Montefiore Santa - Spotkamy sie pod drzewem Ombu
Szczegóły |
Tytuł |
Montefiore Santa - Spotkamy sie pod drzewem Ombu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Montefiore Santa - Spotkamy sie pod drzewem Ombu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Montefiore Santa - Spotkamy sie pod drzewem Ombu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Montefiore Santa - Spotkamy sie pod drzewem Ombu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Santa Montefiore
SPOTKAMY SIĘ POD DRZEWEM OMBU
Rozdział pierwszy
Kiedy zamykam oczy, widzę płaskie, żyzne równiny
argentyńskiej pampy. Jest to miejsce jedyne w swoim rodzaju.
Szeroki horyzont rozciąga się na wiele mil - kiedyś, dawno
temu, siadywaliśmy na szczycie drzewa ambu i
obserwowaliśmy, jak słońce znika powoli, zalewając równinę
miodowozłotym blaskiem.
Jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy z politycznego
chaosu, który panował wokół nas. Były to dni wygnania
generała Perona, burzliwe lata okresu 1955-1973, kiedy to
wojskowi rządzili krajem jak nieświadome rzeczywistości
dzieci, bawiące się w „komórki do
Wynajęcia” w świecie walki o władzę. Mroczne dni
terroryzmu i partyzantki... A jednak Santa Catalina, nasze
Strona 2
ranczo, była małą oazą spokoju, daleką od buntów,
zamieszek, przymusu i przemocy, które szalały w stolicy. Ze
szczytu swego magicznego drzewa z miłością patrzyliśmy na
świat dawnych wartości i tradycyjnego rodzinnego życia,
pełen konnych przejażdżek, rozgrywek polo i długich,
leniwych barbecue w oślepiającym letnim słońcu. Jedyną
oznaką tego, że poza granicami naszej posiadłości dzieje się
coś złego, była obecność ochroniarzy.
Mój dziadek, Dermot Odwyer, nigdy nie wierzył w
magiczne właściwości drzewa ambu, chociaż w gruncie rzeczy
był przesądny i każdego wieczoru chował butelkę z alkoholem
w innym miejscu, aby oszukać krasnoludki. Mimo to nie
wyobrażał sobie, aby drzewo mogło mieć jakąkolwiek
nadprzyrodzoną moc.
- Drzewo to drzewo - mówił z wyraźnym irlandzkim
akcentem. - Po prostu drzewo, nic więcej.
Ale dziadek nie był ulepiony z argentyńskiej gliny.
Podobnie jak jego córka, a moja matka, był tu obcy i nigdy nie
zdołał całkowicie się dopasować. Nie życzył sobie nawet,
żebyśmy pochowali go w rodzinnym grobowcu.
- Powstałem z ziemi i do niej powrócę - lubił mawiać.
Tak więc pochowaliśmy go na równinie, z butelką whisky
- myślę, że do ostatniej chwili zależało mu na tym, aby okpić
krasnoludki...
Strona 3
Nie wyobrażam sobie Argentyny bez krzaczastego
drzewa ambu, mądrego i wszechwiedzącego niczym
wyrocznia. Dziś wiem, że nie da się dokładnie odtworzyć
obrazu przeszłości, ale to stare drzewo zamknęło w swych
gałęziach wszystkie ważne wspomnienia i nadzieje na
przyszłość, jakie wtedy nosiłam w sercu. Ambu, niczym
tkwiąca pośrodku nurtu rzeki skała, po zostało takie samo jak
dawniej,
chociaż wszystko dookoła uległo zmianie.
Opuściłam Argentynę latem 1976 roku, ale dopóki moje
serce bije, mimo wszystkiego, co się wydarzyło, echo jego
uderzeń będzie rozbrzmiewać nad tymi trawiastymi
równinami. Dorastałam na rodzinnym ranczu lub campo, jak
nazywa się taką posiadłość w języku hiszpańskim. Santa
Catarina znajduje się w samym środku równiny, stanowiącej
część wielkiego regionu na wschodzie kraju i ogólnie znanej
jako pampa. Cały ten obszar jest płaski jak talerz i z każdego
punktu roztacza się doskonały widok na wiele kilometrów.
Długie, proste drogi przecinają tę ziemię, suchą latem, a
wilgotną i żyzną zimą. W okresie mojego dzieciństwa drogi te
były jeszcze zwykłymi ubitymi ścieżkami.
