Porazińska Janina - Czarodziejska księga

Szczegóły
Tytuł Porazińska Janina - Czarodziejska księga
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Porazińska Janina - Czarodziejska księga PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Porazińska Janina - Czarodziejska księga PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Porazińska Janina - Czarodziejska księga - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janina Porazińska "Czarodziejska księga" "CZARODZIEJSKA KSIĘGA" BAŚŃ KRAKOWSKA Za tą groblą staweczek, za staweczkiem młyneczek, Woda się tam potacza, młyńskie koła obraca. Koło małe i duże. Młynarzówny jak róże. Jak róże były młynarzowe córki, jedna piękniejsza od drugiej. A było ich trzy. Ta najstarsza włosy miała czarne jak krucze skrzydło, a buzię bielutką, jakby nigdy słonka nie widziała. Bo i gwoli tej białości słonku z drogi schodziła. Śmiano się z niej we wsi, piosenkę o niej ułożono: Popod las, popod las siwe wołki gnała. Bała się słoneczka, by nie ugorzała. Ta średnia włosy miała brunatne jak liść bukowy o jesieni i oczy zielone niby woda na głębinie. A ta trzecia złotowłosa była i oczy miała jako kwiatki lnowe, i różaność przez nią przebijała, właśnie jakby zbiegła z obłoku o wesołej pogodzie i błękitu nieba zarwała, i brzasku jutrzenki. Każda z nich odmienną miała urodę i każda o co innego się starała. Ta najstarsza o to jeno, aby pięknie wyglądać. Wciąż się przezierała to w zwierciadełku, to w stawowej wodzie, to w zachwyconych ludzkich oczach. I wciąż pytała i siebie, i innych: - Czy mi ładnie w tym wianeczku ? A może w chusteczce będzie piękniej? Czy uplotki[ Uplotki - warkocze. ] nad czołem upiąć, czy po bokach zwinąć? A co lepiej na szyję włożyć: korale czy bursztyny? Ta średnia tylko by się bawiła, tylko by tańczyła. Ani jej robota w głowie, ani matczyne przestrogi. Aby jeno z wesela na wesele, z poprawin [ Poprawiny - ciąg dalszy zabawy weselnej. ] na poprawiny, z wieczornicy na wieczornicę. Owczaryszek wyśmiewca ułożył o niej śpiewankę: Główka boli, nóżki bolą, aż nic robić nie mogę, nie mogę. Ale śpiewać i tańcować to wam wnetki pomogę, pomogę! A najmłodsza każdej roboty bardzo była ciekawa. - Babusiu, jak to robicie, że wam się niteczka przędzie tak cieniutko, tak równiutko? Nauczcież tego i mnie! Matusiu, obudźcie mnie jutro na doświtku do chleba: niechże się nauczę od was rozczyniać ciasto. Tatuniu, pozwólcie mi samej jechać do grodu po sita do młyna. Syna nie macie, to córka musi umieć koniem powozić. Takie to były te trzy młynarzówny. * Jesień to już była późna, szczery przedzimek. Ciężkie chmury bałwaniły się po niebie, wiatr gwizdał w suchych krzakach, a ziemia odarta z zieleni, rozmiękła, wszelkiej żywiznie zdawała się przeciwna. Do młyna zastukała babka proszalna. Chudziątko to było zziębnięte i głodne. Ulitowano się nad nią. Pod piecem posadzono, miskę gorącej polewki dano. Podjadła sobie babka i powiada: - A teraz, dobre ludzie, siadajcie, czytania posłuchajcie, jak to przed wiekami, przed dawnymi było na tej tu ziemi. Pogmerała babula w swym tobołku i wyciągnęła księgę na rzemyk zapiętą. Wszyscy okrutnie się zadziwili, że to babka proszalna, a na książkach się rozumie, niby bakałarz [Bakałarz - dawna nazwa nauczyciela] . Jeszcze tutaj, jak młyn młynem, takiej uczonej osoby nie widziano! Zaraz też najmłodsza córka skoczyła, ze skrzyni dobyła czysty ręcznik i babce go na kolanach pod księgę rozpostarła. A babulka zażyła tabaki, księgę roztworzyła i dalej z niej czytać. O tych bliźniakach, dwóch synaczkach leśniczyny, z wózka matce wykradzionych. Jednego uprowadziła wilczyca, drugiego niedźwiedzica. I chowali się bracia: jeden z wilczętami w borowej kniei, drugi z młodymi maruchami [Maruch, marucha - niedźwiedź.] w niedźwiedziej gawrze[ Gawra - zimowe legowisko niedźwiedzia.]. Tego pierwszego karmiła wilczyca wilczym mlekiem, tego drugiego karmiła niedźwiedzica niedźwiedzim mlekiem. I wyrosły z nich wielkoludy nie widziane, nie słyszane. Idzie taki lasem i mówi: - Jakoś latosie trawy niesilnie wyrosły, ani do kolan mi nie sięgają. O tych sosnach, o tych lipach, o tych brzozach tak mówi. Stanie takiemu chałupa na drodze, to mało co nogę uniesie i chałupę przekroczy. A chce się krowie przyjrzeć, to ją sobie na dłoni postawi i ku oczom podniesie jak małe kociątko. Takie to były olbrzymoludy. Jednemu było Wyrwidąb, drugiemu Łamiskała. Precz po ziemi naszej chodzili, porządki robili. Wyrwidąb z Puszczy Tucholskiej dęby i sosny wyrywał, na ramieniu je przenosił jak wiązkę chrustu i Puszczę Niepołomicką drzewami tymi obsadzał. Jako że królowie, co na Wawelu siedzieli, chcieli mieć pod Krakowem wielgolasy dębowe, szumi-bory sosnowe, by grubą zwierzynę tam hodować: a to tury, a to żubry, a to łosie, a to jelenie, dziki... Łowy na nie urządzali. Zaś Łamiskała góry Tatry spod ziemi wydźwigał i doliny w nich przerąbywał, aby potoki swoje drogi miały. Turniczki [turnia, turniczka - skalny szczyt góry.] ciupagą[ Ciupaga - góralska laska z siekierką.] zaostrzał, aby się o nie chmury na strzępy darły, nad ziemią naszą nie gromadziły i srogimi potopami jej nie zalewały. O takich to dziwach niesłychanych babula z księgi czyta. Do izby napchało się ludzi - aż ciasno. Słuchają tych historii, słuchają, a nie wiedzieć, co im bardziej dziwne: czy ten Wyrwidąb, co wielkie rozrosłe drzewa niby lichą rzepę z ziemi wyciągał, czy ten Łamiskała, co góry Tatry siekierą przerąbywał, czy ta babusia, co z tych czarnych znaczków, malućkich jak krupki tatarczanej kaszy, takie dziwy potrafi wyczytać! Dobry zmierzch już się był uczynił, gdy słuchacze dopiero pomiarkowali, że robota na nich czeka, i do swych chat jęli się rozchodzić. A