Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1
Szczegóły |
Tytuł |
Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ DWOJGA IMION
STANISŁAW PRZEPIEŹDZIECKI HERBU PCHŁA
RUDA W BŁĘKITNYM POLU
SZKOŁA ŻYCIA
TOM I
Pracuję w firmie która, polskimi metodami matematycznymi, w oparciu o
technikę komputerową analizuje preferencje polskiego rynku lektorskiego i w
oparciu o ten ogromny materiał informatyczny zgromadzony w Tokyo, analizuje
teksty beletrystyczne zgłoszone do druku. Postanowiłem zrobić przeciwnie:
napisać tekst spełniający w stopniu maksymalnym wymogi polskich
czytelników. Co z tego wynikło widać poniżej.
Autor i jego PC
Od Autora
Czas płynie. Czasu upływanie to dla nas ludzi przede
wszystkim odchodzenie tych, którzy już do końca odbyli swą
podróż przez życie.
Człowiek to nie komputer, który oprócz pamięci ulotnej ma
pamięć trwałą. Wystarczy sześciominutowe wyłączenie
dopływu tlenu do naszego mózgu aby zniszczyć bezpowrotnie
jego zasoby.
Patrząc w rozgwieżdżony firmament widzimy go takim
jakim był przed milionami lat, ale nie możemy zobaczyć jego
teraźniejszości.
Czas płynie. Czasu upływanie to także zmiany w
społeczeństwie. Każdy z nas rozpoczynając swą podróż przez
życie wpada jak kropla deszczu do już istniejącej i płynącej z
dużą prędkością rzeki czasu. Nasza teraźniejszość, to tylko
moment oddzielający przeszłość od przyszłości. Gdybyśmy
mogli spojrzeć w naszą ludzką przeszłość tak łatwo jak w
przeszłość gwiazd, to okazałoby się, że wiele zdarzeń i
układów na przestrzeni sześciu tysięcy lat ludzkiej cywilizacji
wielokrotnie się powtarzało. Dysponując tą wiedzą
moglibyśmy sensownie kreować swoją własną przyszłość,
unikając wielu niepowodzeń.
Niestety ta wiedza o rzeczywistym, indywidualnym życiu
człowieka i o zasadach sensownego działania zawarta jest w
bardzo mądrych dysertacjach naukowych, które leżą na
zakurzonych półkach bibliotek i nikt ich nie czyta.
Autorzy tekstów popularnych unikają tak prozaicznych
tematów jak te proste zasady, przesądzające o skutecznej
realizacji naszych zamierzeń. Postanowiłem więc opowiedzieć
historię prawdziwą, opisującą zdarzenia rzeczywiste, których
analiza może się przydać moim Rodakom w obecnych tak
trudnych czasach.
Ponieważ wielu bohaterów tej opowieści to ludzie jeszcze
żyjący, więc aby nie obarczać ich kłopotami a prokuratorów
robotą, wszystkie dane personalne, finansowe i topograficzne
zostały zastąpione fikcyjnymi.
Rozdział I – Bojda
Nasz bohater Staś Tarłowski urodził się w 1921 roku, a
ponieważ według Leibniza, twórcy katolickiego optymizmu,
każde zdarzenie zawiera w sobie zamysł boży, a każdy skutek
swoją przyczynę, więc i narodziny naszego chłopca musiały
być spowodowane ważkimi przyczynami. By wyjaśnić je
cofniemy się o kilkadziesiąt lat, więc aż o trzy pokolenia.
Dziadek Stasia, po którym odziedziczył on imię, pochodził
ze zubożałej szlachty. Mieszkał we Lwowie, przy ulicy
Ulmanów 6 i pełnił zaszczytną funkcję urzędnika ziemskiego.
W tamtych dawnych czasach nie było naukowych metod
planowania rodziny, w wyniku czego głowa rodu dorobiła się
w pocie czoła sześciorga dzieci. Trzecim z kolei dzieckiem był
Bolesław, przyszły ojciec naszego bohatera. On to w
dzieciństwie nie potrafił wypowiedzieć swojego imienia.
Mówił „Bojda” i tak już zostało. Bolek w szkole powszechnej
nie należał bynajmniej do prymusów. Program trzeciej klasy
tak mu się spodobał, że studiował go przez dwa kolejne lata.
Po ukończeniu pierwszego szczebla oświatowego poszedł
w ślady starszego brata Kazimierza i został oddany do
Kolegium Jezuickiego w Żydaczowie. Ojcowie Jezuici
stosowali specyficzne metody stymulowania chłopców do
nauki i szafowali nimi szczodrze zarówno w czasie lekcji, jak i
podczas co sobotnich rozliczeń. Dzięki temu Bolek przechodził
z klasy do klasy.
Właśnie widzimy go, jak w pierwszy dzień wakacji 1914
roku wraca razem ze swoim bratem pociągiem z Żydaczowa do
Lwowa. Pojazd sunie przez piękną Glicję. Ziemia tu jest marna
a więc pól uprawnych nie wiele. Za to wokół wiele stromych
wzgórz pokrytych krzewami, jarów, przepastnych wąwozów i
rwących strumieni.
Archeologiczne świadectwa zasiedlenia tej krainy pochodzą
sprzed 2500 lat. Skolonizowana została za panowania
Kazimierza Wielkiego, ale jeszcze przed narodzinami
Chrystusa ciągnęły tędy barwne karawany kupieckie. Tym
szlakiem przechodziły wyprawy Celtów z zachodu i Scytów ze
wschodu. W 981 roku tereny te zajął Włodzimierz I, a po nim
przejął je Bolesław Chrobry. Co intrygujące, w XIII wieku
ciągnęły przez Galicję traktami handlowymi hordy tatarskie. W
stromych zboczach jest wiele wejść do podziemnych tuneli.
Legenda głosi, iż tędy uciekali Rusini przed Tatarami. Ale jest
to tylko legenda, Tatarzy bowiem nie posiadali piechoty, a
konnica nie mogła działać w tak górskim i lesistym terenie.
Pierwsi osadnicy, których potomkowie przetrwali do dziś,
to ludzie z Wołoszy, zamieszkujący pierwotnie Półwysep
Bałkański. Dlatego do czasów obecnych prze- trwały elementy
bałkańskiego zdobnictwa w galicyjsko-huculskim folklorze.
Nieurodzajna gleba, w konsekwencji sprzyjająca powstawaniu
nieużytków oraz skaliste zbocza wzgórz spowodowały, iż
kraina ta była niezbyt chętnie zasiedlana, co nie znaczy wcale,
że jej dziki charakter nie wzbudzał pożądania i iskry zachwytu
w oczach ludzi znających inne, łatwiejsze sposoby
zarobkowania niż praca na roli.
Chłopcy wracają po dziesięciomiesięcznym pobycie u
Ojców Jezuitów. Na mijanych stacjach mnóstwo pięknych
kobiet. Tam u Jezuitów jedyne kobiety, na które można było
popatrzeć, to święte na obrazach w kościele. W tej sytuacji
każda dziewczyna między siódmym a siedemdziesiątym
rokiem życia jawi się w ich świadomości jako bajkowa
królewna.
Wreszcie Lwów. Jeszcze krótka jazda tramwajem,
oczywiście bez biletu i już obaj biegną ulicą Ulmanów.