Wjazd na naszą farmę przywodził na myśl obraz dróg
wjazdowych do miasteczek ze spaghetti westernów - wysoko
nad szeroką bramą kołysała się w jesiennym wietrze duża
tablica z wypisaną czarnymi literami nazwą: Santa Catalina.
Droga była długa i zakurzona, z obu stron otoczona wysokimi
Strona 4
klonami, które zasadził mój pradziadek, Hector Solanas. Pod
koniec dziewiętnastego wieku Hector zbudował dom, ten, w
którym dorastałam.
Była to typowa, biała kolonialna budowla o płaskim
dachu, tworząca niepełny kwadrat
wokół sporego dziedzińca. W dwóch przednich rogach stały
dwie wieżyczki - w jednej znajdowała się sypialnia moich
rodziców, w drugiej mojego brata, Rafaela, który jako
pierworodny otrzymał najładniejszy pokój.
Mój dziadek, dla utrudnienia także Hector, miał czterech
synów: Miguela, Nica, Paca i
Alejandra. Każdy z nich po zawarciu małżeństwa zbudował
własny dom na terenie posiadłości. Moim ojcem jest Paco.
Wszyscy moi stryjowie mają dzieci, ale ja najwięcej czasu
spędziłam w domu Miguela i jego żony Chiquity, w
towarzystwie ich syna Santiego oraz córki Marii. Zawsze
darzyłam ich największą sympatią, chociaż domy Nica i
Valerii, a także Alejandra i Maleny również stały dla nas
otworem i bardzo często tam bywaliśmy.
W Santa Catalina domy zbudowane zostały pośrodku
równiny, a jedną działkę od drugiej oddzielają potężne
drzewa - sosny, eukaliptusy, topole i platany, zasadzone w
taki sposób, aby ich skupiska przypominały parki. Przed
każdym domem znajdują się tarasy, gdzie codziennie
siadywaliśmy, wpatrując się w rozciągające się przed nami
Strona 5
bezkresne pola. Pamiętam, że zaraz po przyjeździe do Anglii
zachwyciły mnie ogrody i żywopłoty przed wiejskimi domami,
tak uporządkowane i świetnie utrzymane. Ciocia Chiquita
uwielbiała angielskie ogrody i starała się stworzyć coś na ich
podobieństwo, ale w Santa Catalina było to w za sadzie
niemożliwe. Pedantycznie wytyczone kwietniki i klomby
wydawały się dziwnie nie na miejscu w zestawieniu z
otaczającym je ogromnym obszarem. Moja matka zdawała
sobie z tego sprawę, sadziła więc tylko tropikalne rośliny
pnące i hortensje i wszędzie wieszała doniczki z geranium.
Na polach wokół Santa Catalina kręciło się mnóstwo
kucyków, które wuj Alejandro hodował i sprzedawał do
różnych krajów. Za gęstą ścianą z drzew i krzewów znajdował
się duży basen oraz nasz wspólny kort tenisowy. Szefem
wszystkich gauczów, którzy zajmowali się kucami i mieszkali w
domach zwanych ranczami, był Jose. Żony i córki gauczów
pracowały jako pokojówki w naszych domach, gotując,
sprzątając i opiekując się dziećmi. Zawsze niecierpliwie
czekałam na długie letnie wakacje, które trwały od połowy
grudnia do połowy marca. W ciągu tych kilku miesięcy nigdy
nie wyjeżdżaliśmy z Santa Catalina. Moje najukochańsze
wspomnienia pochodzą właśnie z tego okresu.
Argentyna jest bardzo katolicka, nikt jednak nie
wyznawał katolicyzmu równie żarliwie jak moja matka, Anna
Melody Dwyer. Dziadek Dwyer był religijny w rozsądny,
spokojny sposób, w przeciwieństwie do matki, której całym
życiem kierowała potrzeba podtrzymywania pozorów. Matka
Strona 6
manipulowała religią i starała się dopasować ją do siebie.
Spory, jakie dziadek i matka całymi godzinami toczyli na
temat woli bożej, były dla nas, dzieci, doskonałą rozrywką.
Mama wierzyła, że wola boża objawia się we wszystkim -
jeżeli jest przygnębiona, to widać Bóg karze ją za jakieś
przewinienia, jeśli jest szczęśliwa i zadowolona, to
najwyraźniej zasłużyła na nagrodę. Kiedy sprawiałam jej
kłopoty wychowawcze, co w zasadzie działo się na okrągło,
twierdziła, że Bóg wymierza jej karę za to, że nie wychowuje
mnie w odpowiedni sposób.
