjściem z hotelu.
Sięgnąłem ręką do karku i oderwałem zużyte i niepotrzebne
już plasterki. Przekopałem kieszenie w poszukiwaniu kamfy i we-
pchnąłem do ust ostatni kawałek, jaki znalazłem. Nieważne, że
może to nie był najlepszy pomysł. Westchnąłem, czując, jak kam-
fa znieczula mi język, i czekałem, aż zrobi to samo z każdą po ko-
lei końcówką nerwową. Czekałem... ale nie pomogło. Dziś wieczo-
rem nic nie pomagało. Nic nie mogło pomóc.
Tylko jedna rzecz mogła mi dać to, czego potrzebowałem, ale
tej rzeczy nie znajdę wTau Riverton. A z każdą sekundą, w ciągu
której nie patrzyłem na drugi brzeg rzeki, ta potrzeba wciąż we
mnie narastała.
Niech cię diabli. Potrząsnąłem głową, nie wiedząc nawet, kogo
miałem na myśli. Oparłem się o kiosk z reklamami, a kolory z je-
go holograficznych wystaw polały się po mnie jak krew. Kiedy
zmieniłem pozycję, zmieniły się też głosy w moim uchu, które
szeptały teraz "chodź tu, kup to", przypominały, że za włóczęgo-
stwo grozi grzywna, za zniszczenie wystawy także. Kolorowe świa-
tło zmieniło ubranie, które miałem na sobie, w coś równie impre-
sjonistycznego jak moje wspomnienia z dzisiejszego przyjęcia.
Znów obejrzałem się na drugą stronę rzeki, wepchnąwszy rę-
ce w kieszenie. Miała być wiosna, ale Riverton usytuowane było
daleko na południu, tuż przy czterdziestym piątym równoleżniku
Ucieczki, w samym środku czegoś, co przypominało pustynię. Noc-
ne powietrze było przejmująco chłodne i robiło się coraz chłod-
niejsze, a od tego zawsze bolały mnie ręce. Tam, w Starym Mieście,
nieraz je sobie odmrażałem. W Quarro wiosna także bywała chłod-
na. Obserwowałem mgiełkę własnego oddechu, który, skondenso-
wany, musnął mi twarz wilgotnymi palcami.
Znów zacząłem iść, z powrotem tam, skąd przyszedłem, wma-
wiając sobie, że to tylko dla rozgrzewki. Ale w rzeczywistości zbli-
żałem się do mostu, jedynego punktu, w którym krzyżowały się ze
sobą dwa światy dwóch ludów mieszkających na tej samej plane-
cie, lecz zupełnie osobno.
Tym razem zbliżyłem się na tyle, żeby widzieć wyraźnie przej-
ście - łukowatą bramę, konstrukcyjne szczegóły. Strażników.
Dwóch uzbrojonych mężczyzn w mundurach Korporacji Bezpie-
czeństwa. Wszędzie kolory Tau.
Zatrzymałem się, kiedy ich głowy odwróciły się w moją stro-
nę. Nagle poczułem złość, nawet nie wiem dokładnie o co... Czy
o to, co te umundurowane postacie mówiły mi na temat możliwo-
ści przejścia z jednego świata do drugiego? Czy tylko o to, że są
korbami, a dużo jeszcze wody upłynie, zanim żołądek przestanie
roi się kurczyć na widok munduru Korporacji Bezpieczeństwa?
Zmusiłem się, żeby ruszyć w ich stronę, z opuszczonymi ręko-
roa, w schludnym i szacownym ubranku, z bransoletą danych.
Z kamiennym wyrazem twarzy patrzyli, jak się zbliżam, dopó-
ki nie znalazłem się parę kroków od łuku bramy. Pod łukiem by-
ło ciepło.
25
IOAN T). VINGE
Moja bransoletka włączyła słupy podstawy, które zaraz zala-
ły mnie ogłupiającą masą danych: map, diagramów, ostrzeżeń, re-
gulaminów. Gdzieś w środku tego wszystkiego zobaczyłem wła-
sny obraz, ukazujący, że jestem nieuzbrojony, wypłacalny i... nie
całkiem trzeźwy.
Patrzyłem na podwójny obraz swojej twarzy - ten z plików
i ten obecnie rejestrowany, jakbym spoglądał oczami strażników.
Zobaczyłem włosy tak jasne, że w sztucznym świetle wydawały
się prawie błękitne. Zapuściłem je do ramion, a potem spiąłem
spinką na podobieństwo reszty studentów Latającego Uniwersy-
tetu. Złoty pręcik w uchu wyglądał dość konserwatywnie, podob-
nie jak całe ubranie. W tym świetle moja skóra przybrała dziwny
cienisty odcień, ale nie dziwniejszy niż skóra korb. Spuściłem
wzrok w nadziei, że nie zechcą zajrzeć mi w oczy.
Jeden ze strażników studiował uważnie dane, drugi w tym
czasie oglądał mnie. Na koniec ten pierwszy skinął głową drugie-
mu i wzruszył ramionami.
