Teodorczyk Jerzy - Pogrom Kantymira 1624

Szczegóły
Tytuł Teodorczyk Jerzy - Pogrom Kantymira 1624
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Teodorczyk Jerzy - Pogrom Kantymira 1624 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Teodorczyk Jerzy - Pogrom Kantymira 1624 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Teodorczyk Jerzy - Pogrom Kantymira 1624 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Teodorczyk Jerzy - Pogrom Kantymira 1624 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Teodorczyk Jerzy Pogrom Kantymira 1624 Przepisał: Franciszek Kwiatkowski Na początku XVII wieku największą potęgą ówczesnego świata była Porta Ottomańska, jak wówczas nazywano Turcję. Ogromne granice tego osmańskiego imperium obejmowały terytoria dzisiejszych Węgier, Rumunii, Jugosławii, Albanii, Grecji, Cypru, Bułgarii, południowych krańców Związku Radzieckiego (dorzecze Kubania, Gruzja, Krym), Iraku, wschodniego Iranu, Syrii, Jordanii, części Arabii, Jemenu, Adenu (przejściowo), Libanu, Palestyny, Egiptu, Libii, Tunezji i Algierii. Dziesiątki narodów musiały znosić okrutne jarzmo niewoli. Oprócz Turków - tylko wyznawcy islamu byli uprzywilejowani, to jest Tatarzy i Arabowie. Od 1529 roku, kiedy wojska tureckie obległy Wiedeń po raz pierwszy, aż do 1683 roku, kiedy uczyniły to po raz ostatni i zostały rozbite przez Jana III Sobieskiego - Turcja stanowiła śmiertelne niebezpieczeństwo również dla całości i niepodległości Rzeczypospolitej. Poczynając od nieszczęsnej wyprawy Jana Olbrachta w 1497 roku aż do pokoju w Karłowicach - prowadziła z Polską prawie bezustanne wojny. Rzadko kiedy jednak wojska bezpośrednio podległe sułtanowi wkraczały lub usiłowały wkroczyć w granice Polski. Turcy woleli zazwyczaj posługiwać się swoimi wasalami, Wołochami, a przede wszystkim - Tatarami ordy krymskiej i budziackiej. Krym dostał się pod władzę Turków w 1475 roku. Stopień rozwoju społecznego zamieszkujących go Tatarów równy był etapowi wczesnego feudalizmu, z licznymi przeżytkami ustroju rodowego. Tatarzy, żyjący w więzi rodowej, stanowili szlachtę - wojowników. Do służby wojskowej w kawalerii zobowiązani byli wszyscy mężczyźni (oprócz duchownych). Na czele oddziałów rodowych stali naczelnicy rodów - bejowie, którym podlegali murzowie. Wojownicy szlacheccy byli bardzo dobrze uzbrojeni; mieli szyszaki, tarcze i pancerze, łuki, dzidy i dziryty, szable i koncerze. Znacznie gorzej byli wyposażeni karaczowie, czyli czerń. Dobry łuk był u nich rzadkością. Czasami nawet szablę musiała zastąpić długa, sprężysta rózga z przywiązanym na końcu kawałkiem żelaza. Dzięki tym swoistym stosunkom społecznym mógł Krym w każdej chwili wystawić dla sułtana co najmniej 20 000 doskonałej, zawodowej, lekkiej kawalerii, wówczas może najlepszej, a na pewno najszybszej na świecie. Swoje sukcesy zawdzięczała ona przede wszystkim szybkim, silnym - choć małym - odpornym na głód, zimno i słoty, koniom bojowym - bachmatom. Poza dobrymi końmi do sukcesów tatarskich przyczyniał się specjalny system wychowywania chłopców - przyszłych wojowników, przyzwyczajanych od najmłodszych lat do karności i trudów. Oprócz wojowników tatarskich przebywały zawsze na Krymie wojska bezpośrednio podległe sułtanowi. Stanowiły one załogi twierdz i podtrzymywały Tatarów w wierności dla Turcji. Byli to sejmeni (semeni - strzelcy na koniach, uzbrojeni w długą broń palną - janczarki). Tatarów w ogóle nie przyjmowano do ich szeregów, chociaż zaciągano doń Greków, Ormian i Czerkiesów. Natomiast w licznej artylerii rozmieszczonej w twierdzach krymskich służyli wyłącznie Turcy. Na przełomie XVI i XVII wieku chanowie krymscy poczęli zaciągać własnych sejmenów, nazywanych - w odróżnieniu od sułtańskich - kapyłukami. Nie byli to również Tatarzy, lecz Czerkiesi lub Gruzini. Tatarzy bowiem stronili od broni palnej, uważali ją za niegodną wojownika i bali się jej. Podobne stosunki jak na Krymie, panowały także w ordzie budziackiej, koczującej na zachodnich wybrzeżach Morza Czarnego oraz u Nogajów znad Morza Azowskiego. Odkąd te trzy ordy weszły w skład imperium ottomańskiego, na Polskę zaczęły spadać rok w rok niszczące najazdy. Często podejmowane one były na rozkaz sułtana tureckiego, który w ten sposób starał się wywierać presję polityczną, ale również i często - po prostu z głodu, gdy posucha lub zaraza wyniszczyła Tatarom stada bydła i koni. Kres tym najazdom mogło położyć jedynie zdobycie Krymu. Przewidując jednak taką ewentualność, Turcy bardzo dobrze go ufortyfikowali. Od lądu stałego oddzielał półwysep Przesmyk Perekopski (Przekop), po którego obu brzegach zbudowano mury obronne, strzeżone dodatkowo przez twierdzę Fereh Kerman (Perekop). Oprócz tego wzniesiono twierdze wewnątrz półwyspu m. in. Gözlewe (Eupatorię), Bałakławę, Kercz i Kaffę. Ponadto Krym był dodatkowo jeszcze osłonięty przez gigantyczny pas neutralny - bezludny step, Dzikie Pola. Ich szerokość - od Bracławia, przez Bałtę, Tawań do Perekopu - wynosiła około 530 km. Tatarzy starali się przeszkodzić wszelkim próbom zagospodarowania tego obszaru - pokrytego stepową roślinnością i poprzecinanego licznymi rzekami, jak Boh, Inguł, Ingulec czy Dniepr. Dzikie Pola były - praktycznie rzecz biorąc - nie do przebycia dla armii, uzbrojonej w artylerię i masę piechoty. Natomiast ten sam step mogła łatwo przebyć lekka jazda tatarska. Potrafiła ona całymi miesiącami w nim żyć i koczować, paraliżując drobnymi wypadami wszelką działalność gospodarczą na zachodnich jego krańcach. Od schyłku XV wieku dla ich odparcia, Polska musiała zorganizować na swoich południowo-wschodnich kresach specjalny system obronny. Składał się on z sieci zamków, pilnujących głównych szlaków komunikacyjnych i przepraw na rzekach oraz z manewrujących między tymi umocnieniami zawodowych