Wbiegają na podwórze. W pobliżu studni córka sąsiada
głęboko pochylona przesiewa przez sito jakąś kaszę.
- Cześć Rachela! – krzyczy Kazik.
Bolek postanawia bardziej przyjaźnie powitać Rachelę i
szczypie ją w wypięty tyłek.
- Bucy szajgec! – drze się Rachela i wali Bolka sitem po
głowie. Pięknie wyczyszczony, granatowy mundur cały
obsypany jest plewami.
- Meszygene freia! – rewanżuje się Bolek.
Chłopcy wchodzą do mieszkania. W salonie znajduje się
mama. Zaczyna się ściskanie i całowanie. Schodami zbiegają
dwie siostry. Wrzask jest coraz większy. Wszyscy mówią a nikt
nie słucha. Nastrój radości udziela się wszystkim zebranym.
Nagle hałas się urywa. Do pokoju wkroczył ojciec...
- Dzień dobry tatusiu!
- Pokażcie cenzury.
Chłopcy wyciągają z tornistrów świadectwa. Pan Stanisław
nakłada na nos cwikier i powoli, dokładnie zaczyna studiować
podane mu dokumenty. Wreszcie, tym samym, surowym tonem
mówi:
- Batiary jedne! Stać was tylko na stopnie dostateczne?! Już
ja z wami porozmawiam.
Ton jest groźny, jednak wszyscy doskonale wiedzą, że pan
Stanisław jest w siódmym niebie. Znowu obaj chłopcy przeszli
do następnej klasy. Powraca ciepła, rodzinna atmosfera. Ojciec
sadowi się za stołem i mówi:
- Jutro jest niedziela, więc pojedziemy do Janowa odwiedzić
wujostwo.
Janów to mała mieścina o godzinę drogi koleją od Lwowa.
Leży on nad cudownym stawem. Na jego brzegu wznosi się
góra zwana Królewską. Tam w swoim czasie ucztował król Jan
Kazimierz. W Janowie mieszkają państwo Krukowscy.
Tarłowscy jadą koleją. Lokomotywa sypie iskrami i rozwija
niebagatelną szybkość 40 kilometrów na godzinę. Wreszcie
upragniony Janów. Cała rodzina wysiada. Przed stacją stoją
dwie bryczki. Tarłowscy ładują się do nich i po niespełna
dziesięciu minutach witają się z rodziną Krukowskich w ich
domu.
Tadeusz Krukowski przez długie lata pracował jako rządca
w majątkach hrabiego Łosia. Obecnie mieszka w Janowie i
pełni funkcję urzędnika sądowego. Z ludźmi z folwarku
utrzymuje bliskie kontakty.
Po zjedzeniu drugiego śniadania całe towarzystwo jedzie do
majątku ziemskiego. Dla młodych Tarłowskich, wychowanych
w mieście, pobyt na wsi to przysłowiowy raj na ziemi. Już na
miejscu zaproszono dorosłych do sali recepcyjnej. Jest to
dawny poklasztorny reflektarz. Tu odbywają się poważne
rozmowy, głównie na tematy stricte polityczne. Domorośli
politycy zażarcie dyskutują, palą cygara, rozmawiają z
damami. Panie w swoim gronie rozważają sprawy przyziemne.
W ten oto sposób towarzystwo spędza czas w oczekiwaniu na
niedzielny wyjazd do kościoła na sumę.
Młodzi Tarłowscy szaleją po całym folwarku. Właśnie
wyciągnęli z wozowni furkę. Jest to miniatura chłopskiego
wozu drabiniastego. Bolek wsiadł do pojazdu, a Kazik jeździ
po cały podwórku. Po chwili następuje zmiana ról i zabawa
trwa dalej. Właśnie podjechali pod ganek. Na nim czekają na
wyjazd do kościoła młode latorośle Krukowskich. Są ubrane w
piękne sukienki o pastelowych kolorach, które zostały uszyte z
kretonu we Lwowie.
- Siadajcie dziewczyny na furkę, to was przewieziemy! –
krzyczy Bolek.
- Nie możemy siadać, bo pobrudzimy nasze piękne sukienki
– odpowiada Hania, najstarsza z nich.
- Nie musicie siadać – tłumaczy Bolek. Przykucniecie na
furce i będziecie rękoma trzymały się drabinek.
Hania i średnia Jadzia decydują się na tą przejażdżkę.
Wskakują na wóz. Chłopcy stają przy dyszlu. Właśnie coś
Bolkowi wpadło do oka, więc mrugnął. Kazik tylko uśmiechnął
się pod nosem. Ruszyli naprzód. Najpierw powolutku,
ostrożnie, później troszkę prędzej. Objechali całe podwórze.
Dotarli do stajni i obory. Tam, na końcu, na wąskim przejściu,
między drzwiami obory a dołem, gdzie zbierały się produkty
przemiany materii poczciwych producentek mleka, furka
wykonała ostry wiraż i obie dziewczyny już się kąpią po pas w
gnojowicy. Po tym zdarzeniu starszy Kazik poczuł wielką
ochotą zwiedzenia okolicznych pól i lasów, a Bolek został na
miejscu. W dziesięć minut później pan Stanisław Tarłowski
dowiedział się o haniebnych wyczynach synów i powiedział do
młodszego z nich stanowczo.
- Bojda, musimy porozmawiać.
Ojciec zaprowadził syna do drewutni. Tutaj złapał jedną ręką
za ucho chłopca, a drugą za koniec sękatego kija. Na tym
najgorszym ze światów według Voltaire’a, każdy kij ma dwa
końce, więc pan Stanisław zaczął rytmicznie przykładać drugi
koniec lagi do cielesnej powłoki Bolka w tym miejscu, w
którym plecy swą szlachetną nazwę tracą. Egzekucja trwała
dość długo. Od tego dnia Bolek nabył dziwnych
przyzwyczajeń. Jadał na stojąco, a sypiał na brzuchu. A kiedy
tydzień zaczął chylić się ku końcowi, w domu przy ulicy
Ulmanów 6 rozległ się groźny głos ojca.
- Bojda, do gabinetu!
Bolek obawiał się, że tatuś zechce kontynuować tak miło
rozpoczętą w drewutni rozmowę. W związku z tym do gabinetu
wszedł nie sam, lecz z duszą na ramieniu. Ojciec powiedział
stanowczo.
- Dzisiaj jest sobota.
- Tak jest, tatusiu!
- A więc jutro będzie niedziela...
- Tak tatusiu.
- Przestań z tym: tak, tak i słuchaj, co się do ciebie mówi.
Jutro pojedziesz do Janowa i przeprosisz tam wszystkich za
to, coście z tym drugim batiarem uczynili.
Dusza Bolka zaczęła się przemieszczać na swoje normalne
miejsce. Przewidywania ludzkie nie zawsze się sprawdzają.
Jednak tym razem było wszystko zgodne z sugestiami ojca. Na
drugi dzień rzeczywiście była niedziela i Bolek pojechał do
Janowa.
Po krótkiej podróży pociągiem, a następnie
kilkuminutowym marszu pieszym, chłopiec już wbiega na
podwórze państwa Krukowskich. Przed wejściem do domu stoi
bryczka. Na niej figlują dwie młodsze latorośle Krukowskich.
- Cześć smarkule! – woła Bolek.
