§ Mazzetti Mark - CIA. Tajna wojna Ameryki
Szczegóły |
Tytuł |
§ Mazzetti Mark - CIA. Tajna wojna Ameryki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
§ Mazzetti Mark - CIA. Tajna wojna Ameryki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie § Mazzetti Mark - CIA. Tajna wojna Ameryki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
§ Mazzetti Mark - CIA. Tajna wojna Ameryki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
WARSZAWA 2014
Strona 3
Dedykacja
Najważniejsze osoby występujące w książce
Prolog. Wojna od środka
Rozdział 1. Licencja na zabijanie
Rozdział 2. Szpiegowski węzeł małżeński
Rozdział 3. Płaszcz i sztylet
Rozdział 4. Szpiedzy Rumsfelda
Rozdział 5. Wściekły ptak
Rozdział 6. Prawdziwy Pasztun
Rozdział 7. Konwergencja
Rozdział 8. wojna zastępcza
Rozdział 9. Baza
Rozdział 10. Gry bez granic
Rozdział 11. Powrót starucha
Rozdział 12. Ostrze skalpela
Rozdział 13. Afrykańska szamotanina
Rozdział 14. Rozwiązanie
Strona 4
Rozdział 15. Lekarz i szejk
Rozdział 16. Ogień z nieba
Epilog. Szpieg w Leisure World
Podziękowania
O źródłach
Bibliografia
Przypisy
Strona 5
Strona 6
CENTRALNA AGENCJA WYWIADOWCZA (CIA)
Charles E. Allen - zastępca dyrektora Agencji w latach 1998-2005
Joseph Cofer Black - dyrektor Centrum Antyterrorystycznego (CTC) w latach
1999-2002
Dennis C. Blair - zastępca dyrektora Biura Spraw Wojskowych w latach 1995-1996,
szef wywiadu w latach 2009-2010
Richard Blee - w latach 1999-2001 szef „Alec Station”, jednostki wchodzącej w skład
Centrum Antyterrorystycznego zajmującej się tropieniem Osamy ben Ladena
William J. Casey - dyrektor Agencji w latach 1981-1987
Duane „Dewey” Clarridge - założyciel (w 1986 roku) i pierwszy szef Centrum
Antyterrorystycznego
Raymond Davis - pracownik kontraktowy CIA, aresztowany w Pakistanie w 2011
roku
Porter J. Goss - dyrektor Agencji w latach 2004-2006
Robert L. Grenier - szef placówki CIA w Islamabadzie w latach 1999-2002, dyrektor
Centrum Antyterrorystycznego w latach 2004-2006
Michael V. Hayden - dyrektor Agencji w latach 2006-2009
Stephen R. Kappes - zastępca dyrektora Agencji w latach 2006-2010
Art Keller - oficer operacyjny w Pakistanie w 2006 roku
Mike - dyrektor Centrum Antyterrorystycznego od 2006 roku
Ross Newland - oficer operacyjny Agencji w Ameryce Łacińskiej i Europie
Wschodniej, później zajmował wysokie stanowisko w kwaterze głównej
Leon E. Panetta - dyrektor Agencji w latach 2009-2011
James L. Pavitt - zastępca dyrektora do spraw operacyjnych w latach 1999-2004
generał David H. Petraeus - dyrektor Agencji w latach 2011-2012, wcześniej
dowódca sił koalicyjnych w Iraku i wojsk amerykańskich w Afganistanie
Enrique Prado - oficer operacyjny w Centrum Antyterrorystycznym, później
pracownik firmy Blackwater
Jose A. Rodriguez - w latach 2002-2004 dyrektor Centrum Antyterrorystycznego,
później, do 2007 roku, zastępca dyrektora Agencji do spraw operacyjnych
George J. Tenet - dyrektor Agencji w latach 1997-2004
Strona 7
DEPARTAMENT OBRONY
Robert E. Andrews - p.o. zastępcy sekretarza obrony do spraw operacji specjalnych
i konfliktów o niskiej intensywności w latach 2001-2002
Stephen A. Cambone - podsekretarz obrony do spraw wywiadu w latach 2003-2007
Michael Furlong - urzędnik Departamentu Obrony zaangażowany w akcje
wywiadowcze, nadzorował prywatną siatkę szpiegowską
Robert M. Gates - sekretarz obrony w latach 2006-2011
generał Stanley A. McChrystal - w latach 2003-2008 szef Połączonego Dowództwa
Operacji Specjalnych (JSOC)
admirał William H. McRaven - przewodniczący Połączonego Dowództwa Operacji
Specjalnych (JSOC) od 2008 do 2011 roku
admirał Michael Mullen - przewodniczący Połączonego Kolegium Szefów Sztabów
(dowódca sił zbrojnych USA) w latach 2007-2011
Thomas W. O’Connell - sekretarz obrony do spraw operacji specjalnych i konfliktów
o niskiej intensywności w latach 2003-2006
Leon E. Panetta - sekretarz obrony od 2011 do 2013 roku
Donald Rumsfeld - sekretarz obrony od 2001 do 2006 roku
BIAŁY DOM
John O. Brennan - zastępca doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego
i antyterroryzmu w latach 2009-2013, od 2013 roku szef CIA
Richard A. Clarke - koordynator do spraw terroryzmu w latach 1998-2001
PAKISTAN
Szakil Afridi - pakistański lekarz i agent zwerbowany przez CIA
generał Mahmud Ahmed - szef pakistańskiego wywiadu (Inter-Services Intelligence