oddziałów wojskowych, złożonych przeważnie z kawalerii. W latach 1562-1563 król Zygmunt August, na sejmie piotrkowskim, zamienił obronę potoczną w tzw. wojsko kwarciane podnosząc jego liczbę do 4000. Nazwa wywodziła się stąd, że oddziały zawodowych żołnierzy miały być utrzymywane z 1/4, czyli z kwarty dochodów z królewszczyzn. Wojsko kwarciane miało organizację "towarzyską", podobną do cechowej. Towarzysz - jak gdyby majster - wynajmowany był do wojska wraz ze swoim pocztem, warsztatem, w skład którego wchodził on sam, trzech pachołków (czeladników), co najmniej trzech ciurów (pacholików, pełniących rolę terminatorów), cztery konie bojowe, dwa pociągowe, wóz taborowy, broń, namiot, kocioł itd. słowem wszystko, co do walki i obozowania było potrzebne. Konie i ekwipunek były własnością towarzysza. W zamian za to, tylko on otrzymywał pełny żołd za cały poczet i wypłacał z kolei pachołkom bardziej lub mniej drobne sumy w zależności od prywatnej z nimi umowy. W obozie każdy poczet gospodarował osobno, jego członkowie sami starali się o żywność i paszę, sami gotowali na swojej kuchni itd. Na jedną chorągiew składało się około 25 pocztów. Na czele jej stał rotmistrz oraz jego zastępca - porucznik. W czasie bitwy towarzysze walczyli w pierwszym szeregu. Wojska kwarciane początkowo na ogół z powodzeniem zwalczały najazdy tatarskie, chociaż zawsze były znacznie słabsze liczebnie od najezdników. Ale poczynając od 1620 roku spadać zaczęły na Polskę najazdy niezwykle potężne, szczególnie trudne do pokonania. Wiązało się to z ogólną sytuacją polityczną ówczesnego świata. W tym czasie trwała wojna trzydziestoletnia 1618-1648. Francja, Holandia, Czechy, Dania i opozycyjni protestanccy książęta niemieccy walczyli z Habsburgami - rodem, który dzierżył niemiecki tron cesarski, panował w Austrii, w Hiszpanii, we Włoszech, w Belgii, na Węgrzech i posiadał bogate kolonie w Ameryce. Przeciwnicy Habsburgów pozyskali sobie Turcję i Szwecję. Zanim jednak Gustaw Adolf, król szwedzki, zdecydował się uderzyć na Niemcy, postanowił za francuskie i holenderskie pieniądze odebrać Rzeczypospolitej jej bałtyckie porty - Rygę i Gdańsk. Z kolei Turcja próbowała, jak mogła, pomóc sojusznikowi. Gdy zatem pod szwedzkimi ciosami padała Ryga, na przeciwnym krańcu Rzeczypospolitej, pod Chocimiem, wojska polskie odpierały z trudem wielki najazd turecki. W ciężkich zmaganiach ze Szwecją Polska broniła najpierw Inflant, a od 1626 roku - Gdańska, Pomorza, Mazur i Warmii. Groziło jej zupełne odcięcie od morza. W tym samym czasie Tatarzy, inspirowani przez Turcję, zorganizowali aż 23 najazdy na południowo-wschodnie kresy Rzeczypospolitej, która tak bardzo zaangażowana na północy, nie mogła użyć przeciwko najezdnikom całej swojej potęgi. Najgroźniejszy z nich był dziesiąty z kolei - latem 1624 roku. Oczekiwanie Noc dłużyła się Łukaszowi niemiłosiernie. Od zwalczania senności rozbolała go głowa. Było mu zimno. Nogi drętwiały. Wstał więc z krzesła, oczyścił knot od świecy i zaczął przechadzać się po komnacie, oglądając już po raz nie wiadomo który rozłożone na stole rzeczy hetmańskie; zegarek na łańcuszku, perspektywę z trzech wysuwanych rur miedzianych, buławę, szablę, ładownicę, parę pistoletów i klucz do ich nakręcania, misternej ślusarskiej roboty, który jegomość nosił na sznureczku jedwabnym na szyi. Na drugim stole była rozłożona wielka karta papierowa, na której krainy różnymi farbami wymalowano - drogi i gościńce, rzeki i jeziora, miasta i wioski, lasy i góry. Pan Appelman, inżynier Króla Jegomości, nazywał ją "mappa". Hetman wczoraj cyrklem na niej dużo odmierzał i grubym ołówkiem rysował miejsca, gdzie wszystkie chorągwie stały. Oto tutaj u dołu - Bar, gdzie jest zamek, a w nim komnata, w której Łukasz właśnie ziewa, hetman polny koronny Stanisław Koniecpolski chrapie opodal w alkowie, a wojsko śpi w obozie pod wałami miasteczka. Od Baru odchodziły w różne strony grube krechy, jakby promienie. Pierwsza - do Kamieńca i Chocimia, a potem dalej, aż za Dniepr, do Śniatynia nad Prutem. Ta strzegła szlaku wołoskiego, którym chadzali Tatarowie budziaccy i nogajscy. Druga przekreślała Mohylów, Jampol, Raszków i ginęła hen w Dzikich Polach, gdzieś pod Jahorlikiem. Trzecia, obok niej, przechodziła przez Bracław, dotykając niebieskiej kreski, która udawała rzekę Boh. Obie strzegły szlaku kuczmańskiego, nawiedzanego przez ordę krymską. Czwarta sięgała zrazu za Boh, do Niemirowa, a później - do Kalnika, Humania - i w step... Piąta krecha prowadziła do Winnicy, potem przez Pohrebyszcze aż do Białej Cerkwi, Korsunia, Kaniowa i Czerkas nad Dnieprem. Te dwie ostatnie strzegły znów Szlaku Czarnego, którym też czasami orda krymska napadała. A wszystko razem przypominało Łukaszowi jakby rękę olbrzyma z palcami rozcapierzonymi na mil wielkich siedemdziesiąt, od Prutu po Dniepr. Rękę, która miała osłonić Rzeczpospolitą od ciosów tatarskich. Ucieszył się tym podobieństwem, teraz wydumanym, tak wielce, że aż palcem po karcie wodzić zaczął, żeby zaraz swój dowcip sprawdzić. Wojska hetmana w Barze i pułk pana Stefana Koniecpolskiego, brata hetmanowego, w Winnicy - to nadgarstek. Chorągwie husarskie Ichmościów Jana Potockiego i Kazanowskiego w Kamieńcu, Świeżyńskiego i Mikołaja Potockiego w Bracławiu oraz Kossakowskiego, Żółkiewskiego i Szklińskiego w Białej Cerkwi - to dłoń. A lekkie chorągwie Łaszcza i Bajbuzy w Śniatyniu, Odrzywolskiego i Lipnickiego w Mohylowie (z Bokim w Raszkowie), Chmieleckiego, Małyńskiego i innych czterech w Batohu, Humaniu i dalej w Dzikich Polach, nareszcie Annibala, Mieleszki, Budziszewskiego, Włodka i jeszcze paru - w Kaniowie, Korsuniu, Czerkasach i dalej, aż po Żółte Wody - to palce, pogan w stepach wymacujące. Jedno się tylko nie zgadzało, że palec ostatni, ten od Żółtych Wód, był za