Dziadek Dwyer mówił, że mama po prostu usiłuje zrzucić
z siebie odpowiedzialność za swoje czyny.
- Nie zwalaj na Boga winy za to, że dziś rano jesteś nie w
humorze. Wszystko zależy od tego, jak patrzysz na świat,
Anno Melody, i z jakiego powodu próbujesz go zmienić.
Uważał, że zdrowie jest darem bożym, natomiast
szczęście zależy od nas samych i naszego sposobu
postrzegania świata. Kieliszek z winem może być w połowie
pełny lub w połowie pusty, mawiał. Rzecz w tym, aby mieć
pozytywny stosunek do życia. Matka twierdziła, że to
bluźnierstwo. Ciemnoróżowy rumieniec wypełzał na jej twarz
za każdym razem, kiedy dziadek Dwyer prezentował swoje
poglądy, a robił to dość często, ponieważ bardzo lubił się z nią
drażnić.
- Mów sobie, co chcesz, Anno Melody, ale im szybciej
przestaniesz wkładać własne słowa w usta Pana Boga i
Strona 7
nauczysz się brać na siebie odpowiedzialność za własne
nastroje, tym będziesz szczęśliwsza - dogryzał jej.
- Niech Bóg ci wybaczy, tato - odpowiadała, a kolor jej
policzków potwornie gryzł się z czerwonymi jak zachód słońca
włosami.
Mama miała piękne włosy, długie, rude loki, zupełnie jak
Wenus Botticellego, tyle że nigdy nie wyglądała na tak
spokojną czy poetycko zamyśloną jak tamta. Zwykle była albo
zbyt wystudiowana i nienaturalna, albo wściekła. Podobno
kiedyś nie miała w sobie cienia sztuczności - dziadek
powiedział mi, że biegała boso po Glengariff, ich domu w
Irlandii Południowej, podobna do dzikiego zwierzątka o
oczach koloru burzowych chmur. Mówił, że chociaż jej oczy są
niebieskie, czasami wydawały się szare jak dżdżysty irlandzki
dzień, gdy słońce bezskutecznie usiłuje przedrzeć się przez
chmury. Brzmiało to naprawdę bardzo romantycznie. Dziadek
opowiadał mi, jak mama uciekała w góry.
- W wiosce takiej wielkości nikt i nic nie może nigdy
zginąć, a już zwłaszcza ktoś tak pełen życia jak Anna Melody
Dwyer, ale pewnego dnia zniknęła na wiele godzin.
Przeszukaliśmy okoliczne wzgórza, wołając ją głośno. W końcu
znaleźliśmy ją siedzącą pod drzewem, na brzegu strumienia,
zajętą zabawą z sześcioma lisiątkami, które znalazła.
Wiedziała, że jej szukamy, ale najzwyczajniej w świecie nie
mogła oderwać się od tych maluchów. Straciły matkę i
garnęły się do rąk Anny, która płakała z żalu nad ich losem.
Strona 8
Zapytałam go, dlaczego tak się zmieniła, a on odparł, że
życie bardzo ją rozczarowało.
- Słońce zupełnie zniknęło z jej oczu - powiedział.
Od tamtej pory często zastanawiałam się, co okazało się
dla niej tak wielkim rozczarowaniem.
Mój ojciec przypominał bohatera romansu. Oczy miał
niebieskie jak niezapominajki i nawet kiedy się nie uśmiechał,
kąciki jego warg były lekko uniesione ku górze. Wszyscy na
farmie szanowali seniora Paca. Był wysoki, szczupły i mocno
owłosiony, chociaż i tak znacznie mniej kudłaty niż jego brat
Miguel, który miał tak ciemną karnację, że wszyscy nazywali
go El Indio (Indianin). Tata miał dość jasną cerę, podobnie jak
jego matka, i był tak przystojny, że Soledad, nasza pokojówka,
często oblewała się mocnym rumieńcem, podając do stołu.
Kiedyś przyznała mi się, że nie jest w stanie spojrzeć mu
prosto w oczy. Ojciec uważał jej zachowanie za oznakę
pokory, nie mogłam więc zdradzić mu, że Soledad ma do
niego słabość, zresztą ona nigdy by mi tego nie wybaczyła.
Soledad rzadko miała okazję rozmawiać z ojcem, ponieważ
wszystkie sprawy omawiała bezpośrednio z mamą, lecz była
wyjątkowo spostrzegawcza i niewiele rzeczy uchodziło jej
uwagi.
