Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1

Szczegóły
Tytuł Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Przepieździecki Stanisław - Szkoła życia tom 1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRZEJ DWOJGA IMION STANISŁAW PRZEPIEŹDZIECKI HERBU PCHŁA RUDA W BŁĘKITNYM POLU SZKOŁA ŻYCIA TOM I Pracuję w firmie która, polskimi metodami matematycznymi, w oparciu o technikę komputerową analizuje preferencje polskiego rynku lektorskiego i w oparciu o ten ogromny materiał informatyczny zgromadzony w Tokyo, analizuje teksty beletrystyczne zgłoszone do druku. Postanowiłem zrobić przeciwnie: napisać tekst spełniający w stopniu maksymalnym wymogi polskich czytelników. Co z tego wynikło widać poniżej. Autor i jego PC Od Autora Czas płynie. Czasu upływanie to dla nas ludzi przede wszystkim odchodzenie tych, którzy już do końca odbyli swą podróż przez życie. Człowiek to nie komputer, który oprócz pamięci ulotnej ma pamięć trwałą. Wystarczy sześciominutowe wyłączenie dopływu tlenu do naszego mózgu aby zniszczyć bezpowrotnie jego zasoby. Patrząc w rozgwieżdżony firmament widzimy go takim jakim był przed milionami lat, ale nie możemy zobaczyć jego teraźniejszości. Czas płynie. Czasu upływanie to także zmiany w społeczeństwie. Każdy z nas rozpoczynając swą podróż przez życie wpada jak kropla deszczu do już istniejącej i płynącej z dużą prędkością rzeki czasu. Nasza teraźniejszość, to tylko moment oddzielający przeszłość od przyszłości. Gdybyśmy mogli spojrzeć w naszą ludzką przeszłość tak łatwo jak w przeszłość gwiazd, to okazałoby się, że wiele zdarzeń i układów na przestrzeni sześciu tysięcy lat ludzkiej cywilizacji wielokrotnie się powtarzało. Dysponując tą wiedzą moglibyśmy sensownie kreować swoją własną przyszłość, unikając wielu niepowodzeń. Niestety ta wiedza o rzeczywistym, indywidualnym życiu człowieka i o zasadach sensownego działania zawarta jest w bardzo mądrych dysertacjach naukowych, które leżą na zakurzonych półkach bibliotek i nikt ich nie czyta. Autorzy tekstów popularnych unikają tak prozaicznych tematów jak te proste zasady, przesądzające o skutecznej realizacji naszych zamierzeń. Postanowiłem więc opowiedzieć historię prawdziwą, opisującą zdarzenia rzeczywiste, których analiza może się przydać moim Rodakom w obecnych tak trudnych czasach. Ponieważ wielu bohaterów tej opowieści to ludzie jeszcze żyjący, więc aby nie obarczać ich kłopotami a prokuratorów robotą, wszystkie dane personalne, finansowe i topograficzne zostały zastąpione fikcyjnymi. Rozdział I – Bojda Nasz bohater Staś Tarłowski urodził się w 1921 roku, a ponieważ według Leibniza, twórcy katolickiego optymizmu, każde zdarzenie zawiera w sobie zamysł boży, a każdy skutek swoją przyczynę, więc i narodziny naszego chłopca musiały być spowodowane ważkimi przyczynami. By wyjaśnić je cofniemy się o kilkadziesiąt lat, więc aż o trzy pokolenia. Dziadek Stasia, po którym odziedziczył on imię, pochodził ze zubożałej szlachty. Mieszkał we Lwowie, przy ulicy Ulmanów 6 i pełnił zaszczytną funkcję urzędnika ziemskiego. W tamtych dawnych czasach nie było naukowych metod planowania rodziny, w wyniku czego głowa rodu dorobiła się w pocie czoła sześciorga dzieci. Trzecim z kolei dzieckiem był Bolesław, przyszły ojciec naszego bohatera. On to w dzieciństwie nie potrafił wypowiedzieć swojego imienia. Mówił „Bojda” i tak już zostało. Bolek w szkole powszechnej nie należał bynajmniej do prymusów. Program trzeciej klasy tak mu się spodobał, że studiował go przez dwa kolejne lata. Po ukończeniu pierwszego szczebla oświatowego poszedł w ślady starszego brata Kazimierza i został oddany do Kolegium Jezuickiego w Żydaczowie. Ojcowie Jezuici stosowali specyficzne metody stymulowania chłopców do nauki i szafowali nimi szczodrze zarówno w czasie lekcji, jak i podczas co sobotnich rozliczeń. Dzięki temu Bolek przechodził z klasy do klasy. Właśnie widzimy go, jak w pierwszy dzień wakacji 1914 roku wraca razem ze swoim bratem pociągiem z Żydaczowa do Lwowa. Pojazd sunie przez piękną Glicję. Ziemia tu jest marna a więc pól uprawnych nie wiele. Za to wokół wiele stromych wzgórz pokrytych krzewami, jarów, przepastnych wąwozów i rwących strumieni. Archeologiczne świadectwa zasiedlenia tej krainy pochodzą sprzed 2500 lat. Skolonizowana została za panowania Kazimierza Wielkiego, ale jeszcze przed narodzinami Chrystusa ciągnęły tędy barwne karawany kupieckie. Tym szlakiem przechodziły wyprawy Celtów z zachodu i Scytów ze wschodu. W 981 roku tereny te zajął Włodzimierz I, a po nim przejął je Bolesław Chrobry. Co intrygujące, w XIII wieku ciągnęły przez Galicję traktami handlowymi hordy tatarskie. W stromych zboczach jest wiele wejść do podziemnych tuneli. Legenda głosi, iż tędy uciekali Rusini przed Tatarami. Ale jest to tylko legenda, Tatarzy bowiem nie posiadali piechoty, a konnica nie mogła działać w tak górskim i lesistym terenie. Pierwsi osadnicy, których potomkowie przetrwali do dziś, to ludzie z Wołoszy, zamieszkujący pierwotnie Półwysep Bałkański. Dlatego do czasów obecnych prze- trwały elementy bałkańskiego zdobnictwa w galicyjsko-huculskim folklorze. Nieurodzajna gleba, w konsekwencji sprzyjająca powstawaniu nieużytków oraz skaliste zbocza wzgórz spowodowały, iż kraina ta była niezbyt chętnie zasiedlana, co nie znaczy wcale, że jej dziki charakter nie wzbudzał pożądania i iskry zachwytu w oczach ludzi znających inne, łatwiejsze sposoby zarobkowania niż praca na roli. Chłopcy wracają po dziesięciomiesięcznym pobycie u Ojców Jezuitów. Na mijanych stacjach mnóstwo pięknych kobiet. Tam u Jezuitów jedyne kobiety, na które można było popatrzeć, to święte na obrazach w kościele. W tej sytuacji każda dziewczyna między siódmym a siedemdziesiątym rokiem