Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach

Szczegóły
Tytuł Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 MARK SOŁONIN NA UŚPIONYCH LOTNISKACH Strona 2 Strona 3 W pierwszych linijkach nowej książki chcę dopełnić przyjemnego obowiązku i podziękować wszystkim, którzy udzielili bezcennej pomocy w mojej pracy. Przede wszystkim — historykowi Aleksiejowi Stiepanowowi, wieloletnia twórcza współpraca z którym w znacznym stopniu określiła strukturę i treść tej książki. Chcę wyrazić szczerą wdzięczność tym, którzy nieustannie wspierali mnie przyjacielską radą, koleżeńską krytyką, którzy zostali pierwszymi i wymagającymi czytelnikami rękopisu: Zacharowi Gelmanowi, Aleksandrowi Zawalnoju, Leonidowi Lurje, Leonidowi Naumowowi, Miszy Szauli. Kluczową rolę w powstaniu tej książki odegrały unikatowe dokumenty i materiały, zamieszczone na stronach internetowych Wojennaja bibliotieka (www.militera.lib.ru), Ugołok nieba (www.airwar.ru), WWS Rossii (www.airforce.ru), RKKA (www.rkka.ru), 13–ja Baza (www.basel3.glasnet.ru), Ja pomniu (www.iremember.ru), których twórcom i moderatorom wyrażam ogromną wdzięczność. Mark Sołonin Strona 4 Strona 5 PRZEDMOWA Witajcie, szanowni czytelnicy! Proszę mi uwierzyć, dokładnie rozumiem całą złożoność waszej sytuacji. Stoicie wśród wielopiętrowych regałów księgarni. Chcecie przeczytać coś nowego i najlepiej prawdziwego na temat naszej nieprzewidywalnej historii. Otaczają was niekończące się rzędy książek. Takie same lśniące okładki, taki sam szary papier. Monotonia podobnych tytułów: Tajemnice III Rzeszy, Tajemnice imperium, Tajemnice Kremla, Tajna wojna pod wodą (pod ziemią, pod rurą), Nieznany X, Nieznany Y, Nieznane starcia, Zapomniana bitwa... Otwieracie pierwszą z brzegu książkę i pobieżnie przerzucacie kartki... Kolejna książka... Następna... „Tu kłamstwo, ówdzie banialuki, tu brak sumienia, tam — idei...”1 Postaram się wam pomóc. Czuję do was sympatię już przez to, że wzięliście do ręki taką grubą książkę, która wyraźnie nie zapowiada łatwej lektury. Uczciwie i szczerze opowiadam, co jest w środku. Autor ani jednego dnia nie pracował w żadnym archiwum. A zatem w książce tej nie ma ani jednego faktu, ani jednej liczby, które nie zostałyby podane wcześniej. Urodziłem się po wojnie, więc nie zaliczam się do świadków opisywanych wydarzeń. Nie przeprowadziłem szczerych rozmów z Żukowem i Mołotowem. Podpisuję się krótko — Mark Sołonin. Nie dlatego, że jestem skromny, a dlatego, że nie jestem ani doktorem, ani profesorem, ani nawet honorowym członkiem Międzynarodowej Akademii Informatyzacji (dawna Mosgorsprawka). Prosty i krótki wniosek z powyższego — gruntownie wykształconej osobie taka książka nie jest potrzebna. Dla kogo więc napisano te 170 tysięcy słów? Dla mądrych ludzi. Mądrzy ludzie rozumieją, że żadnego wykształcenia historycznego — przynajmniej w części dotyczącej krótkiej, ale niezapomnianej historii Związku Radzieckiego — nie mają. I mieć nie mogą, ponieważ profesorowie nauk partyjno– historycznych byli u nas bojownikami. Obecnie oni (i my — co najdziwniejsze!) już o tym zapomnieli, a poprzednio tak właśnie siebie 1 — A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin, przeł. Adam Ważyk, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1993 (przyp. tłum.). Strona 6 określali — „bojownicy frontu ideologicznego”. Niektórzy (wielu? wszyscy?) byli równolegle jeszcze pracownikami etatowymi pewnej znanej instytucji, którą (czy jeszcze to pamiętacie? czy zapomnieliście?) bez krzty skrępowania nazywano „zbrojnym ramieniem partii”. A na wojnie, kochani, jak to na wojnie. Powiedzieć prawdę — zdrada. Skłamać — czyn bohaterski i waleczny. Mądrzy ludzie rozumieją, że wyrażenie „historyk–amator” ma sens tylko jako przeciwieństwo pojęcia „historyk zawodowy”. Bez tego drugiego nie może istnieć ten pierwszy. Oczywiście, gdy profesor X zdołał obronić pracę doktorską pod tytułem Leninowskie metody kierowania oddziału komsomołu na przykładzie pracy komitetu partyjnego fabryki nr 17, a później habilitacyjnej pod tytułem Leninowskie metody kierowania oddziałami