Howartch Susan - Grzechy ojców
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Howartch Susan - Grzechy ojców |
Rozszerzenie: |
Howartch Susan - Grzechy ojców PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Howartch Susan - Grzechy ojców pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Howartch Susan - Grzechy ojców Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Howartch Susan - Grzechy ojców Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Susan Howartch
Grzechy ojców cz.1
Część pierwsza
Sam 1949 Rozdział pierwszy 1 Owej burzliwej wiosny 1949 roku - wkrótce po moim
powrocie z Niemiec - szef zaproponował mi, bym ożenił się z jego córką. Było to,
jak sobie od razu uświadomiłem, wydarzenie bez precedensu. Wchodziłem już w wiek
średni i bynajmniej nie chowałem się pod kloszem, ale jeszcze nigdy nie
oświadczał mi się potencjalny teść, na dodatek bez wiedzy i zgody przyszłej
panny młodej. Na moment odebrało mi mowę. - No! - rzucił zachęcająco Korneliusz,
zanim milczenie zaczęło ciążyć nam obu. - Co powiesz? Wiedziałem dokładnie, co
mam ochotę powiedzieć. Niemcy mają specjalny zwrot na takie oka- zje: "ohne
mich". W podróży słyszałem go wielokrotnie. "Beze mnie". "Na mnie nie licz". Te
cierpkie słowa stały się dla mnie symbolem wyczerpania i braku złudzeń
powojennej Europy. - Ohne mich! - powiedziałem odruchowo. Byłem zbyt zaskoczony,
żeby bawić się w dyploma- cję. Na szczęście Korneliusz nie zna niemieckiego.
Spojrzał na mnie tępo, a ja zdałem sobie sprawę, że zyskałem kilka cennych
sekund, i błyskawicznie wykorzystałem ten czas, by się pozbierać. - Słucham? -
zapytał chłodno. - To znaczy: "Cóż za kusząca propozycja!" - odparłem pewnie i
obdarzyłem go moim najser- deczniejszym uśmiechem. Dwadzieścia trzy lata w banku
inwestycyjnym na Wall Street rozwinęły we mnie, być może nadmiernie, umiejętność
radzenia sobie w podbramkowych sytuacjach. Siedzieliśmy w jego służbowym
gabinecie. Za przeszklonymi drzwiami ukośne promienie popo- łudniowego słońca
wlewały się na patio. Bank, potężny relikt dziewiętnastego wieku w stylu
renesan- sowym, stał przy Willow Street numer 1, tuż obok skrzyżowania z Wall
Street, lecz schowane na ty- łach budynku biuro głównego udziałowca równie
dobrze mogło się znajdować o setki mil od hałaśli- wych ulic centrum Manhattanu.
Okryta kwieciem magnolia przywodziła mi na myśl inne, bezpowrot- nie utracone
lata - letnie miesiące w Maine, w posiadłości, gdzie mój ojciec był głównym
ogrodnikiem. Piękno kwiatów magnolii stało się dla mnie nagle nie do zniesienia.
Musiałem odwrócić wzrok, ale kiedy rozejrzałem się po pokoju, zobaczyłem ponure
meble, jaskrawy, utrzymany w podstawowych barwach obraz nad kominkiem, a za
biurkiem drobnego niespokojnego mężczyznę w dyrektorskim fo- telu. - Zrobisz to,
Sam? - zdawać się mogło, że za chwilę zemdleje z ulgi. - Mogę na ciebie liczyć?