życia jawi się w ich świadomości jako bajkowa królewna. Wreszcie Lwów. Jeszcze krótka jazda tramwajem, oczywiście bez biletu i już obaj biegną ulicą Ulmanów. Wbiegają na podwórze. W pobliżu studni córka sąsiada głęboko pochylona przesiewa przez sito jakąś kaszę. - Cześć Rachela! – krzyczy Kazik. Bolek postanawia bardziej przyjaźnie powitać Rachelę i szczypie ją w wypięty tyłek. - Bucy szajgec! – drze się Rachela i wali Bolka sitem po głowie. Pięknie wyczyszczony, granatowy mundur cały obsypany jest plewami. - Meszygene freia! – rewanżuje się Bolek. Chłopcy wchodzą do mieszkania. W salonie znajduje się mama. Zaczyna się ściskanie i całowanie. Schodami zbiegają dwie siostry. Wrzask jest coraz większy. Wszyscy mówią a nikt nie słucha. Nastrój radości udziela się wszystkim zebranym. Nagle hałas się urywa. Do pokoju wkroczył ojciec... - Dzień dobry tatusiu! - Pokażcie cenzury. Chłopcy wyciągają z tornistrów świadectwa. Pan Stanisław nakłada na nos cwikier i powoli, dokładnie zaczyna studiować podane mu dokumenty. Wreszcie, tym samym, surowym tonem mówi: - Batiary jedne! Stać was tylko na stopnie dostateczne?! Już ja z wami porozmawiam. Ton jest groźny, jednak wszyscy doskonale wiedzą, że pan Stanisław jest w siódmym niebie. Znowu obaj chłopcy przeszli do następnej klasy. Powraca ciepła, rodzinna atmosfera. Ojciec sadowi się za stołem i mówi: - Jutro jest niedziela, więc pojedziemy do Janowa odwiedzić wujostwo. Janów to mała mieścina o godzinę drogi koleją od Lwowa. Leży on nad cudownym stawem. Na jego brzegu wznosi się góra zwana Królewską. Tam w swoim czasie ucztował król Jan Kazimierz. W Janowie mieszkają państwo Krukowscy. Tarłowscy jadą koleją. Lokomotywa sypie iskrami i rozwija niebagatelną szybkość 40 kilometrów na godzinę. Wreszcie upragniony Janów. Cała rodzina wysiada. Przed stacją stoją dwie bryczki. Tarłowscy ładują się do nich i po niespełna dziesięciu minutach witają się z rodziną Krukowskich w ich domu. Tadeusz Krukowski przez długie lata pracował jako rządca w majątkach hrabiego Łosia. Obecnie mieszka w Janowie i pełni funkcję urzędnika sądowego. Z ludźmi z folwarku utrzymuje bliskie kontakty. Po zjedzeniu drugiego śniadania całe towarzystwo jedzie do majątku ziemskiego. Dla młodych Tarłowskich, wychowanych w mieście, pobyt na wsi to przysłowiowy raj na ziemi. Już na miejscu zaproszono dorosłych do sali recepcyjnej. Jest to dawny poklasztorny reflektarz. Tu odbywają się poważne rozmowy, głównie na tematy stricte polityczne. Domorośli politycy zażarcie dyskutują, palą cygara, rozmawiają z damami. Panie w swoim gronie rozważają sprawy przyziemne. W ten oto sposób towarzystwo spędza czas w oczekiwaniu na niedzielny wyjazd do kościoła na sumę. Młodzi Tarłowscy szaleją po całym folwarku. Właśnie wyciągnęli z wozowni furkę. Jest to miniatura chłopskiego wozu drabiniastego. Bolek wsiadł do pojazdu, a Kazik jeździ po cały podwórku. Po chwili następuje zmiana ról i zabawa trwa dalej. Właśnie podjechali pod ganek. Na nim czekają na wyjazd do kościoła młode latorośle Krukowskich. Są ubrane w piękne sukienki o pastelowych kolorach, które zostały uszyte z kretonu we Lwowie. - Siadajcie dziewczyny na furkę, to was przewieziemy! – krzyczy Bolek. - Nie możemy siadać, bo pobrudzimy nasze piękne sukienki – odpowiada Hania, najstarsza z nich. - Nie musicie siadać – tłumaczy Bolek. Przykucniecie na furce i będziecie rękoma trzymały się drabinek. Hania i średnia Jadzia decydują się na tą przejażdżkę. Wskakują na wóz. Chłopcy stają przy dyszlu. Właśnie coś Bolkowi wpadło do oka, więc mrugnął. Kazik tylko uśmiechnął się pod nosem. Ruszyli naprzód. Najpierw powolutku, ostrożnie, później troszkę prędzej. Objechali całe podwórze. Dotarli do stajni i obory. Tam, na końcu, na wąskim przejściu, między drzwiami obory a dołem, gdzie zbierały się produkty przemiany materii poczciwych producentek mleka, furka wykonała ostry wiraż i obie dziewczyny już się kąpią po pas w gnojowicy. Po tym zdarzeniu starszy Kazik poczuł wielką ochotą zwiedzenia okolicznych pól i lasów, a Bolek został na miejscu. W dziesięć minut później pan Stanisław Tarłowski dowiedział się o haniebnych wyczynach synów i powiedział do młodszego z nich stanowczo. - Bojda, musimy porozmawiać. Ojciec zaprowadził syna do drewutni. Tutaj złapał jedną ręką za ucho chłopca, a drugą za koniec sękatego kija. Na tym najgorszym ze światów według Voltaire’a, każdy kij ma dwa końce, więc pan Stanisław zaczął rytmicznie przykładać drugi koniec lagi do cielesnej powłoki Bolka w tym miejscu, w którym plecy swą szlachetną nazwę tracą. Egzekucja trwała dość długo. Od tego dnia Bolek nabył dziwnych przyzwyczajeń. Jadał na stojąco, a sypiał na brzuchu. A kiedy tydzień zaczął chylić się ku końcowi, w domu przy ulicy Ulmanów 6 rozległ się groźny głos ojca. - Bojda, do gabinetu! Bolek obawiał się, że tatuś zechce kontynuować tak miło rozpoczętą w drewutni rozmowę. W związku z tym do gabinetu wszedł nie sam, lecz z duszą na ramieniu. Ojciec powiedział stanowczo. - Dzisiaj jest sobota. - Tak jest, tatusiu! - A więc jutro będzie niedziela... - Tak tatusiu. - Przestań z tym: tak, tak i słuchaj, co się do ciebie mówi. Jutro pojedziesz do Janowa i przeprosisz tam wszystkich za to, coście z tym drugim batiarem uczynili. Dusza Bolka zaczęła się przemieszczać na swoje normalne miejsce. Przewidywania ludzkie nie zawsze się sprawdzają. Jednak tym razem było wszystko zgodne z sugestiami ojca. Na drugi dzień rzeczywiście była niedziela i Bolek pojechał do Janowa. Po krótkiej podróży pociągiem, a następnie kilkuminutowym marszu pieszym, chłopiec już wbiega na podwórze państwa Krukowskich. Przed wejściem do domu stoi bryczka. Na niej figlują dwie młodsze latorośle Krukowskich. - Cześć smarkule! – woła