komsomołu na przykładzie działalności miejskiego komitetu KPZR w Wygwizdowie, o czymś to świadczy. Świadczy o talencie i profesjonalizmie. O różnych rzeczach, ale nie o zdolności do przyswajania wiedzy historycznej. Otoczyć swoje nazwisko długim dopiskiem „profesor, dziekan, doktor, autor ponad 300 prac naukowych, poświęconych wojennej historii i heroice wojsk” (nie żartuję, to cytat) może tylko znawca „heroiki wojsk”. Napisać ponad 300 prac naukowych w ciągu jednego życia nie mógłby nawet starotestamentowy Adam, który, jak wiadomo, żył 930 lat. Ja osobiście tyle żyć nie będę, dlatego napisanie dwóch książek zajęło mi raptem 20 lat. Mądrzy ludzie rozumieją, że inny mądry człowiek nie będzie tracił sił i czasu na wykrzyknięcie przez okno: „Komuniści — niedobrzy!” To można byłoby zrobić dużo mniejszym nakładem pracy. I nie jest moją winą, że drobiazgowe przebadanie dokumentów i faktów naszej historii często nasuwa właśnie taki wniosek. I tym bardziej nie jest moją winą, że w zapowiedzi wydawnictwa moją pierwszą książkę określono jako „sensacyjną i skandalizującą”. Nie dążyłem do wywołania skandalu i zawczasu pogodziłem się z myślą, że nakłady Harry’ego Pottera nie będą moim udziałem. Jako osoba o demokratycznych, „zachodnich”, liberalnych przekonaniach starałem się rzetelnie wykonać swoją pracę. Czyli — przedstawić czytelnikowi nie tylko (i nie tyle) wnioski, ale również argumenty, nie tylko nie ukrywać, a nawet celowo zwracać uwagę czytelnika na te fakty, których wagi nie mogłem zrozumieć i wytłumaczyć. Niestety, poziom opracowania wielu kwestii historiografii początkowego etapu Wielkiej Wojny mamy taki, że próba Strona 7 spokojnej, głębokiej analizy wydarzeń i ich powiązań przyczynowo– skutkowych wywiera na czytelnikach i krytykach zbyt mocne wrażenie. Mądrych ludzi przede wszystkim nurtuje pytanie: „Skąd autor wie o tym, co nam opowiada?” Pytanie całkowicie uzasadnione, ale, niestety, porządnie spowite kurzem z archiwów. Proszę mi pozwolić przypomnieć, że archiwum nie jest tajemniczą K o m n a t ą ze znanej powieści braci Strugackich2, w której ujawnia się wszystkie tajemnice. Archiwum jest jedynie magazynem, w którym są przechowywane papierowe nośniki informacji. Autentyczność pożółkłej kartki w najmniejszym stopniu nie jest dowodem na prawdziwość informacji, które na tej kartce zanotowano. Na przykład autentyczny protokół przesłuchania Bucharina z jego własnoręcznym podpisem jeszcze nie jest wiarygodnym dowodem przemawiającym za tym, że „ulubieniec partii” na spółkę z Rykowem dosypywał tłuczone szkło do masła ludu pracującego. Kopia elektroniczna tego protokołu, stworzona za pomocą kserokopiarki lub skanera, będzie znacznie dłużej i trwalej przechowywać te same, ewidentnie fałszywe wymysły. Właśnie dlatego sławetne „udostępnienie archiwów” w najmniejszym stopniu nie zwalnia badacza od najtrudniejszej części zadania — oceny wiarygodności znalezionej informacji. Ponadto — i to jest najważniejsze w naszej dyskusji — samo „otwarcie” magazynu wcale nie oznacza możliwości zapoznania się z w s z y s t k i m i informacjami, które są przechowywane w tym magazynie. Przemieszczenie ciała fizycznego przez portiernię Centralnego Archiwum Ministerstwa Obrony i uzyskanie dostępu do informacji, których generałowie nadal nie chcą udostępniać społeczeństwu, to dwie zupełnie różne sprawy, czasami wręcz nie do pogodzenia. Jak geniusz i zbrodnia. W sytuacji, gdy najważniejsze archiwa resortowe (Ministerstwo Obrony, MSW, NKWD–KGB) wyłączono z ram państwowej służby archiwalnej, z ram prawa, które nakazuje 30–letni okres utajniania informacji (od 1941 roku minęło już dwa razy po 30 lat i więcej), praca z dokumentami archiwalnymi traci najważniejszy atut — atut w postaci pełnego i nieskrępowanego dostępu do informacji. Krótko mówiąc — to, co oni już się zgodzili nam pokazać (zgodzili się na początku lat 90., po tym, jak żelazny Feliks zawisł na stalowej linie nad 2 — Chodzi o powieść Piknik na skraju drogi (przyp. tłum.). Strona 8 placem na Łubiance), już odtajniono i wydano. Tego, czego o n i nie chcą ujawniać, nie