- Dzień dobry dorosłemu panu! – odpowiadają uniżenie
dziewczynki, a Jadwiga
dodatkowo pyta:
- A jak tam tyłek? Boli jeszcze?
Bolek już wbiega do domu. W salonie siedzi ciocia Lina
- Dzień dobry ciociu! Ja bardzo przepraszam za to, co się
stało...
- Głupstwo – mówi ciocia. - Młodym ludziom diabełek
zawsze podszeptuje coś niemądrego.
Do salonu wkracza wujek Tadeusz. Jest ubrany w czarny
tużurek i wystrojony jak na pogrzeb.
- Dzień dobry wujku!. Przyjechałem, żeby przeprosić za to,
co się stało.
- Głupstwo, nie ma o czym mówić. Już zapomnieliśmy o
tym. Niestety musimy jechać na sumę do kościoła, ale zostań.
Na obiad będzie pieczony indyk.
- Tak jest wujku, zostanę!
Wujostwo wychodzą. Słychać skrzypienie resorów bryczki
i oddalający się tupot koński. Po chwili u sąsiadów pieje kogut.
Bolek już tego nie słyszy. Jest pochłonięty rozwiązywaniem
trudnych obliczeń matematycznych. Policzył raz, sprawdził,
policzył drugi raz i wynik jest ten sam. No, bo wujostwo mają
trzy córki, a do kościoła pojechały dwie, a więc w czeluściach
przepastnego domu znajdować musi się najstarsza i
najładniejsza Hania. Bolkowi jeszcze brzęczą w uszach słowa
ojca: „Przeproś tam wszystkich!”. Chłopak wbiega po
schodach na poddasze, naciska klamkę i otwiera drzwi do
pokoju dziewczyny, jednak orientuje się, że popełnia wielki
nietakt. Z powrotem zamyka drzwi i grzecznie puka.
- Wejdź, wejdź! – woła Hania.
Bolek wchodzi. Dziewczynę rano bolała głowa, więc dla
tego nie pojechała ze wszystkimi do kościoła. Teraz stoi przy
oknie w szaro srebrzystym szlafroczku. Bolek podchodzi do
niej i od razu przystępuje do przeprosin. Przeprosił raz...,
przeprosił drugi raz. Trzecie przeprosiny wypadły na
wysokości szyi. Teraz rozchylił poły szlafroczka i po kolei
przeprosił obie okrągłości. Z Hanią dzieje się coś dziwnego.
Bolek spojrzał na twarz dziewczyny. Oczy ma wpół
przymknięte. Każdy baran by się zorientował, że jest
zmęczona. Bolek wziął ją na ręce i położył na łóżku. Sam
poczuł też ogromne zmęczenie. Chciał są położyć obok Hani,
ale na panieńskim, dość wąskim łóżku, było to niemożliwe.
Zaczął, więc w miarę możliwości odpoczywać aktywnie. A
kiedy skończył, świat uległ drastycznej zmianie. Ściany się
zaokrągliły i podeszły bliżej łóżka. Meble straciły swoje ostre,
wyraziste kontury. Wokół panowała cisza, z daleka słychać
było pianie koguta.
Bolek czuł w skroniach silne tętno swego pulsu. W pokoju
panowała cisza. Słychać było dokładnie oddech śpiącej Hani.
Po chwili zrobiło się szaro, a później ciemno. Nagle, przez
mózg Bolka przebiegła paraliżująca myśl. On tutaj zaśnie i w
takim stanie zastanie go wujostwo.
Wstał z łóżka, zapiął mundur szkolny, po cichu wyszedł z
pokoju. Zszedł po schodach na dół, ale zamiast przez podwórko
udać się na rynek i stamtąd najkrótszą drogą pójść na stację,
bojąc się spotkania z wujostwem, wybrał kierunek przeciwny.
Przeszedł przez ogród kwiatowy, dumę pana Tadeusza,
następnie przez warzywnik i wyszedł na cichą uliczkę.
Przeszedł przez obejście sąsiadów Wandyczów i znalazł się
nad stawem. Wszystko dookoła było inne niż zawsze, i
piaszczystość ścieżki, i przejrzystość powietrza. Przy kładce
uwiązana była łódka, w niej siedziało dwóch chłopców. Jeden z
nich grał na flecie, a drugi śpiewał surowym, ale pięknym
tenorem: „pociłuj mene jeszczo, pociłuj ostatnyj raz”.
Wszystkie te normalne zjawiska były odbierane przez Bolka w
jakiś inny, szczególnie piękny sposób. Nie orientował się w
tym, że każdy młody chłopak, po pierwszym kontakcie z
kobietą w ten oto sposób celebruje swą pozorną dorosłość.
Na stacji trzeba było czekać pół godziny na odjazd pociąg.
Do Bolka podeszło dwóch Żydów.
- Ny, może jakąś robotę ma pan dla nas? My możemy
wszystko. My możemy zanieść list, możemy załatwić sprawę,
w sądzie nawet możemy świadczyć...
- Mam dla was w kieszeni dwa kułaki.
Żydzi się zabrali. Bolek spaceruje po peronie. Wokół roztacza
się senna Galicja. Zbliżał się koniec czerwca.
Nikt nie przypuszczał, że za parę dni, w dalekim Sarajewie
następca tronu największej potęgi świata, Monarchii Austro-
Węgierskiej wraz ze swoją małżonką przeniosą się na łono
Abrahama.
Wreszcie na stację przyjechał pociąg z Jaworowa. Bolek
wsiadł do niego i już po godzinie biegnie po ulicach Lwowa.
Wpada pędem na podwórze, przy ulicy Ulmanów 6. Jego
rodzice właśnie wychodzą na spacer.
- Byłeś w Janowie?
- Byłem.
- I przeprosiłeś tam wszystkich?
- Tak tatusiu, przeprosiłem.
- No, a co nowego u wujostwa?
- Jak dotychczas nic nowego - powiedział w złą godzinę
Bolek.
Wreszcie nadszedł 28 czerwca. W Sarajewie huknęły
strzały, a w Galicji wszyscy domorośli politycy poczęli snuć
rozważania o tym, co im przyniesie przyszłość. Nastroje są
oczywiście wspaniałe. Wszyscy są bowiem obywatelami
najpotężniejszego ówcześnie mocarstwa świata. Dom
Habsburgów sprawował swe rządy od Budapesztu, poprzez
Wiedeń, Niderlandy, Hiszpanię, aż po baśniowy Meksyk.
Potęga Austro-Węgier jest ogromna. Jeśli będzie wojna to taka
jak wszystkie dotychczasowe. Austria oczywiście zwycięży, co
pociągnie za sobą awanse, podwyżki pensji i wiele innych
całkiem przyjemnych następstw.
Jest 23 lipca. Austria kieruje ultimatum do Serbii, 25-go
zostają zerwane stosunki dyplomatyczne, a trzy dni później
wybucha wojna między Austrią a Serbią. Między 1 a 4 sierpnia
wszystkie państwa wszystkim państwom wokół wypowiadają
wojnę. Wojna ciągle jeszcze może się ograniczyć do jednego,
wschodniego teatru walki. Przekształcenie tej kampanii w
czteroletnie zmagania całego ówczesnego świata, w kataklizm,
którego ofiarami będzie wiele milionów istnień ludzkich, a
trzykrotnie więcej stanie się dożywotnimi kalekami, zostało
zadecydowane w batalii, jaka rozpoczęła się jeszcze przed 28
lipca, a więc zanim jeszcze padły pierwsze strzały na froncie
serbskim. Bitwa przesądzająca o światowym charakterze
konfliktu została stoczona na froncie francusko -angielskim.
