Łysiak Waldemar - Szachista(1)

Szczegóły
Tytuł Łysiak Waldemar - Szachista(1)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Łysiak Waldemar - Szachista(1) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Łysiak Waldemar - Szachista(1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Łysiak Waldemar - Szachista(1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 WALDEMAR ŁYSIAK SZACHISTA KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA KRAKÓW 1989 1 Strona 2 Opracowanie graficzne Marek Pietrzak Redaktor Henryk Szydlowski Redaktor techniczny Grażyna Suder Korektor Halina Baszak Reprodukcje i zdjęcia z Gostynia Waldemar Łysiak Zdjęcia z Szamotuł Marian Różański ©Copyright by Waldemar Łysiak, Warszawa 1980 ISBN 83-03-02343-8 Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków 1989 Wyd. III. Ark. wyd. 20,347. Nakład 49650 + 350 egz. I rzut. Drukarnia Narodowa w Krakowie — zam. nr 93/89 M-24/2751 2 Strona 3 Mojemu bratu, Henrykowi Łysiakowi 3 Strona 4 WSTĘP W tomie I białokruczych już dzisiaj „Wspomnień Wielkopolski...”1 na stronach 336—343 znajduje się wielce w jednym ze szczegółów intrygująca relacja oficera sztabu wojsk pruskich Ottona Pircha, który w latach dwudziestych minionego stulecia wykonał mapkę okolic Gostynia z kopuły sławnego barokowego kościoła. Zaczyna się ów cytat następu- jąco: „O kilka staj od miasta Gostynia na wzgórku leży klasztor XX. Filipinów, najpiękniejszy podobno gmach w całej okolicy między Poznaniem a Wrocławiem; zachwalano mi w wielu miejscach dobry byt tych księży i swobodne ich życie, pragnąłem więc ich poznać, a głowę nabitą mając romansami, w których kiedyś tyle byłem czytał o intrygach księży katolickich, o chytrości mnichów, o zbytkach opasłych opatów, o srogich na ubogich zakonników karach, pospieszyłem do klasztoru, pragnąc naocznie się przekonać, ile też te opisy z rzeczywistością się zgadzają”. Przerwijmy w tym miejscu nudnawą nieco w dalszej partii relację Pircha (nadmieniając tylko, że jak to zwykle bywa, romansowe opisy nie okazały się zgodne z rzeczywistością) i przejdźmy do najciekawszego fragmentu tekstu: „Wśród uprzejmych księży w Gostyniu spostrzegłem jednego, którego powierzchowność mocno mnie zastanowiła. Dałbym dziś co za to, żebym go mógł odmalować. Mocne religijne przekonanie malowało się na zapadniętych rysach ciemnej jego twarzy; był to żywy obraz pustelnika z Tebaidy w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Pomimo codziennych w klasztorze ze współzakonnikami swemi stosunków, szukał on widocznie osobności w celi swojej; towarzysze jego przecież wszyscy jednomyślnie przede mną wychwalali jego naukę i powiadali mi, że go duchowieństwo tej prowincji było niegdyś do Paryża wysłało, aby u cesarza Napoleona sprawę Kościoła polskiego popierał. 1Wspomnienia Wielkopolski, to jest województw Poznańskiego, Kaliskiego i Gnieźnieńskiego, przez Edwarda hr. Raczyńskiego b. posła z powiatu Poznańskiego na Sejmach W. X. Warszawskiego, dziś deputowanego z powiatu Śremskiego na Sejmie W. X. Poznańskiego, Poznań 1842—43 4 Strona 5 Usiłowałem poznać tego księdza, a że dokładnie język francuski posiadał, zagadnąłem go w refektarzu po obiedzie i o Paryżu mówić z nim zacząłem. Widziałem, że niechętnie wdawał się ze mną i jakby z przymusem niektóre mi szczegóły o koronacji Napoleona przytoczył. W dalszym ciągu rozmowy pytałem go się, czy nie był w Rzymie, czy nie widział miasta tak niegdyś sławnego, w którym dziś głowa jego Kościoła na tronie zasiada. — Cóż bym tam widział — odpowiedział — ludzi takich jak wszędzie, dalekich od bóstwa w niezmierzonym stosunku. — Czyliż nie byłeś ciekawy — mówiłem mu dalej — przypatrzeć się z bliska rozmaitym narodom; czyliż nie sądzisz, że wiara w każdym niemal kraju inną przybiera postać? — Młodym jesteś — przerwał mi ksiądz — do świata należysz i dlatego tak myślisz, lecz ja inaczej. — Wszakże i ty — odrzekłem — w Paryżu młodym byłeś. — Byłem nim — powiedział — ale nie tak; Bóg mi swoją okazał łaskę, pozwolił mi wszystko na bok odsunąć i jemu się wyłącznie poświęcić. Pierwszym celem człowieka być powinno starać się o to, aby Zbawiciela poznać. Mocny skurcz piersiowy, który go w tej chwili porwał, przymusił go oddalić się z refektarza”. Z relacją tą zetknąłem się po raz pierwszy przed kilkunastu laty (w drugiej połowie lat sześćdziesiątych) i nie przypuszczałem, że przyjdzie mi kiedyś do niej powrócić. W niespełna dwa lata później przypomniałem ją sobie, dowiedziawszy się przypadkowo o krótkiej informacji opublikowanej po roku 1812 w jakiejś holenderskiej gazecie2. Treścią jej było opowiadanie sierżanta Gijsberta Berntropa, który wziął udział w wyprawie rosyjskiej należąc do ułanów holenderskich i po Berezynie przedzierał się do ojczyzny przez Polskę, Prusy i państewka niemieckie. Otóż Berntrop, chory na zapalenie płuc i wątpiący w osiągnięcie celu, w styczniu 1813 roku szukał pilnie katolickiego spowiednika, z którym mógłby się porozumieć. Wskazano mu takiego „blisko Odry, w 2 Miałem w ręku francuskie odręczne tłumaczenie, jednakże bez podanego źródła, tylko z zaznaczeniem, że chodzi o holenderską gazetę. Właściciel znalazł je w książce kupionej u bukinisty. Być może gazetą ową był popularny „Opregte Donderdagsche Haarlemsche Courant"? Należałoby to sprawdzić. 