można zobaczyć wewnątrz zakurzonego archiwum. Tak czy inaczej, do otwartego obiegu naukowego wprowadzono setki tysięcy dokumentów. Jest na czym pracować — byłyby chęci. Ostatecznie najważniejszym źródłem odkryć był, jest i pozostanie umysł badacza. Fakt widocznego ruchu Słońca po sferze niebieskiej znany był powszechnie, ale żeby prawidłowo ten fakt zinterpretować, potrzeba było Kopernika... Po ukazaniu się mojej pierwszej książki, 22 czerwca 1941, czyli jak zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana, przekonałem się, że bez względu na marne nakłady, książki trafiają do rąk nie tylko ludzi mądrych, ale i wszelkich innych. Inni ludzie mają inne pytania. Cóż, jestem gotów odpowiedzieć na jedno z nich. A mianowicie — z pełną odpowiedzialnością oświadczam, że moja praca nad tymi książkami nie została zamówiona, opłacona, sponsorowana przez kogokolwiek. Nie otrzymałem za nią żadnej zapłaty pieniężnej, żadnych korzyści bezpośrednich lub pośrednich typu zatrudnienia, wyjazdów zagranicznych, awansów zawodowych itd. Jedyną materialną gratyfikacją, jakiej na mocy prawa oczekuję, będzie twoja, szanowny czytelniku, wydany rubel. A ściślej mówiąc, kilka kopiejek z każdego rubla, którego dobrowolnie wpłaciłeś do kasy księgarni. I jeszcze jedno. 20–15, nawet 10 lat wcześniej wydawało się, że II wojna światowa była ostatnią wojną, a studiowanie jej historii jest jedynie abstrakcyjno–akademicką kwestią. Obecnie, gdy cały świat, a szczególnie Rosja, stoi u progu III wojny światowej, znalezienie prawdziwych przyczyn strasznej klęski Armii Czerwonej staje się przedmiotem „dogłębnej analizy”. Mam nadzieję, że ta książka wywoła nie tylko „dąsy, łajania, bójki, wrzawę”3, ale posłuży jako dodatkowy bodziec do poważnej dyskusji, w której z radością rozpoznam i poprawię popełnione przeze mnie błędy. 3 — A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin, przeł. Adam Ważyk, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1993 (przyp. tłum.). Strona 9 CZĘŚĆ 1. SAMOLOTY Strona 10 Strona 11 ROZDZIAŁ 1. 250 000 „Od samego początku Wielkiej Wojny Ojczyźnianej niemieckie lotnictwo niepodzielnie panowało w powietrzu”. Ta teza nigdy nie została podważona w radzieckiej literaturze historycznowojskowej. Gdy tylko nasi wojskowi historycy zaczynali uzasadniać kolejną klęskę, kolejne straty w ludziach i sprzęcie, kolejne niewykonane rozkazy i niepowodzenie wszelkich planów, pojawiało się ono — niezwyciężone i mityczne, wszechmogące i wszechobecne niemieckie lotnictwo. Niczym wściekła walkiria z dawnych skandynawskich sag Messerschmitty i Junkersy mkną po stronicach rodzimych historycznowojskowych dzieł, niszcząc setki magazynów i dworców, tysiące czołgów, dziesiątki dywizji wojsk lądowych... Wszystko to w ciągu kilku dni i, co najdziwniejsze, bez żadnego przeciwdziałania ze strony naszego lotnictwa. À propos, gdzie się ono podziało? Gdzie są „sokoły Stalina”, bohaterowie wszystkich przedwojennych filmów, ulubieńcy wszystkich dziewcząt, chluba i chwała Kraju Rad? Gdzie są samoloty, które ustanowiły dziesiątki rekordów, które zasłaniały słońce nad Moskwą podczas parad lotniczych? Gdzie jest wytwór olbrzymich zakładów lotniczych, gdzie jest owoc pracy milionów ludzi, jeszcze w czasach „pokoju” pracujących na trzy zmiany, od świtu do świtu, przy dźwiękach radosnego marszu („nas poranek wita chłodem”). Pytanie jest poważne. Bez przekonującej odpowiedzi na nie tradycyjne uzasadnienie powodów niebywałej katastrofy wojskowej lata 1941 roku zaczyna pękać i się rozpadać. Komunistyczni historycy doskonale to rozumieli i dlatego zapewnili mitowi o „błyskawicznej klęsce” radzieckiego lotnictwa mocną, głęboko ustawioną w eszelony obronę. Przede wszystkim pewność i stanowczość. W całej radzieckiej historiografii zniknięcie lotnictwa Armii Czerwonej niezmiennie rozpatrywano jako wydarzenie c a ł k o w i c i e n a t u r a l n e, n i e u n i k n i o n e i j e d y n e m o ż l i w e w zaistniałych warunkach („nagły atak... brak łączności radiowej... olbrzymia przewaga liczebna wroga... zmasowane uderzenia na wszystkie lotniska