- ISI) w latach 1999-2001
generał Ali Jan Aurakzai - dowódca sił zbrojnych odpowiedzialny za operacje
przeprowadzone na Terytoriach Plemiennych Administrowanych Federalnie (FATA)
Generał Ehsan ul-Hak - szef ISI w latach 2001-2004
Dżalaluddin Hakkani - szef powiązanej z talibami siatki z siedzibą na pakistańskich
terytoriach plemiennych, która prowadziła ataki wymierzone w amerykańskie wojska
stacjonujące w Afganistanie
generał Aszfak Perwez Kajani - szef ISI w latach 2004-2007, później dowódca
pakistańskiej armii
Bajtullah Mehsud - przywódca pakistańskich talibów po śmierci Neka Muhammada
Strona 8
Wazira
generał Asad Munir - szef placówki ISI w Peszawarze w latach 2001-2003
Cameron Munter - ambasador USA w Islamabadzie w latach 2010-2012
generał Ahmed Szudżaa Pasza - szef ISI w latach 2008-2012
Hafiz Muhammad Sajjed - przywódca organizacji militarnej Laszkar-e Taiba
(„Armia Pobożnych”)
Nek Muhammad Wazir - przywódca pakistańskich talibów na terytoriach
plemiennych
JEMEN
Ibrahim al-Asiri - główny konstruktor bomb dla Al-Kaidy na Półwyspie Arabskim
(AQAP)
Abdulrahman al-Awlaki - syn Anwara al-Awlakiego
Anwar al-Awlaki - radykalny kaznodzieja, członek AQAP i obywatel USA, zabity
podczas nalotu amerykańskich dronów w 2011 roku
Ali Abdallah Salah - prezydent Jemenu w latach 1990-2012
SOMALIA
Aden Haszi Faradż Ajro - przywódca Asz-Szabab („Młodzież”), zbrojnego ramienia
Związku Sądów Islamskich
Szejk Hassan Dahir Awejs - przywódca Związku Sądów Islamskich
Michele „Amira” Ballarin - amerykańska bizneswoman i rządowy pracownik
kontraktowy
Saleh Ali Saleh Nabhan - kenijski członek wschodnioafrykańskiej komórki
Al-Kaidy, zabity w 2009 roku
Sojusz dla Przywrócenia Pokoju i Przeciwdziałania Terroryzmowi (ARPCT) -
koalicja finansowanych przez CIA somalijskich watażków
Strona 9
„Dobra robota wywiadowcza, jak zawsze prawił Kontrola, musiała opierać się
na drobnych kroczkach i polegać na pewnej delikatności. Łowcy skalpów byli wyjątkiem
od jego własnej reguły. Mieli w nosie delikatność i nie dbali o to, gdzie stawiają kroki...”
John le Carré, Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg
Pakistańscy policjanci wprowadzają do zatłoczonego pokoju przesłuchań krzepkiego
faceta. Jedno wiedzą o nim na pewno: to szpieg. Zaczyna się przesłuchanie. Funkcjonariusz,
który je prowadzi, próbuje łączyć fakty. Nie jest łatwo: dookoła brzęczą komórki
i rozmawiają gliniarze, którzy posługują się mieszaniną urdu, pendżabskiego i angielskiego.
- Ameryka? Jest pan z Ameryki?
- Tak.
- Więc jest pan z Ameryki i pracuje dla amerykańskiej ambasady?
- Tak - podenerwowany głos przebija się przez hałas. - Mój paszport... Na miejscu
pokazywałem go policjantowi... Chyba go zgubiłem...
Na niewyraźnym nagraniu z przesłuchania widać, jak mężczyzna sięga za połę
flanelowej koszuli w kratę. Z wiszącej na szyi smyczy odpina kilka identyfikacyjnych
plakietek. To jedna z niewielu rzeczy, jakie udało mu się ocalić z chaosu, który sam wywołał.
- To stary identyfikator, z Islamabadu - pokazuje plastik mężczyźnie po drugiej stronie
biurka, a potem sięga po jeszcze jeden, bardziej aktualny, który potwierdza, że jest
pracownikiem amerykańskiego konsulatu w Lahore.
Dzwoni telefon. Jeden z funkcjonariuszy natychmiast sięga po słuchawkę.
- Aresztowaliśmy człowieka z ambasady. Oddzwonię - mówi.
Padają kolejne pytania.
- Pracuje pan w konsulacie generalnym w Lahore?
- Tak.
- Jako...?
- Jestem... jestem tam konsultantem.
- Konsultantem? - mężczyzna za biurkiem nie dowierza. Milknie na moment, odwraca
się do swojego kolegi i pyta go w urdu: - Jak on się nazywa?
- Raymond Davis - odpowiada policjant.
- Raymond Davis - potwierdza Amerykanin. - Czy mogę usiąść?
- Proszę bardzo. Może wody? - pyta funkcjonariusz.
Strona 10
- Macie wodę? Mogę dostać butelkę wody? - prosi Davis.
Stojący pod ścianą policjant wybucha śmiechem.
- Chcesz wody? Nie masz kasy, nie ma wody.
Za plecami Davisa, który właśnie usiłuje usiąść na krześle, pojawia się jeszcze jeden
policjant.
- Czy on zrozumiał? Czy dotarło do niego, że zabił dwoje ludzi?
Raymond Allen Davis: gwiazda szkolnej ligi futbolowej, wzięty zapaśnik z Wirginii
Zachodniej, emerytowany żołnierz zielonych beretów (oddziałów specjalnych amerykańskich
wojsk lądowych) i niegdysiejszy pracownik słynnej firmy ochroniarskiej Blackwater.