5 Strona 6 klasztorze, którego świątynię wieńczyła piękna kopuła”. Spowiadał się po francusku, co jest może mało istotne, ważny jest natomiast swego rodzaju szok, jakiego doznał Holen- der ujrzawszy spowiednika w okienku konfesjonału, które przesłaniało długie włosy, ukazując samą twarz. Była to twarz Napoleona! Pomyślałem wówczas że Berntrop, jeśli nie uległ naciskowi swej podrażnionej chorobą imaginacji, widział fizjonomię podobną do cesarskiej, być może twarz sobowtóra, co tłumaczyłoby fakt, że w kilkanaście lat później twarz nieznanego zakonnika zauroczyła Pircha, który mimo wysiłków nie mógł sobie przypomnieć, skąd jest mu znana. Skojarzenie obydwu relacji w jeden ciąg przyczynowy było mimo wszystko dość dowolne i dopiero w maju 1971 roku przekonałem się, że słuszne. Do mojego „pokoju umeblowanego” w Rzymie przy via del Boschetto 60 (Pensione „Conca d'Oro”) zapukał człowiek, który przedstawił się jako Garcia Tejada, powiedział, że jest Hiszpanem i że prowadzi we Włoszech studia historyczne na temat epoki napoleońskiej, i poprosił o po- moc w wyjaśnieniu kilku spraw polskich. Oświadczył, że dowiedział się o mnie w redakcji miesięcznika „Historia” w Mediolanie, gdzie złożyłem artykuł o stosunkach Murata z Polakami.3 Interesowały go głównie: pobyt Napoleona w Poznaniu w roku 1806, znajdująca się w Szamotułach „wieża czarnej księżniczki” oraz... klasztor filipinów w Gostyniu! Tejada kręcił, co szybko wyczułem, a że sprawa mnie interesowała (i to jak!), równie szybko oświadczyłem, że albo powie, o co chodzi, od A do Z, albo niech szuka pomocy gdzie indziej. Dałem mu jednocześnie do zrozumienia, że jeśli chodzi o jakąś tajną grę polityczną z roku 1806, to nie mógł lepiej trafić i na poparcie tych słów pokazałem mu swoje notatki z badań na temat sprawy Robeaud-Revard-”Wielki Joker”4. Zafrapował go problem sobowtóra, a także nazwisko wybitnego szpiega napoleońskiego, wiceszefa kontrwywiadu francuskiego, Schulmeistra. Doszliśmy do porozumienia. 3 Publikacja ta ukazała się w numerze grudniowym (168) z roku 1971 pod tytułem Gioacchino Murat e i Polacchi. 4 Chodzi o tajemniczą śmierć cesarskiego sobowtóra w roku 1823 w Schonbrunn i o podziemną organizację bonapartystowską, próbującą w dobie Restauracji uwolnić najpierw Napoleona, a potem Orlątko. Ustalenia te zawarłem w rozdziale Śmierć sobowtóra w książce Empirowy pasjans (IW PAX 1977). 6 Strona 7 Podczas drugiej wizyty Tejada przyniósł podniszczoną skórzaną teczkę (barokowa „dyplomatka” z XVIII wieku), opatrzoną napisem w języku angielskim „Chess-player 1806” („Szachista 1806”). Przejrzawszy jej zawartość5 zorientowałem się, że tytuł ten należałoby właściwie tłumaczyć: „operacja «Szachista» rok 1806”. Czytając zasadniczy dokument, Memoriał, i widząc w nim liczne dialogi i nawet cytaty z „Hamleta”, sądziłem początkowo, że jest to opowieść literacka. W rzeczywistości była to relacja z jednej z najbardziej brawurowych akcji polityczno-dywersyjnych doby napoleońskiej, akcji zorganizowanej w roku 1806 przez kilku wybitnych członków torysowskiej opozycji w takim sekrecie, że nawet londyńska Secret Service nie miała o niej pojęcia. Przepisywanie Memoriału zajęło mi kilka dni. Robiłem to w obecności Tejady, który w tym samym czasie przepisywał sobie fragmenty wypożyczonych książek. Gdy skończyłem, wynotowałem mu w bibliotece stacji naukowej Polskiej Akademii Nauk wszystko, co znalazłem na temat Poznania, Szamotuł i Gostynia, przetłumaczyłem to na włoski i wzbogaciłem o pewne napoleońskie szczegóły znane mi wcześniej. Wręczyłem mu to wszystko wraz z kilkoma adresami źródeł dotyczących innych spraw i więcej się nie ujrzeliśmy. W ambasadzie hiszpańskiej dowiedziałem się, że o Garcii Tejada słyszą po raz pierwszy. Władze włoskie wyjaśniły mi, że nie udzielały wizy człowiekowi o takim nazwisku. W Memoriale po raz trzeci natrafiłem na tajemniczego zakonnika z Gostynia, nazywanego w liście do d'Antraiguesa (patrz str. 24) „mnichem”, a w tekście Memoriału „mnichem Stephenem”, „polskim mnichem” lub „księdzem”. Był on jednym z czołowych aktorów operacji „Szachista”, dla Polaka o tyle interesującej, że jej decydujące etapy rozegrały się na terenie Polski, a dla historyka, bo — co stwierdziłem w czasie późniejszych żmudnych poszukiwań weryfikacyjnych — wszyscy z wyjątkiem jednego organizatorzy operacji oraz ludzie, którzy mieli z nią coś wspólnego, stali się w latach 1806—1822 ofiarami gwałtownych śmierci, których kulis historycy nigdy nie zdołali do końca wyświetlić. Memoriał, z którym miałem możność zapoznać się w Rzymie, rzuca bardzo ciekawe światło na cykl tych tajemniczych, nagłych zgonów. 