zachodnich okręgów...”). Jednocześnie „historycy” z Głównego Zarządu — jak przystało ludziom w szlifach — przygotowywali drugą linię obrony, na którą w sposób Strona 12 zorganizowany (nie tak jak w lecie 1941 roku!) wycofali się wraz z początkiem pierestrojki, gdy z odtajnieniem części archiwów mit o przewadze liczebnej Luftwaffe rozpadł się jak domek z kart. Ich nowa prawda wyglądała w przybliżeniu tak: W świetle ostatnich publikacji zupełnie nieoczekiwanie dowiedzieliśmy się, że radzieckie lotnictwo, jak się okazuje, dorównywało wrogiemu lotnictwu liczebnością, a l e — samoloty były strasznie przestarzałe, w żadnej mierze nie dorównywały niemieckim („fatalnie uzbrojone... drewniane... płonęły jak zapałki... silniki o resursie jedynie 100 godzin... myśliwce nie mogły nadążyć nawet za niemieckim bombowcem... straszliwa zawodność...”); — asom Luftwaffe, którzy mieli dwuletnie doświadczenie wojenne, stawiali opór niedouczeni smarkacze („sześciomiesięczne kursy... dziesięć godzin nalotu ćwiczebnego... przygotowywani do defilad, a nie do wojny... nowy myśliwiec, MiG–3 poznało tylko 686 pilotów... przygotowano jedynie 1192 załogi do nocnych lotów...”); — zły i naiwny (zarazem?) towarzysz Stalin uwierzył w pokojowe zamiary swojego nowego przyjaciela Hitlera (prawie wszystkich starych przyjaciół do tego czasu wystrzelał) i dlatego zakazał przygotowań do odparcia wroga, nawet postawienia jednostek lotniczych w stan gotowości bojowej — również na to nie pozwolił, a uczciwych dowódców, którzy próbowali złamać „rozkaz Stalina” (jaki? kiedy wydany? czego dotyczył?) i doprowadzić jednostki do stanu gotowości bojowej, skazał na śmierć. Wreszcie Wiktor Suworow, który rozruszał swoimi książkami (Lodołamacz, Dzień „M”) zastałe bagno radzieckiej historiografii, podrzucił nowy, bardzo prawdopodobny na pierwszy rzut oka argument. Dzisiaj już tylko najbardziej „leniwi ignoranci” nie wiedzą, jak to było „naprawdę”: przygotowywano się do napaści na Europę, przesunięto całe lotnictwo do słupów granicznych i tam je Niemcy nakryli. Już pierwszym uderzeniem. O świcie 22 czerwca. Całe. Mimo całego oburzającego bezsensu mit o „pierwszym niszczycielskim uderzeniu” spodobał się rodzimemu czytelnikowi. Ten mit powielają nawet ci, których nigdy nie posądzano o sympatie do Suworowa. Oto na przykład powszechnie szanowany historyk D. Hazanow wydaje obszerne studium pod tytułem Woorużenije. Naczało wozdusznoj wojny na sowietsko–giermanskom frontie. Cała napaść zajęła jeden dzień — 22 czerwca. 23 czerwca i kolejnych Strona 13 dni brak, zamiast nich pojawia się analiza przyczyn już zadanej klęski. Oto mniej znany szerokiej publiczności historyk z Uljanowska M. Timin pisze książkę Na ostrije gławnogo udara. Pricziny porażenija WWS ZapOWO. Opis wydarzeń samego tylko pierwszego dnia wojny zupełnie wystarcza autorowi do tego, żeby zacząć analizować „powody klęski”. Drugi, trzeci i wszystkie kolejne dni pozostały „poza kadrem”... Trudno jest przeciwstawić się powszechnemu błędnemu rozumowaniu, ale spróbujmy. Przede wszystkim postarajmy się zrozumieć — czy zaistniało to wydarzenie, o którego przyczynach tak gorąco dyskutuje się już od ponad pół wieku? Czy radzieckie lotnictwo zostało zniszczone na samym początku wojny? „26 czerwca. Atakuje nas około 20 bombowców wroga. Wybuchy słychać ze wszystkich stron. Naszych myśliwców nie widać... ...27 czerwca. Bombowce wroga znowu nas dopadły. Jest bardzo ciężko... ...O świcie przestało padać i od razu pojawiły się samoloty, które nieprzerwanie atakowały jednostki 11. Dywizji Pancernej... liczba nalotów wroga zwiększa się z każdą godziną... przeciwnik, przynajmniej tutaj, zapewnił sobie absolutne panowanie w powietrzu... ...Na drodze do Dubna grupa uderzeniowa przetrwała nalot bombowców... nasze działa przeciwlotnicze, które coraz częściej ostrzeliwały samoloty wroga, nie mogły powstrzymać ciągłych ataków z powietrza, których liczba wzrosła do 80 dziennie... ...Bomby jak fale nakrywały kolumny sprzętu bojowego. W dymie płonących maszyn...” Nieprawdaż, szanowny czytelniku, właśnie tak, właśnie