Bolek. - Dzień dobry dorosłemu panu! – odpowiadają uniżenie dziewczynki, a Jadwiga dodatkowo pyta: - A jak tam tyłek? Boli jeszcze? Bolek już wbiega do domu. W salonie siedzi ciocia Lina - Dzień dobry ciociu! Ja bardzo przepraszam za to, co się stało... - Głupstwo – mówi ciocia. - Młodym ludziom diabełek zawsze podszeptuje coś niemądrego. Do salonu wkracza wujek Tadeusz. Jest ubrany w czarny tużurek i wystrojony jak na pogrzeb. - Dzień dobry wujku!. Przyjechałem, żeby przeprosić za to, co się stało. - Głupstwo, nie ma o czym mówić. Już zapomnieliśmy o tym. Niestety musimy jechać na sumę do kościoła, ale zostań. Na obiad będzie pieczony indyk. - Tak jest wujku, zostanę! Wujostwo wychodzą. Słychać skrzypienie resorów bryczki i oddalający się tupot koński. Po chwili u sąsiadów pieje kogut. Bolek już tego nie słyszy. Jest pochłonięty rozwiązywaniem trudnych obliczeń matematycznych. Policzył raz, sprawdził, policzył drugi raz i wynik jest ten sam. No, bo wujostwo mają trzy córki, a do kościoła pojechały dwie, a więc w czeluściach przepastnego domu znajdować musi się najstarsza i najładniejsza Hania. Bolkowi jeszcze brzęczą w uszach słowa ojca: „Przeproś tam wszystkich!”. Chłopak wbiega po schodach na poddasze, naciska klamkę i otwiera drzwi do pokoju dziewczyny, jednak orientuje się, że popełnia wielki nietakt. Z powrotem zamyka drzwi i grzecznie puka. - Wejdź, wejdź! – woła Hania. Bolek wchodzi. Dziewczynę rano bolała głowa, więc dla tego nie pojechała ze wszystkimi do kościoła. Teraz stoi przy oknie w szaro srebrzystym szlafroczku. Bolek podchodzi do niej i od razu przystępuje do przeprosin. Przeprosił raz..., przeprosił drugi raz. Trzecie przeprosiny wypadły na wysokości szyi. Teraz rozchylił poły szlafroczka i po kolei przeprosił obie okrągłości. Z Hanią dzieje się coś dziwnego. Bolek spojrzał na twarz dziewczyny. Oczy ma wpół przymknięte. Każdy baran by się zorientował, że jest zmęczona. Bolek wziął ją na ręce i położył na łóżku. Sam poczuł też ogromne zmęczenie. Chciał są położyć obok Hani, ale na panieńskim, dość wąskim łóżku, było to niemożliwe. Zaczął, więc w miarę możliwości odpoczywać aktywnie. A kiedy skończył, świat uległ drastycznej zmianie. Ściany się zaokrągliły i podeszły bliżej łóżka. Meble straciły swoje ostre, wyraziste kontury. Wokół panowała cisza, z daleka słychać było pianie koguta. Bolek czuł w skroniach silne tętno swego pulsu. W pokoju panowała cisza. Słychać było dokładnie oddech śpiącej Hani. Po chwili zrobiło się szaro, a później ciemno. Nagle, przez mózg Bolka przebiegła paraliżująca myśl. On tutaj zaśnie i w takim stanie zastanie go wujostwo. Wstał z łóżka, zapiął mundur szkolny, po cichu wyszedł z pokoju. Zszedł po schodach na dół, ale zamiast przez podwórko udać się na rynek i stamtąd najkrótszą drogą pójść na stację, bojąc się spotkania z wujostwem, wybrał kierunek przeciwny. Przeszedł przez ogród kwiatowy, dumę pana Tadeusza, następnie przez warzywnik i wyszedł na cichą uliczkę. Przeszedł przez obejście sąsiadów Wandyczów i znalazł się nad stawem. Wszystko dookoła było inne niż zawsze, i piaszczystość ścieżki, i przejrzystość powietrza. Przy kładce uwiązana była łódka, w niej siedziało dwóch chłopców. Jeden z nich grał na flecie, a drugi śpiewał surowym, ale pięknym tenorem: „pociłuj mene jeszczo, pociłuj ostatnyj raz”. Wszystkie te normalne zjawiska były odbierane przez Bolka w jakiś inny, szczególnie piękny sposób. Nie orientował się w tym, że każdy młody chłopak, po pierwszym kontakcie z kobietą w ten oto sposób celebruje swą pozorną dorosłość. Na stacji trzeba było czekać pół godziny na odjazd pociąg. Do Bolka podeszło dwóch Żydów. - Ny, może jakąś robotę ma pan dla nas? My możemy wszystko. My możemy zanieść list, możemy załatwić sprawę, w sądzie nawet możemy świadczyć... - Mam dla was w kieszeni dwa kułaki. Żydzi się zabrali. Bolek spaceruje po peronie. Wokół roztacza się senna Galicja. Zbliżał się koniec czerwca. Nikt nie przypuszczał, że za parę dni, w dalekim Sarajewie następca tronu największej potęgi świata, Monarchii Austro- Węgierskiej wraz ze swoją małżonką przeniosą się na łono Abrahama. Wreszcie na stację przyjechał pociąg z Jaworowa. Bolek wsiadł do niego i już po godzinie biegnie po ulicach Lwowa. Wpada pędem na podwórze, przy ulicy Ulmanów 6. Jego rodzice właśnie wychodzą na spacer. - Byłeś w Janowie? - Byłem. - I przeprosiłeś tam wszystkich? - Tak tatusiu, przeprosiłem. - No, a co nowego u wujostwa? - Jak dotychczas nic nowego - powiedział w złą godzinę Bolek. Wreszcie nadszedł 28 czerwca. W Sarajewie huknęły strzały, a w Galicji wszyscy domorośli politycy poczęli snuć rozważania o tym, co im przyniesie przyszłość. Nastroje są oczywiście wspaniałe. Wszyscy są bowiem obywatelami najpotężniejszego ówcześnie mocarstwa świata. Dom Habsburgów sprawował swe rządy od Budapesztu, poprzez Wiedeń, Niderlandy, Hiszpanię, aż po baśniowy Meksyk. Potęga Austro-Węgier jest ogromna. Jeśli będzie wojna to taka jak wszystkie dotychczasowe. Austria oczywiście zwycięży, co pociągnie za sobą awanse, podwyżki pensji i wiele innych całkiem przyjemnych następstw. Jest 23 lipca. Austria kieruje ultimatum do Serbii, 25-go zostają zerwane stosunki dyplomatyczne, a trzy dni później wybucha wojna między Austrią a Serbią. Między 1 a 4 sierpnia wszystkie państwa wszystkim państwom wokół wypowiadają wojnę. Wojna ciągle jeszcze może się ograniczyć do jednego, wschodniego teatru walki. Przekształcenie tej kampanii w czteroletnie zmagania całego ówczesnego świata, w kataklizm, którego ofiarami będzie wiele milionów istnień ludzkich, a trzykrotnie więcej stanie się dożywotnimi kalekami, zostało zadecydowane w batalii, jaka rozpoczęła się jeszcze przed 28 lipca, a więc zanim jeszcze padły