5 Na zawartość tę składało się kilka listów, które cytuję w tekście książki, oraz 143-stronicowy manuskrypt w języku angielskim z tytułem: Memoriał. 7 Strona 8 Kto był autorem Memoriału i dlaczego znalazł się on w rękach Hiszpana — wyjaśnię na końcu książki. Oparłem ją o teksty, które zawierała teczka, oraz o własne ustalenia, wzbogacające lub tłumaczące pewne fragmenty, głównie w odniesieniu do ówczesnej sytuacji militarnej i politycznej, spraw polskich, detali z zakresu techniki wojskowej i cywilnej, a także osób, o których jest mowa w Memoriale. Tekst, który zaczniecie czytać niebawem, nie jest pracą historyczną. Nie jest także powieścią. Prędzej już można nazwać go beletryzowaną opowieścią dokumentalną z roku 1806, lub raczej — wychodząc od greckiego słowa, które oznacza szersze rozwinięcie myśli jakiegoś tekstu, opisanie, omówienie, przeróbkę — beletrystyczną parafrazą Memoriału. Beletryzacja nie wynika tu z pobudek innych niż konstrukcyjne. Sąsiadujące z wyjętymi z Memoriału dialogami autentycznymi, dialogi wymyślone (zawsze w oparciu o przesłanki dokumentalne) mają za zadanie wiązać poszczególne etapy akcji w łańcuch tam, gdzie brakuje w Memoriale ogniwa lub gdzie autor Memoriału operuje skrótami, które mogłyby być dla Czytelnika niezrozumiałe. Podobną rolę, rolę mostów, pełnią niektóre sceny. Całość jest więc mozaiką z kamyków historycznych i okruchów wyobraźni. Tych drugich nie ma zbyt wiele, na szczęście, albowiem sporo racji miał Bergson mówiąc: „Ludzkość kocha dramaty rzeczywiste, a nie wymyślone”. Mniemam tedy, że mozaika ta, którą ułożyłem gwoli ukontentowania mych empirowych fascynacji i mego mieszka (choć — prawdę rzekłszy — nie przysiągłbym, że nie w odwrotnej kolejności), i was ukontentuje. 8 Strona 9 Rozdział I PLAN Memoriał rozpoczyna się od opisu tajnego zebrania w dniu 20 października 1806 roku. Był to rok dla Johna Bulla6 nader nieprzyjemny. W styczniu wiadomość o zmiażdżeniu pod Austerlitz nafaszerowanej brytyjskim złotem koalicji antynapoleońskiej posłała do grobu jej wielkiego architekta, Wiliama Pitta Młodszego. Osieroceni torysi ustąpili miejsca wigom. Nowy gabinet, na czele którego stanął lord Grenville, zainicjował rozmowy pokojowe z Napoleonem. Orędownikiem i reżyserem porozumienia był minister spraw zagranicznych Fox. Kilkumiesięczne rokowania nic nie dały i kiedy 9 sierpnia Prusy rozpoczęły antyfrancuską mobilizację, a Francja odpowiedziała ultimatum z dnia 12 września, wiadomo już było, że pokój jest nie do osiągnięcia. W dzień później, 13 września 1806 roku, umarł Fox. Podobnie jak Pitt, nie był w stanie przeżyć krachu swej polityki. Mimo to wigowie rządzili dalej — byli równie źli jak torysi, nie było więc sensu zmieniać rządu. Obie dotychczasowe koncepcje, wojna i pokój, poniosły klęskę, a jako że nie istniała trzecia, cała polityka Albionu znalazła się w dryfie. Trzecia koncepcja nie istniała formalnie. Nieoficjalnie już Pitt widział takową i przygotowywał w Europie grunt do jej realizacji, lecz austerlitzki szok wyeliminował go z gry. Koncepcja ta polegała na obezwładnieniu Francji przez obezwładnienie samego Napoleona. Po śmierci Pitta sprawę przejął jego bliski współpracownik i przyjaciel, lord Castlereagh, liczący na poparcie dwóch innych gwiazd torysowskiej opozycji, także przyjaciół Pitta, panów Bathursta i Percevala. Każdego z nich do białej gorączki doprowadzała myśl, że wszystkie linki na kontynencie trzyma w swych dłoniach cesarz Francuzów, zaś Anglia staje się dzięki temu prowincjonalnym kibicem działań o światowym znaczeniu, i to kibicem wielce zagrożonym, gdyż na francuskich wybrzeżach kanału La Manche egzystowały w pełnej gotowości bojowej bazy wypadowe do desantowego skoku na Wyspy. Rozdrażnienie to samo w sobie nie było czymś niezwykłym; większość Anglików, 6 Jan Byk — przezwisko nadawane w Anglii, analogiczne do Wuja Sama w Stanach Zjednoczonych. 9 Strona 10 Szkotów i Walijczyków czuła podobnie. Wszelako Castlereagh, Bathurst i Perceval wyróżniali się nienawiścią do Napoleona nawet wśród rodzimego prawego skrzydła torysów. Gdyby w tym kraju, owładniętym już wówczas manią wszelakiego rodzaju pojedynków sportowych i pseudosportowych, od boksu (w tym kobiecego) począwszy, a na walkach kogutów, małp, koni i psów skończywszy, urządzono mistrzostwa w nie- nawiści do „Apokaliptycznej Bestii nr 666”, którą to liczbą z nie wiadomo jakich powodów obdarzono Bonapartego — ci trzej ludzie bez trudu zajęliby wszystkie miejsca na podium. W ich przypadku była to nienawiść obsesyjno-biologiczna. Wojna Francji z Prusami powstrzymała Castlereagha od działania, liczył on bowiem (podobnie jak cała Anglia) na to, że pruskie zapowiedzi się spełnią i armia fryderycjańska odniesie zwycięstwo. Rankiem 20 października, po przeczytaniu dostarczonej mu depeszy, stracił wszelkie złudzenia. Jak wiemy z podręczników, Prusacy nie pomylili się w swych przechwałkach, ich wojna z Francją okazała się prawdziwym „Blitzkriegiem”. 