Chcąc spojrzeć na Argentynę oczami obcokrajowców,
muszę najpierw wrócić myślą do krainy dzieciństwa, do lat,
kiedy razem z dziadkiem Dwyerem jeździłam konnym
wózkiem zwanym carro, przysłuchując się komentarzom
Strona 9
dziadka dotyczącym spraw, które mnie wydawały się
całkowicie zwyczajne, a nawet nudne. Zacznijmy od
charakteru mieszkańców mojej ojczyzny. W szesnastym wieku
Argentyna została podbita przez Hiszpanów i od tej pory
rządzili nią wicekrólowie reprezentujący hiszpańską koronę.
25 maja i 9 czerwca 1816 roku Argentyna zdobyła
niezależność. Dziadek mawiał, że dwukrotne świętowanie
wybicia się na niepodległość jest typowe dla Argentyńczyków.
- Zawsze muszą robić wszystko lepiej niż reszta świata i
mieć wszystkiego więcej - mamrotał drwiąco.
I chyba miał rację - w końcu Avenida 9 de Julio (aleja 9
Czerwca) w Buenos Aires jest
najszerszą ulicą na świecie. Jako dzieci byliśmy bardzo dumni
z tego faktu.
Pod koniec dziewiętnastego wieku, w rezultacie
rewolucji rolniczej, tysiące Europejczyków, głównie z
północnej części Włoch oraz z Hiszpanii, wyemigrowało do
Argentyny, aby uprawiać żyzną glebę pampasów. Właśnie
wtedy przybyli tu moi przodkowie. Hector Solanas był głową
rodziny i dzielnym człowiekiem. Gdyby nie on, być może nigdy
nie mielibyśmy naszego drzewa ambu i płaskiej jak talerz
równiny.
Kiedy przywołuję wspomnienia z lat dzieciństwa i
młodości, widzę przede wszystkim surowe, brunatne twarze
gauczów, z całą wyrazistością wyIaniające się z mojej mglistej
Strona 10
pamięci. Wzdycham wtedy głęboko, z tęsknotą, ponieważ
gauczo jest romantycznym symbolem wszystkiego, co wiąże
się z Argentyną. Historia określa gauczów jako ludzi krwi
indiańsko-hiszpańskiej, dzikich, nieokiełznanych wyrzutków,
którzy kiedyś żyli na łonie dzikiej przyrody, łapiąc pasące się
na łąkach konie i z ich pomocą zaganiając stada dzikiego
bydła. Gauczowie sprzedawali wyprawione bydlęce skóry i łój
po bardzo korzystnych cenach i kupowali herbatę matę oraz
tytoń. Oczywiście wszystko to działo się w czasach, gdy
wołowina nie cieszyła się jeszcze takim popytem jako towar
eksportowy. Mate (wymawiaj: matej) to tradycyjna herbata
ziołowa, którą gauczowie popijali ze zdobionej, okrągłej gurdy
przez srebrną „słomkę” zwaną bombilla. Napój ten uzależnia,
a zdaniem naszych pokojówek działa odchudzająco.
Życie gauczów upływa w siodle. Są znakomitymi,
niezrównanymi jeźdźcami. W Santa Catalina zawsze stanowili
barwny fragment krajobrazu. Strój gauczo jest praktyczny i
jednocześnie przyciąga oko - argentyńscy kowboje noszą
luźne spodnie bombachas z zapinanymi na guziki mankietami,
które wpuszczają w skórzane buty, obwiązują się wełnianym
pasem faja, przykrywanym sztywnym skórzanym pasem
rastra zdobionym srebrnymi monetami. Rastra podtrzymuje
także mięśnie ich pleców podczas długich dni spędzanych na
końskim grzbiecie. Zwykle każdy gauczo nosi za pasem facon,
nóż używany do kastrowania i obdzierania ze skóry zwierząt,
a także do krojenia żywności i samoobrony. Dziadek Dwyer
często żartował, że Jose, szef naszych gauczów, powinien
Strona 11
występować w cyrku. Ojca bardzo denerwowały takie
dowcipy i w takich momentach był zadowolony, że jego teść
nie mówi po hiszpańsku.
Gauchowie są niezwykle sprawni fizycznie i dumni.