Obecnie: tajny wysłannik CIA w Pakistanie. Kilka godzin wcześniej to potężne chłopisko
ściśnięte na przednim siedzeniu białej hondy civic przebijało się przez wieczne korki
na ulicach Lahore. Dlaczego właśnie tam? Bo drugie co do wielkości miasto Pakistanu,
którym rządzili niegdyś Mogołowie, Sikhowie i Brytyjczycy, a które później stało się
kulturalną i intelektualną stolicą Pakistanu, od niemal dekady jest również areną, na której
rozgrywa się tajna wojna Ameryki. Dziesięć lat po zamachu na World Trade Center, który ją
zapoczątkował, doszło na owej arenie do istotnego przegrupowania sił. Islamistyczne
ugrupowania i frakcje, które jeszcze niedawno nie miały ze sobą żadnego kontaktu,
scementowały sojusze, żeby wspólnie stawić czoło ofensywie CIA i jej nowej broni: dronom,
bezzałogowym, uzbrojonym latającym maszynom wysyłanym w niedostępne górskie tereny.
Bojownicy, którzy koncentrowali się dotąd przede wszystkim na planowaniu krwawych
ataków wymierzonych w Indie, zaczęli sympatyzować z Al-Kaidą i innymi organizacjami
marzącymi o globalnym dżihadzie. Niektóre z tych grup zapuściły korzenie właśnie
w Lahore. Dlatego też Raymond Davis i cała ekipa z CIA właśnie stamtąd, z bezpiecznej
kryjówki, kierowała tajnymi operacjami. Bezpiecznej aż do chwili, gdy Davis trafił w ręce
pakistańskich policjantów po zastrzeleniu dwóch młodych mężczyzn.
Podjechali na czarnym motocyklu do jego samochodu, który stał na skrzyżowaniu
zapchanym autami, rowerami i rikszami. Byli uzbrojeni. Davis sięgnął po półautomatyczny
pistolet marki Glock. Strzelił kilkukrotnie w ich kierunku przez przednią szybę, rozbijając ją
w drobny mak. Trafił jednego z napastników w brzuch, ramię i tors. Drugi zaczął uciekać.
Davis wysiadł z hondy, strzelił mu w plecy. Przez radio poprosił amerykański konsulat
o pomoc. Po paru minutach na horyzoncie pojawiła się jadąca pod prąd toyota land cruiser.
Jednak po chwili samochód zderzył się z młodym motocyklistą. Chłopak zginął na miejscu,
a auto z konsulatu uciekło z miejsca wypadku. Davisa zatrzymali pakistańscy policjanci.
Znaleźli w jego samochodzie aparat fotograficzny. W pamięci zapisane były robione
Strona 11
ukradkiem zdjęcia pakistańskich obiektów militarnych.
Kilka dni po tych wydarzeniach dyrektor CIA w czasie rozmowy telefonicznej
z szefem pakistańskiego wywiadu ISI skłamał. Upierał się, że Davis nie pracował dla
Agencji. Prezydent Barack Obama w trakcie konferencji prasowej też zataił faktyczną rolę
Davisa, zwracając się do pakistańskich władz z prośbą o ”uwolnienie naszego dyplomaty”.
Szef komórki CIA w Islamabadzie, który przybył tam z Rosji zaledwie kilka dni przed
strzelaniną, wdał się w otwartą wojnę z urzędującym ambasadorem, twierdząc, że Stany
Zjednoczone nie pójdą na żadne kompromisy w sprawie zwolnienia Davisa. Mówił,
że zmieniły się zasady gry i przyjacielskie relacje pomiędzy CIA a pakistańskim wywiadem
ISI należą już do przeszłości. Od tej pory wszystko miało się odbywać według „zasad
moskiewskich” - niepisanej, bezlitosnej etykiety szpiegowskiej przestrzeganej w czasie
zimnej wojny.
Krwawe zajście wydawało się dowodem potwierdzającym wszelkie spiskowe teorie,
które przekazywano sobie szeptem zarówno na zatłoczonych bazarach, jak i w korytarzach
siedziby pakistańskiego rządu: Stany Zjednoczone wysłały do Pakistanu swoją liczną tajną
armię. Ma siać ferment i nawoływać do przemocy. To część sekretnego planu rozpętania
w Pakistanie wojny domowej. Żona jednego z mężczyzn zastrzelonych przez Davisa,
przekonana, że zabójca jej męża nigdy nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności,
połknęła śmiertelną dawkę trutki na szczury.
Ale sprawa Davisa mówiła znacznie więcej. I o czymś innym. Były żołnierz zielonych
beretów, zwerbowany przez CIA do prowadzenia w Pakistanie obławy na wrogów Ameryki,
stał się twarzą odmienionej przez dekadę „wojny z terrorem” amerykańskiej agencji
wywiadowczej. Zadania CIA przestały się ograniczać do klasycznych zadań szpiegowskich
polegających na wykradaniu tajemnic innych rządów. Agencja stała się maszyną do zabijania.
Organizacją pochłoniętą polowaniem na ludzi.
Ale kiedy CIA przejęła obowiązki do tej pory należące do armii, zaś szpiedzy stali się
żołnierzami, nastąpiło również zjawisko odwrotne. Amerykańskie siły zbrojne zabrnęły
gdzieś w mroczne rejony polityki zagranicznej. Zaś oddziały komandosów zaczęły zajmować
się misjami szpiegowskimi, o których przed zamachami z 11 września 2001 roku nawet się
w Waszyngtonie nie śniło. Wcześniej Pentagon praktycznie nie maczał palców
w szpiegostwie, zaś CIA nie miała oficjalnej licencji na zabijanie. W następnych latach
i jedni, i drudzy rozszerzyli swoje kompetencje. W efekcie powstał istny konglomerat
wywiadu i wojska zajmujący się prowadzeniem wojny w nowym amerykańskim stylu.