pierwsze strzały na froncie serbskim. Bitwa przesądzająca o światowym charakterze konfliktu została stoczona na froncie francusko -angielskim. A było to tak... W 1870 roku Francja przegrała wojnę z Prusami. Chcąc się na przyszłość zabezpieczyć zawarła szereg sojuszy. Najważniejszy był pakt francusko-rosyjski. Niemcy już od 1874 roku szykują się do kolejnej wojny. Der Nachrichtendienst wysyła mnóstwo swoich agentów do Francji. Agenci ze znaną niemiecką solidnością penetrują francuskie możliwości pod względem militarnym. Dzięki tej mrówczej pracy wywiadowczej, szef sztabu niemieckiego generał Helmut von Moltke opracowuje szczegółowy plan strategiczny przyszłej wojny. Jest on wielokrotnie unowocześniany i w roku 1914 mamy do czynienia z wersją 13 B. Wersje te mało się między sobą różnią. Zasadnicza idea pozostaje ta sama. Należy energicznie uderzyć na zachód, ku Francji, stosując na wschodnim froncie jedynie obronę pozycyjną. Po szybkim pokonaniu Francji wszystkie siły mają być skierowane na wschód, gdzie w kolejnych bitwach z Rosją Carską wymuszony zostanie pokój, warunkujący Niemcom dwie istotne kwestie: swobodny dostęp kapitału niemieckiego do Rosji i wycofanie się jej ze wszystkich działań na Bliskim Wschodzie. Takie skromne ustalenia, w pełni satysfakcjonowały Niemców. Francuzi oczywiście też nie zasypiają gruszek w popiele. W Deuxiéme Bureau, przy ulicy Saint Dominique 14 przyjęto jednak zupełnie inną taktykę. Chłopcy od św. Dominiki nie lubią bawić się w taką żmudną robotę, jak to robią Niemcy u nich. Oni po prostu zainstalowali kilka wtyczek w Generalnym Sztabie niemieckim i za ciężkie pieniądze kupują każdą nową wersję planu „Schlieffen-Moltke”. Znając szczegółowo plany niemieckie orientują się doskonale, że warunkiem koniecznym spełnienia tych marzeń jest błyskawiczna wojna na froncie zachodnim. Jak bowiem jasno wynika z planów niemieckich, państwa centralne nie mogą sobie pozwolić na zbyt długie odkładanie ofensywy na wschodzie. Wersja błyskawicznej wojny na zachodzie jest możliwa tylko wtenczas, gdy jedynym przeciwnikiem będzie Francja. Francuzi znają niemieckie plany od lat, ale przez wrodzoną skromność nie informują o tym Anglików. Kiedy jednak słowo staje się ciałem, to jest 28 lipca 1914 roku, delegacja Ministerstwa Spraw Zagranicznych Francji pakuje do teczki prezent dla Anglików i jedzie do Londynu. Tam, po krótkich rozmowach we francuskiej ambasadzie dochodzi do spotkania z Anglikami w Foreign Office. Francuzi prezentują sojusznikom dokładne kopie planu „Schlieffen – Moltke nr 12”. Następnie tłumaczą, że wystarczy żeby Anglia opowiedziała się po stronie francuskiej i zasymulowała przerzut korpusu ekspe- dycyjnego przez kanał, a Niemcy w ogóle na zachód nie uderzą. Wynika to jasno z postanowień przedłożonego planu. Anglicy zachwyceni, gratulują Francuzom świetnej roboty wywiadowczej. Poklepują ich po plecach, wznoszą toasty i na tym się kończy. Francuzi po raz kolejny tłumaczą, że potrzebna jest natychmiastowa reakcja Anglii, bo wojna może wybuchnąć lada dzień. Anglicy mówią: „ależ tak”, „jak najbardziej”, „oczywiście” i nic nie robią. Francuzi pertraktują już z pozycji „na kolanach”, a Anglicy ciągle zapewniają ich o niezłomnym sojuszu. Francuzi powtórnie tłumaczą, że wojna może wybuchnąć w każdej chwili, a Anglicy znowu swoje. - No to dlaczego nic nie robicie – pytają Francuzi - Jak to nic nie robimy ? Przecież wszystko jest jasne. My się ze wszystkim zgadzamy. Teraz tylko parlament to przyjmie , król podpisze i załatwione. Problem polega na tym, że Francuzi w tej swojej dyplomacji popełniają ogromny błąd. Ograniczenie wojny do jednego frontu, to jest wschodniego stanowi dla nich optymalne rozwiązanie. Francja, nie będąc niepokojona na własnym terenie zmaganiami wojennymi, przestawi cały swój przemysł na produkcję zbrojeniową i będzie pomagać Carskiej Rosji. Taka kilkuletnia pomoc zapewni Francji dobrobyt na wiele kolejnych pokoleń. Tak wygląda optymalna wersja dla Francji. Ale nie dla Anglii. Anglicy są w istotny sposób zainteresowani zniszczeniem potęgi pruskiej. Jednakże dla nich sojusz z Francją oznacza sprzymierzenie w walce z Niemcami na francuskiej ziemi. To Francja przecież od lat zaśmieca całą Afrykę Północną swymi marnymi, ale niezwykle tanimi wyrobami. Indochiny są zalewane produktami francuskiego przemysłu, a stąd tylko krok do perły korony brytyjskiej, a mianowicie do Indii. Kapitał francuski penetruje kraje Ameryki Środkowej i Łacińskiej rozpoczynając od newralgicznego punktu, jakim jest Panama. Wojna ograniczona jedynie do wschodniego teatru walk spowoduje, że w jej wyniku Francja, będąca mocarstwem, przerodzi się w supermocarstwo. Do tego Anglicy dopuścić nie mogą, a więc spokojnie słuchają francuskich wywodów i czekają. W tej bitwie nie bierze udziału wojsko, nie huczą armaty, a rozmowy toczą się w dobrze strzeżonych zacisznych gabinetach. Na zewnątrz więc nie słychać nawet szeptu. Niemcy wsłuchują się w tą londyńską ciszę. Dla niemieckiego ucha brzmi ona, jak najpiękniejsza muzyka Wagnera, ale to nie „Złoto Renu”, lecz raczej mgła leniwej Tamizy wróży Niemcom spełnienie ich marzeń. Nie mogą oni inaczej odczytać angielskiego milczenia, jak tylko jako zupełny desintéressment w stosunku do spraw kontynentu. W końcu po dokładnym, precyzyjnym rozważeniu sprawy, będąc całkowicie pewni angielskiej neutralności, Prusy uderzają poprzez Luksemburg i Belgię na Francję. Dochodzi do walki. Jest mnóstwo trupów i rannych. Propaganda po obu stronach podgrzewa atmosferę. „ No – mówią Anglicy - teraz to już na pewno nikt nie wycofa się z walki” i natychmiast wypowiadają Prusom wojnę, mimo braku zobowiązań formalnych względem państw sprzymierzonych. Niemcy już teraz rozumieją, że „zostali