- W porządku.
- Dobry wieczór panu - rzucił mi drugi strażnik z lekkim,
uprzejmym ukłonem. Ich twarde twarze nie przejawiały jakichkol-
wiek oznak zainteresowania, nie pasowały do ugrzecznionego spo-
sobu bycia. Ciekawe, jakie podprogowe przekazy sączą w nich
monitory hełmów, czy przypominają im, żeby zawsze byli pełni
kurtuazji, mówili "dziękuję" i "proszę", kiedy zatrzymują oby-
watela, bo inaczej zobaczą kolejny czarny punkt w aktach, który
później odejmie im się od wypłaty.
- Czy ma pan jakieś sprawy po hydrańskiej stronie?
- Nie - mruknąłem w odpowiedzi. - Chciałem tylko... pozwie-
dzać.
Zachmurzył się, jakbym powiedział coś niewłaściwego albo
niezbyt sensownego. Drugi parsknął zduszonym śmiechem, który
najwyraźniej usiłował powstrzymać.
- Pan nietutejszy - mruknął ten pierwszy, raczej w formie
stwierdzenia niż pytania.
Drugi westchnął ciężko.
- Mam obowiązek przypomnieć panu, że ma pan wysoki po-
ziom alkoholu we krwi, co może wpływać niekorzystnie na pańskie
rozeznanie w sytuacji. Bez urazy, proszę pana. - Mówił głosem
płaskim jak nagranie. Może nawet bardziej. -Wymagane jest tak-
że, proszę pana, abym przekazał panu te informacje. -Wskazał rę-
ką na wyświetlone dane. - Proszę to przeczytać. Mówi się tu o tym,
że przyjmuje pan pełną odpowiedzialność za to, co przytrafi się pa-
nu po drugiej stronie rzeki. Tam dalej rozciąga się Ojczyzna, któ-
ra nie podlega jurysdykcji Tau, i Tau nie ponosi za nic odpowie-
dzialności. Nie możemy zagwarantować panu bezpieczeństwa. -
Przyjrzał mi się uważniej, żeby sprawdzić, czy jego słowa w ogóle
do mnie docierają. I jeszcze uważniej, bo nagle zauważył moje
oczy - zielone jak trawa tęczówki z długimi, kocimi źrenicami.
Obejrzał sobie całą moją twarz i zobaczyłem, że marszczy
brwi. Zerknął na informacje wyświetlone z mojej bransoletki da-
nych - niezbitego dowodu na to, że jestem pełnoprawnym obywa-
telem Federacji Ludzkiej. Jeszcze raz spojrzał mi w twarz, nadal
ze ściągniętymi brwiami. Ale rzucił tylko:
- Godzina policyjna zaczyna się o dziesiątej. Przejście jest
zamykane na noc... jeśli zechce pan wrócić - dokończył już od-
wrócony plecami do mnie. Mruknął do drugiego strażnika coś,
czego nie dosłyszałem. Ruszyłem dalej.
Po moście szło ledwie kilkoro ludzi. Starałem się na nich nie
patrzeć, oni także zbytnio się nie rozglądali. Minął mnie jeden
czy dwa nieduże pojazdy naziemne, tak niespodziewanie, że mu-
siałem uskoczyć im z drogi. Kanion pod mostem wypełniały cienie,
a pod nimi na niewidocznej powierzchni wody tańczyło światło.
Kiedy dotarłem do końca mostu, interesowało mnie już tylko
to, co przede mną. Rozróżniałem jakieś bliżej nieokreślone kształ-
ty i chaotyczne rozbłyski świateł, ale każdy kolejny krok zdawał
się trudniejszy od poprzedniego.
Skupiłem się w sobie, próbując dokonać czegoś z myślami -
chciałem je skoncentrować w wiązkę, żeby słuchać, sięgnąć przed
siebie i przemówić tajemnym językiem, którym musi teraz roz-
bawiać tysiące osób dookoła mnie, na drugim końcu mostu.
Ale nic z tego. To oni byli psychotronikami, telepatami - a nie
Ja. Próżne usiłowanie dowiodło tylko tego, co i tak wiedziałem: że
to co minęło, po prostu minęło. Że nad tym, na co nie da się nic
Poradzić, nie ma co płakać. A nawet pamiętać...
Drżałem cały w ten sam sposób, w jaki trząsłem się na przy-
jęciu pod spojrzeniami trójki Hydran. Wmawiałem sobie, że to
z zimna, gdy stałem tak wśród nadchodzącej nocy, przy końcu zi-
my w innym świecie, w którym jestem zupełnie obcy. A nie dlate-
go, że cały jestem tak kompletnie sparaliżowany strachem, aż
mam ochotę się porzygać - zrobić cokolwiek z wyjątkiem kolejne-
go kroku naprzód.
A jednak nie miałem wyboru. Znów ruszyłem przed siebie, bo
wiedziałem, że jeśli teraz sobie na to nie pozwolę, nie będę mógł
spać, jeść, nigdy nie będę w stanie skupić się na pracy, którą mam
tu wykonać.
