Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach
Szczegóły |
Tytuł |
Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sołonin Mark - Na uśpionych lotniskach - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
MARK SOŁONIN
NA UŚPIONYCH
LOTNISKACH
Strona 2
Strona 3
W pierwszych linijkach nowej książki chcę dopełnić przyjemnego
obowiązku i podziękować wszystkim, którzy udzielili bezcennej pomocy w
mojej pracy. Przede wszystkim — historykowi Aleksiejowi Stiepanowowi,
wieloletnia twórcza współpraca z którym w znacznym stopniu określiła
strukturę i treść tej książki. Chcę wyrazić szczerą wdzięczność tym, którzy
nieustannie wspierali mnie przyjacielską radą, koleżeńską krytyką, którzy
zostali pierwszymi i wymagającymi czytelnikami rękopisu: Zacharowi
Gelmanowi, Aleksandrowi Zawalnoju, Leonidowi Lurje, Leonidowi
Naumowowi, Miszy Szauli.
Kluczową rolę w powstaniu tej książki odegrały unikatowe dokumenty i
materiały, zamieszczone na stronach internetowych Wojennaja bibliotieka
(www.militera.lib.ru), Ugołok nieba (www.airwar.ru), WWS Rossii
(www.airforce.ru), RKKA (www.rkka.ru), 13–ja Baza
(www.basel3.glasnet.ru), Ja pomniu (www.iremember.ru), których twórcom i
moderatorom wyrażam ogromną wdzięczność.
Mark Sołonin
Strona 4
Strona 5
PRZEDMOWA
Witajcie, szanowni czytelnicy!
Proszę mi uwierzyć, dokładnie rozumiem całą złożoność waszej sytuacji.
Stoicie wśród wielopiętrowych regałów księgarni. Chcecie przeczytać coś
nowego i najlepiej prawdziwego na temat naszej nieprzewidywalnej historii.
Otaczają was niekończące się rzędy książek. Takie same lśniące okładki, taki
sam szary papier. Monotonia podobnych tytułów: Tajemnice III Rzeszy,
Tajemnice imperium, Tajemnice Kremla, Tajna wojna pod wodą (pod ziemią,
pod rurą), Nieznany X, Nieznany Y, Nieznane starcia, Zapomniana bitwa...
Otwieracie pierwszą z brzegu książkę i pobieżnie przerzucacie kartki...
Kolejna książka... Następna... „Tu kłamstwo, ówdzie banialuki, tu brak
sumienia, tam — idei...”1
Postaram się wam pomóc. Czuję do was sympatię już przez to, że
wzięliście do ręki taką grubą książkę, która wyraźnie nie zapowiada łatwej
lektury. Uczciwie i szczerze opowiadam, co jest w środku.
Autor ani jednego dnia nie pracował w żadnym archiwum. A zatem w
książce tej nie ma ani jednego faktu, ani jednej liczby, które nie zostałyby
podane wcześniej. Urodziłem się po wojnie, więc nie zaliczam się do
świadków opisywanych wydarzeń. Nie przeprowadziłem szczerych rozmów z
Żukowem i Mołotowem. Podpisuję się krótko — Mark Sołonin. Nie dlatego,
że jestem skromny, a dlatego, że nie jestem ani doktorem, ani profesorem, ani
nawet honorowym członkiem Międzynarodowej Akademii Informatyzacji
(dawna Mosgorsprawka). Prosty i krótki wniosek z powyższego —
gruntownie wykształconej osobie taka książka nie jest potrzebna.
Dla kogo więc napisano te 170 tysięcy słów? Dla mądrych ludzi. Mądrzy
ludzie rozumieją, że żadnego wykształcenia historycznego — przynajmniej w
części dotyczącej krótkiej, ale niezapomnianej historii Związku Radzieckiego
— nie mają. I mieć nie mogą, ponieważ profesorowie nauk partyjno–
historycznych byli u nas bojownikami. Obecnie oni (i my — co
najdziwniejsze!) już o tym zapomnieli, a poprzednio tak właśnie siebie
1
— A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin, przeł. Adam Ważyk, Zakład Narodowy im. Ossolińskich,
Wrocław 1993 (przyp. tłum.).
Strona 6
określali — „bojownicy frontu ideologicznego”. Niektórzy (wielu? wszyscy?)
byli równolegle jeszcze pracownikami etatowymi pewnej znanej instytucji,
którą (czy jeszcze to pamiętacie? czy zapomnieliście?) bez krzty skrępowania
nazywano „zbrojnym ramieniem partii”. A na wojnie, kochani, jak to na
wojnie.
Powiedzieć prawdę — zdrada. Skłamać — czyn bohaterski i waleczny.
Mądrzy ludzie rozumieją, że wyrażenie „historyk–amator” ma sens tylko
jako przeciwieństwo pojęcia „historyk zawodowy”. Bez tego drugiego nie
może istnieć ten pierwszy. Oczywiście, gdy profesor X zdołał obronić pracę
doktorską pod tytułem Leninowskie metody kierowania oddziału komsomołu
na przykładzie pracy komitetu partyjnego fabryki nr 17, a później
habilitacyjnej pod tytułem Leninowskie metody kierowania oddziałami
komsomołu na przykładzie działalności miejskiego komitetu KPZR w
Wygwizdowie, o czymś to świadczy. Świadczy o talencie i profesjonalizmie.