wpuszczeni w maliny”, ale na odwrót jest już za późno. Chcąc ratować plan strategiczny i pokonać swego zachodniego przeciwnika muszą maksymalnie nasilić działania przeciwko Francji. To uniemożliwia wsparcie wojsk austriackich. Rosjanie uzyskują chwilową przewagę. Austriacy dostają lanie i trzeciego września wojska carskie zajmują Lwów. Jak wiadomo fortuna kołem się toczy. Po kilku miesiącach sytuacja na frontach zmienia się. 2 maja 1915 roku rusza ofensywa państw centralnych. W połowie czerwca wojska austriackie podchodzą pod Lwów. W domu przy ulicy Ulmanów 6 pan Stanisław Tarłowski założył ręce do tyłu i spaceruje powoli, przemierzając kilkakrotnie długość gabinetu. Przechadzka ta trwa już dłuższą chwilą, co świadczy o głębokim rozważaniu ważkich problemów. W końcu pan Stanisław podchodzi do drzwi, otwiera je i woła. - Kazik, Bojda do mnie! Chłopcy wchodzą do gabinetu. Ojciec ponownie zaczyna swój spacer. Po chwili zatrzymuje się i mówi. - Jak Austriacy uciekali to, na szczęście jeszcze nie podlegaliście poborowi, ale obecnie będzie gorzej. Jeśli oni znów tu przyjdą, to Kazik rozpocznie zaszczytną służbę w cesarsko-królewskiej armii. Tobie Bojda grozi to samo za parę miesięcy. Zupełnie wystarczy, że najstarszy brat Mietek, nie wiadomo po co, szuka guza na froncie. Weźmiecie całą twardą gotówkę, jaka jest w tej chwili w domu i wycofacie się razem z Rosjanami. W dzień deszczowy i ponury na stacji Persenkówka w brudnym towarowym wagonie na stercie żołnierskich plecaków, siedzi Kazik, koło niego leży Bolek. Tym eszelonem ewakuuje się pułk kozaków. Dla niezbyt zorientowanych w militariach wyjaśniamy, że kozacy to nie określenie narodowości, ale broni, która odpowiada w wojsku polskim, lekkiej kawalerii. Kozacy bardzo serdecznie przyjęli chłopców, nakarmili ich grochówką i usadowili na swoich bagażach. Teraz żołnierze siedzą w dole na podłodze i śpiewają na kilka głosów dumkę o Jermaku. Bolek zamknął oczy, a pod czaszką kłębią mu się tabuny myśli. Jest mu ogromnie smutno, bo przecież zostawia nie wiadomo na jak długo wszystkich bliskich i miasto, w którym upłynęło jego dzieciństwo. Z drugiej strony dla młodego chłopca taka podróż w nieznane to szczyt marzeń. Bolek wyobraża sobie mnóstwo zdarzeń, które mogą go spotkać w tej podróży. Oczywiście to on jest bohaterem tych wszystkich przygód i oczywiście wychodzi z nich zwycięsko. W miarę upływu czasu przychodzą mu do głowy coraz mniej wesołe myśli. Taka podróż to przecież ogromne niebezpieczeństwo. Bolek wpada w minorowy nastrój. Na szczęście pociąg rusza. W otwartych drzwiach wagonu, na tle jaśniejącego jeszcze nieba widać znaną sylwetę Wysokiego Zamku. Pociąg przejeżdża bez zatrzymania przez dworzec główny i kieruje się na północ. Dopiero w Rawie Ruskiej skręcają na wschód. Monotonny stukot kół usypia Bolka. Wbrew najśmielszym przewidywaniom jego podróż trwać będzie kilka lat. Przez Ukrainę przejechali bez zatrzymania się pociągu. W centralnej Rosji spędzili trzy miesiące. Potem podróżowali na drugi koniec świata i znaleźli się w Mandżurii. W Harbinie przez półtora roku Bolek uczęszczał do polskiego liceum i tam zdał maturę. Po maturze chłopcy urządzili sobie trwającą trzy miesiące wycieczkę do Japonii. Po powrocie dowiedzieli się, że na Syberii powstaje polskie wojsko. Podróż z Harbina do armii Hallera trwała trzy kolejne miesiące. W końcu zameldowali się w pułku i zostali wcieleni do wojska. Chrzest bojowy przeszedł Bolek na Syberii w bitwie z Czechami. Droga z Syberii do Władywostoku trwał ponad dwa miesiące. Wreszcie ich zaokrętowano i wyruszyli morzem do kraju. Statek płynął przez Nagasaki, Singapur do Kolombo. Tutaj, na Cejlonie, żołnierzom po raz pierwszy pozwolono zejść na stały ląd. W Zatoce Adeńskiej czekali trzy dni na pozwolenie wejścia na teren Morza Czerwonego. Upał był niemiłosierny i nie można było się przed nim ukryć. Następny postój wypadł w Port Saydzie. Okręt doładowano makuchami, a wojsko ścieśniono w taki sposób, że spać można było tylko na boku. Bolek wspomina podróż przez Morze Śródziemne jako najgorszą makabrę. W Tangerze rozładowano okręt i znów powróciły normalne warunki. Zatoka Biskajska, znana pożeraczka okrętów, przywitała ich średniej klasy sztormem. Wszystkich zmęczyła choroba morska. Wreszcie Anglia. W Dover nie pozwolili wojsku zejść na ląd, ponieważ statek miał tu stać tylko trzy godziny. Tymczasem cumował cztery doby. W Londynie spotkała ich niezbyt miła niespodzianka. Angielscy robotnicy odmawiają ładowania węgla na statek, ponieważ wiezie on wojsko przeciwko pierwszemu socjalistycznemu państwu na świecie. W końcu żołnierze sami ładują węgiel, w wyniku, czego dwaj ulegają wypadkowi i pozostają w Londynie. Wojsko jest już zaokrętowane piąty tydzień i nie zna aktualnej sytuacji w Polsce. Wiedzą tylko, że po zwycięskiej ofensywie, która zaprowadziła nasze wojska aż pod Kijów, obecnie Polacy są w odwrocie a linia frontu przebiega przez polskie ziemie. Szczegółów jednak nie znają. To, co wiedzą uświadamia każdemu żołnierzowi, że naszą jedyną szansą jest, aby armia generała Hallera jak najprędzej znalazła się na polu walki. W momencie gdy statek mija cieśniny duńskie i wchodzi na Bałtyk napięcie nerwowe wzrasta. Żołnierze czują, że już za moment powitają ich na ojczystej ziemi rodacy. Rzeczywistość wygląda trochę inaczej. Statek przybija do brzegu wśród nocnych ciemności do jakiegoś nabrzeża w nieznanym porcie. Żołnierze po ciemku schodzą na ląd. Niektórzy klękają i całują rodzinną ziemię. Inni pytają całujących, skąd wiedzą, że to ziemia ojczysta - przecież nikt nie wie gdzie się znajdują. Formowanie kolumny marszowej w ciemnościach trwa w nieskończoność. W każdej czwórce, lewy zdejmuje pas, robi z niego pętlę i zakłada poprzednikowi na przedramię. Inaczej by się pogubili. Wreszcie pada oczekiwana komenda: „Naprzód marsz!”