tymi słowy opisywane są wydarzenia pierwszych dni wojny we wszystkich tych książkach, które przyszło ci przeczytać? Autorzy zacytowanych powyżej pamiętników też opowiadają o wydarzeniach z czerwca 1941 roku i jest to wciąż ta sama wojna... Tylko „w dymie płonących maszyn” znalazły się nie radzieckie, a niemieckie kolumny pancerne (dokładnie mowa o oddziałach 2. Grupy Pancernej Guderiana i 1. Grupy Pancernej Kleista, a w najgęstszym dymie były wówczas kolumny 3. Grupy Pancernej Hotha, na które 25 czerwca nastąpiło zmasowane uderzenie wszystkich sił lotnictwa wojskowego Frontu Zachodniego oraz bombowców dalekiego zasięgu). Strona 14 Ale czy należy wyciągać dalekosiężne wnioski na podstawie wspomnień kilku żołnierzy przeciwnika? Oczywiście nie. Dlatego zwróćmy się do rzetelnych rodzimych źródeł, do monumentalnej rozprawy 1941 god — uroki i wywody. Ta monografia ukazała się pod koniec 1992 roku pod egidą Sztabu Generalnego wówczas jeszcze połączonych sił zbrojnych WNP, z niezwykle skromnym jak dla dzieła o takiej skali nadrukiem (jedynie „do użytku służbowego”). Kierownik zespołu naukowego — doktor nauk wojskowych, starszy współpracownik naukowy, generał major Niełasow. Na końcu książki — dwie setki odnośników do działów Centralnego Archiwum Ministerstwa Obrony. Otóż na stronie 151 mimochodem, w zdaniu podrzędnym, autorzy monografii umieścili takie zdanie: „(...) z 250 tysięcy lotów, wykonanych przez radzieckie lotnictwo w ciągu pierwszych trzech miesięcy wojny (...)” Dwieście pięćdziesiąt tys ięcy lotów, wykonanych przez radzieckie lotnictwo w c i ą g u t r z e c h m i e s i ę c y. To jest „unicestwione” lotnictwo? Stop. Może do rzetelnej rozprawy wkradł się błąd? Dziewczyna, która przepisywała książkę na maszynie, wystukała dodatkowe zero? Skądże. Wszystkie zera są w porządku. Otwieramy monografię Kożewnikowa Komandowanije i sztab WWS Krasnoj Armii w Wielikoj Otieczestwiennoj wojnie, która ujrzała światło dziennie 20 lat wcześniej, jeszcze w „epoce zastoju”. Autor (znowuż powołując się na działy archiwów) informuje, że w ciągu pierwszych 18 dni walk (do 10 lipca) lotnictwo frontowe wykonało 45 000 lotów bojowych, d o d a t k o w o 2112 lotów wykonali piloci bombowców dalekiego zasięgu. 47 tysięcy lotów w ciągu 18 dni bardzo dokładnie „mieści się” w końcowej liczbie 250 tysięcy lotów w ciągu trzech miesięcy. Wszystko wyjaśni nam porównanie. Żeby zweryfikować wartość powyższej liczby, przypomnijmy, że w ciągu pięciu tygodni maja–czerwca 1940 roku (czyli praktycznie w całym okresie wojny i upadku Francji) myśliwce francuskiego lotnictwa wojskowego wykonały 10 tysięcy lotów. W pierwszych trzech tygodniach „bitwy o Anglię” niemieckie myśliwce wykonały około 8 tysięcy lotów. W ciągu trzech najbardziej dramatycznych miesięcy wielkiej bitwy powietrznej w niebie nad Wielką Brytanią (sierpień, Strona 15 wrzesień, październik 1940 roku) niemieckie lotnictwo bombowe wykonało 22 tysiące lotów. Rekordowo intensywny był dla Luftwaffe czerwiec 1942 roku, gdy Niemcy na Froncie Wschodnim wykonali (według danych radzieckich posterunków obserwacji powietrznej) 83 949 lotów samolotami bojowymi wszystkich typów. Jeszcze raz podkreślam — to rekordowy, szczytowy poziom aktywności bojowej (zmuszała do tego sytuacja — na ziemi toczyło się decydujące o losach wojny natarcie od Charkowa na Stalingrad). Dla radzieckiego lotnictwa wojskowego rekordowa w nasileniu działań bojowych była bitwa na Łuku Kurskim. W ciągu 40 długich letnich dni 1943 roku (od 12 lipca do 23 sierpnia) radzieccy piloci wykonali 89 300 lotów. Innymi słowy, „pokonane i zniszczone na lądzie” radzieckie lotnictwo latało w lecie 1941 roku z natężeniem, które N i e m c y m o g l i osiągnąć tylko w jednym miesiącu w c i ą g u c a ł e j w o j n y! Do 1944 roku niemieckie lotnictwo od dawna i bezpowrotnie straciło panowanie w powietrzu na Froncie Wschodnim — ale nikt nigdy nie określił go słowem „zniszczone”, nikt nigdy nie napisał, że w 1944 roku na wojennym niebie nie można było dostrzec samolotu ze swastyką na ogonie. W liczbach wyglądało to następująco: w