O różnych rzeczach, ale nie o zdolności do przyswajania wiedzy historycznej.
Otoczyć swoje nazwisko długim dopiskiem „profesor, dziekan, doktor, autor
ponad 300 prac naukowych, poświęconych wojennej historii i heroice wojsk”
(nie żartuję, to cytat) może tylko znawca „heroiki wojsk”. Napisać ponad 300
prac naukowych w ciągu jednego życia nie mógłby nawet starotestamentowy
Adam, który, jak wiadomo, żył 930 lat. Ja osobiście tyle żyć nie będę, dlatego
napisanie dwóch książek zajęło mi raptem 20 lat.
Mądrzy ludzie rozumieją, że inny mądry człowiek nie będzie tracił sił i
czasu na wykrzyknięcie przez okno: „Komuniści — niedobrzy!” To można
byłoby zrobić dużo mniejszym nakładem pracy. I nie jest moją winą, że
drobiazgowe przebadanie dokumentów i faktów naszej historii często nasuwa
właśnie taki wniosek. I tym bardziej nie jest moją winą, że w zapowiedzi
wydawnictwa moją pierwszą książkę określono jako „sensacyjną i
skandalizującą”. Nie dążyłem do wywołania skandalu i zawczasu pogodziłem
się z myślą, że nakłady Harry’ego Pottera nie będą moim udziałem. Jako
osoba o demokratycznych, „zachodnich”, liberalnych przekonaniach starałem
się rzetelnie wykonać swoją pracę. Czyli — przedstawić czytelnikowi nie
tylko (i nie tyle) wnioski, ale również argumenty, nie tylko nie ukrywać, a
nawet celowo zwracać uwagę czytelnika na te fakty, których wagi nie mogłem
zrozumieć i wytłumaczyć. Niestety, poziom opracowania wielu kwestii
historiografii początkowego etapu Wielkiej Wojny mamy taki, że próba
Strona 7
spokojnej, głębokiej analizy wydarzeń i ich powiązań przyczynowo–
skutkowych wywiera na czytelnikach i krytykach zbyt mocne wrażenie.
Mądrych ludzi przede wszystkim nurtuje pytanie: „Skąd autor wie o tym,
co nam opowiada?” Pytanie całkowicie uzasadnione, ale, niestety, porządnie
spowite kurzem z archiwów.
Proszę mi pozwolić przypomnieć, że archiwum nie jest tajemniczą
K o m n a t ą ze znanej powieści braci Strugackich2, w której ujawnia się
wszystkie tajemnice. Archiwum jest jedynie magazynem, w którym są
przechowywane papierowe nośniki informacji. Autentyczność pożółkłej kartki
w najmniejszym stopniu nie jest dowodem na prawdziwość informacji, które
na tej kartce zanotowano. Na przykład autentyczny protokół przesłuchania
Bucharina z jego własnoręcznym podpisem jeszcze nie jest wiarygodnym
dowodem przemawiającym za tym, że „ulubieniec partii” na spółkę z
Rykowem dosypywał tłuczone szkło do masła ludu pracującego. Kopia
elektroniczna tego protokołu, stworzona za pomocą kserokopiarki lub skanera,
będzie znacznie dłużej i trwalej przechowywać te same, ewidentnie fałszywe
wymysły. Właśnie dlatego sławetne „udostępnienie archiwów” w
najmniejszym stopniu nie zwalnia badacza od najtrudniejszej części zadania
— oceny wiarygodności znalezionej informacji.
Ponadto — i to jest najważniejsze w naszej dyskusji — samo „otwarcie”
magazynu wcale nie oznacza możliwości zapoznania się z
w s z y s t k i m i informacjami, które są przechowywane w tym
magazynie. Przemieszczenie ciała fizycznego przez portiernię Centralnego
Archiwum Ministerstwa Obrony i uzyskanie dostępu do informacji, których
generałowie nadal nie chcą udostępniać społeczeństwu, to dwie zupełnie różne
sprawy, czasami wręcz nie do pogodzenia. Jak geniusz i zbrodnia.
W sytuacji, gdy najważniejsze archiwa resortowe (Ministerstwo Obrony,
MSW, NKWD–KGB) wyłączono z ram państwowej służby archiwalnej, z
ram prawa, które nakazuje 30–letni okres utajniania informacji (od 1941 roku
minęło już dwa razy po 30 lat i więcej), praca z dokumentami archiwalnymi
traci najważniejszy atut — atut w postaci pełnego i nieskrępowanego dostępu
do informacji.
Krótko mówiąc — to, co oni już się zgodzili nam pokazać (zgodzili się na
początku lat 90., po tym, jak żelazny Feliks zawisł na stalowej linie nad
2
— Chodzi o powieść Piknik na skraju drogi (przyp. tłum.).