Pomyślałem o wszystkich przeszłych sytuacjach, w których zadawał mi te same
pytania, a kiedy ponad jego ramieniem znów spojrzałem na patio, nie zobaczyłem
już magnolii, lecz wysoką ceglaną ścianę, czarną od miejskiej sadzy, i
zamurowane dawno temu przejście, ongiś prowadzące na Willow Street. - Nie tak
prędko! - zaprotestowałem ze śmiechem. - To zbyt uroczysta chwila, abyś mnie
poga- niał. Nie co dzień się zdarza, że zatwardziały czterdziestojednoletni
kawaler otrzymuje od szefa tak zaskakującą ofertę... - Sam, ja wiem, po prostu
wiem, że to jedyne wyjście. - ...i nie sądź, że cię nie rozumiem i nie
współczuję ci. Mieć osiemnastoletnią córkę, która właś- nie próbowała
romantycznej ucieczki z plażowym fagasem, to gehenna. Ale jako jeden z twoich
naj- starszych przyjaciół i z pewnością najbardziej lojalny współpracownik,
czuję się w obowiązku zazna- czyć, że mogę być nie najlepszym kandydatem do roli
twego zięcia. Oczywiście doceniam ten niesły- chany komplement, jakim mnie
obdarzasz... - Och, na miłość boską! - zdenerwował się Korneliusz - bądźmy ze
sobą szczerzy! Co ma zrobić ojciec pięknej córki, która odziedziczy po nim
fortunę? Jeżeli czuje choć szczyptę odpowiedzialności moralnej, powinien wydać
ją za mąż za kogoś, komu może zaufać, zanim jakiś przeklęty żigolak zmarnuje jej
życie! - Tak, ale... - Problem polega na tym, że ludzi, którym ufam, jest bardzo
niewielu. W gruncie rzeczy na sto procent ufam dziś jedynie trzem facetom, z
którymi się przyjaźniłem, jeszcze zanim Paul zostawił mi cały swój majątek. A
ponieważ Jake jest żonaty, a Kevin to odmieniec, pozostajesz ty. Do diabła, Sam,
nie rozumiem, dlaczego dajesz się prosić! Od lat powtarzasz, że chciałbyś się
ożenić, a doskona- le zdajesz sobie sprawę, że dołożę starań, aby to małżeństwo
ci się opłaciło, i to pod wieloma wzglę- dami. O co ci chodzi, na litość boską?
Istniało kilka powodów, które mógłbym wymienić, lecz jakakolwiek próba szczerej
odpowiedzi zaowocowałaby tylko przedłużeniem rozmowy, a zdążyłem się już
zorientować, że trzeba ją natych- miast zakończyć. Korneliusz potrzebował czasu,
żeby się uspokoić. Najwyraźniej po eskapadzie Vic- ky wpadł w panikę, jeśli
wszakże dam mu szansę na odzyskanie równowagi, wkrótce sam dojdzie do wniosku,
że najlepiej będzie zapomnieć o tych wariackich matrymonialnych rojeniach.
Odchrząkną- łem, niechętnie postanowiwszy zataić prawdę i wyłgać się z kłopotu.
- Nie widzę problemu - powiedziałem uspokajająco. - Taką okazję szkoda byłoby
przepuścić, ale chyba dasz mi parę dni, żebym oswoił się z tą myślą? Jestem
człowiekiem, a nie robotem zapro- gramowanym tak, by reagował we właściwy
sposób, kiedy ktoś naciśnie odpowiedni guzik! - No wiesz, Sam! Nigdy nie
traktowałem cię jak robota. I mam nadzieję, że ty nie uważasz mnie za szalonego
naukowca, którego korci naciskanie nieodpowiednich guzików! Spojrzał na mnie z
chłopięcym uśmiechem, jednym z najbardziej uwodzicielskich w jego reper- tuarze,
który nadawał mu całkowicie niewinny wygląd, po czym sprężyście zerwał się z
fotela i wy- ciągnął rękę. Szare oczy błyszczały mu ze wzruszenia. - Stokrotne
dzięki, Sam! - oznajmił. - Byłem pewien, że mnie nie zawiedziesz. Zanim
zdążyliśmy uścisnąć sobie dłonie, rozdzwonił się biały telefon na biurku, przez
który łą- czono rozmowy na jego prywatnej linii. - To na pewno Alicja -
Korneliusz w mgnieniu oka był znów równie spięty jak przedtem. - Mó- wiła, że da
mi znać, jeśli Vicky tknie choć trochę jedzenia z tacy, którą zostawia się jej
pod drzwiami. Pozwolisz, że cię przeproszę... Uciekłem. 2 Niełatwo się pracuje u
kogoś, kto jest twoim rówieśnikiem. Nie jest też łatwo pracować u swo- jego
najlepszego przyjaciela, zwłaszcza gdy ta przyjaźń trwa od dwudziestu czterech
lat. Korneliusz i ja, dziś obaj po czterdziestce, spotkaliśmy się po raz
pierwszy w roku 1925, kiedy mieliśmy po sie- demnaście lat. Później związała nas
wspólna praca, ale cóż za paradoks: bank zbliżył nas do siebie, a równocześnie
stworzył między nami przepaść. Spędziliśmy w nim razem szmat życia, ponieważ
jed- nak to Korneliusz był szefem, nigdy nie stykaliśmy się na równej
płaszczyźnie. Żywiłem dla niego sza- cunek i nasze stosunki układały się
harmonijnie, lecz czasem (w końcu jestem tylko człowiekiem) mi- mo woli złościła
mnie myśl o mojej podrzędnej pozycji, a już nigdy nie czułem się bardziej
rozgory- czony niż tego dnia, gdy Korneliusz próbował mnie skłonić do małżeństwa
z Vicky. Poznaliśmy się za sprawą wuja Korneliusza, Paula Van Zale'a. Był to
szalenie bogaty i potężny człowiek, który posiadał własny bank inwestycyjny na
Wall Street, piękną reprezentacyjną żonę, nie- ruchomości przy Piątej Alei w
Nowym Jorku i letnią rezydencję w Bar Harbor w stanie Maine. W okresie gdy
dorastałem, Paul wywarł na mnie niezatarty wpływ. Byłem synem niemieckich
imigrantów; ojciec pracował jako ogrodnik, matka jako gosposia, oboje zaś
opiekowali się posiadłością Paula w czasie długich miesięcy dzielących jego
wizyty. Ponie- waż byłem tylko synem jego służących, nie spodziewałem się nawet,
że w ogóle zwróci na mnie uwa- gę, kiedy latem pojawił się w Bar Harbor.