5 października Wielka Armia ruszyła przez Las Frankoński ku Saksonii i w dziewięć dni później, 14 października 1806 roku, w dwóch symultanicznie rozegranych bitwach, pod Jeną i pod Auerstaedt, potęga Prus rozsypała się w proch. Oficjalnie ta czarna wia- domość przyfrunęła do Londynu dopiero 27 października, lecz Castlereagh między innymi dlatego właśnie był Castlereaghiem, a nie zmumifikowanym możnowładcą w jakiejś prowincjonalnej siedzibie rodowej, że o wielu rzeczach potrafił dowiadywać się o wiele szybciej niż władza. Depesza, którą otrzymał, była przysłowiową kroplą o decydującym znaczeniu. Zadecydowała o tym, że Castlereagh zwołał tajne posiedzenie z udziałem swoim oraz Bathursta i Percevela jeszcze tego samego dnia, wyznaczając spotkanie na wieczór. Wicehrabia Robert Stewart Castlereagh, markiz Londonderry, urodził się w roku 1769, był więc rówieśnikiem Napoleona i Wellingtona. Kariera tego bogatego Anglo-Irlandczyka przebiegała w sposób nader błyskotliwy. Zaczynał jako wig, lecz szybko zdradził kompanów, przenosząc się w szeregi partii konserwatywnej. Mając zaledwie trzydzieści sześć lat wszedł do ostatniego gabinetu Pitta jako minister wojny i kolonii. Klęska pod Austerlitz była osobistą porażką zaciekłego „jastrzębia”. Ustępując stołka wigowi 10 Strona 11 Wyndhamowi, po raz pierwszy w życiu zakosztował goryczy politycznego outsiderstwa. Opozycyjna bierność, urozmaicana parlamentarnymi rozgrywkami, nie była tym, co mogło podniecać gracza o ambicji Castlereagha. Sposób, w jaki człowiek ten znalazł się w roku 1794 w irlandzkiej Izbie Gmin, doskonale symbolizował jego metodę działania politycznego. Kosztowało to jego i jego ojca trzydzieści lub sześćdziesiąt tysięcy (różnica w źródłach) funtów szterlingów, wetkniętych w odpowiednim czasie w odpowiednie ręce. Z przekupstwa Castlereagh uczynił efektywny instrument gry politycznej i wkrótce został uznany za największego na Wys- pach Brytyjskich wirtuoza w tej dziedzinie. Swój popisowy recital dał w roku 1800, kupując za milion funtów szterlingów głosy irlandzkich kolegów-parlamentarzystów na rzecz unii z Anglią. Lord Cornwallis nazwał to „sromotnym targiem”7, lecz Castlereagh miał w nosie takie ględzenie, liczył się cel. A cel został osiągnięty: parlament irlandzki, a wraz z nim cała Irlandia (ojczyzna Castlereagha) utraciły resztki niezawisłości na mocy stanowiącej Zjednoczone Królestwo unii z roku 1801. Nawet krytycy podziwiali jego wirtuozerię, co dowodzi słuszności twierdzeń Machiavela, zwłaszcza zaś tego, że re- putacji politycznej nie buduje się na środkach, lecz na efektach. Miejsce spotkania stanowił pewien skromny z zewnątrz, a dość wytworny w zawartości dom, położony wewnątrz nieregularnego placka, jaki tworzyła sieć uliczek między High Holborn a Oxford Street, i należący do niejakiej Ethel Gibson; pierwszy w jej życiu dom prywatny. Dwa poprzednie, w Dublinie, były — używając terminologii obecnie stosowanej — całkowicie nieprywatne. Castlereagh sprowadził ją z Irlandii wraz z jej córką i osadził we wspomnianym domu, płacąc wysoką miesięczną pensję za wyłączność praw do pięknej Phyllis. Dzięki temu nie musiał korzystać z usług niefrasobliwych dam, wyczekujących od zmroku w okolicach Strandu, Haymarket, Covent Garden i Drury Lane, i co ważniejsze, mógł czerpać satysfakcję zgodnie z własnym rytuałem, który Phyllis Gibson opanowała do perfekcji. Nie był hedonistą — gdyby nim był, nie mógłby być dobrym politykiem. Wyznawał tylko zasadę, że polityce i erotyce trzeba narzucać własne reguły, a potem przestrzegać ich skrupulatnie, dopóki są skuteczne (w pierwszym 7 E. Herve, Irlandya od końca wieku osiemnastego do czasów najnowszych, Warszawa 1886. 11 Strona 12 przypadku) i przyjemne (w drugim). Tego dnia drugie miał już za sobą, pierwsze przed. Był poniedziałek 20 października 1806 roku, godzina dziewiętnasta. Kwadrans po dziewiętnastej Castlereagh, z „Timesem” pod pachą, odświeżony i najedzony, przeszedł, by oczekiwać gości, do dużego salonu, pełnego klasycznych form w stylu Roberta Adama, z wielkim kryształowym żyrandolem, którego świec nie wyparł tu jeszcze najnowszy oliwny wynalazek genewczyka Arganda. Na ścianach roiło się od obrazów i luster, a porcelana z Derby, Chelsea i Worcester oraz francuskie brązy przytłaczały swym nadmiarem meble. Właścicielki najwyraźniej pozbawione były gustu, co z pewnością drażniłoby Castlereagha, gdyby młodsza z nich pozbawiona była na dodatek urody i kilku innych równie cennych przymiotów kobiecego charakteru. Oczekiwanie wypełniła mu lektura „personal column”, na której zdarzały się bardzo zabawne ogłoszenia. Pierwszy, kilka minut przed godziną dwudziestą, zjawił się hrabia Henryk Bathurst, baron Apsley, przed śmiercią Pitta zarządca mennicy państwowej. Był o siedem lat starszy od Castlereagha, lecz w takim samym stopniu przebiegły, bezwzględny i reakcyjny w kwestiach