młynarka, że to kobieta była niegłupia, choć i na książce nie uczona, powiada do starej: - Co się, babko, będziecie włóczyli od wsi do wsi po tych szarugach, po tych kałużach. Zima się nabliża: śniegi, zawieje, mróz się nabliża. Wszelka w powietrzu srogość człowiekowi przeciwna. Ostańcie we młynie na zimę! Ciepłą izbę wam damy, pożywienie wam damy - a za to będziecie moje dziewczyny uczyli czytania na książce. Ano tak i tak, tak i tak... zmówiły się na jedno. Babka została. Na pierwszy tydzień poszła na naukę najstarsza córka. Ale nie nauka jej w głowie! Zakręciła się po światołce [ Światołka - mała izdebka. ] babki i mówi: - Przyletę tu zarutko, babko, przyletę, jeno muszę świniaka ze szkody wygnać! Wybiegła z młyna i już do wieczora ani się pokazała. Poleciała do sąsiadek stroje oglądać. A babka pod piecem usnęła. A matka myślała, że córka na nauce. I tak było z tą najstarszą co dzień - od niedzieli do niedzieli. Nadchodzi drugi tydzień - poszła na naukę średnia córka. Ale i ta zakręciła się jeno po izdebce i woła: - Przyletę tu, babusiu, przyletę, jeno wypraną bieliznę na chruściaku [ Chruściak - płot upleciony z suchych gałązek. ] rozwieszę! Jak poszła, tak i nie wróciła do wieczora, bo u sołtysów za mostem muzykę posłyszała. A babka pod piecem usnęła. A matka myśli, że córka na nauce. I tak było i z tą średnią co dzień - od niedzieli do niedzieli. Nadchodzi trzeci tydzień - idzie na naukę najmłodsza córka. I dopokąd jej zmierzch od książki nie odegnał, to się od książki nie oderwała. Precz o literki pytała. - Powiedzcie, babusiu, jak się ten znaczek głosi? A ten jak kółeczko? A ten jak siekierka? A ten zakręcony jak świński ogonek? Kawałek gładkiego wosku sobie przyniosła i patyczkiem na tej gładziźnie literki pisze. A gdy minął tydzień, już coś niecoś przeczytać potrafiła. I tak przeszedł czas aż do wiosny. Starsze siostry niczego się od babki nie nauczyły, a najmłodsza czytać potrafi, aż dziw! I z góry na dół, i z dołu do góry, i jaki bądź wyraz jej pokazać, choćby najdłuższy, to migiem powie, co on znaczy. Poszła w świat sława o młynarzównach. Że piękne, że wesołe, że uczone. Doszła wieść o nich do czarownika. Myśli czarownik: ,,Muszę się z jedną z młynarzówien ożenić! Każda z nich piękna jest - miło mi będzie na piękną patrzeć. Wesoła jest - miło mi będzie jej śmiechu i jej piosenek słuchać. Mądra jest - potrafi mi gospodarkę poprowadzić". A z tego czarownika nieuroda był, że aż strach! Wielki i suchy jak tyka, brodzisko długie, uszy jak u nietoperza, nos jak purchawka. Przebrał się czarownik za wędrownego kramarza: kaftan krótki, zagranicznej mody, na nogach skórzniaki, na plecach skrzynka z towarem. Stanął przed młynem i woła: - Wstążki sprzedaję! Korale sprzedaję! Pachnidła sprzedaję! Wybiegła z domu najstarsza młynarzówna. - Chodźcie tu na ganek! Pokażcie towar, pokażcie! Podszedł kramarz, zdjął z pleców skrzynkę, otworzył ją i różności z niej dobywa, a na ławie rozkłada: chusteczki, wstążki, tasiemki, guziczki, koraliki, pierścionki, mydełka wonne. Tęczą wkoło pojaśniało, różą wkoło zapachniało. Młynarzównie aż oczy się świecą, aż ręce drżą do tych śliczności. Nakupiła błyskotek, ile mogła. Resztę kramarz do skrzynki schował, skrzynkę zamknął, do pleców ją przytroczył i mówi: - Panienko miła, doprowadź mnie do rozstajnych dróg, bo nie wiem, którędy tu będzie najbliżej. Wyszła młynarzówna z kramarzem, a gdy już do rozłącznych dróg doszli - czarownik wyjął z kieszeni złote jabłko i mówi: - Naści, dziewczyno, za twą przysługę złote jabłuszko. Ale je musisz sama sobie złapać. I rzucił jabłko na drogę. Potoczyło się jabłko - młynarzówna za nim. Już, już... miała je pochwycić, ale jabłko umknęło jej ręki i toczy się dalej. Toczy się drogą, drogą, polem, polem, lasem, lasem... aż zatrzymało się na brzegu przepaści. Młynarzówna się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła i zsunęła się w dół! Leciała, leciała... aż i spadła na dno przepaści. Ale się nie potłukła. Wstała, rozgląda się... widzi tuż zamek wspaniały! Ściany marmurowe, okna kryształowe, dach srebrny. A obok niej stoi ten sam kramarz, który był we młynie. - Nie jestem kramarzem, jeno czarownikiem. To mój zamek. Ja tu jestem panem. Zostaniesz tu u mnie i będziesz mi gospodarowała. A jeśli będziesz posłuszna, to się z tobą ożenię. Chodź, zobacz, jak będziesz pięknie mieszkała. Oprowadza czarownik młynarzównę po komnatach, a komnaty to paradne, jedna piękniejsza od drugiej: ściany malowane, podłogi niedźwiedzimi skórami zasłane, na ławach kobierce, na policach srebrne naczynia. - Wszędzie ci tu wolno chodzić, we wszystkich zwierciadłach się przeglądać, ze wszystkich skrzynek wyjmować stroje i ubierać się w nie. Zaprowadził młynarzównę do izby jadalnej. - Co jeno rozkażesz mieć do jedzenia czy do picia, to się zaraz na tym stole pojawi. Zaprowadził ją na koniec korytarza. Przed zamkniętymi drzwiami stanął. - Za tymi drzwiami jest izba, a do tej izby wchodzić ci nie wolno. To sobie zapamiętaj. Nie usłuchasz - spotka cię kara. I czarownik zniknął, a młynarzówna została sama w pięknym zamku. Nigdy najstarsza młynarzówna do roboty nie była wyrywna, więc życie tu jej się podoba. Po komnatach biega, coraz w inne wełniaki się przebiera, coraz inną chusteczkę na głowie zawiązuje, przed zwierciadłami staje, urodę swoją podziwia. A jak jest głodna - to do jadalni idzie, za stołem siada, obrus rozkłada i jeno rozkazuje. A czego zażąda, to zaraz przed nią na stole się zjawia. Ale gdy minęło czasu niemało, naprzykrzyło się już wreszcie dziewczynie wciąż jeno się przebierać. Kto ją w tych strojach widzi? Przecie nikt. Staje w korytarzu przed zamkniętymi drzwiami i myśli sobie: "Co