długi, ale to podobieństwa do ręki prawie wcale nie umniejszało. Łukasz ziewnął i przeszedł dalej. Oglądał teraz sekretarzyk hetmański, skrzynię pięknie okutą i tak dowcipnie zrobioną, że otworzona - stolik czyniła i ukazywała szufladki pełne papierów. Stała na stole długim, suknem obitym, gdzie jegomość ordynanse zwykł podpisywać. Obok te ordynanse jego, Łukaszową ręką do wszystkich panów rotmistrzów wypisane i w równe kupki złożone leżały... ...Nagle od strony zamkowej bramy rozległ się tętent konia. Za chwilę komendant warty stanął w drzwiach komnaty, prowadząc ze sobą jakiegoś towarzysza kozackiego. Łukasz skoczył budzić hetmana, ale ten już wychodził z alkowy, ubrany w samą koszulę i hajdawery. - Co się stało, mości towarzyszu Węgliński? - zapytał. - Szpieg nam do Mohylowa doniósł, że Kantymir z całą siłą ruszył już spod Białogrodu i wczoraj w stepie wołoskim, pod Orhei, przy ujściu Jahorlika przez Reut przeprawiać się zaczął, wprost w państwa koronne zmierzając! - Dziękuję Wam, mości Węgliński, i zaraz na naradę proszę. Wnet pod oknami ozwał się bęben hetmański zwołując rotmistrzów na radę. Zaraz też pacholik wniósł do izby misę i ręcznik. Nim na schodach pierwszego nadchodzącego oficera kroki zadudniły, hetman już skończył poranną toaletę. Łukasz przyniósł jeszcze dwa świeczniki i panowie oficerowie zaczęli zajmować miejsca wokół stołu, na którym leżała mapa. Najpierw Paweł Czarniecki i Jachym Łącki, porucznicy hetmańskiej chorągwi husarskiej, później Aleksander Mikuliński, Stanisław Łahodowski i Stanisław Suliszowski - rotmistrzowie kozaccy. Samuel Nadolski setnik, albo, jak inni mówili, kapitan nad piechotą, wreszcie Węgliński. Zaczął hetman powtarzając niedawne słowa Węglińskiego, wskazując Orhei na mapie. Przypomniał następnie niedawne wieści przywiezione z Humania, że orda koczuje również nad Siną Wodą. Niemożliwe jednak jest, żeby z dwóch tak odległych miejsc, jak Orhei na Wołoskim Szlaku i Sina Woda na Czarnym Szlaku, jednakie groziło niebezpieczeństwo. Jedno z tych dwóch wojsk tatarskich ma stworzyć pozór napaści, rozproszyć uwagę, rozciągnąć niepomiernie nieliczne chorągwie kwarciane, żeby później tym łatwiej je rozbić, obronę przerwać i kresy Rzeczypospolitej złupić. Ale które z tych wojsk pogańskich oznacza prawdziwe niebezpieczeństwo? Wojska skupione przy hetmanie, które obozują w Barze, w samym środku między trzema szlakami tatarskimi siedzą. Prawie jednako stąd daleko - do Białej Cerkwi, do Humania i do Kamieńca. Ale gdy Tatarzy u granic - to siedzieć nie wolno, bo zanim się do Baru, do Humania lub do Kamieńca przyciągnie, Tatarzy już głęboko w krajach Rzeczypospolitej łupić będą. Dokąd więc pójść? Oficerowie kolejno później głos zabierali, to na Siną Wodę, to na Orhei wskazując i przytaczając różne racje. Imć Węgliński aż się zaperzył dowodząc, że tylko od Orhei trwoga, bo tam Kantymir, zwycięzca spod Cecory i pewne, że również wódz tej wyprawy, którą teraz odpierać będzie trzeba. Koniecpolski przerwał te jałowe spory i kazał Łukaszowi przynieść kasetę z tajnymi pismami. Wydobył z niej wszystkie listy, przynoszące wieści o Tatarach i zagłębił się w ich czytaniu, coś notując obok na karteluszku. Oficerowie wstali z miejsc i wokół niego się skupili. Podniósł się wreszcie i wznowił naradę mówiąc, że główne niebezpieczeństwo właśnie od Orhei zagraża. Bo jak z listów widać na Wołoszczyźnie Tatarowie już od marca się kupią. Widziano ich w Białogrodzie, w Gałaczu, w Buseu, w Tekuczu i nad Putną. Bardzo szeroko koczowali widać, bo od Białogrodu do Buseu prawie pół setki mil! Z różnych też miejsc chłopi i mieszczanie wołoscy na rabunki się skarżą. A tymczasem od Humania, od Sinych Wód, chociaż hałasu co niemiara, nikt Tatarów gdzie indziej, choćby opodal koczujących, nie widział. A przecież podjazdy wysyłane były w step z Czechrynia, Czerkas, z Sawrania i żaden wieści o ordyńcach nie przyniósł, prócz jednego Chmieleckiego, co nad Siną Wodą z nimi się uciera. Widać z tego, że czambuły znad Sinej Wody umyślnie w oczy nam lezą, żeby Kantymirowi, który pod Orhei stoi, ułatwić napad. Wszyscy przyznali hetmanowi rację i dalej zaczęli się naradzać, jak i gdzie Tatarom drogę zagrodzić. Ale przedtem trzeba było odgadnąć, którędy Kantymir pójdzie - na Sorokę? czy Chocim? na Stanisławów i Halicz? Hetman zamyślił się, aż oficerowie głosy ściszyli. Ale wnet znów mówić zaczął, że spróbuje Kantymirowi pod Chocimiem drogę przejmować, bowiem czambuł, jeśli znaczniejszy, wcześniej, pod Soroką, przez Dniepr przeprawić się nie zdoła. Ani rydwany, ani armatki tamtędy nie przejdą, jeno sama jazda. Tych ordyńców spod Sinej Wody całkiem negować się nie będzie, bo tylko nasz odwód pod Kamieniec Podolski prosto teraz pójdzie, a reszta chorągwi, co w stepie Szlaku Czarnego i Kuczmańskiego pilnują, do Kamieńca idąc wielki szeroki łuk zatoczy - spod Czerkas na Ochmatów, Humań, Batoh, Bracław - i cały czas step przeglądając będzie ciągnąć. Zanim więc wszyscy się zbiorą, to już pewne będzie, gdzie wróg prawdziwy. Na tym hetman skończył, zaraz wojsko do drogi szykować rozkazując. Wszyscy wyszli; tylko Łukasz mapie się przyglądał jak urzeczony. Zdawało mu się, że rozkazaniem hetmańskim poruszona dłoń, co drogi w głąb Rzeczypospolitej zasłaniała, zaczyna powoli swoje długie palce zwijać w pięść. Ale czy zdąży zwinąć? Za oknami szarzało. Na majdanie zagrały trąbki. Zaczynał się dzień - 28 maja 1624 roku. * Łukasz skoczył prosto do stajni. Po pierwszym trąbieniu najważniejszy to był obowiązek żołnierski dawać koniom obroki. Nasypał więc pospiesznie siwkowi do żłobu i migiem go co nieco ochędożył zgrzebłem. Ale zaraz biegiem wrócił do kancelarii. Czekał go jeszcze huk roboty. Tymczasem, w obozie, zaczął się rwetes, jak to zwyczajnie przed wymarszem. Z każdej stancji towarzyskiej