społecznych, wyznaniowych i politycznych. Nawet angielski historyk napisze o nim później: „Był jednym z tych dziwnych dzieci naszego systemu politycznego, który ma w zwyczaju obsadzać najwyższe urzędy najniższą podłością”8. Witając się Bathurst spytał: — Cóż to za nagła potrzeba? — Cierpliwości, Henryku, nie chcę się powtarzać, dlatego wyjawię przyczynę, gdy już będziemy w komplecie. Przekonasz się wówczas, że musiałem was tu zaprosić. Czas jest właściwy... — A miejsce? — Miejsce jest również właściwe. Prócz nas trzech, nikt nie wiedział, gdzie się spotkamy, te ściany jeszcze chyba nie mają uszu. O North Cray9 i o St. James Square10 nie 8 Lord Rosebery, Napoleon — the Last Phase, T Nelson & Sons Ltd. 9 North Cray Place (Kent) — wiejska siedziba Castlereagha. 10 Przy St. James Sąuare znajdował się londyński dom Castlereagha. 12 Strona 13 mógłbym powiedzieć tego samego. — Doprawdy, nie mówisz tego serio, Robercie. Castlereagh ruchem ręki wskazał trzy wygodne fotele otaczające stół w pobliżu kominka, dając tym zapraszającym gestem znak, że już zbyt długo stoją, i dopiero gdy zasiedli, odpowiedział: — Mój drogi, dziwisz się tak, jakbyś nie wiedział, że Londyn roi się od agentów Fouchego i Savary'ego11, którzy udają wygnanych z Francji rojalistów. Najdowcipniejsze jest to, że my ich utrzymujemy i niańczymy. — Przesadzasz, Robercie. Nie kosztują zbyt wiele, a w przyszłości mogą się przydać. Myślę o rojalistach. Z pewnością są wśród nich sukinsyny, które pracują dla francuskiego wywiadu, ale większość nienawidzi Korsykanina tak jak jakobinów. Gilotyny otarły się o nich, zabrano im majątki, pogwałcono córki. Kiedy wrócą do Paryża... — To się im nie uda bez naszej pomocy — przerwał mu Castlereagh — a wierz mi, kiedy wrócą, w jednej chwili wraz z podróżnym brudem zmyją z siebie pamięć o wszystkim, co dla nich zrobiliśmy. To są Francuzi, Henryku, Francuzi z krwi i kości! Popatrz zresztą, coraz więcej ich nie czeka na zwycięstwo. Wracają do domu i wstępują w służbę Buonapartego. Myślisz, że wśród powracających nie ma takich, którym zgwałcono córki? Tylko że tych gwałtów dokonali jakobini, a Buonaparte wydusił jakobinów niczym pluskwy i oni o tym wiedzą. Ciekaw jestem, dlaczego jeszcze wszyscy nie poczołgali się do niego, i kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że są mu potrzebni tutaj, wśród nas. Jeszcze bardziej jestem ciekaw, z których pensji przekupują naszych ludzi: za to, co biorą z Paryża, czy za pieniądze, które wyciągają od nas. Niedawno odkryłem, że jeden z moich służących grzebie mi w papierach, i nawet wiem, który. — Każ go zamknąć! — Dlaczego miałbym robić takie głupstwo? Gdybym to uczynił, prędzej czy później przekupiono by innego, a tak mogę kontrolować grę, mogę podsuwać mu to, co zechcę, i robić durniów z jego mocodawców. A poza tym on przyrządza bajeczne poncze. Właśnie, czego się napijesz, ponczu czy wina? 11 Józef Fouche (1759—1820), minister policji napoleońskiej. Jan Savary (1^74—1833), w roku 1806 szef francuskiego kontrwywiadu. 13 Strona 14 W momencie, gdy pokojówka ustawiła na stole porto, poncz i kielichy, Ethel Gibson wprowadziła Percevala. Była dokładnie dwudziesta, czego nie musiały mówić zegary, wystarczyło stwierdzić fakt pojawienia się człowieka, który był chodzącą klepsydrą. Spencer Perceval, drugi syn księcia Egmont, urodził się w roku 1762. Był więc rówieśnikiem Bathursta, chociaż wyglądał na starszego odeń przynajmniej o dziesięć lat, co niewątpliwie było następstwem punktualnego płodzenia niezliczonej gromady dzieci. Podczas ostatniego władania torysów pełnił odpowiedzialną funkcję prokuratora generalnego, będąc wcieleniem protestanckiej bigoterii i ślepego okrucieństwa. Początkowo byl zaufanym Pitta, który w perspektywie pojedynku z Tierneyem upatrywał w Percevalu swego sukcesora. Potem stosunki między nimi nieco ochłodły, wszelako po śmierci wielkiego premiera związał się silnie z prawym, „pittowskim”, skrzydłem torysów. Kiedy we wrześniu 1806 roku, po śmierci Foxa, nieoczekiwanie lord Grenville zwrócił się do Percevala z propozycją udziału w rządzie, ten, wciągnięty już w orbitę gry Castlereagha, zdecydowanie odmówił. I on, widząc opuszczające salon kobiety, zaczął od pytania: — Milordzie, ufasz tym kobietom? — Całkowicie. Są mi oddane, gdyż ich los spoczywa w moim ręku. Służąca jest niemową, a ściany tego pokoju są podwójnie izolowane i dzięki temu całkowicie dźwiękochłonne. Bathurst uśmiechnął się w duchu. Służąca niemowa bardzo sprawnie posługiwała się piórem i za godziwą sumkę opisała jego osobistemu sekretarzowi, nie szczędząc przy tym pikantnych szczegółów, jakie to sekrety kryje rezydencja pani Gibson. Niespełna dziesięć godzin, począwszy od otrzymania zaproszenia, wystarczyło Bathurstowi, by lepiej poznać miejsce spotkania. Miał bowiem hrabia niewinny, a przedłużający życie zwyczaj nie stawiania nogi w ciemno, lubił wiedzieć, gdzie wkracza, zanim otworzą się drzwi. Kiedy