też może być w tamtej izbie? Dlaczego czarownik zakazywał tam zaglądać? E, zajrzę. Na chwileczkę jeno, ale zajrzę!" A to wam jeszcze powiem, że młynarzówna wciąż przy sobie nosiła podarowane jej przez czarownika złote jabłko. Zajrzała. A tam jeno klatka przy klatce, a w każdej ptaszek. Wszystkie ptaszki smutne: główki zwieszone, skrzydełka opuszczone. Pośrodku izby stołek, a na stołku wielka księga na siedem pieczęci zamknięta. - E, nic tu ciekawego. Co mi tam ptaszki. Co mi tam księga! I z izby wyszła, drzwi za sobą zamknęła. - Nie będzie wiedział, że tam byłam. Nie minęło czasu wiele, zaturkotały przed zamkiem koła, zajechała karoca, a z karocy wysiadł czarownik. - Powiadaj, dziewczyno, coś tu robiła? - Miło się zabawiałam: po komnatach biegałam, piosenki śpiewałam, koraliki na nić jedwabną nawlekałam. - A w zakazanej izbie byłaś? - Nie... nie byłam. - Pokaż jabłko! Wyjmuje młynarzówna z zanadrza złote jabłko, a ono całe w czarnych plamach, a ono całe sparszywiałe. - Widzisz, jakie jabłko? Skłamałaś! Złote jabłko zawsze mi prawdę pokaże. Zakazu nie usłuchałaś, do izby zaglądałaś. Spotka cię za to kara. I zamknął dziewczynę w komórce. A sam do siebie tak mówi: - Jeszcze się namyślę, w co by tu ją zamienić. A teraz pojadę po drugą młynarzównę, jeno się przebiorę. I przebrał się czarownik za bogatego pana. Brodę ogolił, wąsy podkręcił. Włożył żupan na złote guzy zapinany, na żupan kontusz jedwabny, niebieski, na głowę kołpak z czaplą kitą, a kita przypięta brylantową zapinką. Okręcił się czteroodmiennym pasem złotolitym i karabelę za pas zatknął. Na nogi wdział czerwone safianowe buty. Bo, jak to w piosence: Płynie woda do ogroda od samego krańca. Czarne buty do roboty, czerwone do tańca. Prawda, co nieuroda był z niego, to nieuroda. Ale i to prawda, że do tego stroju to aż oczy rwało. Wyszedł czarownik ze swego podziemnego państwa i do młyna! A właśnie średnia młynarzówna koło stawu stała i młode kaczęta zwoływała z wody, bo im jedzenie przyniosła. Włosy jej w zachodzącym słońcu połyskiwały jak miedź, a oczy takie były zielone i tajemnicze, jak woda, co przy jej małych nóżkach pluskała. Zachwycił się dziewczyną czarownik. A więc kołpak zerwał z głowy, nisko nad ziemią nim zatoczył i mówi: - Witaj, mościa panno! Jadę na wesele brata i oto stała mi się przygoda. Obręcz z koła mi spadła. Kowala mi trza do pomocy... Wskaż mi, panienko, gdzie tu kuźnia. - Zaprowadzę was, panie. I młynarzówna rada, że się z tak ustrojonym wielmożą we wsi pokaże, miskę na ziemię rzuciła, gospodarski fartuch odpasała i powiada: - Pójdźcież za mną. Tą groblą. Gdy minęli groblę, czarownik mówi: - Nie trudź się, waćpanno, dalej - jeno mi rączką ukaż, która to z tych wsiowych chat jest kuźnią... A gdy mu średnia ukazała, dobył z kieszeni żupana złote jabłko i mówi: - Weźże ode mnie, piękna panienko, to jabłko za grzeczność. O... upadło mi! O... toczy się z górki! Gońże za nim, dziewczyno! Bo do wody wpadnie! Złap je sobie, złap! I znów tak było, jak za pierwszym razem. Potoczyło się jabłko - młynarzówna za nim. Już, już... miała je pochwycić, ale jabłko uniknęło jej ręki i toczy się dalej. Toczy się drogą, drogą, polem, polem, lasem, lasem, aż zatrzymało się na brzegu przepaści. Młynarzówna się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła i spadła na dno. Ujrzała przed sobą wspaniały zamek, a obok siebie pana w kontuszu, tegoż samego, którego groblą prowadziła. I tę młynarzównę czarownik po zamku oprowadził. - Wszędzie ci tu wolno chodzić, tylko nie do izby za tymi drzwiami. To sobie zapamiętaj. A potem pyta: - A cóż ty najbardziej lubisz? - Najbardziej to lubię tańczyć. - No, to masz tu skrzyneczkę-dziwotkę. Jak tą uchwytką pokręcisz, to ci skrzyneczka będzie grała a grała. A ty se tańcz. I czarownik zniknął, a młynarzówna została w wielkim zamku. Nigdy i średnia młynarzówna nie była wyrywna do roboty, więc się jej tu życie podoba. Po komnatach biega, smaczne potrawy zajada, w piękne szatki się stroi, co i raz skrzyneczkę nakręca i tańczy, tańczy... Ale gdy się jej to wreszcie znudziło i ona do zakazanej izby zajrzała. Zobaczyła ptaszki, zobaczyła księgę. - E, co mi tam do tego... Z izby wyszła, drzwi za sobą zamknęła. - Nie będzie wiedział, że tam byłam. Minęło czasu niewiele, wraca czarownik i pyta: - Coś tu, dziewczyno, robiła? - Po komnatach biegałam, skrzyneczkę-dziwotkę nakręcałam, w taneczku się obertałam. - A do zakazanej izby zaglądałaś ? - Nie... nie zaglądałam. - Pokaż jabłko! Wyjmuje młynarzówna z zanadrza złote jabłko, a ono całe w czarnych plamach, a ono całe sparszywiałe. - Skłamałaś! Widzisz, jakie jabłko? Złote jabłko zawsze mi prawdę pokaże. Zakazu nie usłuchałaś, do izby zaglądałaś. Spotka cię za to kara. I zamknął dziewczynę w komórce. A sam do siebie tak mówi: - Jeszcze się namyślę, w co by tu ją zamienić. A teraz zaraz pojadę po trzecią młynarzównę, jeno się przebiorę. Przebrał się czarownik za żebraka: na nogach łapcie łykiem sznurowane, siermięga ubłocona, na plecach torba na chleb, w ręku kij jeżową skórką owinięty na odpędzanie psów. I poszedł do młyna niby to dziadek po prośbie. Wyniosła mu najmłodsza młynarzówna kawałek razowca. Dziadek chleb do torby schował, podziękował i grzecznie prosi: - Panieneczko dobra, przeprowadź mnie przez podwórze, bo niedowidzę, boję się wpaść do studni. Nie wiedziała najmłodsza, jak starsze siostry przepadły. Nie wiedziała, że z czarownikiem gada. - Przeprowadzę was, dziadku. Aż tu zaraz za furtką na drodze dziadek niby niechcący złote jabłko upuszcza i woła: - Ach, moje jabłuszko! Takem się nim cieszył! Zatoczyło mi się w trawę! Zginie mi, przepadnie! - Nie lamentujcie, dziadku. Zaraz wam jabłuszko podniosę! I