dymiło. Pacholikowie gotowali wodę na śniadanie i dawali koniom obroki. Inni zwijali namioty i pakowali na wozy. A wszyscy ledwie w lada co ubrani, przeważnie w same portki i koszule, przy koniach chodzili - bo wiadomo, że w wojsku konie pierwsze. Człowiek ubierać się może nawet siedząc już w siodle. W kancelarii ułożyli szybko, razem z Wojciechem, w zamczystym sekretarzyku hetmańskim mapę, uniwersały i inne papiery, inkaust, piasek, pióra i świece, zamknęli wszystko na klucz i wynieśli na wóz. Wypadło akurat drugie trąbienie, pobiegli więc do stajni siodłać konie. Wyprowadzili je zaraz na skraj drogi, gdzie już całe wojsko stało. Konie osiodłane, wozy zaprzężone, a ludzie, każdy w swojej chorągwi i poczcie, posilali się pośpiesznie, czym kto miał. Pacholikowie tylko z wiadrami skórzanymi biegali pojąc konie. Łukasz i Wojciech również konie napoili, później wydobyli z sakwy wędzonkę, chleb i wzięli się do jedzenia. Pacholik z pocztu pana Tyburcego (do którego należeli) roznosił gorące piwo w wielkiej, osmalonej na ognisku butli miedzianej; dostali więc po kubku, a później po drugim, aż świat wydał się - mimo nieprzespanej nocy - całkiem wesoły. Słońce tymczasem stało już dość wysoko, było chyba koło piątej. Pogoda zapowiadała się piękna. Jedli pospiesznie i dużo, bo następny popas miał wypaść dopiero w południe. Zaraz jednak trębacz znów wyjechał na majdan i zaczął trzecie trąbienie. Skoczyli więc na siodła i wyjechali do chorągwi Suliszowskiego, gdzie mieli przydzielone miejsca. Obóz wyglądał jak pustynia. Namiotów nie było, wozy z placów pocztowych wyjechały już na majdan, kuchnie - kociołki z nich powyrywawszy - zamieniono w kupki gruzu i ziemi. Tylko z chrustu sklecone budy dla koni pozostały, a poranny wietrzyk rozmiatał słomę z podściółki. Tymczasem rotmistrze i porucznicy robili przegląd. Broń kazali sobie pokazywać, osobliwie ognistą - pistolety i bandolety - czy nie popsute; ładownice i rożki z podsypką, czy pełne. Oglądali także konie, macając po grzbietach i pod pachami, a szczególnie podkowy, czy całe. Wtem przeleciał przez majdan Stanisław Suliszowski wyznaczony na porucznika hetmańskiego. Bębenica hetmańskiej chorągwi husarskiej uderzył w kotły. Zaczęło się ruszanie z obozu. Chorągwie wychodziły kolejno, w porządku, każda z osobna przez pana Suliszowskiego wyprowadzana, w dużych odstępach, żeby w ciągnieniu jedna na drugą nie wpadały. Łukasz z ciekawością przypatrywał się temu widowisku, pilnie nadsłuchując trąbienia i bębnienia. Bo gdy muzyka chorągwi, która wyszła, zdawała się już gdzieś daleko zamierać, wpadał pan Stanisław z powrotem na majdan, odzywały się trąbka i bęben i nowa rota wychodziła. Łukasz i Wojciech jeszcze przez pół godziny zostali razem z hetmanem i jego pocztem na zamku. Trzeba było rozesłać uniwersały do pułkowników z wypisaniem drogi, którą jegomość będzie szedł oraz dróg, którymi oni ciągnąć powinni. Kozacy, co pełnili służbę gońców, zaraz je zabrali, wskok je unosząc do Chocimia i Kamieńca, Winnicy, Bracławia i Białej Cerkwii. Później, ledwie z obozu wyszedłszy, puścili się kłusem, bo hetman chciał raz jeszcze zobaczyć całe wojsko w ciągnieniu. Wkrótce dogonili ogon kolumny. Krzywobłocki, towarzysz pocztu hetmańskiego, zdjąwszy proporzec od swojej kopii, czapkę pana hetmanową z wyniosłym, białym, czaplim piórem na grot nałożył i uczyniwszy w ten sposób znak hetmański, tuż za wodzem jechał, żeby wojsko wiedziało, przed kim ma się prezentować. Łukasz pierwszy raz w życiu miał okazję takowe ciągnienie oglądać. Jechały więc prawą stroną drogi wozy z piechotą jegomości. Jeden za drugim, skarbne, mocno okowane, kryte, ze wszystkich stron obite grubą czerwoną skórą, żeby pogaństwo siarkowymi strzałami nie mogło ich podpalić. A każdy z nich przez trzy ciężkie frezy, w rzemiennych szorach, był ciągniony, aż ziemia stękała pod wielkimi kopytami. Skóry na pałąkach były podwinięte, a hajducy siedzieli wyprostowani, trzymając muszkiety między nogami. Oprócz tego wyglądały zza burt ciężkie hakownice. Przed tymi dziesięcioma skarbczykami szły cztery wozy, na których wieziono działka: dwanaście śmigownic, po sześć na jednym powózku, i dwa falkoneciki, czyli sokoliki na śrubach, że je można było wszędzie obrócić. Dalej ciągnęły już chorągwie jezdne dwójkami, bo droga była wąska, a lewą stronę trzeba zostawić wolną. Przed każdą rotą jechał rotmistrz lub porucznik, za nim towarzysze z chorągwią rozwiniętą, muzyka (to jest jeden bębenica i jeden trębacz), a dopiero za nimi - pocztowi. Chorągwie husarskie bez kopii, ale w zbrojach, szyszakach i z muszkietami, przytroczonymi z prawej strony siodła kolbą do góry, obyczajem dragońskim. Z pleców każdego barwny kobierczyk albo skóra lamparcia zwisała. Koncerze sterczały spod kolan. Długie czapraki sięgały prawie pęcin przy tylnych nogach końskich. Roty kozackie w misiurki, kolczugi i zarękawia zbrojne, zamiast kobierczyków i futer miały na plecach karabiny albo bandolety i sajdaki. Oprócz tego każdy trzymał po dwa pistolety w olstrach. Za chorągwią ciągnęły wozy towarzyskie z czeladzią, namiotami i innymi statkami obozowymi; skarbczyki grzeczne, jak u hetmańskiej piechoty, tylko trochę lżejsze, dwukonne, wszystkie przez wyznaczonego towarzysza w porządku prowadzone. Przyjrzawszy się żołnierzom, hetman wyszedł na czoło i przodem puścił podjazd mały, z Suliszowskim, dla szukania miejsca na biwak. Pogoda była piękna. Ludziom w zbrojach i kolczugach zrobiło się gorąco. Konie też spotniały srodze, więc gdy około południa wojsko dotarło do wsi dużej nad jeziorami położonej, hetman zarządził popas. Trębacz hetmański zagrał, a porucznicy, co przy jegomości byli, pocwałowali wzdłuż kolumny do chorągwi, aby każdą z nich pchnąć bądź na prawo, bądź na lewo, dróżkami polnymi nad jezioro. Skoro tylko