Jaki przebieg miały konflikty w Afganistanie i Iraku, to wiemy. Ale przez przeszło
Strona 12
dekadę trwała osobna, równoległa wojna, mroczne odbicie „wielkich konfliktów”, w które
zaangażowała się Ameryka po atakach z 11 września. Ta wojna cieni rozgrywała się na całym
świecie - wrogów Ameryki poszukiwano przy użyciu zabójczych dronów i specjalnie
wyszkolonych jednostek. Opłacano ludzi, którzy zakładali siatki szpiegowskie, polegano
na kaprysach nieprzewidywalnych dyktatorów i niewiarygodnych sprawozdaniach obcych
wywiadów oraz sponsorowano pozbierane naprędce lokalne oddziały partyzanckie. Tam,
gdzie Stany Zjednoczone nie mogły wysłać wojsk lądowych, pojawiali się ludzie znikąd
wyznaczeni do zadań, które nierzadko przekraczały ich możliwości.
Ta wojna rozciągała się na kilka kontynentów - od pakistańskich gór po pustynie
Jemenu i Afryki Północnej. Od wiecznie rozognionej z powodów klanowych konfliktów
Somalii do gęstych dżungli Filipin. Fundamenty tajnej wojny zostały wylane przez
konserwatywnego republikańskiego prezydenta i uklepane przez kolejnego, liberalnego
demokratę, którego oczarowało to, co zastał po poprzedniku. Prezydent Barack Obama
zobaczył w tajnej wojnie alternatywę dla kosztownych i bałaganiarskich wojenek, które
potrafią przygnieść lub wręcz obalić rząd i które wymagały wieloletniej amerykańskiej
okupacji. Jak to ujął John Brennan, jeden z najbliższych doradców prezydenta Obamy,
zamiast na ”młocie” Ameryka polega teraz na ”skalpelu”.
Ta analogia sugeruje, że nowy sposób prowadzenia wojny, bez ponoszenia
gigantycznych kosztów (także strat w ludziach), jest jak chirurgiczna operacja bez
komplikacji. Nie wygląda to jednak aż tak dobrze. Ta „strategia skalpela” przysparza
Ameryce nowych wrogów tak samo prędko, jak równała starych z ziemią. Wśród byłych
sojuszników wzbudzała i wzbudza rozgoryczenie. Wywołuje chaos, choć miała wprowadzać
ład. Służy do obchodzenia zasad regulujących w Stanach Zjednoczonych kwestie wojny
i pokoju. Nadaje amerykańskiemu prezydentowi uprawnienia arbitra decydującego o życiu
i śmierci mieszkańców dowolnego kraiku położonego na krańcach świata.
Ten nowy przepis na prowadzenie wojny, owszem, przyniósł wymierne efekty. Przede
wszystkim śmierć Osamy ben Ladena i jego zauszników. Ułatwił również Stanom
Zjednoczonym prowadzenie operacji mających na celu likwidację niewygodnych osób nawet
w odległych zakątkach świata. Ta książka jest opowieścią o tym trwającym od przeszło
dziesięciu lat eksperymencie. I o jego efektach, które wypełzły z laboratorium.
Sir Richard Dearlove ujrzał zarys tej nowej, tajnej wojny już kilka tygodni po atakach
z 11 września. Szef brytyjskiego Secret Intelligence Service (SIS), tajnych służb
wywiadowczych MI6, przyleciał do Stanów Zjednoczonych z paroma innymi prominentnymi
urzędnikami, żeby okazać swoją solidarność z najbliższym sojusznikiem Zjednoczonego
Strona 13
Królestwa. Dearlove przybył do kwatery głównej CIA w Langley w stanie Wirginia,
by osobiście zapewnić, że brytyjscy szpiedzy gotowi są zdobyć się na niezwykle rzadki gest
i udostępnić kolegom zza oceanu swoją dokumentację dotyczącą członków Al-Kaidy.
Brytyjczycy szkolili amerykańskich agentów w czasie II wojny światowej, ale tak
naprawdę zawsze mieli zupełnie inne podejście do szpiegowskiej gry. W roku 1943 jeden
z członków Zarządu Operacji Specjalnych narzekał, że ”temperament każe Amerykanom
wymagać natychmiastowych i spektakularnych rezultatów, podczas gdy my polegamy
na starannym planowaniu i ustalaniu celów długoterminowych”. Wyłuszczył też
niebezpieczeństwa wynikające z działań Biura Służb Strategicznych, poprzednika utworzonej
w 1947 roku CIA, które polegały na wysadzaniu w powietrze składów broni, przecinaniu linii
telefonicznych i podminowywaniu szlaków komunikacyjnych. Ostrzegał, że Amerykanie
mają więcej pieniędzy niż rozumu, zaś Biuro „tęskni za zabawą w Indian i kowbojów”,
co może prowadzić do wzajemnych nieporozumień.
Dearlove wychował się w starej brytyjskiej tradycji szpiegowskiej. Ukończył Queens’
College na Uniwersytecie w Cambridge, gdzie tajne służby szczególnie chętnie rekrutowały
nowych członków. Służył na placówkach w Afryce, w Europie i w Waszyngtonie. Podobnie
jak jego poprzednicy jako szef MI6 wszelką wewnętrzną korespondencję podpisywał
kryptonimem „C” - oczywiście, jak nakazywała tradycja, zielonym tuszem.
Niedługo po lądowaniu samolotu w Waszyngtonie Dearlove znalazł się w Centrum
Antyterrorystycznym, w kwaterze CIA. Na wielkim ekranie oficerowie Agencji oglądali białą
ciężarówkę mitsubishi mknącą przez Afganistan. Dearlove wiedział, że Amerykanie nauczyli
się prowadzić wojnę za pomocą pilota zdalnego sterowania, ale nigdy wcześniej nie widział
w akcji prawdziwego drona, predatora.
Minęło kilka minut, zanim mitsubishi zostało schwycone na komputerowy celownik
pośrodku monitora. Rozbłysk wybuchającej rakiety zalał ekran bielą. Parę sekund później
powrócił wyraźny obraz i oczom oglądających ukazał się płonący, poskręcany wrak
ciężarówki.