skoczyła młynarzówna za jabłkiem. A ono toczy się drogą, drogą, polem, polem, lasem, lasem, aż zatrzymało się na brzegu przepaści. Młynarzówna się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła i zsunęła się w dół. Nie potłukła się, zaraz wstała. Widzi: przed nią zamek ogromny. - Co to znaczy? Gdzie ja jestem? Wtem za sobą śmiech słyszy. - He-he-he... dziwisz się... Obejrzała się dziewczyna. Widzi - chłopisko wysokie i chude jak tyka. Broda długa, uszy jak u nietoperza, nos jak purchawa. Kubek w kubek podobny do tego dziadka, któremu kromkę chleba wyniosła, jeno że inaczej odziany. - Nie dziadek ja proszalny, jeno pan tego zamku. I to ci jeszcze powiem, że czarownikiem jestem. U mnie tu musisz zostać, w tym zamku musisz mieszkać. A młynarzówna aż się trzęsie ze strachu. "To on musi chwycił moje starsze siostry, a teraz i mnie. One nie wróciły i ja nie wrócę... Oh, dolo, dolo..." O ojcu i matce myśli. Ojciec i matka jej przed oczami. Po starszych córkach płakali, ręce łamali, po wsiach sąsiedzkich, po borach-lasach ich szukali - nie znaleźli. "A teraz i mnie utracili! Toż na nich uciśnienie przyszło... nie przeżyją tego, nie przeżyją..." Prowadzi czarownik młynarzównę do środka zamku, paradne komnaty jej ukazuje, wesołe życie jej obiecuje. Ale młynarzówna na nic nie patrzy, nic jej nie zachwyca, nic nie cieszy. O zakazanej izbie nic czarownik nie gada, bo se myśli: "Choćby i do tamtej izby zajrzała, ostawię ją sobie. Piękniejszej narzeczonej nigdzie, przenigdzie nie znajdę". I czarownik poszedł sobie w świat nowe niegodziwości robić, a najmłodsza młynarzówna sama w wielkim zamku została. Nie do zabawy jej, nie do wesołości jak starszym siostrom. Po komnatach nie biega, w zwierciadłach się nie przegląda, grającej skrzyneczki nie nakręca. Ale białe rączki załamuje, siwe oczki zapłakuje nad dolą rodziców, nad dolą starszych sióstr, nad dolą własną. Z tej żałości, z tego umęczenia płaczem zasnęła. A gdy się zbudziła - myśli: "Nic płakanie nie pomoże. Trza mi jakiegoś wyjścia na świat szukać, trza mi stąd uciekać". I od komnaty do komnaty chodzi, ale wszystkie drzwi na kłódki pozamykane, wszystkie okna na żelazne sztaby zaryglowane. Gdy tak chodziła, chodziła... do zakazanej izby weszła. Ujrzała smutne ptaszki w klatkach. A że była dobrego serca dla każdego stworzenia - to zaraz o własnym smutku zapomniała, nad ptaszkami się użaliła. - O biedne ptaszynki! Do ciasnych klatek was powsadzano, w drucianych więzieniach was pozamykano. Ani jedzenia wy nie macie, ani wody. A wtem ptaszki jakby ze snu się zbudziły. Główki podniosły, skrzydełkami poruszyły. Posłyszałyśmy użaleństwa słowo. Żyć nam na nowo! Żyć nam na nowo! Okrutnie się młynarzówna zdumiała. A toż to dziw nad dziwy! Ptaszki ludzką mową gadające! Więc woła: - Coście za takie ptaszki-dziwotki, że ludzką mową potraficie mówić? A ptaszki chórem wołają: Nie ptaszyny my, choć w piórkach. Każda z nas kmieciowa córka. Przez dziadoszka my chwycone, w małe ptaszki zamienione. Schodzą lata, schodzą zimy - my w klateczkach wciąż siedzimy. Schodzą wiosny i jesienie... Kiedyż przyjdzie wybawienie? A z kąteczka odzywają się znajome głosy: I my tutaj, niebożyczki! My, rodzone twe siostrzyczki! Pobiegła młynarzówna do kącika, a tam w malutkiej klatce dwie sikorki trzepocą się i dziobki ku niej wyciągają. - Ratuj nas, ratuj! Młynarzówna rączki załamuje, oczy zapłakuje. - Jakże was wyratuję? Jakże was odczaruję? Klatki drzwiczek nie mają, wszystkie drzwi w zamku pozamykane. Nie ujdziemy stąd! Zginiemy tu wszystkie! A ptaszki na to chórem: Jak otworzyć drzwiczki klatek, jak powrócić nas do matek, o tym gruba księga prawi. Kto wyczyta, ten wybawi. Obejrzała się wokoło młynarzówna. Widzi, leży na stołku gruba księga na siedem klamer zamknięta! Skoczyła młynarzówna, klamry poodpinała, księgę rozłożyła. Szuka, szuka, znalazła! Na stronicy naznaczonej wyrysowaną kłódką napisane: "Jeśli chcesz otworzyć skrzynię, klatkę, drzwi albo co niebądź inne zawarte [ Zawarte - zamknięte. ] , weź trawkę-odmyczkę, przyłóż ją do zamknionego i powiedz te słowa: Jesteś harde - ukorz się. Jesteś zamknione - otwórz się. To ci rozkazuję po raz pierwszy i po raz drugi, i po raz trzeci. Na kracie leży zasuszona trawka. Może to trawka-odmyczka? Chwyciła ją młynarzówna. Do pierwszej klatki trawkę przyłożyła, czarodziejskie słowa powiedziała - klatka się otworzyła! Co za szczęście! Co za radość! Chybko[ Chybko - szybko, prędko. ] , chybko przyłożyła odmyczkę do drugiej klatki, do trzeciej... wszystkie pootwierała! Szczęśliwe ptaszki z klatek wyfrunęły, rządkiem na oknie usiadły. Główkami kręcą, skrzydełkami trzepocą. - Szukaj dalej! Czytaj dalej! Szuka, szuka w księdze młynarzówna. O, tu strona naznaczona sikorką. I tak na niej napisane: "Jeśli chcesz człowieka zamienić w ptaszka, stań twarzą do wschodu słońca, obróć się na pięcie trzy razy z lewej strony na prawą i powiedz te słowa: Edziu-bedziu czamuraj! Dwa zaklęcia słowa. Twa postać już nowa. Klań-rań - raszkiem, stań się ptaszkiem! A gdy ptaszka chcesz znów odkląć, zrób i powiedz to wszystko odwrotnie". Raz-dwa-trzy młynarzówna stanęła twarzą do zachodu słońca, obróciła się trzy razy na palcach z prawej strony na lewą i powiedziała: Ptaszkiem się stań, raszkiem - rań-klań! Nowa już postać twa. Słowa zaklęcia dwa. Czamuraj bedziu-edziu! I nowy dziw się staje! Już dwadzieścia ptaszków zniknęło. Już dwadzieścia dziewcząt kołem młynarzównę otacza! Dwadzieścia dziewcząt w ręce klaszcze, śmieje się, raduje! A młynarzówna przynagla: - Uciekajmy! Uciekajmy, póki czarownik nie powrócił! Chwyciła wielką księgę, chwyciła trawkę-odmyczkę i wybiegła. A dziewczęta za nią, za nią! Jedne po drugich