Strona 8
placem na Łubiance), już odtajniono i wydano. Tego, czego o n i nie chcą
ujawniać, nie można zobaczyć wewnątrz zakurzonego archiwum. Tak czy
inaczej, do otwartego obiegu naukowego wprowadzono setki tysięcy
dokumentów. Jest na czym pracować — byłyby chęci. Ostatecznie
najważniejszym źródłem odkryć był, jest i pozostanie umysł badacza. Fakt
widocznego ruchu Słońca po sferze niebieskiej znany był powszechnie, ale
żeby prawidłowo ten fakt zinterpretować, potrzeba było Kopernika...
Po ukazaniu się mojej pierwszej książki, 22 czerwca 1941, czyli jak
zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana, przekonałem się, że bez względu na
marne nakłady, książki trafiają do rąk nie tylko ludzi mądrych, ale i wszelkich
innych. Inni ludzie mają inne pytania. Cóż, jestem gotów odpowiedzieć na
jedno z nich. A mianowicie — z pełną odpowiedzialnością oświadczam, że
moja praca nad tymi książkami nie została zamówiona, opłacona,
sponsorowana przez kogokolwiek.
Nie otrzymałem za nią żadnej zapłaty pieniężnej, żadnych korzyści
bezpośrednich lub pośrednich typu zatrudnienia, wyjazdów zagranicznych,
awansów zawodowych itd. Jedyną materialną gratyfikacją, jakiej na mocy
prawa oczekuję, będzie twoja, szanowny czytelniku, wydany rubel. A ściślej
mówiąc, kilka kopiejek z każdego rubla, którego dobrowolnie wpłaciłeś do
kasy księgarni.
I jeszcze jedno. 20–15, nawet 10 lat wcześniej wydawało się, że II wojna
światowa była ostatnią wojną, a studiowanie jej historii jest jedynie
abstrakcyjno–akademicką kwestią. Obecnie, gdy cały świat, a szczególnie
Rosja, stoi u progu III wojny światowej, znalezienie prawdziwych przyczyn
strasznej klęski Armii Czerwonej staje się przedmiotem „dogłębnej analizy”.
Mam nadzieję, że ta książka wywoła nie tylko „dąsy, łajania, bójki,
wrzawę”3, ale posłuży jako dodatkowy bodziec do poważnej dyskusji, w
której z radością rozpoznam i poprawię popełnione przeze mnie błędy.
3
— A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin, przeł. Adam Ważyk, Zakład Narodowy im. Ossolińskich,
Wrocław 1993 (przyp. tłum.).
Strona 9
CZĘŚĆ 1. SAMOLOTY
Strona 10
Strona 11
ROZDZIAŁ 1. 250 000
„Od samego początku Wielkiej Wojny Ojczyźnianej niemieckie lotnictwo
niepodzielnie panowało w powietrzu”. Ta teza nigdy nie została podważona w
radzieckiej literaturze historycznowojskowej. Gdy tylko nasi wojskowi
historycy zaczynali uzasadniać kolejną klęskę, kolejne straty w ludziach i
sprzęcie, kolejne niewykonane rozkazy i niepowodzenie wszelkich planów,
pojawiało się ono — niezwyciężone i mityczne, wszechmogące i
wszechobecne niemieckie lotnictwo. Niczym wściekła walkiria z dawnych
skandynawskich sag Messerschmitty i Junkersy mkną po stronicach
rodzimych historycznowojskowych dzieł, niszcząc setki magazynów i
dworców, tysiące czołgów, dziesiątki dywizji wojsk lądowych... Wszystko to
w ciągu kilku dni i, co najdziwniejsze, bez żadnego przeciwdziałania ze strony
naszego lotnictwa.
À propos, gdzie się ono podziało? Gdzie są „sokoły Stalina”, bohaterowie
wszystkich przedwojennych filmów, ulubieńcy wszystkich dziewcząt, chluba i
chwała Kraju Rad? Gdzie są samoloty, które ustanowiły dziesiątki rekordów,
które zasłaniały słońce nad Moskwą podczas parad lotniczych? Gdzie jest
wytwór olbrzymich zakładów lotniczych, gdzie jest owoc pracy milionów
ludzi, jeszcze w czasach „pokoju” pracujących na trzy zmiany, od świtu do
świtu, przy dźwiękach radosnego marszu („nas poranek wita chłodem”).
Pytanie jest poważne. Bez przekonującej odpowiedzi na nie tradycyjne
uzasadnienie powodów niebywałej katastrofy wojskowej lata 1941 roku
zaczyna pękać i się rozpadać. Komunistyczni historycy doskonale to rozumieli
i dlatego zapewnili mitowi o „błyskawicznej klęsce” radzieckiego lotnictwa
mocną, głęboko ustawioną w eszelony obronę. Przede wszystkim pewność i
stanowczość. W całej radzieckiej historiografii zniknięcie lotnictwa Armii
Czerwonej niezmiennie rozpatrywano jako wydarzenie c a ł k o w i c i e
n a t u r a l n e, n i e u n i k n i o n e i j e d y n e m o ż l i w e
w zaistniałych warunkach („nagły atak... brak łączności radiowej... olbrzymia
przewaga liczebna wroga... zmasowane uderzenia na wszystkie lotniska
zachodnich okręgów...”).