już i Perceval zasiadł w fotelu, Castlereagh wstał, podkreślając tym wagę słów, które miał powiedzieć. Powiedział krótko: — Panowie, Prusy wyleciały z gry. 14 Strona 15 Nie nastąpił szok i nie było żadnych okrzyków, gdyż obaj jego partnerzy nie byli przekupkami. Zapanowała chwila milczenia, po czym Perceval spytał spokojnie: — Jak? — Bardzo dla nich nieprzyjemnie, w dwóch bitwach, pod Jena i w drugim miejscu, którego nazwy nie pamiętam. — Kompletnie rozbici? — Tak kompletnie, że już kompletniej nie można. Ich armie przestały istnieć. — Kiedy? — Kilka dni temu, 14 października. Dopiero teraz Bathurst zaklął pod nosem: — Damned! Wiedziałem, że te pruskie osły nie okażą się lepsze od Austriaków i Rosjan! Znowu zapanowała cisza. Castlereagh odczekał stosowną chwilę, by następnie przejść do rzeczy. Oznajmił, że w sytuacji, gdy Prusy zostały rozbite i nie ma już nadziei na zwycięstwo militarne, należy zrealizować pomysł Pitta12, polegający na porwaniu Napoleona i podstawieniu na jego miejsce sobowtóra. — Szalenie proste! — zadrwił Bathurst, rozdrażniony wiadomością o klęsce Prus. — Proste jak wszystkie pomysły tej zwariowanej amazonki, która opętała Williama. — Widzisz inną możliwość miast wzięcia go za kark? — spytał Castlereagh. — Za gardło, Robercie, za gardło. Za kark można wziąć królika, tygrysowi strzela się w łeb! Nawet to będzie niezmiernie trudne, ale i tak stokroć łatwiejsze niż porwanie. — Za to stokroć głupsze — odparł Castlereagh — bo zupełnie bezowocne. A jeśli już zaowocuje, to jedynie świetlaną legendą i aureolą, jaka wykwita nad świętymi męczennikami. Blask takiego pośmiertnego nimbu może jeszcze bardziej scementować cesarstwo, ale rozsypie się ono, jeśli porwiemy Buonapartego. — Milordzie — odezwał się z namysłem Perceval — wiemy przecież, że cała potęga imperium opiera się tylko i wyłącznie na zwycięstwach bitewnych Buonapartego. Jego wojska zapewne idą teraz na wschód. 12 W tekście Memoriału znajduje się na marginesie dopisek: „Pomysł Estery". Chodzi o Esterę Łucję Stanhope (1776—1839), siostrzenicę i „szarą eminencję" Pitta, która miała spory wpływ na posunięcia wuja, tak w polityce zewnętrznej, jak i wewnętrznej. 15 Strona 16 — To prawda, prą w kierunku Odry — potwierdził Castlereagh. — Jeśli tak, to najpóźniej za kilka miesięcy zderzą się z Rosjanami. Czy mam rację? — To prawie pewne — potwierdził raz jeszcze Castlereagh. — Gdyby więc udało nam się zabić Buonapartego zanim dojdzie do starcia Francuzów z Rosjanami, pozbawieni swego geniusza militarnego Francuzi zostaną pobici i cel będzie osiągnięty. — Mam na ten temat zdanie akurat odwrotne! — Castlereagh po raz pierwszy podniósł głos. — Załóżmy, że Buonaparte zginął dzisiaj. Cóż by się stało? Pojutrze na tronie siedziałby Józef13 a jego wojska... — Tak, ale to idiota, a na wojnie zna się tak, jak ja na komponowaniu arietek. (Bathurst) — No i co z tego?! On rzeczywiście nie wstanie z fotela, by siąść na konia, ale siedząc w tym fotelu będzie przyjmował parady zwycięstw! Większość francuskich marszałków to tępi zabijacy, lecz wystarczy jeden dobry, by Francuzi dalej odnosili sukcesy w polu. A oni mają kilku dobrych i jednego znakomitego, który jako strateg w niczym nie ustępuje Buonapartemu. To Davout. W tym momencie Bathurst pomyślał, że jego przyjaciel zaczyna bredzić, gdyż pełniąc przez rok funkcję ministra wojny zbyt szybko uwierzył w swoją znajomość rzeczy i zbyt szybko zapomniał, jakimi kompromitacjami skończyło się kilka jego inicjatyw militarnych, zwłaszcza zaś niefortunny atak na francuską flotę desantową skoncentrowaną w Boulogne. Swoje myśli ubrał jednak w zdanie równie delikatne jak bezpieczne: — Wątpię, Robercie, czy eksperci wojskowi podpisaliby się pod twoim osądem. Castlereagh podszedł do ślicznego pianoforte, które wyszło spod ręki samego Zumpe'a, nacisnął boczną ściankę i z ukrytej szufladki, wyskakującej jak kukułka z zegara, wyjął kartkę. — Za kilka dni każdy z ekspertów podpisze się bez wahania. Oto depesza jednego z moich agentów14. Zawiera ona krótki opis klęski Prusaków. 13 Józef Bonaparte (1768—1844), najstarszy brat Napoleona. 14 Na marginesie Memoriału dopisek: „C. D." Być może agentem tym był późniejszy generał Gabriel Donnadieu. Litera C może również oznaczać skrót od „captain" (kapitan) lub „colonel" (pułkownik). Donnadieu został za udział w spisku przeciw Napoleonowi (w roku 1801) osadzony w zamku Lourdes. Amnestionowany, w roku 1806, odbył kampanię niemiecką, lecz w trzy lata później 16 Strona 17 Propaganda francuska twierdzi że rozstrzygnięcie nastąpiło pod Jeną. W rzeczywistości pod Jeną Buonaparte rozbił zaledwie cząstkę Prusaków. Prawdziwego pogromu dokonał Davout w tym drugim miejscu, nie opodal, i to wyłącznie z pomocą trzech dywizji własnego korpusu przy pięciokrotnej przewadze liczebnej nieprzyjaciela!15 Czy uważacie panowie, że ten człowiek nie jest w stanie pobić Rosjan, tych samych rosyjskich generałów którzy