ciągu całego roku (nie 3 miesięcy, a 12) myśliwce Luftwaffe wykonały na Froncie Wschodnim 69,8 tysiąca lotów, bombowce i samoloty szturmowe — 226,5 tysiąca lotów, czyli w sumie było to 296,3 tysiąca lotów. W ciągu całego 1944 roku. Dlaczego więc w olbrzymiej ilości doniesień lata 1941 roku powtarzają się na wszelkie sposoby te same zdania: „Podczas działań bojowych brakuje naszego lotnictwa... lotnictwo przeciwnika dosłownie terroryzuje bezkarnie nasze oddziały... nie widać naszego lotnictwa... największe straty i przede wszystkim panikę sieje lotnictwo przeciwnika, które korzystając z nieobecności naszych samolotów, prawie bezkarnie działa cały czas na małych wysokościach...” Gdy piszą o tym dowódcy piechoty i czołgów Armii Czerwonej, to da się założyć może nie celową przesadę, ale dążenie do znalezienia dodatkowych powodów, które uzasadniają klęskę powierzonych im jednostek. Ale jak zrozumieć niemieckich pilotów i dowódców lotnictwa, którzy piszą dokładnie to samo? Z jakiej racji mają pomniejszać skalę oporu przeciwnika, którego pokonali? Strona 16 Generał Luftwaffe W. Schwabedissen (dowodzący na początku wojny korpusem artylerii przeciwlotniczej) napisał na podstawie raportów dowództwa i wspomnień oficerów książkę poświęconą analizie działań radzieckiego lotnictwa w latach 1941–1945. Z wnioskami „pokonanego generała” można się zgadzać lub nie, ale jak ustosunkować się do takich świadectw bezpośrednich uczestników wydarzeń: „(...) Podczas 60 lotów do 9 września 1941 roku nasz oddział zetknął się z radzieckimi myśliwcami tylko 10 razy” (major Kossart, dowódca eskadry bombowców); „(...) Z 20 samolotów, które straciła moja grupa w 1941 roku, jedynie trzech czy czterech wypadków nie można było wytłumaczyć, i są to jedyne straty, które można przypisać działaniom radzieckich myśliwców. (...) Osobiście kilka razy omal nie zderzyłem się z radzieckimi myśliwcami, przelatując przez ich szereg, a one nawet nie otworzyły ognia” (podpułkownik H. Reisen, dowódca II Grupy Bombowej KG–30); „(...) Do jesieni 1941 roku albo nie napotykaliśmy radzieckich myśliwców, albo one nas po prostu nie atakowały” (major J. Jodike, dowódca eskadry bombowców); „(...) Od 22 czerwca do 10 sierpnia 1941 roku wykonałem około 100 lotów i tylko 5 razy miałem do czynienia z radzieckimi myśliwcami, ale w żadnym z tych przypadków nie było poważnego starcia” (kapitan Pabst, dowódca eskadry bombowców nurkujących); „(...) Do końca 1941 roku 21 razy wykonywałem rozpoznanie strategiczne na głębokich tyłach Rosjan i tylko raz spotkałem się z radzieckimi myśliwcami” (major Schlage). Tutaj należy dodać małe wyjaśnienie, żeby czytelnik mógł właściwie spojrzeć na te zdania: „wykonałem około 100 lotów”, „21 razy wykonywałem rozpoznanie strategiczne na głębokich tyłach Rosjan”. 19 sierpnia 1941 roku wydano rozporządzenie Ludowego Komisarza Obrony, opatrzone podpisem Stalina, które ustanawiało tryb odznaczania i nagradzania pieniężnego personelu latającego lotnictwa wojskowego. Tak więc w lotnictwie szturmowym i bombowym bliskiego zasięgu tytuł Bohatera Związku Radzieckiego (i nagrodę 3000 rubli) nadawano za wykonanie 30 (trzydziestu) zadań bojowych, w lotnictwie wywiadowczym — za 40 lotów. Strona 17 Na stronie 54 swojej książki W. Schwabedissen tak to podsumowuje (być może bezpodstawnie): „W ocenach dowódców wojskowych, z nielicznymi wyjątkami, widoczne jest zdumienie z powodu słabości i nieskuteczności działań radzieckiego lotnictwa, a również z marnych wyników, jakie te działania przyniosły w 1941 roku”. Każdy medal, jak wiadomo, ma dwie strony. 