Dearlove odwrócił się do oficerów CIA, w tym weterana Agencji Rossa Newlanda,
który kilka miesięcy wcześniej zgodził się przystąpić do grupy nadzorującej program
„Predator”, i uśmiechnął się drwiąco.
- Trochę to nie fair, prawda?
Strona 14
„Macie zabijać tam terrorystów, a nie robić sobie wrogów”
prezydent Pakistanu do ambasador Stanów Zjednoczonych
Wendy Chamberlin, 14 września 2001
Światła w pokoju dowodzenia w Białym Domu przygasły i ludzie z CIA rozpoczęli
prezentację. Każde z rzucanych na ekran zdjęć - zwykle przedstawiających mężczyzn
wsiadających do samochodów lub idących ulicą - ewidentnie zostało zrobione w pośpiechu.
Były ziarniste i do tego nieostre.
Ta scena rozgrywająca się w zaciemnionym pokoju przypominała fragment filmu
gangsterskiego, w którym agenci FBI sączą kawę i przeglądają fotografie mafijnych bossów.
Jednak w tym wypadku slajdy przedstawiały ludzi, których Agencja zamierzała zlikwidować.
Przy stole zgromadzeni byli wszyscy ludzie wiceprezydenta Dicka Cheneya, łącznie
z radcą prawnym Davidem Addingtonem i szefem sztabu I. Lewisem Libbym, starym
waszyngtońskim wygą znanym jako „Skuter”. Na honorowym miejscu zasiadał sam
wiceprezydent. Z rosnącym zainteresowaniem przyglądał się wyświetlanej na slajdach galerii
łotrów.
To była późna jesień 2001 roku, mroźny dzień. Zaledwie kilka tygodni wcześniej
prezydent George W. Bush podpisał tajny dokument, na mocy którego CIA odzyskała
utraconą w latach siedemdziesiątych realną władzę nad życiem i śmiercią. Seria
przerażających, a nierzadko również komicznych rewelacji na temat podejmowanych przez
Agencję prób politycznych zamachów zmusiła Biały Dom do wprowadzenia zakazu: CIA nie
mogła dłużej zajmować się eksterminacją wrogów Ameryki. Ale teraz wszystko „wróciło
do normy”. W pokoju dowodzenia ludzie Agencji przedstawiali swoim zwierzchnikom plany,
w których wyjaśniali, jak mają zamiar wykorzystać odzyskaną właśnie licencję na zabijanie.
Dwaj oficerowie CIA prowadzący prezentację, Jose Rodriguez i Enrique Prado,
opowiadali zgromadzonym w Białym Domu słuchaczom, w jaki sposób Centrum
Antyterrorystyczne rekrutuje agentów CIA do nowego, ściśle tajnego programu. Projekt ten
przewidywał wysłanie niewielkich grup zabójców do wybranych państw. Miały tam zająć się
łapaniem i likwidacją osób, które administracja Busha wpisała na swoją listę proskrypcyjną.
Wśród mężczyzn na fotografiach był Syryjczyk Mamoun Darkazanli. CIA wierzyła,
że brał udział w organizowaniu ataków z 11 września. Aktualnie mieszkał w Niemczech. Inne
Strona 15
zdjęcie przedstawiało doktora Abdula Kadira Chana, twórcę pakistańskiego programu
budowy bomby atomowej, przez Zachód uznanego za wroga i podejrzewanego o przemycanie
technologii nuklearnych do Iranu, Libii i innych państw. Prezentując zrobione z bliska
fotografie, CIA w nieco dziwaczny, za to dobitny sposób sugerowała jedno: skoro możemy
podejść do tych ludzi na tyle blisko, żeby pstryknąć zdjęcie, możemy z równie bliska ich
zabić.
Ale pod płaszczykiem brawury kryło się mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Jak grupy
uderzeniowe CIA mają zamiar przeniknąć niezauważenie do Niemiec, Pakistanu i innych
krajów? Czy ekipa amerykańskich zabójców naprawdę będzie zdolna zbudować na miejscu
siatkę szpiegowską, a potem, w wyznaczonym czasie, wpakować swojemu celowi kulkę
w łeb? Agencja musiała opracować całą tę logistykę. Na razie Rodriguez i Prado nie byli
na tyle przygotowani, żeby odpowiadać na szczegółowe pytania dotyczące operacji. Przyszli
po pozwolenie.
Cheney powiedział im, żeby wzięli się do roboty.
Prezydent George W. Bush, syn byłego szefa CIA[1], odziedziczył po poprzednikach
zbieraninę zdemotywowanych szpiegów - zaledwie cień tego, czym była legendarna
amerykańska agencja szpiegowska w epoce zimnej wojny. Jednak pod koniec 2001 roku Bush
junior właśnie CIA postawił na czele globalnego polowania na terrorystów. Zaś szybkie
i spektakularne wyniki pracy Agencji podbudowały jej wizerunek jako sprawnej komórki
żywo reagującej na polecenia szefa - istna antyteza ociężałego, przeżartego biurokracją
Pentagonu.
CIA prowadziła tajną wojnę pod patronatem Białego Domu, a niegdyś ignorowane,
wchodzące w skład Agencji Centrum Antyterrorystyczne stało się stanowiskiem dowodzenia
z prawdziwego zdarzenia. Jego rola była długo marginalizowana także wewnątrz samej CIA.
Langley widziało w nim jedynie zbieraninę podstarzałych nadgorliwców, którzy zostali tam
zesłani, ponieważ zawalili poprzednie, bardziej prestiżowe zadania. Jednak po atakach z 11
września Centrum Antyterrorystyczne rozpoczęło ekspansję na niespotykaną wcześniej skalę.
W ciągu zaledwie dekady stało się sercem CIA.