zbłaźnili się pod Austerlitz? Ile razy trzeba zabić, by Francuzi przestali zwyciężać? Zabijemy Napoleona, pozostanie Davout; zabijemy Davoutą, pozostanie Massena, który próbkę swych możliwości dał również na karku Rosjan16. Zabijemy Massenę, to okaże się, że Soult, Lannes czy Ney są nie gorsi, bo wyszli z tej samej szkoły. Może więc od razu poślijmy im tort z arszenikiem z uprzejmą prośbą o gremialne skonsumowanie! Otarł pot z czoła, choć zapomniany ogień w kominku dogorywał i w pokoju zrobiło się chłodnawo, usiadł i opróżniwszy kielich, a nie doczekawszy się reakcji ze strony Bathursta i Percevala, kontynuował: — Wyłuszczyłem wam, panowie, powody, dla których koncepcję zabicia Buonapartego uważam za bezsensowną. Chcę, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Moje stanowisko nie bierze się z idealistycznej interpretacji zasad moralnych, zapewniam was, to czysty racjonalizm. Nie uważam, by zamordowanie tego człowieka było rzeczą niemoralną. Człowiek, który tak jak on wzbija się ku słońcu, winien być przygotowany na ewentualność podzielenia losu Ikara i zdawać sobie sprawę z tego że ma niewielkie szansę na uwiąd starczy. Zabójstwo Buonapartego byłoby rzeczą tak samo naturalną jak śmierć starca i nie widzę powodu, dla którego jego zabójca miałby się wstydzić przed potomnością. Ale nie widzę też racji, która uzasadniałaby celowość takiego kroku. Zresztą... tyle razy próbowano go wykończyć i co? Bomby, noże, strzelby, trucizna, jakobini, rojaliści, nasi agenci, austriaccy, neapolitańscy i pewnie od samego szatana — wyrzucono go z armii za kontakty z Anglikami. 15 Castlereagh najprawdopodobniej celowo tu przesadził, by wzmocnić argumentację. W bitwie pod Auerstaedt marszałek Davout (1770—1823) odniósł zwycięstwo nad dwukrotnie silniejszym przeciwnikiem. Natomiast ocena talentów strategicznych Davouta jest prawidłowa. 16 Castlereagh miał na myśli bitwą pod Zurichem (1799), w której Andrzej Massena (1758—1817) rozniósł silne ugrupowanie Korsakowa. 17 Strona 18 wszystko na nic, chociaż wpakowaliśmy w to worki złota! Przypomnijcie sobie. W 1800 szuani wysadzili w powietrze pół paryskiej dzielnicy, krew płynęła ulicami jak po ulewie, a on, chociaż był tam, nie został nawet draśnięty!17 Mam informację, że ostatni zamach przygotowany przez Jersey18 też się nie udał19. Wszystko to jest z góry skazane na niepowodzenie! Savary strzeże go dzień i noc, mucha nie dotknie Korsykanina nie zauważona. Jak myślicie, ilu żandarmów leży pod jego łóżkiem, kiedy on wielbi tę swoją dziwkę po Barrasie?20 Reasumując: nawet gdybym mógł go zabić, nie uczyniłbym tego, gdyż byłoby to sprzeczne z logiką. — Sprzeczne z logiką wydaje mi się to — zareplikował Bathurst — że obstajesz, Robercie, przy porwaniu, twierdząc jednocześnie, że mucha nie jest w stanie dotknąć Korsykanina bez zgody jego obstawy. Jeśli tak, to czy porwanie jest możliwe? — Jest możliwe. Ale tylko wtedy, gdy uderzy się myślą, nie tępą siłą. Siła wobec niego jest nieskuteczna, gdyż on jest silniejszy. Do wykonania operacji zaplanowanej przeze mnie potrzebna będzie grupa ludzi dzielnych, dobrze uzbrojonych i wyekwipowanych, którzy jednak nie będą musieli atakować Buonapartego, on sam wejdzie im w łapy. Ich najlepszym narzędziem będzie mój plan, ich jedynym zadaniem — przygotowanie pułapki. Nie siła, panowie, lecz myśl będzie dźwignią, która wyjmie Korsykanina z jego obstawy i to tak, że nikt nie zauważy zamiany na sobowtóra, ten zaś... — Jeśli wolno, milordzie — wtrącił Perceval — ile czasu może potrwać taka mistyfikacja, zakładając, że uda się jej dokonać? Dobę, dwie, godzinę? Tydzień graniczyłby z cudem. — Wystarczą dwie doby, nawet jedna. Tyle mniej więcej czasu potrzebować będą filadelfowie, by sparaliżować sztab francuski i wywołać rozprzężenie w Wielkiej Armii. — Filadelfowie? Ta nazwa obiła mi się o uszy, sądziłem wszelako, że to jedna z tych 17 Chodzi o rojalistowski zamach za pomocą „machiny piekielnej" w paryskiej uliczce Saint-Nicaise w dniu 24 grudnia 1800 roku. 18 Na wyspie Jersey mieścił się jeden z dywersyjno-terrorystycznych ośrodków brytyjskiego wywiadu i rojalistów. 19 Jest to sprawa niezmiernie trudna do ustalenia ze względu na mnogość zamachów na Napoleona. Najprawdopodobniej chodzi o dwóch fałszerzy pieniędzy, Lesemplue i Bonarda, których wywiad angielski wysłał w końcu roku 1805 z poleceniem zamordowania cesarza. Bonard zdradził, informując o wszystkim policję francuską, czym jednak nie uratował głowy. Obaj terroryści zostali aresztowani w Hamburgu w roku 1806 i rozstrzelani we Francji. 20 W momencie poznania Napoleona (za Dyrektoriatu) jego małżonka, Józefina de Beaucharnais, była utrzymanką najbardziej wpływowego z dyrektorów, wicehrabiego de Barras. 