250 000 lotów bojowych — to s t r a s z n i e d u ż o. Gdy zestawić liczbę lotów z „marnymi wynikami”, tym bardziej — gdy porównać to ze skutecznością działań Luftwaffe, które (jak się przyjęło — zaznaczmy to szczególnie!) spowodowały olbrzymie straty w jednostkach radzieckich. Z drugiej strony, 250 000 lotów bojowych w ciągu trzech miesięcy to s t r a s z n i e m a ł o. Dokładniej — to 5–6 razy mniej, niż powinno być, jeśli wziąć pod uwagę początkową liczebność radzieckiego lotnictwa wojskowego i możliwości wyrównania straty samolotów, które to lotnictwo posiadało. Obecnie te statystyki są powszechnie dostępne. I mimo że nie ma dwóch dokumentów, w których liczba samolotów zgadzałaby się absolutnie, skład i liczebność lotnictwa wojskowego Armii Czerwonej, znajdującej się do 22 czerwca 1941 roku na teatrze działań bojowych, mieści się w przybliżeniu w następujących „widełkach”: — 6800–7200 samolotów w składzie lotnictwa frontowego, w tym 4200–4300 myśliwców; — 1300 (lub, jeżeli nie uwzględniać przestarzałych TB–3, 1100) bombowców w składzie lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu; — 1450 samolotów w składzie lotnictwa flot: Bałtyckiej, Czarnomorskiej i Północnej. W sumie 9,5 tysiąca samolotów bojowych (tzn. myśliwców, bombowców, szturmowców, n i e l i c z ą c lotnictwa łącznikowego, sanitarnego, transportowego). Przy przeciętnej (bardzo przeciętnej jak na połowę lata o długości dnia 15–17 godzin) intensywności wykorzystania lotnictwa bojowego (dwa loty dziennie dla myśliwców, jeden lot dziennie dla bombowców) kolosalne w swej liczbie radzieckie lotnictwo mogłoby zapewnić wykonanie 15 tysięcy lotów dziennie. Albo 45 tysięcy w ciągu 3–4 dni — a nie w ciągu 18, jak to było w rzeczywistości! Strona 18 Do równie dziwnych wniosków prowadzi analiza rzeczywistej liczby lotów, wykonanych przez poszczególne jednostki. Tak, 2 tysiące lotów wykonanych przez pilotów lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu oznacza, wobec pierwotnej liczebności dziewięciu dywizji lotnictwa dalekiego zasięgu, rozmieszczonych na zachodnim teatrze działań bojowych, tylko j e d e n l o t w c i ą g u 1 1 d n i! Określenie „lotnictwo dalekiego zasięgu” nie powinno zbijać z tropu niedoświadczonego czytelnika. Nie mówimy o potężnych latających fortecach, których każdy lot wymagał drobiazgowego planowania i przygotowania, a o średnich dwusilnikowych bombowcach DB– 3f, których masa startowa była nawet mniejsza od masy Junkersów i Heinkli, codziennie i wielokrotnie bombardujących pozycje naszych oddziałów. Słynne „nagłe uderzenie na uśpione lotniska” liczebności lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu nie zmniejszyło ani o jeden samolot. Lotnictwo dalekiego zasięgu w przededniu wojny znajdowało się w rejonach Nowogrodu, Smoleńska, Kurska, Kijowa i Zaporoża. 22 czerwca na te lotniska nie dokonano żadnego ataku i o rozpoczęciu wojny z Niemcami piloci lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu dowiedzieli się na wiecach, które odbyły się we wszystkich jednostkach po przemówieniu Mołotowa w ogólnokrajowym radiu... Również na wiecu w południe 22 czerwca dowiedzieli się o początku wojny piloci 202. Pułku Bombowego Szybkiego Reagowania w składzie 41. Dywizji Lotnictwa Bombowego. Pułk stacjonował w rejonie miasta Kingiseppa (w obwodzie leningradzkim) i jego lotniska w ciągu pierwszych dni wojny nie zostały narażone na jakiekolwiek oddziaływanie przeciwnika. W monografii dotyczącej historii pułku napisano, że „przy jedynie 22 samolotach w pułku na każdy przypadały 3–4 loty dziennie”. A dalej przytacza się końcowe dane z raportu o działaniach bojowych 202. Pułku Bombowego Szybkiego Reagowania na Froncie Leningradzkim: „W okresie działań bojowych od 22 czerwca do 28 sierpnia 1941 roku pułk wykonał 194 loty bojowe. (...) Na głowy wroga spadło 107 ton bomb, zniszczono około 100 czołgów i dział samobieżnych, 2 składy kolejowe, 1400 sztuk środków pociągowych i transportu (...)”. Nie będziemy nawet omawiać oszałamiającej skuteczności działań bojowych 202. Pułku, nie będziemy pytać o to, że jeśli 194 lotów lekkich bombowców starczyło do zniszczenia „100 czołgów i 1400 sztuk środków Strona 19 pociągowych i transportu” (czyli w przybliżeniu połowy oddziału zaopatrzenia materiałowego niemieckiej dywizji pancernej), to jak w takiej sytuacji po 250 000 lotach w Wehrmachcie pozostał przy życiu chociaż jeden żołnierz i ocalał chociaż jeden wóz? Spróbujmy zorientować się w bardzo prostej, ściśle arytmetycznej kwestii. 3 x 22 = 66. 