A było to tak...
W 1870 roku Francja przegrała wojnę z Prusami. Chcąc się
na przyszłość zabezpieczyć zawarła szereg sojuszy.
Najważniejszy był pakt francusko-rosyjski.
Niemcy już od 1874 roku szykują się do kolejnej wojny.
Der Nachrichtendienst wysyła mnóstwo swoich agentów do
Francji. Agenci ze znaną niemiecką solidnością penetrują
francuskie możliwości pod względem militarnym. Dzięki tej
mrówczej pracy wywiadowczej, szef sztabu niemieckiego
generał Helmut von Moltke opracowuje szczegółowy plan
strategiczny przyszłej wojny. Jest on wielokrotnie
unowocześniany i w roku 1914 mamy do czynienia z wersją 13
B. Wersje te mało się między sobą różnią. Zasadnicza idea
pozostaje ta sama. Należy energicznie uderzyć na zachód, ku
Francji, stosując na wschodnim froncie jedynie obronę
pozycyjną. Po szybkim pokonaniu Francji wszystkie siły mają
być skierowane na wschód, gdzie w kolejnych bitwach z Rosją
Carską wymuszony zostanie pokój, warunkujący Niemcom
dwie istotne kwestie: swobodny dostęp kapitału niemieckiego
do Rosji i wycofanie się jej ze wszystkich działań na Bliskim
Wschodzie. Takie skromne ustalenia, w pełni
satysfakcjonowały Niemców. Francuzi oczywiście też nie
zasypiają gruszek w popiele. W Deuxiéme Bureau, przy ulicy
Saint Dominique 14 przyjęto jednak zupełnie inną taktykę.
Chłopcy od św. Dominiki nie lubią bawić się w taką żmudną
robotę, jak to robią Niemcy u nich. Oni po prostu zainstalowali
kilka wtyczek w Generalnym Sztabie niemieckim i za ciężkie
pieniądze kupują każdą nową wersję planu
„Schlieffen-Moltke”. Znając szczegółowo plany niemieckie
orientują się doskonale, że warunkiem koniecznym spełnienia
tych marzeń jest błyskawiczna wojna na froncie zachodnim.
Jak bowiem jasno wynika z planów niemieckich, państwa
centralne nie mogą sobie pozwolić na zbyt długie odkładanie
ofensywy na wschodzie. Wersja błyskawicznej wojny na
zachodzie jest możliwa tylko wtenczas, gdy jedynym
przeciwnikiem będzie Francja. Francuzi znają niemieckie plany
od lat, ale przez wrodzoną skromność nie informują o tym
Anglików.
Kiedy jednak słowo staje się ciałem, to jest 28 lipca 1914
roku, delegacja Ministerstwa Spraw Zagranicznych Francji
pakuje do teczki prezent dla Anglików i jedzie do Londynu.
Tam, po krótkich rozmowach we francuskiej ambasadzie
dochodzi do spotkania z Anglikami w Foreign Office. Francuzi
prezentują sojusznikom dokładne kopie planu „Schlieffen –
Moltke nr 12”. Następnie tłumaczą, że wystarczy żeby Anglia
opowiedziała się po stronie francuskiej i zasymulowała
przerzut korpusu ekspe- dycyjnego przez kanał, a Niemcy w
ogóle na zachód nie uderzą. Wynika to jasno z postanowień
przedłożonego planu.
Anglicy zachwyceni, gratulują Francuzom świetnej roboty
wywiadowczej. Poklepują ich po plecach, wznoszą toasty i na
tym się kończy. Francuzi po raz kolejny tłumaczą, że potrzebna
jest natychmiastowa reakcja Anglii, bo wojna może wybuchnąć
lada dzień. Anglicy mówią: „ależ tak”, „jak najbardziej”,
„oczywiście” i nic nie robią. Francuzi pertraktują już z pozycji
„na kolanach”, a Anglicy ciągle zapewniają ich o niezłomnym
sojuszu.
Francuzi powtórnie tłumaczą, że wojna może wybuchnąć w
każdej chwili, a Anglicy znowu swoje.
- No to dlaczego nic nie robicie – pytają Francuzi
- Jak to nic nie robimy ? Przecież wszystko jest jasne. My
się ze wszystkim zgadzamy. Teraz tylko parlament to
przyjmie , król podpisze i załatwione.
Problem polega na tym, że Francuzi w tej swojej
dyplomacji popełniają ogromny błąd. Ograniczenie wojny do
jednego frontu, to jest wschodniego stanowi dla nich optymalne
rozwiązanie. Francja, nie będąc niepokojona na własnym
terenie zmaganiami wojennymi, przestawi cały swój przemysł
na produkcję zbrojeniową i będzie pomagać Carskiej Rosji.
Taka kilkuletnia pomoc zapewni Francji dobrobyt na wiele
kolejnych pokoleń. Tak wygląda optymalna wersja dla Francji.
Ale nie dla Anglii. Anglicy są w istotny sposób zainteresowani
zniszczeniem potęgi pruskiej. Jednakże dla nich sojusz z
Francją oznacza sprzymierzenie w walce z Niemcami na
francuskiej ziemi. To Francja przecież od lat zaśmieca całą
Afrykę Północną swymi marnymi, ale niezwykle tanimi
wyrobami. Indochiny są zalewane produktami francuskiego
przemysłu, a stąd tylko krok do perły korony brytyjskiej, a
mianowicie do Indii. Kapitał francuski penetruje kraje Ameryki
Środkowej i Łacińskiej rozpoczynając od newralgicznego
punktu, jakim jest Panama. Wojna ograniczona jedynie do
wschodniego teatru walk spowoduje, że w jej wyniku Francja,
będąca mocarstwem, przerodzi się w supermocarstwo. Do tego
Anglicy dopuścić nie mogą, a więc spokojnie słuchają
francuskich wywodów i czekają.
W tej bitwie nie bierze udziału wojsko, nie huczą armaty, a
rozmowy toczą się w dobrze strzeżonych zacisznych
gabinetach. Na zewnątrz więc nie słychać nawet szeptu.
Niemcy wsłuchują się w tą londyńską ciszę. Dla niemieckiego
ucha brzmi ona, jak najpiękniejsza muzyka Wagnera, ale to nie
„Złoto Renu”, lecz raczej mgła leniwej Tamizy wróży
Niemcom spełnienie ich marzeń. Nie mogą oni inaczej
odczytać angielskiego milczenia, jak tylko jako zupełny
desintéressment w stosunku do spraw kontynentu. W końcu po
dokładnym, precyzyjnym rozważeniu sprawy, będąc
całkowicie pewni angielskiej neutralności, Prusy uderzają
poprzez Luksemburg i Belgię na Francję. Dochodzi do walki.
Jest mnóstwo trupów i rannych. Propaganda po obu stronach
podgrzewa atmosferę.