Jednocześnie „historycy” z Głównego Zarządu — jak przystało ludziom
w szlifach — przygotowywali drugą linię obrony, na którą w sposób
Strona 12
zorganizowany (nie tak jak w lecie 1941 roku!) wycofali się wraz z
początkiem pierestrojki, gdy z odtajnieniem części archiwów mit o przewadze
liczebnej Luftwaffe rozpadł się jak domek z kart. Ich nowa prawda wyglądała
w przybliżeniu tak: W świetle ostatnich publikacji zupełnie nieoczekiwanie
dowiedzieliśmy się, że radzieckie lotnictwo, jak się okazuje, dorównywało
wrogiemu lotnictwu liczebnością, a l e
— samoloty były strasznie przestarzałe, w żadnej mierze nie
dorównywały niemieckim („fatalnie uzbrojone... drewniane... płonęły jak
zapałki... silniki o resursie jedynie 100 godzin... myśliwce nie mogły nadążyć
nawet za niemieckim bombowcem... straszliwa zawodność...”);
— asom Luftwaffe, którzy mieli dwuletnie doświadczenie wojenne,
stawiali opór niedouczeni smarkacze („sześciomiesięczne kursy... dziesięć
godzin nalotu ćwiczebnego... przygotowywani do defilad, a nie do wojny...
nowy myśliwiec, MiG–3 poznało tylko 686 pilotów... przygotowano jedynie
1192 załogi do nocnych lotów...”);
— zły i naiwny (zarazem?) towarzysz Stalin uwierzył w pokojowe
zamiary swojego nowego przyjaciela Hitlera (prawie wszystkich starych
przyjaciół do tego czasu wystrzelał) i dlatego zakazał przygotowań do
odparcia wroga, nawet postawienia jednostek lotniczych w stan gotowości
bojowej — również na to nie pozwolił, a uczciwych dowódców, którzy
próbowali złamać „rozkaz Stalina” (jaki? kiedy wydany? czego dotyczył?) i
doprowadzić jednostki do stanu gotowości bojowej, skazał na śmierć.
Wreszcie Wiktor Suworow, który rozruszał swoimi książkami
(Lodołamacz, Dzień „M”) zastałe bagno radzieckiej historiografii, podrzucił
nowy, bardzo prawdopodobny na pierwszy rzut oka argument. Dzisiaj już
tylko najbardziej „leniwi ignoranci” nie wiedzą, jak to było „naprawdę”:
przygotowywano się do napaści na Europę, przesunięto całe lotnictwo do
słupów granicznych i tam je Niemcy nakryli. Już pierwszym uderzeniem. O
świcie 22 czerwca. Całe.
Mimo całego oburzającego bezsensu mit o „pierwszym niszczycielskim
uderzeniu” spodobał się rodzimemu czytelnikowi. Ten mit powielają nawet
ci, których nigdy nie posądzano o sympatie do Suworowa. Oto na przykład
powszechnie szanowany historyk D. Hazanow wydaje obszerne studium pod
tytułem Woorużenije. Naczało wozdusznoj wojny na sowietsko–giermanskom
frontie. Cała napaść zajęła jeden dzień — 22 czerwca. 23 czerwca i kolejnych
Strona 13
dni brak, zamiast nich pojawia się analiza przyczyn już zadanej klęski. Oto
mniej znany szerokiej publiczności historyk z Uljanowska M. Timin pisze
książkę Na ostrije gławnogo udara. Pricziny porażenija WWS ZapOWO.
Opis wydarzeń samego tylko pierwszego dnia wojny zupełnie wystarcza
autorowi do tego, żeby zacząć analizować „powody klęski”. Drugi, trzeci i
wszystkie kolejne dni pozostały „poza kadrem”...
Trudno jest przeciwstawić się powszechnemu błędnemu rozumowaniu,
ale spróbujmy. Przede wszystkim postarajmy się zrozumieć — czy zaistniało
to wydarzenie, o którego przyczynach tak gorąco dyskutuje się już od ponad
pół wieku? Czy radzieckie lotnictwo zostało zniszczone na samym początku
wojny?
„26 czerwca. Atakuje nas około 20 bombowców wroga. Wybuchy słychać
ze wszystkich stron. Naszych myśliwców nie widać...
...27 czerwca. Bombowce wroga znowu nas dopadły. Jest bardzo ciężko...
...O świcie przestało padać i od razu pojawiły się samoloty, które
nieprzerwanie atakowały jednostki 11. Dywizji Pancernej... liczba nalotów
wroga zwiększa się z każdą godziną... przeciwnik, przynajmniej tutaj, zapewnił
sobie absolutne panowanie w powietrzu...
...Na drodze do Dubna grupa uderzeniowa przetrwała nalot
bombowców... nasze działa przeciwlotnicze, które coraz częściej ostrzeliwały
samoloty wroga, nie mogły powstrzymać ciągłych ataków z powietrza, których
liczba wzrosła do 80 dziennie...
...Bomby jak fale nakrywały kolumny sprzętu bojowego. W dymie
płonących maszyn...”