66 x 3 = 198. Wymienioną wyżej liczbę lotów przy powyższym ich natężeniu („na każdy samolot przypadały 3–4 loty dziennie”) pułk powinien wykonać w ciągu 3 dni. Do 25 czerwca. A nie do 28 sierpnia... Lotnictwo wojskowe Frontu Południowo–Zachodniego, na którego etacie znajdowało się 1900–2000 samolotów, wykonało do 10 lipca 10 tysięcy lotów, co odpowiada j e d n e m u l o t o w i n a 4 d n i. Przy czym praktycznie wszyscy piloci, którzy mieli szczęście dożyć zwycięstwa, piszą w pamiętnikach, że w pierwszych dniach wojny wykonywali po 4 loty dziennie, a niejeden lot w 4 dni! Po przeanalizowaniu sprawozdania dowódcy Frontu Południowo– Zachodniego generała Astachowa z 21 sierpnia 1941 roku obraz wydarzeń staje się jeszcze bardziej enigmatyczny. Sprawozdanie kończy się zestawieniem zużytej w okresie od 22 czerwca do 10 sierpnia 1941 r. amunicji. „Zrzucono bomb lotniczych — 2842 tony”. Nie będziemy teraz dociekać, gdzie (na przeciwnika, w szczerym polu, na głowy własnych żołnierzy) zostały zrzucone te bomby, jaka była precyzyjność i skuteczność tych bombardowań. Zastanówmy się nad prostszą kwestią. 2,8 tysiąca bomb — to dużo czy mało? Wszystko tłumaczy nam porównanie. W ciągu trzech miesięcy (a głównie w lutym 1940 r.) na stałe punkty ogniowe linii Mannerheima radzieckie lotnictwo zrzuciło 10,5 tysiąca ton bomb. I to tylko na punkty ogniowe, i tylko na Przesmyku Karelskim, ogółem podczas wojny zimowej radzieckie lotnictwo zużyło 15 tysięcy bomb. Można zabrać się do analizy tej liczby — 2842 tony — z innej strony i porównać rzeczywiste wyniki z „planowanymi”. W sprawozdaniu Astachowa podano następującą liczebność bombowców lotnictwa Frontu Południowo– Zachodniego: 237 średnich (214 SB i 23 Ar–2); 119 dalekiego zasięgu DB–3f; 117 szybkich (68 Pe–2 i 49 Jak–2, –4); 114 lekkich Su–2. Strona 20 Posłużywszy się ołówkiem lub kalkulatorem, obliczymy, że nawet przy normalnym udźwigu bomb wymienionych wyżej maszyn jedna „salwa” lotnictwa bombowego Frontu Południowo Zachodniego powinna mieć masę około 370 ton. Przy maksymalnym udźwigu (co było całkiem uzasadnione i technicznie wykonalne w warunkach, kiedy praktycznie całe lotnictwo frontowe działało przeciwko celom na polu bitwy lub na operacyjnych tyłach przeciwnika, czyli w blisko położonych miejscach) salwa bombowa staje się znacznie „cięższa” i waży już 780 ton. Dlaczego więc do dostarczenia 2842 ton bomb lotnictwo Frontu Południowo–Zachodniego potrzebowało nie 3–4 dni, a aż 50? Sąsiadem Frontu Południowo–Zachodniego był Front Południowy. W składzie lotnictwa wojskowego Frontu Południowego na początku wojny było 966 samolotów, w tym 625 myśliwskich, a wśród nich 189 najnowszych MiG–3. Na tym teatrze działań wojennych znajdowało się dodatkowo lotnictwo Frontu Czarnomorskiego, w którego składzie samych myśliwców I– 16 było 148. Tej powietrznej armadzie stawiał opór IV Korpus Lotniczy Luftwaffe, na którego uzbrojeniu 22 czerwca 1941 r. znajdowało się 61 (sześćdziesiąt jeden) sprawnych Messerschmittów. Jeszcze 44 sprawne myśliwce znajdowały się w składzie III Grupy Myśliwskiej JG 52, osłaniającej obiekty tyłowe Rumunii. Przy takiej korelacji sił liczebność lotnictwa Frontu Południowego spadła do 11 lipca 1941 roku o jedną trzecią (pozostały 622 samoloty). Ale i to jest bardzo mało, jeżeli uwzględnić fakt, że „w najcięższych dniach walk o Berdyczów, od 13 lipca, w pasie 6. Armii działało tylko lotnictwo Frontu Południowego, wykonujące dziennie od 30 do 80 (podkreślenie autora) lotów. Od 30 do 80 lotów dziennie podczas „najcięższych walk” mogłyby wykonać jedna czy dwie eskadry po 12 samolotów każda... Taką w lecie 1941 roku mieliśmy „dziwną wojnę”. Gigantyczne lotnictwo topniało jak śnieg w wiosennym słońcu, a to nieliczne, co pozostawało w szeregach, wykorzystywano jedynie w jednej dziesiątej możliwości, przy czym liczba lotów liczona była w dziesiątkach i setkach tysięcy, ale przeciwnik tego prawie nie zauważał... Po tym jak te i wiele, wiele innych faktów powszechnie udostępniono, stało się całkowicie zrozumiałe, jak mądrze i przezornie postąpili radzieccy historycy, zawczasu przygotowując stos bajek na temat „beznadziejnego