18 Strona 19 fałszywych konspiracji antybuonapartystowskich, organizowanych przez francuski Cabinet Secret w celu wyprowadzenia nas w pole. Afera Meheego21 dowodzi, że udaje im się to dziwnie łatwo i zmusza do szczególnej ostrożności. (Perceval) — Słusznie, dlatego byłem bardzo ostrożny przejmując po śmierci Williama jego kontakty z d'Antraiguesem. — Z d'Antraiguesem?! — krzyknął Bathurst, zrywając się z miejsca. — Ależ to podwójny albo i potrójny agent! Ostatnio pracował dla Rosjan i dla Austriaków, i jeden diabeł wie, dla kogo jeszcze! Udzielić temu człowiekowi dwóch pensów pożyczki, zmuszając go do trzymania krucyfiksu w jednej ręce i podpisania drugą rewersu, to jeszcze nie miałoby się gwarancji zwrotu! Jeśli ten człowiek ma cokolwiek wspólnego z twoim planem, Robercie, mnie możesz od razu skreślić z listy udziałowców! — Nie gorączkuj się, Henryku, pozwól, że rozważymy wszystko spokojnie. W tym przypadku mamy gwarancję niewątpliwą. D'Antraigues w ciągu kilku pierwszych miesięcy tego roku, które spędził w Saksonii i okolicach, przygotowywał na mój rozkaz grunt do operacji, na której realizację chcę was namówić. Opuścił Drezno 2 sierpnia, 3 września przybył do Londynu. Wynajął dom w Barnes Terrace, a moi ludzie nie spuszczają go z oczu. Kontaktuje się z Foreign Office22, ale to dobrze, to kryje jego robotę dla nas. Nasza gwarancja opiera się na gwarancji, którą ja mu dałem. Zagwarantowałem mu dwie rzeczy: duże pieniądze za robotę, którą wykonał w Niemczech i w Prusach, oraz pewność, że jeśli jakakolwiek informacja o moim planie przesiąknie poza krąg osób, które sam wtajemniczyłem, to nie szukając źródła przecieku każę bezzwłocznie poderżnąć mu gardło. Jak oceniasz tę gwarancję, Henryku? Bathurst uśmiechnął się, dając głową znak, iż uważa rzecz za załatwioną. 21 Perceval wspomniał o świetnie przeprowadzonej prowokacji wywiadu francuskiego, którego agent, Mehee de la Touche, zdolal w roku 1803 przekonać przedstawicieli rządu brytyjskiego, iż jest wysłannikiem „tajnego komitetu jakobinów paryskich", planujących obalenie Napoleona. Po wyciągnięciu od Anglików dużych subwencji na rzecz „sprzysiężenia", Francuzi opublikowali w złośliwej formie wszystkie dokumenty dotyczące afery (jeden z unikalnych egzemplarzy znajduje się w dziale rzadkich druków moskiewskiej Biblioteki Nauk Społecznych Akademii Nauk ZSRR), kompromitując kilku polityków brytyjskich. Podobny blef, którego finał nastąpił właśnie jesienią 1806 roku, udał się Francuzom z rzekomą organizacją antybonapartystów alzackich. Po zainkasowaniu 65 tysięcy franków w złocie wywiad francuski opublikował odnośne materiały w prasie paryskiej (i tym razem nie szczędząc drwin), kładąc kres karierze sławnego dyplomaty i szpiega Francisa Drake'a. 22 Ministerstwo spraw zagranicznych, któremu podlegał wywiad. 19 Strona 20 — W porządku. Castlereagh zrobił krótką przerwę dla opróżnienia kieliszka. — Przejdźmy teraz do filadelfów. Organizacja ta jest poza wszelkim podejrzeniem. Według d'Antraiguesa istnieje kilka konspiracyjnych stowarzyszeń o tej nazwie, jedno we Franche-Comte, inne w Italii i jeszcze inne, choć nie wykluczone, że powiązane z którymś z tamtych, w Wielkiej Armii23. Ono nas interesuje, gdyż jego celem jest klęska Buonapartego. Swoista masoneria wewnątrz francuskiej armii. Żeby było dowcipniej, jak twierdzi d'Antraigues, w roku 1795, bodajże pierwszego września, Korsykanin został przyjęty podczas sekretnej ceremonii w lesie Fontainebleau do stowarzyszenia Francs- Juges, które stało się później jedną z kolebek filadelfów. — To rzeczywiście zabawna anegdota — powiedział Perceval — lecz mnie interesuje bardziej, kto kieruje filadelfami konspirującymi w Wielkiej Armii. — Rojaliści, którzy służą Buonapartemu, lecz woleliby Ludwika XVIII24. Na ich czele stoi oficer sztabowy wysokiej rangi, pułkownik lub może nawet generał z bezpośredniego otoczenia Korsykanina. —- Czyżbyś nie wiedział, milordzie, kto? — Tego nie wiedział sam Pitt. Człowiek ten komunikował się z nami poprzez d'Antraiguesa. Łącznikiem był cywilny emisariusz. Nie ma to zresztą znaczenia. Ważne jest, że szef filadelfów podejmuje się opanować za pomocą swoich ludzi sztab generalny Wielkiej Armii i sztaby korpusów, pod jednym warunkiem, jeśli usunięci zostaną oficjalnie Davout i Savary oraz ich ludzie25. Oficjalnie, to znaczy: przez Buonapartego. Dowcip polega na tym, że obaj ci panowie mają w zwyczaju stawiać pod ścianą lub wieszać za cień niesubordynacji wobec Korsykanina, i to często bez sądu. Same ich nazwiska wywołują gęsią skórkę u wszystkich tych rębajłów spod Marengo i Austerlitz. Davout rozstrzeliwuje nawet kwatermistrzów, którzy nie dostarczyli w porę bandaży dla rannych! Gdyby cesarz pozbawił ich nagle stanowisk i pod pierwszym lepszym pozorem zamknął, 23 Informacje i źródła na temat filadelfów znajdzie Czytelnik na końcu tej książki. 24 Ludwik de Bourbon, hrabia Prowansji (1755—1824). Wypędzony przez rewolucję z ojczyzny, tułał się poza jej granicami, skupiając wokół swej osoby żywioły rojalistowskie. 25 Davout dysponował własną policją wewnątrzarmijną, a Savary nadzorował pracę osobistej ochrony Napoleona. 20