Stanowią ważny element romantycznego wizerunku
Argentyny i napisano o nich wiele powieści, pieśni oraz
wierszy. Najlepszym przykładem twórczości o tej tematyce
jest epicki poemat El Gaucho Martina Fierro, którego długich
fragmentów uczyliśmy się w szkole na pamięć. Czasami, kiedy
rodzice przyjmowali w Santa Catalina zagranicznych gości,
gauchowie przygotowywali dla nich fantastyczne występy,
składające się z rodeo, pokazów ujeżdżania koni i prawdziwie
mistrzowskiej sprawności jeździeckiej. Pędzili na koniach z
karkołomną szybkością, tnąc powietrze długim lassem,
podobnym do demonicznego węża.
Jose nauczył mnie grać w polo, a warto zaznaczyć, że w
latach mojej wczesnej młodości niewiele dziewcząt grywało w
polo. Chłopcom bardzo się to nie podobało, ponieważ byłam
lepsza od niektórych z nich, a już na pewno sprawniejsza niż
ich zdaniem powinna być dziewczyna.
Ojciec zawsze chlubił się tym, że Argentyńczycy są
niewątpliwie najlepszymi graczami polo na całym świecie,
chociaż tak na prawdę ta gra narodziła się w Indiach, a do
Argentyny przywieźli ją Brytyjczycy. W miesiącach letnich, w
Pazdzierniku i listopadzie, moja rodzina zasiadała na
trybunach stadionu polo w Palermo w Buenos Aires, gorliwie
Strona 12
kibicując zespołom grającym w wielkich turniejach.
Pamiętam, że moi bracia i kuzyni wykorzystywali te rozgrywki
jako okazję do podrywania dziewczyn, podobnie jak niektóre
msze odprawiane w wielkomiejskich kościołach, gdzie
niewiele osób zwraca uwagę na księdza, gdyż prawie wszyscy
zajęci są przyglądaniem się sobie nawzajem. W Santa Catalina
w polo grywano niemal przez cały rok. Stajenni (petiseros)
szkolili kuce i dbali o nie i wystarczyło powiedzieć, że chcemy
rozegrać mecz, by w ciągu godziny osiodIane konie czekały na
nas w cieniu eukaliptusów.
W latach sześćdziesiątych Argentynę nękało bezrobocie,
inflacja, przestępczość, niepokoje społeczne i represje, lecz
nie zawsze było tak źle. Na początku dwudziestego wieku
Argentyna była za możnym krajem, który wzbogacił się na
eksporcie mięsa i pszenicy, najbogatszym w całej Ameryce
Południowej. Z tego okresu pochodzą pieniądze, które zarobił
mój dziadek ze strony ojca. Był to złoty wiek bogactwa i
elegancji. Hector Solanas winił za upadek gospodarczy
bezwzględną dyktaturę prezydenta Juana Dominga Perona. W
1955 roku władzę przejęli wojskowi, a Peron został zmuszony
do ucieczki z kraju. Peron do dziś pozostaje gorącym tematem
rozmów, zupełnie jakby okres jego panowania jeszcze się nie
skończył. Ten człowiek budzi w ludziach ogromne uwielbienie
lub ogromną nienawiść, lecz nigdy obojętność.
Peron, który zdobył władzę dzięki armii i w 1946 roku
objął prezydenturę, był przystojnym, bystrym i
charyzmatycznym politykiem. Razem z żoną, piękną, lecz
Strona 13
bezwzględnie ambitną Evą Duarte, stworzył fascynujący,
cieszący się niesłychaną popularnością dwuosobowy zespół,
raz na zawsze rozprawiając się z teorią, zgodnie z którą tylko
członkowie starych rodów mają szansę zostać "kimś" w
Buenos Aires. Peron pochodził z małego miasta, a Eva była
nieślubnym dzieckiem, które wychowało się na wsi, w wielkiej
biedzie, krótko mówiąc - współczesnym Kopciuszkiem.
Hector powtarzał, że Peron zdobył i długo utrzymywał
się przy władzy tylko dzięki ustawicznemu nadskakiwaniu
klasie robotniczej. Narzekał też, iż Peron i jego żona, Evita,
zdeprawowali robotników, ucząc ich żyć z zasiłków, nie z
pracy własnych rąk. Zabierali pieniądze bogatym i rozdawali
je ubogim, w ten sposób pozbawiając kraj zamożności. Znana
jest historia o tym, jak to Evita poleciła rozdać biedakom kilka
tysięcy par alpargatos (espadryli noszonych przez
robotników), a następnie odmówiła zapłacenia rachunku i
podziękowała nieszczęsnemu producentowi za tak hojny dar
dla ludu.