Nieprawdaż, szanowny czytelniku, właśnie tak, właśnie tymi słowy
opisywane są wydarzenia pierwszych dni wojny we wszystkich tych
książkach, które przyszło ci przeczytać? Autorzy zacytowanych powyżej
pamiętników też opowiadają o wydarzeniach z czerwca 1941 roku i jest to
wciąż ta sama wojna... Tylko „w dymie płonących maszyn” znalazły się nie
radzieckie, a niemieckie kolumny pancerne (dokładnie mowa o oddziałach 2.
Grupy Pancernej Guderiana i 1. Grupy Pancernej Kleista, a w najgęstszym
dymie były wówczas kolumny 3. Grupy Pancernej Hotha, na które 25 czerwca
nastąpiło zmasowane uderzenie wszystkich sił lotnictwa wojskowego Frontu
Zachodniego oraz bombowców dalekiego zasięgu).
Strona 14
Ale czy należy wyciągać dalekosiężne wnioski na podstawie wspomnień
kilku żołnierzy przeciwnika? Oczywiście nie. Dlatego zwróćmy się do
rzetelnych rodzimych źródeł, do monumentalnej rozprawy 1941 god — uroki
i wywody. Ta monografia ukazała się pod koniec 1992 roku pod egidą Sztabu
Generalnego wówczas jeszcze połączonych sił zbrojnych WNP, z niezwykle
skromnym jak dla dzieła o takiej skali nadrukiem (jedynie „do użytku
służbowego”). Kierownik zespołu naukowego — doktor nauk wojskowych,
starszy współpracownik naukowy, generał major Niełasow. Na końcu książki
— dwie setki odnośników do działów Centralnego Archiwum Ministerstwa
Obrony. Otóż na stronie 151 mimochodem, w zdaniu podrzędnym, autorzy
monografii umieścili takie zdanie:
„(...) z 250 tysięcy lotów, wykonanych przez radzieckie lotnictwo w ciągu
pierwszych trzech miesięcy wojny (...)”
Dwieście pięćdziesiąt tys ięcy lotów,
wykonanych przez radzieckie lotnictwo w
c i ą g u t r z e c h m i e s i ę c y.
To jest „unicestwione” lotnictwo?
Stop. Może do rzetelnej rozprawy wkradł się błąd? Dziewczyna, która
przepisywała książkę na maszynie, wystukała dodatkowe zero? Skądże.
Wszystkie zera są w porządku. Otwieramy monografię Kożewnikowa
Komandowanije i sztab WWS Krasnoj Armii w Wielikoj Otieczestwiennoj
wojnie, która ujrzała światło dziennie 20 lat wcześniej, jeszcze w „epoce
zastoju”. Autor (znowuż powołując się na działy archiwów) informuje, że w
ciągu pierwszych 18 dni walk (do 10 lipca) lotnictwo frontowe wykonało 45
000 lotów bojowych, d o d a t k o w o 2112 lotów wykonali piloci
bombowców dalekiego zasięgu. 47 tysięcy lotów w ciągu 18 dni bardzo
dokładnie „mieści się” w końcowej liczbie 250 tysięcy lotów w ciągu trzech
miesięcy.
Wszystko wyjaśni nam porównanie. Żeby zweryfikować wartość
powyższej liczby, przypomnijmy, że w ciągu pięciu tygodni maja–czerwca
1940 roku (czyli praktycznie w całym okresie wojny i upadku Francji)
myśliwce francuskiego lotnictwa wojskowego wykonały 10 tysięcy lotów. W
pierwszych trzech tygodniach „bitwy o Anglię” niemieckie myśliwce
wykonały około 8 tysięcy lotów. W ciągu trzech najbardziej dramatycznych
miesięcy wielkiej bitwy powietrznej w niebie nad Wielką Brytanią (sierpień,
Strona 15
wrzesień, październik 1940 roku) niemieckie lotnictwo bombowe wykonało
22 tysiące lotów. Rekordowo intensywny był dla Luftwaffe czerwiec 1942
roku, gdy Niemcy na Froncie Wschodnim wykonali (według danych
radzieckich posterunków obserwacji powietrznej) 83 949 lotów samolotami
bojowymi wszystkich typów. Jeszcze raz podkreślam — to rekordowy,
szczytowy poziom aktywności bojowej (zmuszała do tego sytuacja — na
ziemi toczyło się decydujące o losach wojny natarcie od Charkowa na
Stalingrad). Dla radzieckiego lotnictwa wojskowego rekordowa w nasileniu
działań bojowych była bitwa na Łuku Kurskim. W ciągu 40 długich letnich
dni 1943 roku (od 12 lipca do 23 sierpnia) radzieccy piloci wykonali 89 300
lotów. Innymi słowy, „pokonane i zniszczone na lądzie” radzieckie lotnictwo
latało w lecie 1941 roku z natężeniem, które N i e m c y m o g l i
osiągnąć tylko w jednym miesiącu w
c i ą g u c a ł e j w o j n y!
Do 1944 roku niemieckie lotnictwo od dawna i bezpowrotnie straciło
panowanie w powietrzu na Froncie Wschodnim — ale nikt nigdy nie określił
go słowem „zniszczone”, nikt nigdy nie napisał, że w 1944 roku na wojennym
niebie nie można było dostrzec samolotu ze swastyką na ogonie. W liczbach
wyglądało to następująco: w ciągu całego roku (nie 3 miesięcy, a 12)
myśliwce Luftwaffe wykonały na Froncie Wschodnim 69,8 tysiąca lotów,
bombowce i samoloty szturmowe — 226,5 tysiąca lotów, czyli w sumie było
to 296,3 tysiąca lotów. W ciągu całego 1944 roku.