W końcu dotarłem do końca mostu, na teren Hydran. Kiedyś
cała ta planeta była terenem Hydran, dopóki się tu nie pojawili-
śmy, żeby im ją odebrać. To była ich rodzinna planeta, ich Ziemia
- ten świat uczynili centrum cywilizacji, która ciągnęła się przez
całe lata świetlne, podobnie jak teraz Federacja Ludzka.
Cywilizacja ta przeszła już szczytowy okres swego rozwoju
i chyliła się ku upadkowi, kiedy nastąpiło jej pierwsze spotkanie
z Federacją. Z początku nawet się cieszyliśmy - wreszcie mamy ży-
wy dowód na to, że nie jesteśmy sami w tej galaktyce, a pierwsi
"obcy", na jakich się natknęliśmy, bardziej są do nas podobni niż
niektóre rasy ludzkie do siebie nawzajem.
Studia genetyczne wykazały, że podobieństwo może wynikać
z czegoś więcej niż tylko przypadkowego zbiegu okoliczności, że
Hydranie i ludzie mogą być w rzeczywistości dwoma połówkami
dawno rozdzielonej całości. Możliwe, że całe swoje istnienie za-
wdzięczamy jakiemuś niepojętemu eksperymentowi bioinżynie-
ryjnemu, że cała ludzkość może być niczym więcej, jak tylko enig-
matyczną kartą wizytową Twórców. Hydranie i ludzie - ci, co ma-
ją, i ci, co nie mają - rozdzieleni przez psychotroniczne talenty.
Hydranie rodzili się ze zdolnością do wkraczania w pole kwan-
towe, ten niesamowity subatomowy wszechświat kwarków i neu-
trin, ukryty w samym sercu oszukańczego porządku, który zwiemy
Rzeczywistością. Spektrum mechaniki kwantowej to dla przecięt-
nej istoty ludzkiej czarna magia, mimo że ludzki umysł najwyraź-
niej pracował według jej zasad. Zwykły człowiek ledwie jest w sta-
nie potraktować serio założenia elektrodynamiki kwantowej, a cóż
tu dopiero mówić o wymyślaniu takich sposobów załamania fal
prawdopodobieństwa, które pozwoliłyby manipulować polem QM.
Ale psychotronik potrafi instynktownie podłączyć się do pola
kwantowego, umie manipulować nieprawdopodobieństwami w ta-
kim punkcie, gdzie Dar wpływa w widoczny sposób na namacalny,
widzialny świat, dzielony z "normalnymi", psychotronicznie kaleki-
mi ludźmi. Makrokosmiczne współunoszenie efektów kwantowych
pozwalało psychotronikowi na dokonywanie takich rzeczy, które lu-
dzie przed spotkaniem z Hydranami uznawali za zupełnie niemoż-
liwe. Ta jedyna, ale decydująca różnica stanowiła o potędze Hydran.
Stała się także ich śmiertelną słabością, kiedy napotkali ludzi.
Z początku Federacja Ludzka i Hydranie współistnieli w po-
koju. Wydawało się to naturalne, kiedy w czeluściach kosmosu
zdarzył się kontakt między dwiema "obcymi" rasami, między któ-
rymi podobieństwa sięgają poziomu DNA. Wydawało się natural-
ne, że nawiążą się między nimi przyjaźnie, mieszane małżeństwa,
współpraca. Te międzyrasowe związki wkrótce zaczęły wydawać na
świat potomstwo, przelewając hydrańskie psychogeny w jałowe
wody ludzkich genetycznych sadzawek, jak krople farby zabar-
wiające je na nowy kolor.
Ale pokojowe współistnienie, jakie nastało zaraz po pierw-
szych kontaktach, nie trwało długo. Im częściej Federacja Ludz-
ka natykała się na Hydran na tych właśnie planetach, na które
ostrzyły sobie zęby jej konglomeraty, tym mniej chciała uznawać
prawo pierwszeństwa.
Odtąd stosunki między obiema rasami raptownie zaczęły się
pogarszać - tym szybciej, że konglomeraty wkrótce odkryły, iż
tam gdzie próbują zepchnąć Hydran z zajmowanego terytorium,
Hydranie wcale nie stawiają oporu.
Właśnie z powodu tego, kim byli i czego mogli dokonać za po-
mocą psychotronicznych zdolności, Hydranie ewoluowali w taki
sposób, jaki czynił ich praktycznie niezdolnymi do użycia przemo-
cy- Jeśli można było zabić myślą - zatrzymać cudze serce, spowodo-
wać zator w mózgu, połamać komuś kości, nawet ich nie dotykając
~ musiał istnieć jakiś mechanizm, który by temu zapobiegał.
I rzeczywiście istniał. Jeśli Hydranin kogoś zabił, rykoszet
niszczył wszelkie zapory w mózgu zabójcy. Każde morderstwo sta