Setki tajnych agentów i analityków wyrwano zza urzędniczych biurek gdzieś w Azji
i Rosji. Przeniesiono ich do labiryntu wzniesionych naprędce boksów, ustawionych gęsto,
jeden przy drugim, w antyterrorystycznym centrum operacyjnym. Układ kabin był tak
skomplikowany, że pracownicy mieli kłopot z odnalezieniem kolegów. Postawiono więc
wycięte z kartonu drogowskazy, żeby ułatwić odszukanie właściwych boksów, zaś wąskie
alejki ponazywano „Usama Bin Lane” czy „Zawahiri Way”. Nad głównymi drzwiami
Strona 16
wejściowymi przyczepiono znak, który miał nieustannie i dobitnie przypominać, że kolejny
atak terrorystyczny to kwestia dni, a może nawet godzin. Napisano na nim: DZISIAJ JEST 10
WRZEŚNIA 2001.
Nad rozgardiaszem panującym w Agencji w pierwszych miesiącach po 11 września
próbował zapanować J. Cofer Black. 11 września, kiedy obawiano się, że ostatni z porwanych
samolotów może zmierzać w kierunku kwatery głównej CIA, Black nie zezwolił oficerom
Centrum Antyterrorystycznego na ewakuację z Langley. Ten ekstrawagancki oficer od dawna
ogarnięty był obsesją ujęcia Osamy ben Ladena. Kiedyś był już blisko: w latach 1993-1995
stał na czele komórki CIA w Chartumie, stolicy Sudanu, gdzie przywódca Al-Kaidy żył
wtedy na wygnaniu. Wiedział o nim więcej niż inni ludzie Agencji, więc to on tworzył
wizerunek Osamy jako hybrydy szalonego naukowca i generała George’a Pattona. Dyrektor
Agencji George Tenet w ciągu kilku kolejnych miesięcy po zamachach rzadko zaglądał
do Białego Domu bez Blacka. Narodził się mit, że jego głównym celem jest zabicie jak
największej liczby członków Al-Kaidy.
Podczas spotkania w Gabinecie Owalnym, na dwa dni przed uderzeniem
na Afganistan, Bush zapytał Blacka, czy CIA poradzi sobie z wyznaczonym zadaniem, które
wymagało przemycenia oddziałów specjalnych do tego kraju. Miały one sprzymierzyć się
z tamtejszymi watażkami i wodzami plemiennymi w walce przeciwko talibom. Black,
używając makabrycznej hiperboli, oświadczył, że kiedy CIA skończy już z Al-Kaidą, ben
Laden i jego świta „nie odgonią się od much żerujących na ich oczach”.
Właśnie takie słowa chciał usłyszeć Bush. Natychmiast polubił bombastycznego szefa
antyterrorystów. Tylko niektórzy członkowie prezydenckiego gabinetu skrzywili się, słysząc
tę maczystowską gadkę. Blacka zaczęto nazywać „facetem od much na oczach”.
Black dorobił się statusu figury liczącej się w Białym Domu. Było to powodem tarć
w samej CIA oraz ciągłych batalii Blacka z Jamesem Pavittem, którego miał
za pozbawionego wyobraźni słabeusza. Dla odmiany Pavitt, który stał na czele Dyrektoriatu
Operacyjnego, komórki zajmującej się wszystkimi zagranicznymi misjami szpiegowskimi,
miał Blacka za pozera i kowboja. Krytykował jego chęć wciągania CIA w zagraniczne
awantury, które zamiast oczekiwanych efektów ściągną Agencji na głowę masę kłopotów.
Zresztą skakali sobie do oczu jeszcze przed zamachami z 11 września, nie mogąc osiągnąć
porozumienia w sprawie wykorzystania dronów do polowania na ben Ladena w Afganistanie.
Sukcesy, które po przyjęciu nowej strategii CIA odniosła w Afganistanie pod koniec
2001 roku, oznaczały zwycięstwo Blacka oraz Centrum Antyterrorystycznego. Nawet
sceptycy musieli przyznać, że niezbyt liczna kadra oficerska Agencji zdolna była
Strona 17
poprowadzić skuteczną kampanię przeciwko Al-Kaidzie i być może trwale ją unieszkodliwić.
Dowódcy związanych z CIA jednostek specjalnych, do których później dołączyły zielone
berety, z rozproszonych partyzanckich oddziałów i milicji utworzyli w Afganistanie regularną
armię, która wygrywała potyczkę za potyczką. I choć do dyspozycji mieli konie oraz
przerdzewiałe wozy pancerne pamiętające jeszcze wojnę ze Związkiem Radzieckim,
Afgańczycy z pomocą Agencji wypędzili talibów z Kabulu i Kandaharu.
Nadciągał jednak kolejny, dziwaczny konflikt. Tym razem wewnętrzny. Chodziło
o sposób prowadzenia wojny. Tradycyjny łańcuch decyzyjny - rozkazy wychodzące z Białego
Domu trafiają do sekretarza obrony, a potem do najwyższych stopniem dowódców oraz ich
liczących setki ludzi sztabów, i to oni muszą nakreślić i wyegzekwować wojenną strategię -
przestał działać. Dyrektor CIA stawał się dowódcą wojskowym. Prowadzącym do tego tajną,
globalną wojnę. Miał przy sobie tylko niezbędny personel i praktycznie nikogo, kto patrzyłby
mu na ręce.
Tenet zaczął wywierać coraz mocniejszy nacisk, żeby zwiększyć liczebność
oddziałów CIA w Afganistanie. Do tego udało mu się przekonać Biały Dom do programu
wyłapywania terrorystów, osadzenia ich w tajnych więzieniach i poddania brutalnym
przesłuchaniom rodem z prozy Orwella. Jedynie Bush, Cheney i niewielka grupa ludzi
z Białego Domu podejmowali decyzje, kto powinien zostać pojmany, kto zabity, a kto
oszczędzony.