Wśród klasy robotniczej Evita cieszyła się opinią świętej,
była dosłownie uwielbiana
przez biednych i ciemiężonych. Moja babka, Maria Elena
Solanas, opowiedziała nam niesamowitą historię o tym, jak
kiedyś wybrała się do kina ze swoją kuzynką Susaną.
Bezpośrednio przed filmem na ekranie jak zwykle pojawiła się
twarz Evity i wtedy Susana szepnęła Marii Elenie do ucha, że
jej zdaniem narodowa bohaterka Argentyny z całą pewnością
Strona 14
farbuje włosy na słynny jasny blond. Kiedy film dobiegł końca,
kilkanaście rozwścieczonych kobiet zaciągnęło Susanę do
damskiej toalety i tam brutalnie obcięło jej włosy do skóry.
Tak wielka była potęga Evity Peron, która potrafiła
doprowadzić ludzi do całkowitego ogłupienia, wręcz
szaleństwa.
Mimo jej władzy klasa wyższa zawsze uważała ją za
niewiele lepszą od ulicznej dziewczyny. Przedstawiciele
starych argentyńskich rodzin nie ukrywali, że Evita, dzięki
kolejnym kochankom, a wreszcie Peronowi, wydobyła się z
ubóstwa, aby zostać najbogatszą i
najsławniejszą kobietą świata. Należy jednak przyznać, że byli
oni w mniejszości. Gdy w 1952 roku Evita umarła, mając
trzydzieści trzy lata, dwa miliony ludzi wzięło udział w jej
pogrzebie, argentyńscy robotnicy zaś poprosili papieża, aby
wyniósł ją na ołtarze. Jej ciało zostało zabalsamowane przez
hiszpańskiego specjalistę, doktora Pedra Ara. Przez ponad
trzydzieści lat trumnę z przypominającymi woskową figurę
zwłokami przewożono z miejsca na miejsce, obawiając się
narodzin silnego kultu, i wreszcie w 1976 roku złożono na
spoczynek na eleganckim cmentarzu La Recoleta w Buenos
Aires, obok „oligarchów”, których tak głęboko nienawidziła.
Kiedy Peron uciekł z kraju, rząd, na skutek interwencji
wojskowych, zmieniał się nieustannie. Jeżeli obecny gabinet
wydawał się dowództwu armii nieodpowiedni, dochodziło do
przewrotu. Ojciec mówił, że wojsko pozbywało się kolejnych
Strona 15
polityków, nie dając im szansy. Z zadowoleniem i uznaniem
wyrażał się tylko o przewrocie w 1976 roku, kiedy to generał
Videla pozbawił władzy niekompetentną Isabelitę, drugą żonę
Perona, która w 1973 roku objęła prezydenturę po śmierci
męża, wkrótce po jego powrocie do Argentyny.
Gdy zapytałam ojca, jak to się dzieje, że wojsko ma w
naszym kraju tyle do powiedzenia, zawahał się. Po chwili
namysłu odparł, że prawdopodobnie przyczyną tego stanu
rzeczy jest fakt, iż Argentynę podbili hiszpańscy rycerze,
ówcześni przedstawiciele jednej z największych i
najsilniejszych armii na świecie.
- Argentyńczycy traktują wojskowych jak nauczycieli, tyle
że wyposażonych w broń - powiedział kiedyś.
Chodziłam wtedy jeszcze do szkoły, więc bez trudu
zrozumiałam, co chciał przez to powiedzieć. Któż może
posiadać większą władzę niż nauczyciel? Nie wiem, jak udało
się to naszej rodzinie przy tych nieustannych zmianach rządu,
ale jedno jest pewne - nigdy nie mieliśmy żadnych problemów
natury politycznej.
W tych niebezpiecznych czasach prawdziwym
zagrożeniem dla rodziny takiej jak moja były porwania. W
Santa Catalina aż roiło się od ochroniarzy, lecz dla nas, dzieci,
ludzie wynajęci po to, aby nas chronić, byli zwyczajną częścią
naszego życia, podobnie jak Jose czy Pablo, i ich obecność
nigdy nam nie przeszkadzała. Przechadzali się po całym
terenie, z tłustymi brzuszyskami wylewającymi się ze spodni
Strona 16
khaki i obfitymi wąsami, które rozwiewał ciepły wiatr. Santi
naśladował sposób, w jaki się poruszali, z jedną ręką na
kaburze pistoletu, drugą drapiąc się w okolicy krocza lub
ocierając spocone czoło mocno przybrudzoną chustką do
nosa. Gdyby nie byli tacy grubi, mogliby wyglądać groźnie,
lecz nam wydawali się po prostu śmieszni. Robiliśmy sobie z
nich żarty i wymyślaliśmy zabawy, w których odgrywali ważną
rolę.