wojsko stanęło, pacholikowie skoczyli z wozów z torbami pełnymi obroku między konie. Towarzystwo i pocztowi zeszli na ziemię, zdejmując oręż, szyszaki, zbroje i kolczugi. Odsapnąwszy nieco, każdy wziął się do jedzenia popijając zimnym piwskiem; bo hetman nie dozwolił palić ognisk. Zielone błonia od krasnych delii i żupanów niby od kwiecia polnego, wszystkimi kolorami tęczy zajaśniały. Do tego dzieci i innego ludu moc z wioski się zeszła, oglądając żołnierzy i wypytując, dokąd ciągną i po co. Tak nie wiadomo kiedy minęła godzina, na siodłanie zatrąbiono, i wojsko ruszyło dalej. Droga prowadziła przez bory i góry przykre, Łukasz nigdy jeszcze nie widział tak wielkich lasów. Między ścianami sosen jakby wielkim jarem jadąc, z powodu gór nic przed sobą i za sobą nie widząc, raz konia przynaglając, to znów hamując, bardzo się znużył. Wszystkie kości go bolały. Koń też się niecierpliwił, zapadając się w czarnym pyle po pęciny. Kurz gryzł w oczy i w gardle dusił, że wojsko błotem pluło. Słońce już zachodziło, gdy wreszcie wynurzono się z lasów na przestronne wonnikowieckie błonia, które ludność tutejsza Majdanem nazywała. Porucznicy, od hetmana przysłani, już przy chorągwiach jechali, zaraz je rozprowadzając na biwak. Miejsce było cudne, jakby do postoju stworzone. Przestronne polany z niewielkimi laskami nad krętą rzeczką o bystrym nurcie. Ale Łukasz niczego już nie widział ze zmęczenia. Bolały go wszystkie kości. Głowa pękała. Jeść nawet się nie chciało z tego wszystkiego. A tu natychmiast siwkowi trzeba było dać obroku i rozsiodłać go - zwyczajnie, jak na popasie. Tymczasem pacholikowie rozpalali pospiesznie ogniska warząc krupy w kociołkach. Przynajmniej na noc należała się wojsku gotowana strawa. Inni z gałązek i mchu posłania szykowali. Czeladź nawet słomy ze wsi przywlokła. Łukaszowi i Wojtkowi snopek się dostał. Ale sam tylko Wojtek słaniem się zajął, litując się nad Łukaszem. Ułożył najpierw słomę i przykrył ją czaprakami. Teraz dopiero Łukasz zrozumiał, dlaczego w Polsce czapraki takie długie. Bo żołnierzowi służyły za posłanie! Później Wojtek w głowach tego posłania siodła poustawiał, na wierzch derki przyniesione z wozu i opończe (bo noc majowa była jeszcze trochę chłodna) zarzucił i żołnierskie łoża były gotowe. Tylko zanim się położył, musiał jeszcze dobrze, jako starszy brat, Łukasza zburczeć. Najpierw za to, że nie chciał jeść. Później, że w rzece nie chciał się umyć i do spania rozebrać; przez co by nic nie wypoczął. Księżyc wytoczył się już na niebo wysoko. Wojtek chrapał a Łukasz wciąż jeszcze nie spał, ze zmęczenia chyba. Ale wkrótce i on zasnął, upojony zapachami wiosennej nocy. * Kiedy obudził Łukasza sygnał trąbki, zdawało mu się, że dopiero przed chwilą zmrużył oczy. Słońce już jednak wzeszło, wokół błyszczała rosa, a dotkliwe zimno nie pozwoliło chłopcu ani chwili dłużej leżeć pod derką. Zerwał się więc gwałtownie i ledwie portki wciągnąwszy skoczył do wozu po obrok i zgrzebło dla konia. Zaczynał się żołnierski dzień zwyczajny, zupełnie do innych podobny. Wojsko ciągnęło znów przez lasy, ale dosyć krótko, bo tylko do Zinkowa, żeby połączyć się z oddziałami prywatnymi Prokopa Sieniawskiego, chorążego koronnego, który ofiarował się hetmanowi z ludźmi swymi do kompanii. Drogi do tego Zinkowa było wszystkiego dwie mile z okładem (15 km), toteż już około dziewiątej rano hetman dotarł do miasteczka. Wojsku kazał stanąć na rozległych wzgórzach, a sam udał się z małym tylko orszakiem do jegomości pana chorążego. Już tego dnia wojsko nie wyszło spod Zinkowa, Żołnierze mieli po południu czas wolny. O świtaniu miano ruszyć dalej. Nazajutrz, 30 maja, pociągnięto wraz z ludźmi woluntariuszów przez Sołodkowce na Tatarzyska. A gdy wojsko do Tatarzysk przybyło, hetman kazał sypać wał. Sarkano trochę (po cichu oczywiście), bo nie sposób było przypuścić, żeby na to miejsce, dosyć przecież głęboko w krajach Rzeczypospolitej położone, Tatarzy niespodziewanie napadli. Do tego wał ogromnie był rozległy, jako że obóz ściągające zewsząd chorągwie miał pomieścić. Towarzystwo rozumiało jednak, że to dla wyrobienia w ludziach sprawności wojennej hetman czynić kazał. Toteż wkrótce okop zwyczajny dla czasu krótkiego, czyli na 6 stóp wysoki (żeby się człowiek stojący zasłonić mógł) usypano i na zewnątrz rów wykopano głęboki. Wszystko to razem tyle jednak czasu zajęło, że dopiero późno w noc, żołnierz zmordowany, nie mając od samego świtu nic prawie w ustach, nieco gorącej strawy połknął. Piątek, 31 maja, zaczął się dokuczliwym deszczykiem - kapuśniaczkiem i bębnieniem przed namiotem hetmańskim. Rotmistrzów na koło zwyczajne zwoływano. Łukasz i Wojtek, zziębnięci, też pobiegli i pisarczyków miejsca pod kotarką (to jest namiocikiem małym) zajęli. Ale nie było potrzeby, bo tylko sprawę ze stanu każdej chorągwi zdawano, o tym, co się w drodze zepsuło, meldując. Hetman, stelmachów, kowali, cieśli porozdzielał i oficerów odprawił. Przywołał potem do siebie obu sekretarzy i dał im książeczkę długą a wąską (którą kanceliści dutką nazywali) polecając: - odtąd diariusz całej ekspedycji prowadzić będą, codziennie wszystkie wypadki sumiennie wpisując, jak to zwyczajnie na każdej wyprawie się robi, żeby później snadniej było Królowi Jegomości sprawę zdać, nowiny do Dworu wysłać dla powiadomienia całej Rzeczypospolitej, a nade wszystko własne błędy już w czasie pokoju, gdy będzie po wszystkim, odgadnąć. Dwóch ich do tej roboty wyznacza, bo na wojnie o nieszczęście nietrudno. Zarzuciwszy opończę - zaraz potem wyszedł na obchód obozu. A chłopcy, że pogoda była psia i strawa jeszcze nie uwarzona, zaraz do pisania się wzięli, w te słowa zaczynając: - Diariusz o postępku wojny przeciwko inkursji tatarskiej w roku 1624. Die 28 Mai. Wyjechał Imć Pan Hetman z Baru z chorągwią swoją usarską, z