Dla Teneta była to nie lada zmiana - przed 11 września raczej przekonywał swoich
szefów z Białego Domu, że oficerowie CIA powinni zostać wyłączeni z procesu
podejmowania decyzji politycznych. Sam roztaczał wokół siebie mnisią wręcz aurę i taki
właśnie klasztorny obraz szpiega z Langley wykreował: to bezstronny urzędnik wypluwający
z siebie kolejne raporty i szacunki, podczas gdy ci „po drugiej stronie rzeki”, w Białym Domu
i w Kongresie, podejmują na ich podstawie kluczowe decyzje. James Pavitt powiedział
później członkom komisji śledczej powołanej w sprawie zamachów z 11 września, że skandal
Iran-contras w latach osiemdziesiątych, kiedy to CIA stworzyła skomplikowany łańcuszek
pozwalający finansować działalność nikaraguańskiej partyzantki, nauczył go jednego: „Nie
należy uprawiać polityki pod dyktando tego, co mówią [ludzie z Langley]...”.
O ile taka „apolityczna” wizja pracy Agencji już wcześniej była czymś w rodzaju
wygodnej legendy, to pod koniec 2001 roku CIA nie mogła już dłużej obstawać przy tym,
że nie jest odpowiedzialna za podejmowanie decyzji o wojnie i pokoju. Bush domagał się
od Teneta codziennych wizyt w Białym Domu i udziału w prezydenckich odprawach - po raz
pierwszy od początku istnienia Agencji to jej dyrektor, a nie niższy stopniem analityk
Strona 18
spowiadał się regularnie z tego, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami CIA.
Podobnie jak jego poprzednicy Tenet chętnie naradzał się z prezydentem, żeby mieć
do niego dostęp. Dlatego każdego ranka wraz z Coferem Blackiem zjawiał się w Białym
Domu z całym zestawem opowieści o knowaniach terrorystów i katalogiem ludzi, którzy
za nimi stali. Potem opowiadali przejętym słuchaczom o podjętych przez CIA działaniach
mających na celu bezpieczeństwo państwa. Codzienne audiencje Teneta i Agencji
u prezydenta sprawiły, że stali się nieodzowni dla Białego Domu. Bo jego apetyt
na informacje o potencjalnych zagrożeniach był wręcz niezaspokajalny.
Szacunek ze strony wysoko postawionych oficjeli zaczął jednak rozpraszać
analityków CIA przygotowujących raporty dla polityków - obejmowały one coraz węższe
spektrum tematów, w coraz większym stopniu dotyczyły nie strategii, ale taktyki. Setki
zatrudnionych w Agencji specjalistów głowiły się nad rozwiązaniem problemu terroryzmu,
co było zrozumiałe w obliczu niedawnego ataku, w którym zginęło prawie trzy tysiące
Amerykanów. Ale niemal natychmiast stało się również oczywiste, że jedyną ścieżką kariery
dla analityka w CIA była praca „przy terrorze” i napisanie w raporcie czegoś, co być może
któregoś ranka przeczyta, siedząc w swoim fotelu w Gabinecie Owalnym, sam prezydent.
A Biały Dom był zainteresowany przede wszystkim informacjami o miejscach pobytu
poszczególnych członków Al-Kaidy. Nie chciano tam słuchać długich wypracowań
na bardziej skomplikowane tematy, takie jak poparcie dla terrorystów w świecie
muzułmańskim czy wpływ amerykańskich działań wojennych i wywiadowczych
na radykalizację poglądów nowego pokolenia bojowników.
CIA profilowała swoje działania zgodnie z oczekiwaniami zwierzchników. Nawet
szpiegowski język stopniowo ulegał zmianie. Na przykład pojęcie „brać na celownik”.
Oficerowie prowadzący i analitycy zwykli używać tego terminu, podejmując decyzję, którego
z rządowych oficjeli obcego państwa warto wziąć pod uwagę przy zbieraniu informacji lub
namierzaniu potencjalnych tajnych informatorów. Jednak dla analityków przeniesionych
do Centrum Antyterrorystycznego „branie na celownik” miało zupełnie inne znaczenie.
Chodziło o wyśledzenie jednostki stanowiącej zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych.
Pojmanie jej lub zabicie.
Starcia pomiędzy Coferem Blackiem i Jamesem Pavittem stawały się coraz ostrzejsze.
Na początku 2002 roku Black postanowił odejść z tajnych służb i podjąć pracę
w Departamencie Stanu[2]. Zastąpił go Jose Rodriguez, jeden z czołowych oficerów Centrum
Antyterrorystycznego, ale też swoisty kontrapunkt dla Blacka.
Cofer Black zdobył doświadczenie na Środkowym Wschodzie - obszarze
Strona 19
obejmującym Bliski Wschód oraz Irak, Turcję, Arabię Saudyjską i Egipt. Był jednym
z niewielu oficerów CIA z dogłębną wiedzą na temat siatki terrorystycznej, na której czele
stał Osama ben Laden. Rodriguez nie miał za sobą służby na muzułmańskiej ziemi, nie mówił
po arabsku i trzymał się tak blisko Pavitta, że niektórzy tajni agenci podejrzewali, że został
przez niego zatrudniony po to, by miał na oku Blacka.
Rodowity Portorykańczyk, syn nauczycieli, Rodriguez dołączył do CIA w połowie lat
siedemdziesiątych, po ukończeniu prawa na Uniwersytecie Stanowym na Florydzie. Większą
część kariery tajnego agenta spędził w sekcji zajmującej się Ameryką Łacińską, która
w latach osiemdziesiątych kierowała operacjami CIA w Nikaragui, Salwadorze i Hondurasie.