. Żołnierze czują pod stopami twarde, betonowe nabrzeże. Po chwili schodzą na drogę gruntową. Maszerują już przeszło godzinę. Teraz idą przez jakieś krzaki. Na tle nieba widać wierzchołki drzew. Zmęczenie coraz większe. Wreszcie upragniony odpoczynek. Siadają na ziemi i po ciemku ściągają buty, aby poprawić onuce. I znowu marsz trwający dwie godziny. Poprzedniej nocy nikt nie spał z wielkich emocji, teraz senność ogarnia wszystkich. Marsz przedłuża się w nieskończoność. Na horyzoncie zaczyna szarzeć. Niektórzy żołnierze zasypiają w trakcie marszu. Taki śpiący żołnierz, jeśli się potknie o byle co, od razu się przewraca. Wojsko wchodzi na nasyp kolejowy i teraz marsz odbywa się wzdłuż torów. Po chwili widać zarys stacji kolejowej. Napis zamalowano czarną farbą. Oficerowie zatrzymują kolumnę. Żołnierze siadają na ziemi i od razu zasypiają; Ledwie zmrużyli oczy, a już są budzeni. Faktycznie, minęło półtorej godziny. Z oddali zbliża się pociąg towarowy. Zatrzymuje się, wojsko ładuje się do wagonów. Pociąg rusza. Wszyscy zasypiają. Pociąg staje w lesie. Nieliczni posiadacze zegarków informują kolegów, że jest już południe, więc spali co najmniej sześć godzin. Najbardziej przytomni biorą menażki od swoich kolegów i idą po obiad do kuchni polowych stojących w lesie. Po chwili wracają z pełnymi menażkami, wsiadają i pociąg rusza. Po zjedzeniu posiłku część żołnierzy znowu zasypia. Pozostali patrzą przez otwarte drzwi wagonów towarowych. Już teraz wszyscy są pewni, że znajdują się w Polsce. Niektórym wydaje się, że słyszą huk armat. Jednak to tylko złudzenie. Powoli zapada wieczór. Pociąg ponownie staje w lesie. Żołnierze wychodzą i otrzymują suchy prowiant. Na każdą dwójkę przypada jedna mięsna konserwa i pół chleba. Już formuje się kolumna marszowa. Po chwili pada komenda: Naprzód marsz! Dowódcy narzucają tak ostre tempo, że już po pół godziny wszyscy są zmęczeni. Za kolumną wojska jadą wiejskie wozy. Gdy któryś żołnierz słabnie i zostaje w tyle, a zdarza się to często, zostaje zabrany na wóz by odpocząć, zebrać siły i znów dołączyć do kolumny. Zmęczenie narasta. Wychodzą z lasu na pofałdowany teren. Marsz trwa już trzy godziny. Wojsko jest potwornie zmęczone i śpiące. Znów niektórzy zasypiają w marszu i potykając się na drodze, padają. Dowódcy informują, że należy zachować absolutną ciszę, ponieważ w tej chwili maszerują drogą rokadową na tyłach naszych pozycji, a pozycje nieprzyjaciela są tuż, tuż. Bliskość wroga wszystkich ożywia. Już nikt nie zasypia. Maszerują dalej. Teraz kolumna czwórkowa przeistacza się w pojedynczy szereg. Żołnierze trzymają się za ręce jak w przedszkolu i tak docierają do transzei. Jest ona płytka, więc idą mocno pochyleni i co chwilę któryś przewraca się w błoto zalegające dno. Rozkazy są przekazywane szeptem wzdłuż strzeleckiego okopu, a brzmią one: „Nie spać, pilnować, w każdej chwili może być natarcie. Moskale znajdują się o czterysta metrów przed wami”. Żołnierze z bronią gotową do strzału czuwają i wpatrują się w ciemność. Tak mijają minuty, a wszystkim wydaje się, że to cała wieczność. W końcu wojsko zasypia. Bolek czuje, że ktoś go bije pięściami po plecach. Otwiera oczy. Już świta. Okazuje się, że po grzbiecie tłucze go dowódca plutonu. Dziwnie brzmią przekleństwa wypowiadane szeptem do ucha. - Nie śpijcie, skurwysyny! Moskale w każdej chwili mogą tu być i wymordują nas zanim się obudzicie. Wojsko obudzone przez dowódców czuwa. Niektórzy bardzo cichutko otwierają bagnetami konserwy i zaczynają śniadanie. Godziny mijają, a sowieckiego natarcia nie widać. Zbliża się południe. Nagle na przedpolu, dokładnie między polską a sowiecką pozycją, jedzie na koniu nasz łącznik. Jakoś nikt do niego nie strzela. Najodważniejsi strzelcy stają w rowie strzeleckim i przyglądają się temu, co ma miejsce po stronie bol- szewików. Niektórzy opuszczają okopy i zaczynają spacerować po przedpolu. Wreszcie wojsko z gromkim wrzaskiem „Hura” biegnie czterysta metrów do przodu i zdobywa opuszczone przez nieprzyjaciela pozycje. Żołnierze zbierają przedmioty pozostawione przez Moskali. Atmosfera jest bardzo radosna. Podjeżdżają kuchnie polowe i wszyscy jedzą posiłek. W momencie, gdy batalion Bolka spokojnie zjada posiłek, na przedpolu Warszawy toczy są największa bitwa tej wojny. Stosunek sił wynosi 3:1 na korzyść bolszewików. W tej sytuacji Polacy nie posiadają odwodów i praktycznie całe wojsko jest w walce. Stąd konieczność ciągłych przerzutów oddziałów. Żołnierze skończyli posiłek. Zbiórka. Znów formuje się kolumna. Marsz rozpoczyna się o godzinie drugiej po południu i trwa z przerwami do szóstej wieczorem. Na odpoczynek ma wystarczyć pół godziny. Wreszcie dostają czarną kawę i po kawałku chleba. Znowu marsz. Już nikt nie liczy godzin i wszyscy są potwornie znużeni. Tempo marszu coraz bardziej spada. Oficerowie poganiają żołnierzy, a sami ledwo trzymają się na nogach. Zaczyna świtać. Znowu krótki odpoczynek, podczas którego dowódcy tłumaczą, że ich batalion ma przed sobą ogromnie ważne zadanie. Ofensywa polska, która wyszła znad Wieprza rozbiła główne siły sowieckie na przedpolach Warszawy. Wojsko polskie naciera spod stolicy na wschód. Na północnych terenach Polski pozostało mnóstwo oddziałów sowieckich. Nasze dowództwo spodziewa się kontrataku z północy na południe. Jeśli to natarcie trafi na odsłoniętą flankę to nasze wojska mogą znaleźć się w okrążeniu. Pułk, w którym służy Bolek ma za zadanie zahamować to ewentualne kontruderzenie. Siły polskie są dziesięciokrotnie mniejsze od potęgi nieprzyjaciela, a więc Polacy muszą zająć taką pozycję, która choć częściowo zniweluje sowiecką przewagę. W tej chwili