Dlaczego więc w olbrzymiej ilości doniesień lata 1941 roku powtarzają
się na wszelkie sposoby te same zdania: „Podczas działań bojowych brakuje
naszego lotnictwa... lotnictwo przeciwnika dosłownie terroryzuje bezkarnie
nasze oddziały... nie widać naszego lotnictwa... największe straty i przede
wszystkim panikę sieje lotnictwo przeciwnika, które korzystając z nieobecności
naszych samolotów, prawie bezkarnie działa cały czas na małych
wysokościach...”
Gdy piszą o tym dowódcy piechoty i czołgów Armii Czerwonej, to da się
założyć może nie celową przesadę, ale dążenie do znalezienia dodatkowych
powodów, które uzasadniają klęskę powierzonych im jednostek. Ale jak
zrozumieć niemieckich pilotów i dowódców lotnictwa, którzy piszą dokładnie
to samo? Z jakiej racji mają pomniejszać skalę oporu przeciwnika, którego
pokonali?
Strona 16
Generał Luftwaffe W. Schwabedissen (dowodzący na początku wojny
korpusem artylerii przeciwlotniczej) napisał na podstawie raportów
dowództwa i wspomnień oficerów książkę poświęconą analizie działań
radzieckiego lotnictwa w latach 1941–1945. Z wnioskami „pokonanego
generała” można się zgadzać lub nie, ale jak ustosunkować się do takich
świadectw bezpośrednich uczestników wydarzeń:
„(...) Podczas 60 lotów do 9 września 1941 roku nasz oddział zetknął się z
radzieckimi myśliwcami tylko 10 razy” (major Kossart, dowódca eskadry
bombowców);
„(...) Z 20 samolotów, które straciła moja grupa w 1941 roku, jedynie
trzech czy czterech wypadków nie można było wytłumaczyć, i są to jedyne
straty, które można przypisać działaniom radzieckich myśliwców. (...)
Osobiście kilka razy omal nie zderzyłem się z radzieckimi myśliwcami,
przelatując przez ich szereg, a one nawet nie otworzyły ognia” (podpułkownik
H. Reisen, dowódca II Grupy Bombowej KG–30);
„(...) Do jesieni 1941 roku albo nie napotykaliśmy radzieckich
myśliwców, albo one nas po prostu nie atakowały” (major J. Jodike, dowódca
eskadry bombowców);
„(...) Od 22 czerwca do 10 sierpnia 1941 roku wykonałem około 100
lotów i tylko 5 razy miałem do czynienia z radzieckimi myśliwcami, ale w
żadnym z tych przypadków nie było poważnego starcia” (kapitan Pabst,
dowódca eskadry bombowców nurkujących);
„(...) Do końca 1941 roku 21 razy wykonywałem rozpoznanie strategiczne
na głębokich tyłach Rosjan i tylko raz spotkałem się z radzieckimi
myśliwcami” (major Schlage).
Tutaj należy dodać małe wyjaśnienie, żeby czytelnik mógł właściwie
spojrzeć na te zdania: „wykonałem około 100 lotów”, „21 razy wykonywałem
rozpoznanie strategiczne na głębokich tyłach Rosjan”.
19 sierpnia 1941 roku wydano rozporządzenie Ludowego Komisarza
Obrony, opatrzone podpisem Stalina, które ustanawiało tryb odznaczania i
nagradzania pieniężnego personelu latającego lotnictwa wojskowego. Tak
więc w lotnictwie szturmowym i bombowym bliskiego zasięgu tytuł Bohatera
Związku Radzieckiego (i nagrodę 3000 rubli) nadawano za wykonanie 30
(trzydziestu) zadań bojowych, w lotnictwie wywiadowczym — za 40 lotów.
Strona 17
Na stronie 54 swojej książki W. Schwabedissen tak to podsumowuje (być
może bezpodstawnie): „W ocenach dowódców wojskowych, z nielicznymi
wyjątkami, widoczne jest zdumienie z powodu słabości i nieskuteczności
działań radzieckiego lotnictwa, a również z marnych wyników, jakie te
działania przyniosły w 1941 roku”.
Każdy medal, jak wiadomo, ma dwie strony.
250 000 lotów bojowych — to s t r a s z n i e d u ż o. Gdy zestawić
liczbę lotów z „marnymi wynikami”, tym bardziej — gdy porównać to ze
skutecznością działań Luftwaffe, które (jak się przyjęło — zaznaczmy to
szczególnie!) spowodowały olbrzymie straty w jednostkach radzieckich.
Z drugiej strony, 250 000 lotów bojowych w ciągu trzech miesięcy to
s t r a s z n i e m a ł o. Dokładniej — to 5–6 razy mniej, niż powinno
być, jeśli wziąć pod uwagę początkową liczebność radzieckiego lotnictwa
wojskowego i możliwości wyrównania straty samolotów, które to lotnictwo
posiadało. Obecnie te statystyki są powszechnie dostępne.