„ No – mówią Anglicy - teraz to już na pewno nikt nie
wycofa się z walki” i natychmiast wypowiadają Prusom wojnę,
mimo braku zobowiązań formalnych względem państw
sprzymierzonych. Niemcy już teraz rozumieją, że „zostali
wpuszczeni w maliny”, ale na odwrót jest już za późno. Chcąc
ratować plan strategiczny i pokonać swego zachodniego
przeciwnika muszą maksymalnie nasilić działania przeciwko
Francji. To uniemożliwia wsparcie wojsk austriackich.
Rosjanie uzyskują chwilową przewagę. Austriacy dostają lanie
i trzeciego września wojska carskie zajmują Lwów.
Jak wiadomo fortuna kołem się toczy. Po kilku miesiącach
sytuacja na frontach zmienia się. 2 maja 1915 roku rusza
ofensywa państw centralnych. W połowie czerwca wojska
austriackie podchodzą pod Lwów.
W domu przy ulicy Ulmanów 6 pan Stanisław Tarłowski
założył ręce do tyłu i spaceruje powoli, przemierzając
kilkakrotnie długość gabinetu. Przechadzka ta trwa już dłuższą
chwilą, co świadczy o głębokim rozważaniu ważkich
problemów. W końcu pan Stanisław podchodzi do drzwi,
otwiera je i woła.
- Kazik, Bojda do mnie!
Chłopcy wchodzą do gabinetu. Ojciec ponownie zaczyna
swój spacer. Po chwili zatrzymuje się i mówi.
- Jak Austriacy uciekali to, na szczęście jeszcze nie
podlegaliście poborowi, ale obecnie będzie gorzej. Jeśli oni
znów tu przyjdą, to Kazik rozpocznie zaszczytną służbę w
cesarsko-królewskiej armii. Tobie Bojda grozi to samo za
parę miesięcy. Zupełnie wystarczy, że najstarszy brat Mietek,
nie wiadomo po co, szuka guza na froncie. Weźmiecie całą
twardą gotówkę, jaka jest w tej chwili w domu i wycofacie się
razem z Rosjanami.
W dzień deszczowy i ponury na stacji Persenkówka w
brudnym towarowym wagonie na stercie żołnierskich
plecaków, siedzi Kazik, koło niego leży Bolek. Tym eszelonem
ewakuuje się pułk kozaków. Dla niezbyt zorientowanych w
militariach wyjaśniamy, że kozacy to nie określenie
narodowości, ale broni, która odpowiada w wojsku polskim,
lekkiej kawalerii. Kozacy bardzo serdecznie przyjęli chłopców,
nakarmili ich grochówką i usadowili na swoich bagażach.
Teraz żołnierze siedzą w dole na podłodze i śpiewają na kilka
głosów dumkę o Jermaku.
Bolek zamknął oczy, a pod czaszką kłębią mu się tabuny
myśli. Jest mu ogromnie smutno, bo przecież zostawia nie
wiadomo na jak długo wszystkich bliskich i miasto, w którym
upłynęło jego dzieciństwo. Z drugiej strony dla młodego
chłopca taka podróż w nieznane to szczyt marzeń. Bolek
wyobraża sobie mnóstwo zdarzeń, które mogą go spotkać w tej
podróży. Oczywiście to on jest bohaterem tych wszystkich
przygód i oczywiście wychodzi z nich zwycięsko. W miarę
upływu czasu przychodzą mu do głowy coraz mniej wesołe
myśli. Taka podróż to przecież ogromne niebezpieczeństwo.
Bolek wpada w minorowy nastrój. Na szczęście pociąg rusza.
W otwartych drzwiach wagonu, na tle jaśniejącego jeszcze
nieba widać znaną sylwetę Wysokiego Zamku. Pociąg
przejeżdża bez zatrzymania przez dworzec główny i kieruje się
na północ. Dopiero w Rawie Ruskiej skręcają na wschód.
Monotonny stukot kół usypia Bolka.
Wbrew najśmielszym przewidywaniom jego podróż trwać
będzie kilka lat. Przez Ukrainę przejechali bez zatrzymania się
pociągu. W centralnej Rosji spędzili trzy miesiące. Potem
podróżowali na drugi koniec świata i znaleźli się w Mandżurii.
W Harbinie przez półtora roku Bolek uczęszczał do polskiego
liceum i tam zdał maturę. Po maturze chłopcy urządzili sobie
trwającą trzy miesiące wycieczkę do Japonii. Po powrocie
dowiedzieli się, że na Syberii powstaje polskie wojsko. Podróż
z Harbina do armii Hallera trwała trzy kolejne miesiące. W
końcu zameldowali się w pułku i zostali wcieleni do wojska.
Chrzest bojowy przeszedł Bolek na Syberii w bitwie z
Czechami. Droga z Syberii do Władywostoku trwał ponad dwa
miesiące. Wreszcie ich zaokrętowano i wyruszyli morzem do
kraju.
Statek płynął przez Nagasaki, Singapur do Kolombo. Tutaj,
na Cejlonie, żołnierzom po raz pierwszy pozwolono zejść na
stały ląd. W Zatoce Adeńskiej czekali trzy dni na pozwolenie
wejścia na teren Morza Czerwonego. Upał był niemiłosierny i
nie można było się przed nim ukryć. Następny postój wypadł w
Port Saydzie. Okręt doładowano makuchami, a wojsko
ścieśniono w taki sposób, że spać można było tylko na boku.
Bolek wspomina podróż przez Morze Śródziemne jako
najgorszą makabrę. W Tangerze rozładowano okręt i znów
powróciły normalne warunki. Zatoka Biskajska, znana
pożeraczka okrętów, przywitała ich średniej klasy sztormem.
Wszystkich zmęczyła choroba morska.
Wreszcie Anglia. W Dover nie pozwolili wojsku zejść na
ląd, ponieważ statek miał tu stać tylko trzy godziny.
Tymczasem cumował cztery doby. W Londynie spotkała ich
niezbyt miła niespodzianka. Angielscy robotnicy odmawiają
ładowania węgla na statek, ponieważ wiezie on wojsko
przeciwko pierwszemu socjalistycznemu państwu na świecie.
W końcu żołnierze sami ładują węgiel, w wyniku, czego dwaj
ulegają wypadkowi i pozostają w Londynie.
Wojsko jest już zaokrętowane piąty tydzień i nie zna
aktualnej sytuacji w Polsce. Wiedzą tylko, że po zwycięskiej
ofensywie, która zaprowadziła nasze wojska aż pod Kijów,
obecnie Polacy są w odwrocie a linia frontu przebiega przez
polskie ziemie. Szczegółów jednak nie znają. To, co wiedzą
uświadamia każdemu żołnierzowi, że naszą jedyną szansą jest,
aby armia generała Hallera jak najprędzej znalazła się na polu
walki. W momencie gdy statek mija cieśniny duńskie i wchodzi
na Bałtyk napięcie nerwowe wzrasta. Żołnierze czują, że już za
moment powitają ich na ojczystej ziemi rodacy. Rzeczywistość
wygląda trochę inaczej. Statek przybija do brzegu wśród
nocnych ciemności do jakiegoś nabrzeża w nieznanym porcie.
Żołnierze po ciemku schodzą na ląd. Niektórzy klękają i całują
rodzinną ziemię. Inni pytają całujących, skąd wiedzą, że to
ziemia ojczysta - przecież nikt nie wie gdzie się znajdują.