drzwi młynarzówna trawką-odmyczką dotyka i czarodziejskie słowa wypowiada. Kłódki się kruszą, skoble odpadają, drzwi się same na rozcież otwierają. I tak dziewięcioro drzwi się otworzyło, dziewięć krat się pokruszyło, dziewięć bram się rozwarło. A za tą dziewiątą bramą - już był las na świecie, już były ich pola, ich wioski. Zaraz też dziewczęta w cztery strony świata do swych chat się rozbiegły. A trzy siostry młynarzówny do młyna spieszą. Spieszą, spieszą, już rozstajne drogi minęły, już groblę minęły, już we wrotka wchodzą. Nagle za sobą tupot słyszą! Czarownik je goni! Najmłodsza młynarzówna co prędzej ławy dopada, księgę rozkłada. Na stronicę z myszką trafiła, szybko oczkiem na nią rzuciła, trzy listki zerwała, czarodziejskie słowa przeczytała: Hokus-pokus szumigaj. Moim słowom posłuch daj. Trzy listki na krzyż. Niech się z czarownika stanie mysz! Czarownik już był na podwórzu! Ale na to zaklęcie zaczęło wielkie chłopisko maleć... maleć... maleć... aż zrobiła się z niego szara myszka. A wtedy młynarzowy Mruczek, co pod gankiem na słońcu się wygrzewał, skoczył, myszkę pochwycił, udusił i zjadł! I taki był koniec złego czarownika. Zaraz jego zamek zapadł się na siedemdziesiąt mil w głąb ziemi, ani śladu po nim nie zostało. A czarodziejską księgę młynarzówna, przez flisaków Wisłą od Gdańska płynących, królowi na Wawel posłała. Leży ta księga do dziś dnia w "zamku słowa drukowanego", leży łańcuchem do stołu przybita. Ale swoją czarodziejską siłę już utraciła. Trawka-odmyczka przez siedem wieków na proch się skruszyła, a proch ten po świecie się rozwiał. * * * Janina Porazińska "CIACHU, CIACHU, CIACH" Janicku, Janicku, cóż to mas na licku ? Cerwone lelije. Podarujze mi je. Śpiewa sobie pasterka Justysia. Śpiewa idąc za gąskami. A tych gąsek gromada bo to i swoje, i sąsiadowe. - E, czerwonej lelii to mi nie trzeba. Mam swoją na liczku. Ale co ładna spódniczyna a kaftanik, a zapaska - toby mi się zdały. Oj, zdałyby się! Bo ta Justysi kiecuszka to na rosach zszargana, na cierniach podarta, na rżysku wystrzępiona, a i od słońca spłowiała. Deszcz z barwistości do ostatka ją wyprał. Szary, szareńki kurz się w nią nabił. A tu na świecie tyle różności kolorów - co cud! Patrzy pasterka na niebo, a niebo jest modrzyste i obłoki po nim płyną srebrem obrzeżone albo i złotą nicią obdziergane. A pod zniżające się słonko ścielą się chmury czerwonopromienne: szparami tu i tam wyziera niebo to niebieskie, to zielone, to szmaragdowe, to mieniące się jak perły. Jak te perły na jarmarcznych straganach w Szczercowie. - Hej, takie ci mieć obleczenie! Idzie Justysia za gąskami po pastwisku nad rzeką. Młoda wiosna jest tu dopiero. Ale że słonko już od miesiąca mocno grzeje, a nocami ciepłe deszcze przechodzą - to i trawy podrosły wysoko, stokrocie się już bielą, a tej drobnej żywizny pełno po ziemi biega, w powietrzu bzyka i furkoce. Idzie pasterka brzegiem rzeki, o tych modrościach, o tej czerwieni na niebie myśli, aż tu widzi - po trawie lezie rak. Wielkie raczysko. Lezie i nożycami tnie: ciachu-ciach-ciach. A z tym rakiem to tak było: Żył"on sobie w rzece, norę tam miał w gliniastym brzegu. Wielkie to było raczysko, to i szczypce miał wielkie. I wciąż przednie łapska z nory do rzeki wysuwał, i wciąż nożycami ciachał: ciach, ciach, ciach... Gniewało to rzekę, że ją tak nożycami kraje a kraje. I tak - raz nocą chce sobie woda śpiewać potoczyste, drobnofalisto: Jeden miesiączek na niebie, drugi miesiączek na wodzie. na wodzie... Oj, przypatrz ty się, noceńko, mojej srebrzystej urodzie, urodzie!... A tu rak jej piosenkę szczypcami kraje i kraje na kawałki. Ani z tego zrozumienia, ani z tego śpiewu. Jedno drugiego się nie trzyma: "Je...bul-bul-bul...den bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czek- czek..." E, do licha z tym krajaczem! Rozgniewała się woda i jak tylko rak wylazł z nory, chwyciła go, zakołysała i fyrt! wyrzuciła na brzeg. - Siedźże se tam, nie psoć mi dłużej! I tu go Justysia ujrzała. A gdy go ujrzała, mówi: - Raku, krajesz a krajesz nożycami po próżnicy. Ukrajałbyś mi tej zachodowej czerwieni na spódniczkę, a tej niebieskości na kaftanik, a tej zieloniutkiej gładzizny na zapaskę. I żeby sreberko było na okolenie, i żeby złote cekiny były na naszycie... Oj, tobym cię za to kochała! A rak mówi: - Czemu nie! Moje nożyce potrafią wszystko naciąć. Idźże sobie za gąskami, a ja ci tu tych kolorów naszykuję. Poszła Justysia gąsek pilnować. Rak właśnie dopiero co dojrzał nieżywego kreta i chciał zabrać się do uczty - ale trudno. Mógł nie obiecywać. Ale jak obiecał, to musi zrobić. Musi Justysi naciąć. Wyciągnął więc nożyce ku zachodowi... ale gdzie tam! Do barwiczek na zachodzie dostać nie może. - Wlezę na tę górkę, to z wierzchołka, ani chybi, do nieba dosięgnę. Lezie raczysko po raczemu tyłem, tyłem się cofa pod górę, pod górę... Lazł całą godzinę, no i wreszcie wlazł na wierzchołek. Wyciągnął nożyce ku zachodowi. - Eeee... gdzie tam! Wspiął się na pazurki. - Ani myśleć, ani myśleć, żeby dostać. Złazi raczysko w dół, złazi po raczemu tyłem, tyłem i myśli: "Co też tam się dzieje z moim kretem? Czy go aby kto nie porwał? Czy go kto nie zjad ? Czy go żuki grabarze w ziemi nie zagrzebały?" O Justysi zapomniał. Ale zaledwie swymi oczyskami, na słupkach, zakręcił w lewo i w prawo, dojrzał Justysię, że już gąski z pastwiska spędza. Przystanął, zadumał się, o krecie zapomniał. - Obiecałem, a nie nakrajałem. Co jej powiem? Co powiem? Aha! A Justysia już go dopadła. - Nakrajałeś, raku, dla mnie kolorów? - Nakrajałem, a jakże, nakrajałem. Niebieskiego na kaftanik, zielonego na zapaskę i jeszcze srebra na dziergotkę, i jeszcze złota na centusie. - Ojejej!... - skacze