zostało im do przejścia już tylko dziesięć kilometrów. Muszą wytrzymać i zająć pozycję, zanim nadejdzie kontruderzenie sowieckie. I znowu marsz. Wreszcie na półżywi docierają do wytyczonego celu. Dowódcy objaśniają sytuację. Pierwszy, i trzeci batalion, w którym służy Bolek, mają zablokować przejście między dwoma jeziorami. Na lewo od jednego z akwenów ciągną się moczary. Na prawo od drugiego rozpościera się szerokie pole minowe. Nadejścia kontruderzenia sowieckiego spodziewano się dopiero wieczorem. W związku z tym żołnierze mają kilka godzin na odpoczynek. Zaraz pojawią się wozy z jedzeniem i amunicją. Przybędzie także pluton cekaemów. Do pozycji zbliża się kuchnia polowa i żołnierze jedzą ciepły posiłek. Po spożyciu go natychmiast zapadają w sen. Próby budzenia nie przynoszą żadnych rezultatów. W tej sytuacji dowódcy przyjmują na siebie funkcję obserwatorów. Nieprzyjaciela spodziewają się za kilka godzin, więc niech sobie wojsko trochę pośpi. Po pół godzinie obserwatorzy widzą na horyzoncie jakiś ruch. Wszyscy skupiają wzrok w tym kierunku. Teraz już nie wiadomo, czy tam rzeczywiście coś się działo, czy to było złudzenie. Po kilku minutach słychać pojedyncze, dalekie wystrzały. Obecnie przez lornetki widać już wyraźnie, że nieprzyjaciel jest w odległości trzech kilometrów od polskiej pozycji, a więc daleko poza zasięgiem broni strzeleckiej. Dowódcy budzą wojsko. Wozów z amunicją nie widać, a żołnierze mają tyle naboi, ile mieści się w ładownicach, to znaczy każdy powinien mieć w sześciu ładownicach dziewięćdziesiąt ładunków. Faktycznie średnio mają po sześćdziesiąt. Wzdłuż transzei podawany jest rozkaz: „celownik 3! Celować w pas! Nie strzelać bez rozkazu!”. Teraz już nieuzbrojonym okiem widać tyralierę rosyjską. Czerwonoarmiści znajdują się około półtora kilometra od polskich pozycji, ale ich szyk jest rozciągnięty. Pojedynczy żołnierze idą daleko od siebie. Na polskiej pozycji wzrasta napięcie. Jednak nie jest to strach. Normalny stosunek w natarciu powinien wynosić: trzech nacierających na jednego broniącego się. A tymczasem, według polskiej oceny nacierających jest tylu, ilu Polaków broniących pozycji. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie. Nieprzyjaciel wchodząc między jeziora z konieczności ścieśnia szeregi. Po chwili już nacierają w trzech tyralierach, jedna za drugą. Jest ich coraz więcej. Gdy czołowa linia atakujących osiąga odległość siedmiuset metrów Polacy otwierają ogień. Nieprzyjaciel jest ciągle poza polem skutecznego rażenia. Oficerowie krzyczą: „Przerwać ogień!” to jednak nic nie pomaga, strzałów jest coraz więcej. Dowódcy rozumieją, co się świeci, przecież Polacy za chwilę wyczerpią całą amunicję. Następnie Rosjanie zarżną bezbronnych żołnierzy. Jedyną radą jest natychmiastowy kontratak. Dowódca batalionu, 66-letni kapitan, który przez całe życie służył w pruskiej armii, zamiast komendy: „Bagnet na broń!” krzyczy: „Bajonet auf”, ale Polacy doskonale rozumieją, o co chodzi. Słychać szczęk zakładanych bagnetów i komendę: „Powstań! Naprzód, krokiem marsz!”. Polacy zrywają się, wybiegają z rowu i formują tyralierę. Nieprzyjaciel znajduje się w odległości sześciuset metrów. Teraz Moskale oddają pojedyncze strzały podchwytowe. Taka strzelanina ma na celu jedynie wywołanie efektu psychologicznego, a z dystansu sześciuset metrów jest w ogóle nieszkodliwa. Jednak wśród żołnierzy robi to wrażenie. Polska tyraliera postępuje równym marszem do przodu, ale wszyscy zaczynają się bardzo bać. Jednak jest to dziwny rodzaj strachu. Moskali jest znacznie więcej niż Polaków, a każdy krok przybliża do śmierci. Strach rośnie do monstrualnych rozmiarów, aż dziwne, że to przeogromne uczucie wypełniające całe ciało nie zabija człowieka swoją siłą. Odległość zmalała do czterystu metrów. Moskale zaczynają gęsto strzelać. Już kilku Polaków upadło. Strach, który przedtem już był ogromny, teraz przekracza ludzkie wyobrażenie. Jednak polska tyraliera się nie załamuje. Nagle coś zaczyna się dziać w szeregach nieprzyjaciela. Środkowe wybrzuszenie sowieckiej tyraliery przerzedza się. To część żołnierzy zaczyna uciekać. W ostatnim szeregu idą funkcjonariusze GPU z nagantami, więc do tyłu uciekać nie mogą, dlatego sowieci uciekają na boki, kryjąc się za plecami kolegów. Już nie ma rosyjskiej tyraliery. Na obu brzegach jezior czernieją dwie kupy radzieckiego wojska. Gdyby Polacy mieli CKM-y, mogliby wytłuc Moskali w ciągu kilku minut. Ale nie mają, bo według wszelkich przewidywań natarcie miało nastąpić dopiero wieczorem. Tak, więc winę za brak broni maszynowej ponoszą bolszewicy. W lewej grupie Moskali oficerowie próbują podnieść żołnierzy do dalszego ataku, ale prawa strona już ucieka. Polacy krzyczą „Hura!” i przechodzą z marszu do biegu. Po krótkiej pogoni bolszewicy znikają. Wśród Polaków euforia. Wszyscy chcą opowiadać o swoich przeżyciach. Niestety brak słuchaczy. Żołnierze tworzą grupy, a oficerowie szablami te grupy rozganiają. Wszyscy się śmieją. W końcu pada komenda: - Padnij! Kopać wnęki. Żołnierze powoli zasypiają. Oficerowie krzyczą, kopią w podeszwy, ale to nie daje żadnego rezultatu. Nadjeżdża konny łącznik i informuje o sytuacji. Natarcie bolszewickie się załamało. Teraz nasze kontrnatarcie z flanki grozi bolszewikom odcięciem i dlatego oni tak szybko uciekają. Trzeba natychmiast poderwać wojsko i kontynuować pogoń, bo jak tylko bolszewicy się od nas oderwą, to natychmiast się okopią. Pada komenda: - Powstań, naprzód marsz! Polacy idą pofałdowaną łąką, ograniczoną z lewej strony lasem. Las wchodzi zakosami w łąkę. Zza kolejnego zakosu odzywa się rkm sowiecki. Cały polski batalion strzela do jednego gniazda zużywając resztki amunicji. polscy oficerowie krzyczą: - Przerwać ogień! Jeden z