Formowanie kolumny marszowej w ciemnościach trwa w
nieskończoność. W każdej czwórce, lewy zdejmuje pas, robi z
niego pętlę i zakłada poprzednikowi na przedramię. Inaczej by
się pogubili. Wreszcie pada oczekiwana komenda: „Naprzód
marsz!”. Żołnierze czują pod stopami twarde, betonowe
nabrzeże. Po chwili schodzą na drogę gruntową. Maszerują już
przeszło godzinę. Teraz idą przez jakieś krzaki. Na tle nieba
widać wierzchołki drzew. Zmęczenie coraz większe. Wreszcie
upragniony odpoczynek. Siadają na ziemi i po ciemku ściągają
buty, aby poprawić onuce. I znowu marsz trwający dwie
godziny. Poprzedniej nocy nikt nie spał z wielkich emocji,
teraz senność ogarnia wszystkich. Marsz przedłuża się w
nieskończoność. Na horyzoncie zaczyna szarzeć. Niektórzy
żołnierze zasypiają w trakcie marszu. Taki śpiący żołnierz, jeśli
się potknie o byle co, od razu się przewraca.
Wojsko wchodzi na nasyp kolejowy i teraz marsz odbywa
się wzdłuż torów. Po chwili widać zarys stacji kolejowej. Napis
zamalowano czarną farbą. Oficerowie zatrzymują kolumnę.
Żołnierze siadają na ziemi i od razu zasypiają; Ledwie zmrużyli
oczy, a już są budzeni. Faktycznie, minęło półtorej godziny. Z
oddali zbliża się pociąg towarowy. Zatrzymuje się, wojsko
ładuje się do wagonów. Pociąg rusza. Wszyscy zasypiają.
Pociąg staje w lesie. Nieliczni posiadacze zegarków informują
kolegów, że jest już południe, więc spali co najmniej sześć
godzin. Najbardziej przytomni biorą menażki od swoich
kolegów i idą po obiad do kuchni polowych stojących w lesie.
Po chwili wracają z pełnymi menażkami, wsiadają i pociąg
rusza. Po zjedzeniu posiłku część żołnierzy znowu zasypia.
Pozostali patrzą przez otwarte drzwi wagonów towarowych.
Już teraz wszyscy są pewni, że znajdują się w Polsce.
Niektórym wydaje się, że słyszą huk armat. Jednak to tylko
złudzenie. Powoli zapada wieczór. Pociąg ponownie staje w
lesie. Żołnierze wychodzą i otrzymują suchy prowiant. Na
każdą dwójkę przypada jedna mięsna konserwa i pół chleba.
Już formuje się kolumna marszowa. Po chwili pada komenda:
Naprzód marsz! Dowódcy narzucają tak ostre tempo, że już po
pół godziny wszyscy są zmęczeni. Za kolumną wojska jadą
wiejskie wozy. Gdy któryś żołnierz słabnie i zostaje w tyle, a
zdarza się to często, zostaje zabrany na wóz by odpocząć,
zebrać siły i znów dołączyć do kolumny.
Zmęczenie narasta. Wychodzą z lasu na pofałdowany teren.
Marsz trwa już trzy godziny. Wojsko jest potwornie zmęczone
i śpiące. Znów niektórzy zasypiają w marszu i potykając się na
drodze, padają. Dowódcy informują, że należy zachować
absolutną ciszę, ponieważ w tej chwili maszerują drogą
rokadową na tyłach naszych pozycji, a pozycje nieprzyjaciela
są tuż, tuż. Bliskość wroga wszystkich ożywia. Już nikt nie
zasypia. Maszerują dalej. Teraz kolumna czwórkowa
przeistacza się w pojedynczy szereg. Żołnierze trzymają się za
ręce jak w przedszkolu i tak docierają do transzei. Jest ona
płytka, więc idą mocno pochyleni i co chwilę któryś przewraca
się w błoto zalegające dno. Rozkazy są przekazywane szeptem
wzdłuż strzeleckiego okopu, a brzmią one: „Nie spać,
pilnować, w każdej chwili może być natarcie. Moskale
znajdują się o czterysta metrów przed wami”.
Żołnierze z bronią gotową do strzału czuwają i wpatrują się
w ciemność. Tak mijają minuty, a wszystkim wydaje się, że to
cała wieczność. W końcu wojsko zasypia.
Bolek czuje, że ktoś go bije pięściami po plecach. Otwiera
oczy. Już świta. Okazuje się, że po grzbiecie tłucze go dowódca
plutonu. Dziwnie brzmią przekleństwa wypowiadane szeptem
do ucha.
- Nie śpijcie, skurwysyny! Moskale w każdej chwili mogą tu
być i wymordują nas zanim się obudzicie.
Wojsko obudzone przez dowódców czuwa. Niektórzy
bardzo cichutko otwierają bagnetami konserwy i zaczynają
śniadanie. Godziny mijają, a sowieckiego natarcia nie widać.
Zbliża się południe. Nagle na przedpolu, dokładnie między
polską a sowiecką pozycją, jedzie na koniu nasz łącznik. Jakoś
nikt do niego nie strzela. Najodważniejsi strzelcy stają w rowie
strzeleckim i przyglądają się temu, co ma miejsce po stronie
bol- szewików. Niektórzy opuszczają okopy i zaczynają
spacerować po przedpolu. Wreszcie wojsko z gromkim
wrzaskiem „Hura” biegnie czterysta metrów do przodu i
zdobywa opuszczone przez nieprzyjaciela pozycje. Żołnierze
zbierają przedmioty pozostawione przez Moskali. Atmosfera
jest bardzo radosna. Podjeżdżają kuchnie polowe i wszyscy
jedzą posiłek.
W momencie, gdy batalion Bolka spokojnie zjada posiłek,
na przedpolu Warszawy toczy są największa bitwa tej wojny.
Stosunek sił wynosi 3:1 na korzyść bolszewików. W tej
sytuacji Polacy nie posiadają odwodów i praktycznie całe
wojsko jest w walce. Stąd konieczność ciągłych przerzutów
oddziałów.
Żołnierze skończyli posiłek. Zbiórka. Znów formuje się
kolumna. Marsz rozpoczyna się o godzinie drugiej po południu
i trwa z przerwami do szóstej wieczorem. Na odpoczynek ma
wystarczyć pół godziny. Wreszcie dostają czarną kawę i po
kawałku chleba. Znowu marsz. Już nikt nie liczy godzin i
wszyscy są potwornie znużeni. Tempo marszu coraz bardziej
spada. Oficerowie poganiają żołnierzy, a sami ledwo trzymają
się na nogach. Zaczyna świtać. Znowu krótki odpoczynek,
podczas którego dowódcy tłumaczą, że ich batalion ma przed
sobą ogromnie ważne zadanie. Ofensywa polska, która wyszła
znad Wieprza rozbiła główne siły sowieckie na przedpolach
Warszawy.
Wojsko polskie naciera spod stolicy na wschód. Na
północnych terenach Polski pozostało mnóstwo oddziałów
sowieckich. Nasze dowództwo spodziewa się kontrataku z
północy na południe. Jeśli to natarcie trafi na odsłoniętą flankę
to nasze wojska mogą znaleźć się w okrążeniu.
Pułk, w którym służy Bolek ma za zadanie zahamować to
ewentualne kontruderzenie. Siły polskie są dziesięciokrotnie
mniejsze od potęgi nieprzyjaciela, a więc Polacy muszą zająć
taką pozycję, która choć częściowo zniweluje sowiecką
przewagę.