Justysia z radości. - A gdzież to masz? - Ano widzisz... zobaczyły ważki (co to je jeszcze nazywają panny albo świtezianki), żem nakrajał tych barwistych płatków, przyleciały i porwały mi wszystko dla siebie na sukienki. - A nie kłamiesz ty, raku ? - Prawdę szczerą mówię. Jak mi nie wierzysz, to pobiegnij tam, gdzie się trzciny kołyszą, popatrz. Pobiegła Justysia i widzi... prawdziwie! Latają tam ważki, świtezianki, panny. Te modro przybrane, te - złociście, te - niebiesko. A wszystkie mają skrzydełka srebrne. - Czemuście mi kolory zabrały? To były dla mnie! - krzyknęła Justysia. Ale ważki, świtezianki i panny kołysały się dalej spokojnie na trzcinach i nic a nic sobie nie robiły z Justysinego krzyku. Przypomniała sobie pasterka o spódniczce, więc biegnie z powrotem do raka i pyta: - A czerwieni mi nakrajałeś? - A jakże, a jakże. - To gdzie ona jest? - Ano widzisz... jak zobaczyły tę czerwień kowaliki, to zaraz przybiegły i zabrały ją na swe żupany. - A nie kłamiesz ty, raku? - Szczerą prawdę mówię. Jak nie wierzysz, to pobiegnij do olszowego zagajnika, popatrz. Pobiegła Justysia i widzi... Po olszowych pniach łażą do góry i na dół, do góry i na dół kowaliki, a każdy w czerwonym żupaniku, każdy wygląda jak koralik żywy. - Czemuście mi zabrały, co rak nakrajał? To było dla mnie na spódniczkę! - krzyknęła Justysia. Ale kowaliki ani przystanęły: wciąż to pięły się po pniu w górę, to zbiegały w dół. Nic sobie z Justysinego krzyku nie robiły. A tymczasem... słonko już zaszło, niebo już zszarzało, chmury już spopielały. Mrok snuje się ziemią, snuje się niebem - do reszty kolory ugasza. Wraca Justysia do raka, a zła, aż czerwona. Przeląkł się rak. O krecie już wcale nie myśli. Pragnie już tylko Justysię ułagodzić. - Jak chcesz, to ci nakraję... - Co? Tych szarości, tych mroczysków? Oszukałeś mnie! Kłamcą jesteś! Rak chciał zawołać: "Nie jestem kłamcą! Do nieba nie mogłem dostać! A że o tych pannach, o tych kowalikach - to co? Dziś jest przecież pierwszy kwietnia - prima aprilis, to wolno zwodzić". Chciał tak zawołać, ale nie zdążył. Chwyciła go Justysia, podniosła w górę i machnęła. Rak poleciał w górę, jakby miał skrzydła. Od tego bystrego a niespodziewanego pędu wszystko, co chciał powiedzieć, poplątało się biedakowi w jego skorupiastej głowie. Więc krzyknął tylko: - Do nieba prima aprilis! I plums! - wpadł do rzeki. Zaburzyła się woda, rozeszły się po niej koła, zakołysały się trzciny. Rak oparł się o dno rzeczne. Jasność dnia zagasła. Zatliła się jasność nocy. Wielki, pyzaty księżyc wysunął się zza lasu i wydźwignął się w górę, i srebrniał, i drżał. Przeszedł przez oziminę, przez podorywkę, zamigotał w okienku Wojtaszkowej chałupy, przelazł przez chruśniak i powędrował orosiałym pastwiskiem ku wodzie. Jak olbrzymi, ze szczerego srebra ukuty talar położył się na rzece. Rzeka zapląsała z radości i chciała zaśpiewać: Jeden miesiączek na niebie, drugi miesiączek na wodzie, na wodzie. A przypatrz ty się, noceńko mojej srebrzystej urodzie, urodzie!... Ale że rak dolazł już do swej nory i wystawił nożyce, i zaczął swoją raczą robotę: ciachu-ciachu-ciach-ciach... to rzeka zaraz rozsypała nutki swej nocnej śpiewanki, bo ją rak pociął na kawałki. I wyszło z tego : "Je...bul-bul-bul... den... bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czek- czek..." - Widzicie go! Znów ten krajacz mi tu psoci! * * *Janina Porazińska "DWIE DOROTKI" BAŚŃ WIELKOPOLSKA Daleko stąd, daleko... za górą wysoką, za rzeką szeroką była wioska, a w tej wiosce biała chata, a w tej chacie mieszkał kmieć Pazurek z żoną Pazurkową. I były w chacie dwie Dorotki. Jedna była córką starego, druga córką starej; z pierwszej żony, z pierwszego męża. Mówi raz stara do starego: - I moja Dorota, i twoja Dorota. Żeby nam się nie myliło, będziemy wołali na twoją sierota", a na moją "córeczka". Markotno się staremu zrobiło, ale że żona była kłótliwa, hałaśnica, to dla świętego spokoju powiada: - Niechże będzie i tak. No i tak zostało. Pazurek dobry był dla córeczki, ale Pazurkowa nie była dobra dla sieroty. Co najcięższą robotę na pasierbicę spycha i jeszcze dogaduje: - A pośpieszaj, niecnoto, uwiń mi się z robotą. Do swej córeczki zasię mówi: - Spocznij sobie, poleż s obie, ja za ciebie wszystko zrobię. I tak z jednej Doroty rośnie pracowitka, z drugiej Doroty rośnie leń. Jedna wszystko zrobić potrafi i robi ochotnie, drugiej wszystko i za ciężko, i za niemiło. A tej sierotce o każdej chwili nie schodzi z myśli jej matusia, jej rodzona. Plewi w polu len... a ten len teraz kwitnie niebieściutko, jakby kawałek zaobłocznego nieba spłynął z góry i od miedzy do miedzy smugą się położył... tak sierota, co spojrzy na ten len kwitnący, to sobie myśli: "Musi matusia takie błowe oczy mieli". ' Żnie w polu sierpem dojrzałą pszenicę, to myśli sobie: "Złociste-ci to pole, złociste, jakby je szczerymi dukatami nabił. Musi matusia takie włosy, taką złotą główeńkę mieli". I te myśli o zmarłej matce ku dobremu sierotkę kierują. Ujrzy starą babkę, jak chrust w płachcie z lasu dźwiga, a pod ciężarem przygina się, to myśli sobie: "Jakby to matusia widzieli, toby pewnikiem tej babce pomogli. To i ja jej pomogę!" Widzi, że dziecko siedzi na środku gościńca i w piasku się babrze, a tu stado krów idzie z pastwiska - to sobie myśli: "Jakby matusia to widzieli, toby przecie dziecko złapali i sąsiadce odnieśli, bo je tu krowy mogą pobóść! To i ja tego babraka sąsiadce odniosę". I tak, komu może, przysługę wyświadcza, do każdego się uśmiechnie, dla każdego ma dobre słowo. Toteż wszystkim sierotka jest miła, cała wieś ją chwali. A córeczka Pazurkowej na każdego wilkiem patrzy, każdemu niechętliwie odpowiada. To i nikt jej nie