piechotą własną i z innymi ludźmi swymi. Nocował w Wonnikowcach. Die 29 Mai. W Zinkowie, u JMPana Chorążego Koronnego, który ofiarował się do kompaniej. Die 30 Mai. Na Tatarzyskach. Po południu, w czasie wolnym, poszli na wino do namiotu Imć Tyburcego Złotnickiego, swojego opiekuna a towarzysza kozackiej chorągwi Stanisława Suliszowskiego. Łukasz dowcipkował, że snadź wojna z Tatarem niestraszna, skoro tyle dni już wojują, piwo i wino gęsto pijąc, a o pohańcu nawet nie słychać. Dwaj pocztowi, wąsy w kubkach chowając, chichotali cicho z tych Łukaszowych prześmiewek i na pryncypała swego spozierali. Za to trzej pacholikowie, co dopiero w rzemiośle wojennym terminowali (i ciężkiej ręki pana Tyburcego jeszcze nie poznali) aż po kolanach bili się z uciechy. Ale towarzysz jeno westchnął cicho: - Oby Bóg dał, żeby ta wojna do końca tak lekką była, bo widzi mi się zupełnie co innego. Pierwsze błyskawice Następne dni płynęły nudnie, na wartach, podsłuchach przy koniach i innej zwyczajnej służbie. Chorągwie tylko, co po całej Ukrainie rozrzucone były, ściągały do obozu. Jan Odrzywolski i Stanisław Lipnicki z chorągwiami swymi kozackimi spod Chocimia przyszli. Następnie Stefan Koniecpolski, wojewodzic sieradzki, brat hetmana, Stanisław Potocki, podkomorzy podolski, z rotami husarskimi oraz kozackimi Jana Goślickiego, strażnika koronnego i Jana Bogusza, do obozu wkroczyli wielce zdrożeni, bo dzień i noc ciągnęli aż spod Winnicy. Dopiero w środę, 5 czerwca, zaczął się rwetes. Oto około dziewiątej z rana Iwaszkowic, towarzysz spod chorągwi Łaszczowej, z paroma pocztowymi do obozu wkroczył, prowadząc kilkanaście zdobytych bachmatów tatarskich. Jak tylko w główną ulicę obozu wjechali, mrowie ludzi ich opadło wypytując o wieści. Ale powiedzieli tylko, że szczęśliwą utarczkę z pohańcem w stepach pod Stepanowcami mieli. Tak byli znużeni, że z koni ich niemalże zdejmować trzeba było. Zaraz też Jachym Łącki, porucznik husarski, który obozem w on dzień zawiadywał, kres ciekawości położył i ludzi odpędził. Bachmaty i konie kozackie odprowadzono do szop, a żołnierze, z senności padając, wnet legli w pierwszym, wyporządzonym dla nich namiocie, nic nie wziąwszy nawet do ust. Tylko Iwaszkowic nie spoczął, a do hetmana się udał. Bęben zaraz potem zaczął wzywać rotmistrzów na koło. Łukasz i Wojciech też natychmiast tam pobiegli. W namiocie hetmańskim na stole mapę rozłożono, a Iwaszkowic, wodząc po niej palcem, opowiadał, że pod Orhei nad Reutem Tatarów już nie ma. Na krymskie wojska, które do nich przybywały, jeno czekali tam. Teraz ciągną wzdłuż Prutu, jakby na Śniatyń zmierzając. Stepanowce mijali w poniedziałek, 3 czerwca. Idą wolno, szeroko, bo góry po drodze okrutne i rzeki bystre. Łaszcz ze swymi ludźmi, przez Prut się do ordyńców przeprawiwszy, skrycie z góry dalekiej, całe ich wojsko oglądał, co było łatwe, bo wokół Stepanowiec na nocleg się rozkładali. W nocy zrobił wycieczkę, dla złapania języka, na koniuchów, którzy bachmaty pasąc, znacznie od kosza odeszli i spali na łąkach. Ale wataha komunika wybornego, snadź na podjazd dla ubezpieczeń wysłana, niespodzianie się nawinęła i w gorącej bitwie języków odgromiła. Jeno te bachmaty Łaszczowi zostały. Gonili go przez step zapamiętale, ale dzięki Bogu i koniom wszyscy z tej opresji głowy wynieśli całe. Potem Łaszcz, który został po tamtej stronie Prutu, pociągnął za Tatarami, a Iwaszkowica do hetmana wysłał, który na Lipkany-Chocim-Kamieniec ciągnął, mil 25 (ok. 175 km) przez dzień jeden i noc w skok prawie przebył. Ciężko z tym nieprzyjacielem będzie, bo to nie czambulik lada jaki, a wyprawa walna podjęta z rozkazania sułtańskiego i za pieniądze Hassana Kulawego, największego handlarza niewolników. wiadomo to wszystko od życzliwych nam Wołochów, których nazwiska Iwaszkowic zamilczał. Donieśli oni także Łaszczowi, że Kantymir wyprawę prowadzi. Chce się podobno mścić za śmierć synków swoich, Dżantymira i Mehmeda, którzy w szczęśliwej dla nas potrzebie pod Szmańkowcami głowy położyli. Sułtan go przy tym pcha do napaści. Bejler-bejem pogranicznym białogrodzkim, sprawcą Tehini i Kiliej go mianował, a z rozkazem najazdu - chorągiew sułtańską, konia, buławę i szablę mu przysłał. Toteż podobno Kantymir ciągnie, jak basza, z muzyką i z pompą wielką. Samego wybornego komunika, 15 000 prowadzi w pancerzach, misiurkach i z rohatynami. Do tego karaczów drugie tyle, wśród których wiele Cyganów, Wołochów i wszelkiego hultajstwa mrowie. Bachmatów luźnych niezliczone morze prowadzą. Janczarów na koniach, czyli semenów sułtańskich znaczny oddział mają, przy nich armatek kilka i rydwanów kilkanaście. Na tym Iwaszkowic skończył swoje opowiadanie i wręczył hetmanowi listy od Łaszcza. Koniecpolski za wszystko serdecznie mu podziękował i odprawił do kwatery. Zaczęła się narada. Najpierw o drodze Tatarów rozprawiano, podnosząc, że skoro już Stepanowce minęli, to nie spadną ani na Bracławskie, ani na Kijowskie, można więc śmiało resztę sił tutaj ściągnąć - to jest Kalinowskiego, Mikołaja Potockiego i Stefana Chmieleckiego. Spod Stepanowiec obrócić się Tatarzy mogą na Chocim, albo dalej - na Zaleszczyki. Ale to mało do prawdy podobne, bo gdzieżby się z tak wielkim wojskiem, rydwanami i armatkami przez góry przykre, lasy, rzeczki bystre i mokradła przebierać mieli? Więc tutaj się tych gości spodziewać trzeba, nie wcześniej wszakże niż za dwa dni. Wystarczy teraz dobrą czatę pod nich posłać, żeby od północy, od Dniestru (gdy Łaszcz od tyłu) na nich oko mieć i w razie potrzeby przepraw bronić. Poza tym uniwersały po grodach, miastach i zamkach rozesłać rzecz najpilniejsza i to nie tylko na Wołyniu, lecz i na Pokuciu, w Bełskiem i Ruskiem, bo najgorsze przewidywać należy i wszystkich ostrzec - nawet Jarosław, Przemyśl, Rzeszów i Biecz, nie mówiąc o