Ochroniarze odwozili nas także do szkoły. Dziadek
Solanas przeżył próbę porwania, więc mój ojciec dbał, abyśmy
nigdy nie wychodzili na miasto bez ochrony. Nie wątpię, że
matka byłaby zachwycona, gdyby zamiast dziadka Solanasa
porwano wtedy dziadka Dwyera, nie jestem tylko pewna, czy
zapłaciliby za niego okup. Poza tym nie sądzę, aby jakikolwiek
porywacz po radził sobie z dziadkiem Dwyerem...
Było rzeczą zupełnie naturalną, że dzieci przychodziły do
szkół w mieście z ochroniarzami i były przez nich odbierane.
W czasie przerwy śniadaniowej często z nimi flirtowałam.
Zwykle kręcili się przy wejściu, sapiąc z gorąca i opowiadając
sobie smakowite historyjki o dziewczynach i pistoletach.
Gdyby rzeczywiście doszło do próby porwania, ci rozleniwieni
głupcy najprawdopodobniej w ogóle by nie zareagowali.
Uwielbiali ze mną rozmawiać. Maria, siostra Santiego, zawsze
bardzo ostrożna, starała się namówić mnie, żebym odeszła od
bramy i bawiła się z nią w głębi dziedzińca, lecz im mocniej
nalegała, tym bardziej wyzywające stawało się moje
zachowanie. Kiedyś przyjechała po mnie matka, ponieważ
Strona 17
Jacinto, nasz szofer, zachorował. O mało nie zemdlała z
wrażenia, gdy towarzyszący jej ochroniarze przy witali się ze
mną serdecznie, oczywiście zwracając się do mnie po imieniu.
Carlito Blanco mrugnął znacząco, a matka prawie
eksplodowała. Jej twarz była równie czerwona jak hodowane
przez Antonia pomidory. Po tym wydarzeniu przerwa
śniadaniowa stała się nudna jak flaki z olejem. Mama odbyła
rozmowę z panną Sarah, która solennie zabroniła mi zbliżać
się do szkolnej bramy. Powiedziała, że ochroniarze są
„prostymi ludźmi” i nie powinnam się z nimi zadawać,
ponieważ nie należą do mojej klasy. Kilka lat później dziadek
Dwyer opowiedział mi o pochodzeniu naszej rodziny i wtedy
zrozumiałam, jak śmieszne były te słowa właśnie w jej ustach.
Tak naprawdę nie miałam pojęcia, czego obawiają się
dorośli i co znaczy określenie „brudna wojna”, którego zaczęli
używać, gdy w połowie lat siedemdziesiątych, po śmierci
Perona, wojskowi przystąpili do walki ze wszystkimi, którzy
sprzeciwiali się ich rządom. Dopiero znacznie później, gdy po
wielu latach nie obecności wróciłam do Argentyny,
dowiedziałam się, że „brudna wojna” dotarła do Santa
Catalina i wdarła się do naszego domu.
Nie było mnie tam, nie widziałam więc cierpienia moich
najbliższych i nie mogłam im pomóc.
Jakie dziwne i zaskakujące bywa życie... Ja, Sofia Solanas
Harrison, wspominam przygody z okresu dzieciństwa i
wczesnej młodości i myślę o tym, jak ogromna odległość dzieli
Strona 18
mnie od argentyńskiej farmy, na której dorastałam. Zamiast
płaskiej pampy mam dziś przed oczami łagodne, zielone
wzgórza Anglii i mimo całego ich piękna nadal tęsknię za
tamtym zatopionym w słońcu krajobrazem.
Rozdział drugi
Santa Catalina, styczeń 1972 roku
- Sofia, Sofia! Por Dios\ Gdzież się podziała ta dziewczyna?
Anna Melody Solanas de Dwyer przechadzała się w tę i z
powrotem po tarasie, ze znużeniem i irytacją mierząc
wzrokiem suchą równinę. Miała na sobie elegancką, długą
białą suknię bez rękawów, płomiennie rude włosy zebrała w
luźny koński ogon. Trwające od grudnia do marca letnie
wakacje stanowiły prawdziwe wyzwanie dla jej cierpliwości.