W tej chwili zostało im do przejścia już tylko dziesięć
kilometrów. Muszą wytrzymać i zająć pozycję, zanim
nadejdzie kontruderzenie sowieckie.
I znowu marsz. Wreszcie na półżywi docierają do
wytyczonego celu. Dowódcy objaśniają sytuację. Pierwszy, i
trzeci batalion, w którym służy Bolek, mają zablokować
przejście między dwoma jeziorami. Na lewo od jednego z
akwenów ciągną się moczary. Na prawo od drugiego
rozpościera się szerokie pole minowe. Nadejścia
kontruderzenia sowieckiego spodziewano się dopiero
wieczorem. W związku z tym żołnierze mają kilka godzin na
odpoczynek. Zaraz pojawią się wozy z jedzeniem i amunicją.
Przybędzie także pluton cekaemów.
Do pozycji zbliża się kuchnia polowa i żołnierze jedzą
ciepły posiłek. Po spożyciu go natychmiast zapadają w sen.
Próby budzenia nie przynoszą żadnych rezultatów. W tej
sytuacji dowódcy przyjmują na siebie funkcję obserwatorów.
Nieprzyjaciela spodziewają się za kilka godzin, więc niech
sobie wojsko trochę pośpi.
Po pół godzinie obserwatorzy widzą na horyzoncie jakiś
ruch. Wszyscy skupiają wzrok w tym kierunku. Teraz już nie
wiadomo, czy tam rzeczywiście coś się działo, czy to było
złudzenie. Po kilku minutach słychać pojedyncze, dalekie
wystrzały. Obecnie przez lornetki widać już wyraźnie, że
nieprzyjaciel jest w odległości trzech kilometrów od polskiej
pozycji, a więc daleko poza zasięgiem broni strzeleckiej.
Dowódcy budzą wojsko. Wozów z amunicją nie widać, a
żołnierze mają tyle naboi, ile mieści się w ładownicach, to
znaczy każdy powinien mieć w sześciu ładownicach
dziewięćdziesiąt ładunków. Faktycznie średnio mają po
sześćdziesiąt. Wzdłuż transzei podawany jest rozkaz:
„celownik 3! Celować w pas! Nie strzelać bez rozkazu!”.
Teraz już nieuzbrojonym okiem widać tyralierę rosyjską.
Czerwonoarmiści znajdują się około półtora kilometra od
polskich pozycji, ale ich szyk jest rozciągnięty. Pojedynczy
żołnierze idą daleko od siebie.
Na polskiej pozycji wzrasta napięcie. Jednak nie jest to
strach. Normalny stosunek w natarciu powinien wynosić:
trzech nacierających na jednego broniącego się. A tymczasem,
według polskiej oceny nacierających jest tylu, ilu Polaków
broniących pozycji. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie.
Nieprzyjaciel wchodząc między jeziora z konieczności ścieśnia
szeregi. Po chwili już nacierają w trzech tyralierach, jedna za
drugą. Jest ich coraz więcej. Gdy czołowa linia atakujących
osiąga odległość siedmiuset metrów Polacy otwierają ogień.
Nieprzyjaciel jest ciągle poza polem skutecznego rażenia.
Oficerowie krzyczą: „Przerwać ogień!” to jednak nic nie
pomaga, strzałów jest coraz więcej. Dowódcy rozumieją, co się
świeci, przecież Polacy za chwilę wyczerpią całą amunicję.
Następnie Rosjanie zarżną bezbronnych żołnierzy. Jedyną radą
jest natychmiastowy kontratak. Dowódca batalionu, 66-letni
kapitan, który przez całe życie służył w pruskiej armii, zamiast
komendy: „Bagnet na broń!” krzyczy: „Bajonet auf”, ale
Polacy doskonale rozumieją, o co chodzi. Słychać szczęk
zakładanych bagnetów i komendę: „Powstań! Naprzód,
krokiem marsz!”. Polacy zrywają się, wybiegają z rowu i
formują tyralierę. Nieprzyjaciel znajduje się w odległości
sześciuset metrów.
Teraz Moskale oddają pojedyncze strzały podchwytowe.
Taka strzelanina ma na celu jedynie wywołanie efektu
psychologicznego, a z dystansu sześciuset metrów jest w ogóle
nieszkodliwa. Jednak wśród żołnierzy robi to wrażenie. Polska
tyraliera postępuje równym marszem do przodu, ale wszyscy
zaczynają się bardzo bać. Jednak jest to dziwny rodzaj strachu.
Moskali jest znacznie więcej niż Polaków, a każdy krok
przybliża do śmierci. Strach rośnie do monstrualnych
rozmiarów, aż dziwne, że to przeogromne uczucie
wypełniające całe ciało nie zabija człowieka swoją siłą.
Odległość zmalała do czterystu metrów. Moskale zaczynają
gęsto strzelać. Już kilku Polaków upadło. Strach, który
przedtem już był ogromny, teraz przekracza ludzkie
wyobrażenie. Jednak polska tyraliera się nie załamuje. Nagle
coś zaczyna się dziać w szeregach nieprzyjaciela. Środkowe
wybrzuszenie sowieckiej tyraliery przerzedza się. To część
żołnierzy zaczyna uciekać. W ostatnim szeregu idą
funkcjonariusze GPU z nagantami, więc do tyłu uciekać nie
mogą, dlatego sowieci uciekają na boki, kryjąc się za plecami
kolegów. Już nie ma rosyjskiej tyraliery.
Na obu brzegach jezior czernieją dwie kupy radzieckiego
wojska. Gdyby Polacy mieli CKM-y, mogliby wytłuc Moskali
w ciągu kilku minut. Ale nie mają, bo według wszelkich
przewidywań natarcie miało nastąpić dopiero wieczorem. Tak,
więc winę za brak broni maszynowej ponoszą bolszewicy.
W lewej grupie Moskali oficerowie próbują podnieść
żołnierzy do dalszego ataku, ale prawa strona już ucieka.
Polacy krzyczą „Hura!” i przechodzą z marszu do biegu. Po
krótkiej pogoni bolszewicy znikają. Wśród Polaków euforia.
Wszyscy chcą opowiadać o swoich przeżyciach. Niestety brak
słuchaczy. Żołnierze tworzą grupy, a oficerowie szablami te
grupy rozganiają. Wszyscy się śmieją. W końcu pada komenda:
- Padnij! Kopać wnęki.
Żołnierze powoli zasypiają. Oficerowie krzyczą, kopią w
podeszwy, ale to nie daje żadnego rezultatu. Nadjeżdża konny
łącznik i informuje o sytuacji. Natarcie bolszewickie się
załamało. Teraz nasze kontrnatarcie z flanki grozi bolszewikom
odcięciem i dlatego oni tak szybko uciekają. Trzeba
natychmiast poderwać wojsko i kontynuować pogoń, bo jak
tylko bolszewicy się od nas oderwą, to natychmiast się okopią.
Pada komenda:
- Powstań, naprzód marsz!
Polacy idą pofałdowaną łąką, ograniczoną z lewej strony
lasem. Las wchodzi zakosami w łąkę. Zza kolejnego zakosu
odzywa się rkm sowiecki. Cały polski batalion strzela do
jednego gniazda zużywając resztki amunicji. polscy oficerowie
krzyczą:
- Przerwać ogień!