bliższych. Na koniec hetman odprawił rotmistrzów do chorągwi, aby po dwóch gońców przysposobili do drogi natychmiast, każdy na dwóch koniach, a sam, z Odrzywolskim i Lipnickim tylko zostawszy, ich zadanie zaczął im wyjaśniać. Odrzywolski wyruszy więc z Lipnickim natychmiast w drogę na Chocim. Załogę Kamieńca postawi na nogi, przed jego komendantem nic nie ukrywając, co tu słyszał. To samo zrobi w Chocimiu. Kazanowskiemu i Janowi Potockiemu wręczy ordynans, żeby poszli na Śniatyń. W zamku chocimskim zostawi gońca z dwoma końmi i pójdzie w skok w stepy. Gdy nikogo nie spotka, to nad sam Prut, aż znajdzie nieprzyjaciela. Wieszać się ma nad pogaństwem ustawicznie, czucia z nimi nie tracąc ani na chwilę. Jeśli Kantymir pójdzie na Czerniowce, to Odrzywolski - wciąż południową stroną Dniestru idąc - następnego gońca pośle do Ujścia Biskupiego, następnego do Zaleszczyk, do Łuki i dalej wedle potrzeby, żeby każda przeprawa przez Dniestr była pilnowana. I codziennie, albo nawet dwa razy przy ważnych wypadkach, przez tych gońców ma słać nowiny o wszystkim co zauważy. Hazardować, ludzi narażać niepotrzebnie, nie wolno, bo jak Tatarom ogarnąć się pozwoli, to i całą Rzeczpospolitą, wieści pozbawioną, narazi, a szczególnie towarzyszów swoich, co tu zostaną, na sztos wystawi. Odprawiwszy Odrzywolskiego, hetman za pisarczyków się wziął, dyktując im uniwersały do szlachty, mieszczan i ludu: - Nieprzyjaciel krzyża świętego nieomylnie idzie wołoską ziemią do Rzeczypospolitej, którego co godzina wyglądamy... ...Aby wiedząc o tak bliskim nieprzyjacielu, żaden już doma nie siedział, do fortecy i gdzie kto może co prędzej uchodząc, a nie spodziewając się inszej żadnej przestrogi. Spisać sobie później musieli wszystkie miejsca, do których te uniwersały wychodziły. Ale nie był to jeszcze koniec roboty, bo hetman dyktować potem zaczął listy do panów, którzy ludźmi swoimi szczupłe szeregi żołnierzy kwarcianych mogli wspomóc, to jest do JMPana Tomasza Zamoyskiego, wojewody kijowskiego oraz jego oficerów - Stefana Chmieleckiego i Jana Bieleckiego; do JMPana Jarosza Tyszkiewicza, starosty żytomierskiego, Jakuba Sobieskiego, starosty tłumackiego i paru innych. Dalej przyszło pisać uniwersały do wszystkich rotmistrzów, co jeszcze do obozu nie nadeszli, aby ciągnienie swoje przyspieszyli jak tylko mogą. Wielki stos kartek z tego dyktowania powstał. Aż w głowie się kręciło na myśl, ile z przepisywaniem i wygładzaniem tego wszystkiego, będzie roboty. Chłopcom ręce mdlały i oczy bolały, a użalić się nawet nie mogli, bo jegomość cały czas siedział w namiocie z rotmistrzem Suliszowskim, wszystko sprawdzał i pieczętował. Jeno przez krótką chwilę, gdy hetman chorągwie Odrzywolskiego i Lipnickiego odprawić poszedł, wytchnęli, a Suliszowski, zlitowawszy się nad nimi, bardzo pomógł, jeszcze paru biegłych w pisaniu pachołków przyprowadziwszy, żeby uniwersały do ludności, co wszystkie jednakowo brzmiały, kopiowali. On też odprawiał gońców z listami, że jeno co chwila dochodził tętent koni z majdanu. Dobrze po południu dopiero skończyli całą tę pisaninę i hetman kazał podawać obiad. Ale nie było im sądzone zjeść tego dnia spokojnie. Po małej chwili znów ozwał się tętent na majdanie i zabłocony kozak wpadł do namiotu zdyszany wołając: Mości hetmanie, Śniatyń wzięty! Boże wielki, przefrunęli tam chyba, choć nie ptaki - zakrzyknął Koniecpolski i natychmiast w bęben kazał bić, znów rotmistrzów i panów wolontariuszy na koło wzywając. Istny sądny dzień to był, a nie koło. Zrazu wszyscy zgodnie podziwiali szybkość Tatarów, podnosząc słusznie, że ze Stepanowiec do Śniatynia będzie z dwadzieścia siedem mil z okładem, które zaledwie w dwa dni i dwie noce musieli przebyć. Potockiego i Kazanowskiego też chwalili, że nawałność niespodziewaną wroga zrazu mężnie wsparłszy (jak kozak mówił) do Tłumacza w porządku się cofnęli. Potem hetman jegomość swoje plany wyłożył, żeby natychmiast ruszać wzdłuż Dniestru - na Dunajgród, Czortków, Buczacz, Monasterzyska. Będąc z Odrzywolskim i Łaszczem w stałej zmowie, Kantymirowi w ten sposób drogę przejmować i przepraw przez Dniestr w głąb Rzeczypospolitej bronić w miarę potrzeby bądź pod Łuką (gdyby na Obertyn się obrócił) bądź pod Niżniowem (gdyby na Tłumacz chciał się przebierać). Na to obaj Sieniawscy powiedzieli, że się nie ruszą, chyba pod mury Kamieńca. Drugiej hańby cecorskiej nie chcą. Ludzi swoich w paszczę lwu na pewną śmierć nie będą pchać. Jakżesz można bowiem w półtora tysiąca, na piętnaście tysięcy samego komunika się porywać i z dobrej woli głowę w arkan wkładać? Ludzi swych z obozu mogą zatem wyprowadzić ale do domu. Hetman strasznie na to się rozeźlił. - Tu nie sejmik, tylko rada wojenna - wołał. - Hańba, mości panowie, hańba uzbrojonym być i spokojnie patrzeć, jak nieprzyjaciel tak srogi do ojczyzny, w najbogatsze jej ziemie, pod Lwów bez żadnego wstrętu wchodzi. Panowie Sieniawscy już do wyjścia się porwali, ale im rotmistrz Suliszowski drogę zastawił wzywając do opamiętania. Z drugiej strony Stefan Koniecpolski mitygował hetmana, przekładając, że przecież zapewne nie całe Kantymirowe wojsko już w Śniatyniu, tylko najwyżej awangarda. W Czerniowcach przeprawa zła. Tak wielkie siły przez trzy, cztery dni przez Prut musiały się przebierać, jeśli jeszcze tam nie siedzą, zwłaszcza, że działka i rydwany prowadzą ze sobą. Pod Śniatyń większą czatę mogli tylko posłać dla zbadania, gdzie wojska Króla Jegomości. Snadź Odrzywolski jakąś potyczkę z nimi miał, co po Stepanowcach byłoby już drugim spróbowaniem się z Kantymirem. To mogło ich zatrwożyć i tak żwawo skaczą. Najpierw więc wiadomości od Odrzywolskiego czekać trzeba. Do tego Stanisław Potocki i Kazanowski, którzy w Tłumaczu stoją, jeszcze raz muszą się odezwać. Oni od czoła dalej powinni Tatarom drogę zagradzać