I mimo że nie ma dwóch dokumentów, w których liczba samolotów
zgadzałaby się absolutnie, skład i liczebność lotnictwa wojskowego Armii
Czerwonej, znajdującej się do 22 czerwca 1941 roku na teatrze działań
bojowych, mieści się w przybliżeniu w następujących „widełkach”:
— 6800–7200 samolotów w składzie lotnictwa frontowego, w tym
4200–4300 myśliwców;
— 1300 (lub, jeżeli nie uwzględniać przestarzałych TB–3, 1100)
bombowców w składzie lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu;
— 1450 samolotów w składzie lotnictwa flot: Bałtyckiej,
Czarnomorskiej i Północnej.
W sumie 9,5 tysiąca samolotów bojowych (tzn. myśliwców, bombowców,
szturmowców, n i e l i c z ą c lotnictwa łącznikowego, sanitarnego,
transportowego).
Przy przeciętnej (bardzo przeciętnej jak na połowę lata o długości dnia
15–17 godzin) intensywności wykorzystania lotnictwa bojowego (dwa loty
dziennie dla myśliwców, jeden lot dziennie dla bombowców) kolosalne w
swej liczbie radzieckie lotnictwo mogłoby zapewnić wykonanie 15 tysięcy
lotów dziennie. Albo 45 tysięcy w ciągu 3–4 dni — a nie w ciągu 18, jak to
było w rzeczywistości!
Strona 18
Do równie dziwnych wniosków prowadzi analiza rzeczywistej liczby
lotów, wykonanych przez poszczególne jednostki. Tak, 2 tysiące lotów
wykonanych przez pilotów lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu oznacza,
wobec pierwotnej liczebności dziewięciu dywizji lotnictwa dalekiego zasięgu,
rozmieszczonych na zachodnim teatrze działań bojowych, tylko j e d e n
l o t w c i ą g u 1 1 d n i! Określenie „lotnictwo dalekiego zasięgu”
nie powinno zbijać z tropu niedoświadczonego czytelnika. Nie mówimy o
potężnych latających fortecach, których każdy lot wymagał drobiazgowego
planowania i przygotowania, a o średnich dwusilnikowych bombowcach DB–
3f, których masa startowa była nawet mniejsza od masy Junkersów i Heinkli,
codziennie i wielokrotnie bombardujących pozycje naszych oddziałów.
Słynne „nagłe uderzenie na uśpione lotniska” liczebności lotnictwa
bombowego dalekiego zasięgu nie zmniejszyło ani o jeden samolot.
Lotnictwo dalekiego zasięgu w przededniu wojny znajdowało się w rejonach
Nowogrodu, Smoleńska, Kurska, Kijowa i Zaporoża. 22 czerwca na te
lotniska nie dokonano żadnego ataku i o rozpoczęciu wojny z Niemcami
piloci lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu dowiedzieli się na wiecach,
które odbyły się we wszystkich jednostkach po przemówieniu Mołotowa w
ogólnokrajowym radiu...
Również na wiecu w południe 22 czerwca dowiedzieli się o początku
wojny piloci 202. Pułku Bombowego Szybkiego Reagowania w składzie 41.
Dywizji Lotnictwa Bombowego. Pułk stacjonował w rejonie miasta
Kingiseppa (w obwodzie leningradzkim) i jego lotniska w ciągu pierwszych
dni wojny nie zostały narażone na jakiekolwiek oddziaływanie przeciwnika.
W monografii dotyczącej historii pułku napisano, że „przy jedynie 22
samolotach w pułku na każdy przypadały 3–4 loty dziennie”. A dalej
przytacza się końcowe dane z raportu o działaniach bojowych 202. Pułku
Bombowego Szybkiego Reagowania na Froncie Leningradzkim: „W okresie
działań bojowych od 22 czerwca do 28 sierpnia 1941 roku pułk wykonał 194
loty bojowe. (...) Na głowy wroga spadło 107 ton bomb, zniszczono około 100
czołgów i dział samobieżnych, 2 składy kolejowe, 1400 sztuk środków
pociągowych i transportu (...)”.
Nie będziemy nawet omawiać oszałamiającej skuteczności działań
bojowych 202. Pułku, nie będziemy pytać o to, że jeśli 194 lotów lekkich
bombowców starczyło do zniszczenia „100 czołgów i 1400 sztuk środków
Strona 19
pociągowych i transportu” (czyli w przybliżeniu połowy oddziału
zaopatrzenia materiałowego niemieckiej dywizji pancernej), to jak w takiej
sytuacji po 250 000 lotach w Wehrmachcie pozostał przy życiu chociaż jeden
żołnierz i ocalał chociaż jeden wóz? Spróbujmy zorientować się w bardzo
prostej, ściśle arytmetycznej kwestii. 3 x 22 = 66. 66 x 3 = 198. Wymienioną
wyżej liczbę lotów przy powyższym ich natężeniu („na każdy samolot
przypadały 3–4 loty dziennie”) pułk powinien wykonać w ciągu 3 dni. Do 25
czerwca. A nie do 28 sierpnia...