Sofia zachowywała się jak nieoswojone zwierzę, bez słowa
znikała na całe godziny, buntowała się przeciwko matce i
traktowała ją w opryskliwy, szorstki sposób, z czym Anna nie
bardzo potrafiła sobie poradzić. Czuła się emocjonalnie
zgnębiona, wykorzystana i zużyta. Z całego serca pragnęła,
aby wreszcie nadeszła jesień, a wraz z nią początek nowego
semestru. Dobrze, że przynajmniej w Buenos Aires nad
każdym krokiem dzieci czuwała ochrona. Dzięki Bogu za
szkołę, pomyślała Anna. Kiedy Sofia wróci do swoich zajęć,
Strona 19
odpowiedzialność za zdyscyplinowanie tej pannicy znowu
spadnie na nauczycieli. Co za ulga...
- Jezus, Maria, daj dziewczynie trochę swobody, kobieto
- warknął dziadek Dwyer, wychodząc na taras z sekatorem w
ręku. - Jeżeli nie popuścisz smyczy, pewnego dnia Sofia
skorzysta z pierwszej nadarzającej się okazji i ucieknie!
- Po co ci ten sekator, tato? - zapytała podejrzliwie,
obserwując go spod zmrużonych powiek.
- Nie mam zamiaru obciąć ci głowy, jeżeli tego właśnie
się obawiasz, Anno Melody. - Zachichotał i kilka razy
żartobliwie trzasnął sekatorem.
- Znowu piłeś, tato.
- Odrobina alkoholu nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
- Ogrodem zajmuje się Antonio, więc nie wiem, co tam
chcesz robić. - Anna bezradnie pokręciła głową.
- Twoja kochana mama kochała swój ogród. Te ostróżki
po prostu proszą, żeby je przyciąć, mawiała. Uwielbiała
ostróżki, to były jej ulubione kwiatki...
Dermot Dwyer urodził się i wychował w Glengariff, w
Irlandii Południowej. Bardzo wcześnie ożenił się ze swoją
ukochaną ze szkoły podstawowej, Emer Melody. Jego bliscy
powątpiewali nawet, czy jest dość dorosły, aby utrzymać
rodzinę, ale Dermot zawsze dokładnie wiedział, czego chce, i
nic nie mogło wpłynąć na zmianę raz podjętej przez niego
Strona 20
decyzji. Umawiał się na randki z Emer Melody w zrujnowanym
opactwie u stóp wzgórz Glengariff i właśnie tam wzięli
ślub.Potężna budowla prawie nie miała dachu, a przez dziury
w murze wciskały się do środka chciwe, zielone palce powoju
i innych pnączy, z pełną determinacją usiłujące wziąć w
posiadanie to, co jeszcze nie uległo zniszczeniu.
W dzień ślubu padał tak ulewny deszcz, że panna młoda
musiała włożyć kalosze i unosić białą szyfonową suknię aż do
kolan. Tuż za nią sunęła jej tęga siostra Dorothy Melody,
zaciskając drżące dłonie na rączce dużej białej parasolki. Emer
i Dorothy miały ośmioro rodzeństwa. Byłoby ich dziesięcioro,
gdyby bliźnięta nie odeszły z tego świata przed ukończeniem
pierwszego roku życia. Ojciec Reilly schronił się pod czarnym
parasolem i powiedział zgromadzonym krewnym i
przyjaciołom młodej pary, że deszcz to szczęśliwy znak i że
Bóg najwyraźniej błogosławi ich związek święconą wodą z
nieba.
Miał rację. Małżonkowie kochali się do dnia, kiedy Emer
zmarła ponurego lutowego poranka w 1958 roku. Dermot nie
chciał pamiętać żony bladej i zimnej, leżącej sztywno na
kuchennej podłodze, wolał wspominać ją taką, jaka była
trzydzieści dwa lata wcześniej, w dzień ich ślubu, z kwiatami
kapryfolium wplecionymi w długie rude włosy, z radosnym,
odrobinę kpiącym uśmiechem na ustach i z jasnymi,
niewielkimi oczami, które błyszczały wyłącznie dla niego. Po
jej śmierci wszystko w Glengariff przypominało mu o niej,
dlatego spakował rzeczy - album ze zdjęciami, należący do