i przynajmniej ich przyhamować. A tymczasem pod Gorczyczany więcej rotmistrzów, do których dzisiaj ponowne ordynanse wyszły, ściągnie. Hetman uspokoił się nieco i cierpliwie zaczął tłumaczyć, że przecież nikomu przeniesienie obozu tego bliżej Lwowa nie zawadzi, dzięki Bogu te pięć mil od Dniestru nas dzieli i dalej dzielić będzie. Na to Stanisław Potocki zauważył, że trudno będzie w marszu o miejsca tak obronne, jak ten obóz. Trzeba by siły na dwa pułki rozdzielić, z których jeden miejsca obronne na przeprawach przez Smotrycz, Żwaniec, Zbrucz powinien obsadzać, a drugi, od południa, czyli Dniestru, tamtego ubezpieczać. A tu dzielić nie ma czego, gdy żołnierzów JKMości zaledwie tysiąc się doliczysz. Bez takiego ubezpieczenia ludzi na pewny sztos się wystawia, a ich konie i rynsztunki na zatracenie. Rzeczpospolita na fortunki ubogich żołnierzy nastawać nie może. Trzeba by koło generalne zwołać z wszystkich towarzyszy i o ich zgodę pytać przy takim hazardowaniu. Albo czekać na przybycie dalszych chorągwi. Wszyscy zdawali się do tego zdania przychylać. Wtedy Paweł Czarniecki, porucznik hetmańskiej chorągwi husarskiej, racji hetmańskich zaczął bronić i proponował głosowanie nad nimi. Ale nikt nie podniósł ręki. Rotmistrzowie pospuszczali głowy, wstydząc się na wodza spojrzeć, i milczeli. Sam hetman dopiero przerwał długie milczenie, które po tej gorącej dyspucie zapadło. Wstawszy uwiadomił rotmistrzów, że nie zwoła koła generalnego i towarzyszów prostych o zdanie pytać nie będzie. Prawda, że konie, wozy i wszelkie rynsztunki z ich pocztów do nich należą, ale jednakowoż obywatelami Rzeczypospolitej i żołnierzami są, którzy nie tylko mienia swego, ale i życia na obronę ojczyzny miłej nie powinni żałować. Zatem obóz ruszy, skoro tylko parę chorągwi nadciągnie, a osobliwie piechota, bo taborek z tych paru wozisków, co je ma w ręku, rzeczywiście na taką nawałność i potęgę pogańską trochę za mały. Na tym naradę zakończył. Na szczęście jegomości już wieczorem ściągnęły chorągwie kozackie Jana Herburta, starosty sokalskiego, oraz Piotra Łabęckiego i Balgnęły chorągwie kozackie Jana Herburta, stacera Męczyńskiego. Rozkładać się im obecnie samym ranem piechota Bobiatyńskiego i Ułanowskiego z Winnicy i Husiatynia na wozach skarbnych, bardzo grzecznych, przyjechała. Choć byli zdrożeni bardzo, nawet się nie rozbierali, bo razem z nimi coś już ze 2000 ludzi się zebrało i hetman postanowił ruszać. Nie spał całą noc. Ogromny, ponury, z czarną rozwichrzoną brodą, milcząco między chorągwiami się przechadzał, oglądając konie, wozy, rynsztunek i zapasy na wozach. Łukasz i Wojciech również nie spali, w każdej chwili do posługi gotowi. Tym bardziej że obóz cały ogniskami i pochodniami błyskał, tupotem koni, szczękiem oręża, nawoływaniem i komendami huczał. Rano jeszcze jedna narada się zebrała. Ale hetman powiadomił tylko panów oficerów o swoich zamiarach. Pójdą więc - jak już było powiedziane - na Dunajgród, Poczapince i dalej, przeprawy na Dniestrze zagradzać. Jeśli Potocki i Kazanowski, co po tamtej stronie Dniestru pilnują, Tatarów przyhamują, to bitwę zwiedzie się z nieprzyjacielem po tamtej stronie rzeki, gdzie lasy wielkie i góry przykre nie dozwolą mu użyć całej swojej potęgi w jednym czasie. A jeśli Kantymirowi drogi przejąć się nie zdoła, to po tej stronie Dniestru szczęścia z nim szukać będziemy, najlepiej między Strypą a Koropcem albo między Lipami, rzekami bagiennymi, bo z powodu ciasności miejsca i tam nie będzie mógł się rozwinąć. Mógłby jeszcze Kantymir na wprost, na Stryj się przebierać, ale dla przeszkodzenia temu hetman już uniwersały do Kazanowskiego i Potockiego posłał, żeby szlak, co poza Stanisławowem przez lasy bednarowskie prowadzi, kazali chłopom zasiec. Zaraz potem rozległo się pierwsze trąbienie do szykowania w drogę. A za godzinę cały obóz, w kolejności chorągwi, ruszył w kierunku Dunajgrodu. * Dzień zaczynał się pochmurnie. Zwijanie obozu szło marudnie, bo też wojska się zebrało wiele, coś ze dwa tysiące, nie licząc rot wolontarskich przez Sieniawskich i Herburta przyprowadzonych. Samych wozów skarbnych dla takiego hufu było prawie pięć i pół setki, a całe wojsko, ciasno maszerując, zajmowało drogę na ponad milę długą. Co chwila przystawano. Aż hetman, zniecierpliwiony, z pocztem Tyburcego (co przy jegomości służbę miał), pocwałował do przodu. Łukasz i Wojtek też pociągnęli za nimi. Wyjechawszy po chwili na pagórek, od razu przyczynę marudzenia zobaczono. Oto obie drogi do Dunajgrodu, ta od Balina i ta od Zieleniec, zawalone były chłopskimi półkoszkami, krowami, owcami, psami i wszelkim dobytkiem. Gwar, ryk bydła, płacz dzieci dochodziły aż do wzgórza, gdzie stał hetman. Tłum kłębił się przy drewnianych bramach miasteczka i wsączał za palisadę tak wolno, że pół dnia czekać byłoby trzeba na otwarcie drogi. A wszystko to był skutek wczorajszych uniwersałów. Trzeba było bowiem od razu obóz ruszyć, a nie dopiero teraz, gdy ludność do zamków i miasteczek już uchodziła. Ale hetman radę na to znalazł, nakazawszy wojsku skręcać na przełaj przez pola na prawo, na zachód w stronę Zieleniec. Szczęściem łąki tam były rozległe, więc zbóż tratować nie było potrzeby. Wkrótce kolumna znów na drogę wyjechała, rzadko już teraz stojące chłopskie wozy mijając. Dzieci na widok wojska o płaczu zapomniały. Kobiety, wśród tobołów i klatek z drobiem, z nimi siedzące, wesoło (choć przez łzy) żołnierzy pozdrawiały. Chłopi stali za to milcząco przy wozach, czapki tylko w rękach trzymając. Wszyscy kożuchy, serdaki, jakby to zima była, mieli. Wszyscy też uzbrojeni w siekiery, w kosy na sztorc osadzone, widły i cepy, w szable, w łuki wielkie i kołczany ze strzałami. A wielu miało nawet muszkiety, albo inszą strzelbę lżejszą.

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!