Stał wówczas zbyt nisko w hierarchii, żeby zostać wciągniętym w dochodzenie w sprawie
Iran-contras, które spowodowało, że przez kilka kolejnych lat sekcja była w rozsypce.
Co prawda koledzy lubili Rodrigueza, ale nigdy nie odznaczył się on niczym
szczególnym i trudno uznać go za najlepszego agenta swojego pokolenia. Służył w kilku
różnych placówkach CIA w Ameryce Łacińskiej, łącznie z Boliwią i Meksykiem, gdzie
dorobił się opinii buntownika wodzącego za nos biurokratów z Langley, którzy planując
operacje w terenie, dzielili włos na czworo. Lubił jeździć konno i kiedy został szefem
placówki w Meksyku, swojego ulubionego konia nazwał Interes, instruując przy tym
podwładnych, by w razie telefonu od szefów z Langley na pytanie o miejsce jego pobytu
odpowiadali „wyjechał w interesach”.
Kiedy w 1995 roku przejmował kierownictwo całej sekcji CIA do spraw Ameryki
Łacińskiej, znowu przeżywała ona ciężkie czasy. John Deutch, drugi dyrektor Agencji
za kadencji prezydenta Clintona, wywalił z roboty kilku oficerów prowadzących za - jak to
eufemistycznie określano w Agencji - „bliskie i przedłużające się kontakty z obywatelami
obcego państwa”. Innymi słowy stacjonujący w Ameryce Łacińskiej ludzie z CIA dopuszczali
się niedozwolonych romansów i pojawiły się obawy, że ich rozwiązłość otwiera wrogom
drogę do łatwego szantażu.
Rodriguez wkrótce sam wpadł w kłopoty. Kiedy jego przyjaciel z dzieciństwa został
aresztowany na Dominikanie za przemyt narkotyków, interweniował, żeby tamtejsza policja
nie znęcała się nad nim. Był to klasyczny konflikt interesów: oficer CIA kontaktuje się
z obcym rządem w sprawie przyjaciela. Inspektor generalny Agencji skarcił Rodrigueza
za ”kompletny brak umiejętności właściwego osądu”. Usunięto go ze stanowiska.
Ale do 2001 roku Rodriguez zdążył podnieść się z klęczek. Wraz ze swoim
przyjacielem Enrique Prado znalazł się wśród tej części latynoamerykańskiego personelu
CIA, którą oddelegowano do prowadzonej przez Agencję nowej wojny. Zaczął pojawiać się
Strona 20
regularnie na popołudniowych spotkaniach zwoływanych punkt piąta przy stole
konferencyjnym w biurze Teneta. Starsi oficjele otrzymywali tam codzienne raporty bojowe
z Afganistanu i innych terenów, gdzie prowadzono operacje. Podczas jednego z takich
spotkań Rodriguez bezceremonialnie rzucił sugestię, która doprowadzi do brzemiennej
w skutkach decyzji podjętej przez administrację Busha.
Pytanie brzmiało: co zrobić z talibami pojmanymi w Afganistanie przez amerykańskie
wojska i oficerów CIA? Gdzie ich przetrzymywać na dłuższą metę? Spotkanie przekształciło
się w burzę mózgów. Poszczególni oficerowie sugerowali, że niektóre kraje będą skłonne
przyjąć zatrzymanych. Jeden z nich zaproponował więzienie w mieście Ushuaia
na argentyńskiej Ziemi Ognistej, odosobnioną placówkę na końcu świata. Inny - Wyspy
Kukurydziane, dwie malutkie połacie lądu na Morzu Karaibskim, niedaleko nikaraguańskiego
wybrzeża. Żaden z pomysłów nie spotkał się jednak z aprobatą. Uznano je za niemożliwe
do realizacji.
Aż wreszcie Rodriguez, niby żartem, powiedział: - Zawsze możemy ich zamknąć
w Guantanamo.
Odpowiedział mu śmiech. Wszyscy poweseleli na myśl o tym, jak bardzo wkurzyliby
Fidela Castro, gdyby Stany Zjednoczone osadziły złapanych w trakcie nowej wojny więźniów
w amerykańskiej bazie wojskowej na Kubie. Jednak im dłużej o tym myśleli, tym bardziej
Guantanamo wydawało im się rozsądną opcją. Był to obiekt amerykański, więc odpadało
ryzyko związane z placówką w innym kraju, gdzie po wyborach nowy rząd mógłby chcieć
wykopać ze swojego terytorium niechcianych gości. Z drugiej strony, jak wykombinowali
oficjele CIA, więzienie w zatoce Guantanamo nie podlegałoby jurysdykcji amerykańskich
sądów. Perfekcyjna lokalizacja.
Kuba stała się więc faworytem Agencji i wkrótce w jednym ze skrzydeł kompleksu
Guantanamo zaczęto budować tajne więzienie. Obiekt o zaostrzonym rygorze oficerowie CIA
nazwali żartobliwie „Truskawkowymi polami”, bowiem zatrzymani mieli tam zostać
zamknięci, jak śpiewali Beatlesi, „na zawsze”.
Ale na polu walki oddalonym o ponad dziesięć tysięcy kilometrów od Waszyngtonu
pierwsza wojna XXI wieku okazywała się znacznie bardziej skomplikowana, niż wydawało
się to stłoczonym w plątaninie boksów agentom. Na początku 2002 roku konflikt
w Afganistanie nie przypominał ani tradycyjnej strzelaniny, ani nie zwiastował rychłego
pokoju - trwały tam głównie wewnętrzne przepychanki wywołane niezdrową rywalizacją
pomiędzy żołnierzami i agentami niezdolnymi wzajemnie sobie zaufać.
Planowanie amerykańskich misji odbywało się często na podstawie szczątkowych