Jeden z obsługi erkaemu jest zabity drugi ranny. Dowódca
trzeciej kompanii, w której służy Bolek wzywa go jako
tłumacza. Po przesłuchaniu rannego żołnierza zostaje on
oddany pod opiekę Bolkowi. Za następnym zakosem lasu stoi
jedenastu bolsze- wików. Teraz Bolek prowadzi już dwunastu
jeńców. Prędkość naszego natarcia spada do dwóch kilometrów
na godzinę. Oficerowie zatrzymują tyraliery, a Bolek dostaje
rozkaz odprowadzenia jeńców do dowództwa pułku. Jest to
ładnych parę kilometrów, Bolek jest piekielnie zmęczony.
Wreszcie po długim, męczącym marszu dociera do dowództwa
pułku. Po chwili wchodzi do zabudowań jakiegoś folwarku,
gdzie mieści się sztab.
Przez podwórze przechodzi właśnie major Kalina oficer z
dowództwa dywizji, który w jakichś sprawach znajduje się
teraz w sztabie pułku. Widzi Bolka prowadzącego dwunastu
jeńców, podbiega do niego i pyta:
- To ty sam wziąłeś wszystkich do niewoli?
- Melduję posłusznie, że oni sami się pchali do niewoli.
- Dobrze, dobrze nie bądź taki skromny.
Jeńcy zostają odprowadzeni, a major Kalina zabiera Bolka
na swoją kwaterę, aby ugościć bohatera. Wprowadza go do
izby, gdzie całym wyposażeniem jest stolik artyleryjski i łóżko
majora. Bolka sadza przy stoliku, a sam wychodzi do sąsiedniej
izby, aby przygotować przyjęcie. Zapasy środków
spożywczych, jakie posiada pan major składają się z jednej
puszki sardynek, chleba sprzed trzech dni i resztek wódki w
butelce półlitrowej. Major przynosi to wszystko do pokoju, w
którym pozostawił Bolka, ale pokój jest pusty. Po dłuższych
poszukiwaniach okazuje się, że Bolek zasnął i spadł z krzesła
na podłogę. Zostaje przywołany ordynans pana majora i we
dwóch przenoszą Bolka na łóżko. Nakrywają kocem i Bolek
natychmiast zasypia.
Po pięciu godzinach major go budzi. Bolek zrywa się z
łóżka staje na baczność i chce się meldować, ale widzi, że oczy
majora robią się okrągłe jak talary. Idąc za jego wzrokiem
patrzy na poduszkę. Cała poduszka jest zakrwawiona.
- Dlaczego baranie nie powiedziałeś, że jesteś ranny?.
W moment później zjawiają się dwie sanitariuszki i
bandażują Bolkowi głowę rozciętą na długości piętnastu
centymetrów. Pewnie dostał szablą – myśli major. Po chwili
Bolek solidnie obandażowany siedzi przy stole. Major otwiera
sardynki i zaczyna się uczta.
Z trzech osób będących w izbie tylko Pan Bóg wie, jak
doszło do zranienia Bolka. A sprawa wyglądała zupełnie
prozaicznie. Bolek siedział przy stoliku artyleryjskim, który
jest obity blachą, aby można do niej równo przykleić mapę
białkiem jaja kurzego. Blacha na bokach jest poodrywana.
Kiedy Bolek zasnął, spadając z krzesła o tę blachę rozciął sobie
głowę.
Po zakończonej uczcie major mówi:
- Teraz musisz wracać do kompanii, ale już moja głowa w
tym, żeby nagroda cię nie minęła. Za godzinę rusza wóz z
amunicją, a więc do kompanii pojedziesz na tym wozie.
Droga powrotna odbyta na wozie amunicyjnym trwa
krótko. Na miejscu okazuje się, że bataliony są w całkiem
innym miejscu, niż to, w którym Bolek rozstał się z jednostką.
Polacy zalegają na brzegu lasu. Przed nimi szeroka łąka.
Słońce świeci od strony Polaków. Według raportu otrzymanego
przez dowódcę batalionu, w którym służy Bolek ci Moskale,
którzy uciekali niedawno przed naszym wojskiem po starciu
między jeziorami to tylko część cofającej się armii
bolszewickiej, a więc prawdopodobnie wojsko polskie znajduje
się miedzy dwoma formacjami cofających się
czerwonoarmistów.
Po niecałej godzinie przewidywania te sprawdzają się. Na
łąkę wchodzą tyraliery kozackie. Kozacy maszerują nie wprost
na Polaków zalegających brzeg lasu, lecz skośnie do ich linii.
Znajdują się w odległości około czterystu metrów a słońce
świeci im w oczy. Polacy kładą celny ogień z broni
strzeleckiej, bo innej nie mają. Kozacy patrząc pod słońce nie
widzą polskich stanowisk, więc nie odpowiadają ogniem tylko
przyśpieszają kroku. Po chwili znikają z pola widzenia polskich
żołnierzy. Oficerowie ostrzegają, aby nikt nie ważył się
podnieść oraz by zachować bezwzględną ciszę. Daleko na
przedpolu w odległości sześciuset metrów przesuwają się
sylwetki ostatnich Kozaków.
Bolek i wszyscy inni żołnierze dwóch sąsiadujących ze
sobą kompanii leżą dobrze ukryci w wysokim poszyciu leśnym.
Czas mija, skowronki śpiewają, nic się nie dzieje. Żołnierze
czują się zupełnie bezpiecznie. Sjesta trwa.
Nagle w odległości zaledwie trzydziestu metrów widać
buty następnej kozackiej tyraliery. Za pierwszą posuwa się
druga. Te tyraliery, tak jak i poprzednie maszerują skośnie do
skraju polskiej obrony. Polacy leżąc na ziemi widzą tylko buty
kozackie, które są coraz bliżej i bliżej. Na szczęście dla Bolka
wchodzą w las w miejscu gdzie zalega sąsiednia kompania.
Słychać krzyki, pojedyncze strzały a później wrzaski polskich
żołnierzy dobijanych bagnetami.
Żołnierze z kompanii Bolka nie niepokojonej przez
atakujących kozaków starają się ukryć wręcz pod ziemią.
Wydaje się im, że nawet bicie serca może dojść do uszu
kozaków. Ale tak oczywiście się nie dzieje. Po chwili wszystko
ucicha. Dowódca kompanii Bolka podnosi swoich żołnierzy i
kieruje ich w miejsce gdzie przed chwilą rozegrała się tragedia.
Sytuacja jest bardzo groźna, w każdej chwili można
spodziewać się nadejścia następnych pododdziałów
sowieckich. Udziela się pomocy rannym. Nie ma czasu na
grzebanie zabitych.
Kompania Bolka i niedobitki z sąsiedniej kompanii
wycofują się w głąb lasu. Wojsko kryje się w wysokich
krzewach leszczyny, ale napięcie po przeżytej tragedii jest tak
duże, że nikt nie śpi. Mijają minuty, ptaki zaczynają śpiewać a
to informuje, że w pobliżu nikogo nie ma. Mijają godziny,
wreszcie zostają wysłani obserwatorzy na brzeg lasu. Po chwili
meldują, że widać jakieś wojsko. Okazuje się, że to pierwsza
kompania z ich batalionu, która zmyli