Lotnictwo wojskowe Frontu Południowo–Zachodniego, na którego etacie
znajdowało się 1900–2000 samolotów, wykonało do 10 lipca 10 tysięcy
lotów, co odpowiada j e d n e m u l o t o w i n a 4 d n i. Przy
czym praktycznie wszyscy piloci, którzy mieli szczęście dożyć zwycięstwa,
piszą w pamiętnikach, że w pierwszych dniach wojny wykonywali po 4 loty
dziennie, a niejeden lot w 4 dni!
Po przeanalizowaniu sprawozdania dowódcy Frontu Południowo–
Zachodniego generała Astachowa z 21 sierpnia 1941 roku obraz wydarzeń
staje się jeszcze bardziej enigmatyczny. Sprawozdanie kończy się
zestawieniem zużytej w okresie od 22 czerwca do 10 sierpnia 1941 r.
amunicji. „Zrzucono bomb lotniczych — 2842 tony”. Nie będziemy teraz
dociekać, gdzie (na przeciwnika, w szczerym polu, na głowy własnych
żołnierzy) zostały zrzucone te bomby, jaka była precyzyjność i skuteczność
tych bombardowań. Zastanówmy się nad prostszą kwestią. 2,8 tysiąca bomb
— to dużo czy mało? Wszystko tłumaczy nam porównanie. W ciągu trzech
miesięcy (a głównie w lutym 1940 r.) na stałe punkty ogniowe linii
Mannerheima radzieckie lotnictwo zrzuciło 10,5 tysiąca ton bomb. I to tylko
na punkty ogniowe, i tylko na Przesmyku Karelskim, ogółem podczas wojny
zimowej radzieckie lotnictwo zużyło 15 tysięcy bomb.
Można zabrać się do analizy tej liczby — 2842 tony — z innej strony i
porównać rzeczywiste wyniki z „planowanymi”. W sprawozdaniu Astachowa
podano następującą liczebność bombowców lotnictwa Frontu Południowo–
Zachodniego:
237 średnich (214 SB i 23 Ar–2);
119 dalekiego zasięgu DB–3f;
117 szybkich (68 Pe–2 i 49 Jak–2, –4);
114 lekkich Su–2.
Strona 20
Posłużywszy się ołówkiem lub kalkulatorem, obliczymy, że nawet przy
normalnym udźwigu bomb wymienionych wyżej maszyn jedna „salwa”
lotnictwa bombowego Frontu Południowo Zachodniego powinna mieć masę
około 370 ton. Przy maksymalnym udźwigu (co było całkiem uzasadnione i
technicznie wykonalne w warunkach, kiedy praktycznie całe lotnictwo
frontowe działało przeciwko celom na polu bitwy lub na operacyjnych tyłach
przeciwnika, czyli w blisko położonych miejscach) salwa bombowa staje się
znacznie „cięższa” i waży już 780 ton. Dlaczego więc do dostarczenia 2842
ton bomb lotnictwo Frontu Południowo–Zachodniego potrzebowało nie 3–4
dni, a aż 50?
Sąsiadem Frontu Południowo–Zachodniego był Front Południowy. W
składzie lotnictwa wojskowego Frontu Południowego na początku wojny było
966 samolotów, w tym 625 myśliwskich, a wśród nich 189 najnowszych
MiG–3. Na tym teatrze działań wojennych znajdowało się dodatkowo
lotnictwo Frontu Czarnomorskiego, w którego składzie samych myśliwców I–
16 było 148. Tej powietrznej armadzie stawiał opór IV Korpus Lotniczy
Luftwaffe, na którego uzbrojeniu 22 czerwca 1941 r. znajdowało się 61
(sześćdziesiąt jeden) sprawnych Messerschmittów. Jeszcze 44 sprawne
myśliwce znajdowały się w składzie III Grupy Myśliwskiej JG 52,
osłaniającej obiekty tyłowe Rumunii. Przy takiej korelacji sił liczebność
lotnictwa Frontu Południowego spadła do 11 lipca 1941 roku o jedną trzecią
(pozostały 622 samoloty). Ale i to jest bardzo mało, jeżeli uwzględnić fakt, że
„w najcięższych dniach walk o Berdyczów, od 13 lipca, w pasie 6. Armii
działało tylko lotnictwo Frontu Południowego, wykonujące dziennie od 30 do
80 (podkreślenie autora) lotów. Od 30 do 80 lotów dziennie podczas
„najcięższych walk” mogłyby wykonać jedna czy dwie eskadry po 12
samolotów każda...
Taką w lecie 1941 roku mieliśmy „dziwną wojnę”. Gigantyczne
lotnictwo topniało jak śnieg w wiosennym słońcu, a to nieliczne, co
pozostawało w szeregach, wykorzystywano jedynie w jednej dziesiątej
możliwości, przy czym liczba lotów liczona była w dziesiątkach i setkach
tysięcy, ale przeciwnik tego prawie nie zauważał...
Po tym jak te i wiele, wiele innych faktów powszechnie udostępniono,
stało się całkowicie zrozumiałe, jak mądrze i przezornie postąpili radzieccy
historycy, zawczasu przygotowując stos bajek na temat „beznadziejnego