lubi. Nastała zima. Spadły wielkie śniegi, przyszły lute mrozy, przyszły srogie dujawice. Stanęły rzeki, zamarzły jeziora. Świat stał się biały, uciszony, w słońcu iskrzący, o księżycu martwy i bezlitosny. W taki to wieczór księżycowy mówi macocha do sierotki: - Weźże wiadra i nanoś ze studni wody do stągwi. A zwijaj się, bo już trza chałupę zawrzeć i iść spać. Wybiega sierotka na dwór, a tu mróz, a tu ślizgawica, że ledwie do studni doszła. Ciągnie wiadro z wodą, a ręce tak jej grabieją, że wcale drąga w garści utrzymać nie może. Nachyla się, aby uchwycić za wiadro, a tu drewniaki jej się po lodzie obsunęły, a że cembrowina była niska, zważyła się dziewczyna ku głębi i w studnię wpadła! Świecie najmilszy! Aby tylko chodaki po niej przy studni zostały! Leci, leci w głąb, a w głowie ma taki szum, że ani pojmuje, co się z nią dzieje. I dopiero gdy o dno prasła - ocknęła się. Spojrzała i widzi - jako że księżyc prosto nad studnią wisiał - przed nią drzwi wielkie jak wierzeje przy stodole. Uchwyciła za skobel, pociągnęła... drzwi się otwarły. I sierotka przez próg przeszła. Hej!... Dziwy nad dziwami! Ani tu zimy, ani tu śniegu. Słońce świeci i grzeje, łąki kwitną, ptaki śpiewają. Weszła na ścieżkę i idzie nią, idzie, a nacudować dość się nie może, jaki tu piękny świat dokoła! Takie zapachy, takie kolory, takie w powietrzu muzyki - że słowo tego nie opowie, pióro tego nie opisze. Doszła do rozstajów, a tu widzi - grusza stoi, a na niej tyle gruszek, ile gwiazdek na niebie! Ani ich drzewina udźwignąć nie może. Gałęzie zwisły do samej ziemi, pie-niuszek się pochylił. I tak się grusza skarży: Doloż moja, ciężka dolo, gałązeczki-ręce bolą. Bujne wichry nie latają, gruszek ze mnie nie strząsają. Gałązeczki-ręce bolą. Doloż moja, ciężka dolo! - Skoczyła chyżo Dorotka, zaczęła gruszki obrywać. Rwie, rwie i na trawę składa, wielką ich górę uskładała, drzewinie ulżyła. Podniosły się gałązki w górę. Leciutko im, wesoło im. I grusza ludzkim głosem znów mówi: - Ulżyłaś mi, dobra dziewczynko... ulżyłaś mi. Znów mogę gałązkami kołysać, znów mogę radować się i wesołym szumem szumieć. Nabierz sobie mych gruszek na drogę. Wzięła Dorotka trzy gruszki do fartuszka i poszła dalej. Doszła do drugich rozstajów. Patrzy, a tu stoi chlebowy piec i tak ludzkim głosem labidzi: Ile kropel płynie rzeką, tyle dni się chleby pieką. Kto zlituje się, zlituje, chleby ze mnie powyjmuje... Skoczyła sierotka, piec otworzyła, wszystkie bochenki wygarnęła. A piec znów ludzkim głosem mówi: - Dobra dziewczynko, niechaj ci się wszystko w życiu szczęści za to, żeś moje chleby uratowała. A to spaliłyby się na węgiel. Zabierz ich sobie, ile chcesz, na drogę. Wzięła Dorotka bochenek chleba do fartuszka i poszła dalej. I nadziwić się nie może, że choć gruszki je, choć chleb łamie - zawsze w fartuszku leżą trzy gruszki i zawsze cały bochenek. A leciutkie to... ani czuje, że coś niesie. Idzie, idzie dalej, aż zaszła do jakiejś chaty. Na progu chaty stoi baba o wielkich zębach i tak pyta: - Dziewczynko, a dokąd wędrujesz? - A donikąd. Tak se idę i idę i po pięknym świecie popatruję. - To może byś do mnie na służbę przyszła? - Przy szłabym, ale nie wiem, dam to radę waszej robocie? - E, dasz radę, dasz, bo u mnie wielkiej pracy nie ma. Sprzątniesz mi izbę, zaścielesz łóżko i ugotujesz strawę dla moich domowników. A tych domowników to aby dwóch: kotek i piesek. Roześmiała się sierotka i mówi: - A toż to przecie żadna robota! - No, to u mnie ostań. Jak przesłużysz rok, to cię nagrodzę wedle miary i sprawiedliwości. I wrócisz sobie do domu. Weszła sierotka do izby. Czterem kątom się pokłoniła, kotka, pieska pogłaskała i na służbie została. Co dzień baba o wielkich zębach od rana idzie w świat i nie wraca aż o zachodzie słońca. Co dzień sierotka izbę wysprząta, że się od czystości aż świeci w każdym kątku. Poduchy i pierzyny wietrzy na płocie, a potem tak je strząsa, tak klepie, tak stroszy, że te poduchy i pierzyny pęcznieją, aż się zrobią jak banie. To jak je zacznie na łóżku układać jedne na drugich, to ułoży aż pod samą powałę. Aż musi drabinę do łóżka przystawiać, bo inaczej baba o wielkich zębach na łóżko by nie wlazła. I jedzenie gotuje. Jagły na mleku - przódzi kotkowi całą miseczkę, potem sama poje. Kluski z omastą - przódzi pieskowi całą miskę, potem sama poje. Wraca wieczorem baba o wielkich zębach, a tu w izbie czyściutko jak na gody. Pierzyny poukładane aż pod powałę, kotek na piecu mruczy, piesek pod piecem aż sapie, taki najedzony. - Widzę, dziewuszko, jak gospodarujesz. Ano, minął rok. Ani jednego dnia sierotka nie zaniedbała się, co dzień w izbie jak przed świętem. Kotek i piesek upasione, sierstka na nich gładka, błyszcząca, oczy wesołe. Baba o wielkich zębach woła swych domowników i pyta: - Kotku, piesku, jaką skrzyneczkę dać dziewczynce za pracę? Czarną czy zieloną? "Haw! haw! zieloną!" - szczeknął piesek. "Miau! miau! zieloną!" - miauknął kotek. Baba o wielkich zębach wyniosła zieloną skrzynkę, pożegnały się. Znów sierotka czterem kątom pokłoniła się, kotka, pieska pogłaskała i na drogę wyszła. Baba o wielkich zębach za nią i po plecach ją głasnęła. I tu nagle, co za odmiana! Już na sierotce nie licha spódniczyna, nie wyłatany kaftanik, ale strój paradny, szumny, że cud! Spódniczka suta w kwiaty, gorsecik aksamitny, koszula cieniutka, haftowana, na głowie jedwabna chusteczka, a buciki węgierskie czerwone i sznurowane! Aniście na obrazku takiej pięknej lali nie widzieli. Oj uradowała się sierotka, uradowała! Podziękowała gospodyni, zieloną skrzyneczkę chwyciła i w drogę! Ale nie uszła ani dziesięciu kroków, jak coś dokoła zahuczało, zaszumiało, wielką wichrzycą powiało, dziewczyną trzy