obsługi erkaemu jest zabity drugi ranny. Dowódca trzeciej kompanii, w której służy Bolek wzywa go jako tłumacza. Po przesłuchaniu rannego żołnierza zostaje on oddany pod opiekę Bolkowi. Za następnym zakosem lasu stoi jedenastu bolsze- wików. Teraz Bolek prowadzi już dwunastu jeńców. Prędkość naszego natarcia spada do dwóch kilometrów na godzinę. Oficerowie zatrzymują tyraliery, a Bolek dostaje rozkaz odprowadzenia jeńców do dowództwa pułku. Jest to ładnych parę kilometrów, Bolek jest piekielnie zmęczony. Wreszcie po długim, męczącym marszu dociera do dowództwa pułku. Po chwili wchodzi do zabudowań jakiegoś folwarku, gdzie mieści się sztab. Przez podwórze przechodzi właśnie major Kalina oficer z dowództwa dywizji, który w jakichś sprawach znajduje się teraz w sztabie pułku. Widzi Bolka prowadzącego dwunastu jeńców, podbiega do niego i pyta: - To ty sam wziąłeś wszystkich do niewoli? - Melduję posłusznie, że oni sami się pchali do niewoli. - Dobrze, dobrze nie bądź taki skromny. Jeńcy zostają odprowadzeni, a major Kalina zabiera Bolka na swoją kwaterę, aby ugościć bohatera. Wprowadza go do izby, gdzie całym wyposażeniem jest stolik artyleryjski i łóżko majora. Bolka sadza przy stoliku, a sam wychodzi do sąsiedniej izby, aby przygotować przyjęcie. Zapasy środków spożywczych, jakie posiada pan major składają się z jednej puszki sardynek, chleba sprzed trzech dni i resztek wódki w butelce półlitrowej. Major przynosi to wszystko do pokoju, w którym pozostawił Bolka, ale pokój jest pusty. Po dłuższych poszukiwaniach okazuje się, że Bolek zasnął i spadł z krzesła na podłogę. Zostaje przywołany ordynans pana majora i we dwóch przenoszą Bolka na łóżko. Nakrywają kocem i Bolek natychmiast zasypia. Po pięciu godzinach major go budzi. Bolek zrywa się z łóżka staje na baczność i chce się meldować, ale widzi, że oczy majora robią się okrągłe jak talary. Idąc za jego wzrokiem patrzy na poduszkę. Cała poduszka jest zakrwawiona. - Dlaczego baranie nie powiedziałeś, że jesteś ranny?. W moment później zjawiają się dwie sanitariuszki i bandażują Bolkowi głowę rozciętą na długości piętnastu centymetrów. Pewnie dostał szablą – myśli major. Po chwili Bolek solidnie obandażowany siedzi przy stole. Major otwiera sardynki i zaczyna się uczta. Z trzech osób będących w izbie tylko Pan Bóg wie, jak doszło do zranienia Bolka. A sprawa wyglądała zupełnie prozaicznie. Bolek siedział przy stoliku artyleryjskim, który jest obity blachą, aby można do niej równo przykleić mapę białkiem jaja kurzego. Blacha na bokach jest poodrywana. Kiedy Bolek zasnął, spadając z krzesła o tę blachę rozciął sobie głowę. Po zakończonej uczcie major mówi: - Teraz musisz wracać do kompanii, ale już moja głowa w tym, żeby nagroda cię nie minęła. Za godzinę rusza wóz z amunicją, a więc do kompanii pojedziesz na tym wozie. Droga powrotna odbyta na wozie amunicyjnym trwa krótko. Na miejscu okazuje się, że bataliony są w całkiem innym miejscu, niż to, w którym Bolek rozstał się z jednostką. Polacy zalegają na brzegu lasu. Przed nimi szeroka łąka. Słońce świeci od strony Polaków. Według raportu otrzymanego przez dowódcę batalionu, w którym służy Bolek ci Moskale, którzy uciekali niedawno przed naszym wojskiem po starciu między jeziorami to tylko część cofającej się armii bolszewickiej, a więc prawdopodobnie wojsko polskie znajduje się miedzy dwoma formacjami cofających się czerwonoarmistów. Po niecałej godzinie przewidywania te sprawdzają się. Na łąkę wchodzą tyraliery kozackie. Kozacy maszerują nie wprost na Polaków zalegających brzeg lasu, lecz skośnie do ich linii. Znajdują się w odległości około czterystu metrów a słońce świeci im w oczy. Polacy kładą celny ogień z broni strzeleckiej, bo innej nie mają. Kozacy patrząc pod słońce nie widzą polskich stanowisk, więc nie odpowiadają ogniem tylko przyśpieszają kroku. Po chwili znikają z pola widzenia polskich żołnierzy. Oficerowie ostrzegają, aby nikt nie ważył się podnieść oraz by zachować bezwzględną ciszę. Daleko na przedpolu w odległości sześciuset metrów przesuwają się sylwetki ostatnich Kozaków. Bolek i wszyscy inni żołnierze dwóch sąsiadujących ze sobą kompanii leżą dobrze ukryci w wysokim poszyciu leśnym. Czas mija, skowronki śpiewają, nic się nie dzieje. Żołnierze czują się zupełnie bezpiecznie. Sjesta trwa. Nagle w odległości zaledwie trzydziestu metrów widać buty następnej kozackiej tyraliery. Za pierwszą posuwa się druga. Te tyraliery, tak jak i poprzednie maszerują skośnie do skraju polskiej obrony. Polacy leżąc na ziemi widzą tylko buty kozackie, które są coraz bliżej i bliżej. Na szczęście dla Bolka wchodzą w las w miejscu gdzie zalega sąsiednia kompania. Słychać krzyki, pojedyncze strzały a później wrzaski polskich żołnierzy dobijanych bagnetami. Żołnierze z kompanii Bolka nie niepokojonej przez atakujących kozaków starają się ukryć wręcz pod ziemią. Wydaje się im, że nawet bicie serca może dojść do uszu kozaków. Ale tak oczywiście się nie dzieje. Po chwili wszystko ucicha. Dowódca kompanii Bolka podnosi swoich żołnierzy i kieruje ich w miejsce gdzie przed chwilą rozegrała się tragedia. Sytuacja jest bardzo groźna, w każdej chwili można spodziewać się nadejścia następnych pododdziałów sowieckich. Udziela się pomocy rannym. Nie ma czasu na grzebanie zabitych. Kompania Bolka i niedobitki z sąsiedniej kompanii wycofują się w głąb lasu. Wojsko kryje się w wysokich krzewach leszczyny, ale napięcie po przeżytej tragedii jest tak duże, że nikt nie śpi. Mijają minuty, ptaki zaczynają śpiewać a to informuje, że w pobliżu nikogo nie ma. Mijają godziny, wreszcie zostają wysłani obserwatorzy na brzeg lasu. Po chwili meldują, że widać jakieś wojsko. Okazuje się, że to pierwsza kompania z ich batalionu, która zmyli