razy obróciło i oto widzi sierotka... Stoi na swym podwórku koło studni, a przed chatą ojciec i macocha, i córeczka przyglądają się, cudują się i rozeznać nie mogą, czy to ona, czy nie ona - ta ustrojona panna. Dopiero ku nim podskoczyła, obcaskami zastukała, wszystkich grzecznie przywitała. A potem do samego wieczora opowiadała, gdzie to była, co widziała, jaką służbę miała, co za służbę dostała. Otworzyli zieloną skrzynkę, a tam bogactwa niezliczone, śliczności nie widziane: korale, bursztyny, pierścienie diamentowe, wstążki szczerozłotą nicią haftowane! Rety, reteczki! Poszli spać, ale nikt zasnąć nie może. Stary nie śpi, bo myśli, jakiego by tu męża dla takiej pięknej, takiej bogatej córki znaleźć. Stara nie śpi, bo myśli, jak by tu takież śliczności i dla swojej córeczki zdobyć. Córeczka nie śpi, bo ją zazdrość aż po łóżku rzuca; czemu to nie moje! nie moje! A sierotka nie śpi, bo myśli, co z tym bogactwem zrobi. Ojczaszkowi kupi ciepły kożuch na zimę i buty z cholewami. I co jeszcze za te skarby? Coś by trzeba takiego, żeby stare babusie nie pracowały nad siły... żeby dzieci nie babrały się po drogach w kurzu... Ale jak by to... jak by to?... Nad ranem dopiero wszyscy zasnęli. Minęło kilka dni, aż stara mówi do swojej córeczki: - Musisz i ty w studnię wskoczyć, do baby o wielkich zębach iść na służbę. - Kiej się boję, mamo. - Czego się, głupia, boisz? Jeszcze większą skrzynię z bogactwami przyniesiesz! Poszły do studni. Stara córeczkę popchnęła. Dorotka w wodę wpadła, o dno prasnęła i wielkie drzwi przed sobą ujrzała. Pociągnęła za skobel, próg przestąpiła. I wszystko akuratnie tak było, jak i wprzód. Idzie córeczka dróżką, a tu wiosna dokoła, słońce świeci, łąki kwitną, ptaki śpiewają. Doszła do rozstajów, gruszę ujrzała. Na drzewinie gruszek, ile gwiazdek na niebie. Gałęzie zwisły do samej ziemi, pieniuszek się pochylił. I tak się grusza skarży: Doloż moja, ciężka dolo, gałązeczki-ręce bolą. Bujne wichry nie latają, gruszek ze mnie nie strząsają. Gałązeczki-ręce bolą. Doloż moja, ciężka dolo! Ale córeczkę wcale to nie obeszło. - A niech se tam! - wzruszyła ramionami. Zerwała kilka gruszek do fartuszka i poszła dalej. Idzie, idzie... doszła do drugich rozstajów. Patrzy, a tu stoi chlebowy piec i tak ludzkim głosem labidzi: Ile kropel płynie rzeką, tyle dni się chleby pieką. Kto zlituje się, zlituje, chleby ze mnie powyjmuje... Ale córeczkę wcale to nie obeszło. - A niech se tam! - wzruszyła ramionami. Otworzyła piec, wybrała sobie najpiękniejszy bochen, resztę w piecu zostawiła i poszła dalej. Idzie, idzie... ale jej strasznie ten bochen cięży. - Siądę se, odpocznę i pojem trochę. Usiadła w cieniu, do chleba... a tu widzi, chleb w szczery kamień się zamienił! Do gruszek, a tu widzi... gruszki w pecynki gliny się zamieniły! Jakże to jeść! Wszystko musiała wyrzucić. Podniosła się i poszła dalej... a zła, a głodna! Ale wreszcie doszła do chaty. Przed chatą stoi baba o wielkich zębach i pyta: - Dziewczynko, dokąd wędrujesz? - Tak se idę, służby szukam. - To może do mnie się zgodzisz? - Przecie, że się zgodzę - mówi córeczka, bo tę skrzynkę z bogactwami ma na myśli. - Robota u mnie niewielka. Izbę sprzątniesz, łóżko zaścielesz, pieska i kotka nakarmisz. A jak przesłużysz rok, nagrodzę cię wedle miary i sprawiedliwości. I wrócisz sobie do domu. Weszły do izby. Córeczka kotka ręką odsunęła, pieska nogą odepchnęła. "Niedoczekanie wasze! Nie będę cudzej gadziny oprzątała" - pomyślała sobie. I tylko rozgląda się, gdzie tu stoi ta skrzynia, którą za zasługi dostanie. Baba o wielkich zębach poszła do roboty, a córeczka garnek kaszy sobie ugotowała najadła się sama, kotkowi i pieskowi nic nie dała, na głodno ich z izby wypędziła i po szła spać. Wraca wieczorem baba o wielkich zębach, a tu w izbie nic nie zrobione. Łóżko nie zasłane, podłoga nie umieciona, brudny garnek po kaszy na środku izby się wala, kotka ani pieska nie ma, a dziewczyna w ogródku pod jabłonką sobie śpi. - Widzę, dziewuszko, jak się sprawujesz... I tak szedł dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Córeczka tylko o sobie myśli. W izbie śmieci!... aż szura pod nogami. Poduszki i pierzyny zbrukane, a piesek z kotkiem wychudły, zjeżyły się, ogonki im wyłysiały, oczka im sparszywiały. Żywią się same, jak mogą, to w polu, to w lesie. Ano minął rok. Baba o wielkich zębach woła swych domowników i pyta: - Kotku, piesku, jaką skrzyneczkę dać dziewczynie za służbę? Czy zieloną, czy czarną? "Haw! haw! czarną!" - szczeknął piesek. ,,Miau! miau! czarną!" - miauknął kotek. Baba o wielkich zębach wyniosła czarną skrzynkę, pożegnały się. Córeczka dobrego słowa ani kotkowi, ani pieskowi nie powiedziała, wzięła skrzynkę i wyszła na drogę. Baba o wielkich zębach za nią i po plecach ją głasnęła. Aż tu nagle co się nie stało! Po córeczce od góry do dołu jakasi maź się rozlała... Smoła, nie smoła? Dziewczyna skrzynkę chwyciła i w drogę! Ale nie uszła ani dziesięciu kroków, jak coś dokoła zahuczało, zaszumiało, wielką wichrzycą powiało, dziewczyną trzy razy obróciło i oto widzi córeczka... Stoi na swym podwórku koło studni, a przed chatą ojczym, matka i sierotka. Matka w ręce klasnęła, wielkim głosem krzyknęła: - A gdzieżeś, córeczko, tak się zwalała, gdzieżeś paradny strój podziała?! Chwyciły skrzynkę! Jakie tam bogactwa?! Otwierają!... A ze skrzynki smyrgu- smyrgu... żaby, ropuchy, węże, jaszczurki... Rozlazło się to po podwórzu, po krzakach pochowało. - Takieś to wiano przyniosła! * Za górą wysoką, za rzeką szeroką wioska, a w tej wiosce biała chata, a w tej chacie muzyczkowie grają, druhenki śpiewają, starościny w ręce klaszczą... Jakież tam gody? Wesele sierotki z kowalczykiem! A macocha z córec