Jednakże gdy skończyłem siedemnaście lat, zaprosił mnie do siebie na wakacje.
Miałem być jednym z trzech towarzyszy, jakich wybrał dla swojego ciotecznego
wnuka z Ohio, który miał go odwiedzić tego lata. Korneliusz był jego jedynym
krewnym płci męskiej. Nie mając własnych synów, Paul doszedł do wniosku, iż
najwyższy czas się przekonać, czy chłopak ma dość silny charakter, by udźwignąć
ciężar fortuny Van Zale'ów i w przyszłości przejąć po nim bank. Z początku
Korneliusz był dla mnie niewiadomą, podobnie jak dwaj pozostali. Wybrany przez
Paula kwartet protegowanych robił dziwaczne wrażenie, a chociaż wszyscy byliśmy
w tym samym wieku - mieliśmy po siedemnaście lat - poza tym nic nas nie łączyło.
Kevin Daly był synem bogatego polityka pochodzenia irlandzkiego i uczęszczał do
ekskluzywnej szkoły, którą od mojego liceum w Bar Harbor dzieliła przepaść. Jake
Reischman pochodził z niemiecko-żydowskiej elity Nowego Jorku i mieszkał w
pałacu przy Piątej Alei, którego ja, wychowany w pawilonie pod bramą posiadłości
Van Zale'a, nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. Kevin wydawał się nazbyt
ekstrawertyczny i pewny siebie, Jake - niewiarygodnie ugrzeczniony i
przemądrzały. W ich obecności dotkliwie odczuwałem niższość swojej pozycji
towarzyskiej i gdyby nie fakt, że Korneliusz był przez nich jeszcze bardziej
zahukany niż ja, zapewne odrzuciłbym bajeczną szansę na awans społeczny, którą
podsunął mi Paul, i z rozpaczy uciekłbym do domku przy bramie. Jednakże w
krótkim czasie Paul zdołał nas ze sobą oswoić. Pod koniec lata zgodnie czciliśmy
go jak boga i wszyscy bez wyjątku pragnęliśmy odnieść w życiu równie
oszałamiający sukces. Kiedy w 1926 roku ponownie zwołał swoich czterech pupili,
wszyscy z podnieceniem oczekiwali spotkania. Niestety, nasz zjazd nie trwał
długo. Wkrótce potem Paul został zabity. W owych czasach bo- gacze jego klasy
byli do tego stopnia narażeni na ataki bolszewickich fanatyków, że Paul
zatrudniał na stałe ochroniarza, ale zamachowcy mieli dość sprytu, by poradzić
sobie z tym powszechnie stosowa- nym środkiem ostrożności. Oszołomiony wieścią o
jego śmierci świat został następnie ogłuszony jego testamentem: Paul wyznaczył
Korneliusza na swego spadkobiercę. Dopiero wtedy po raz pierwszy dał do
zrozumienia, że uznał ciotecznego wnuka za człowieka dostatecznie twardego, by
mógł przyjąć tak znaczną odpowiedzialność. Z biegiem czasu wszyscy stopniowo
zdali sobie sprawę, iż Paul Van Zale postawił na właściwego konia. Korneliusz
był chorowity i wyglądał bardzo delikatnie. W wieku osiemnastu lat miał twarz
żyw- cem wyjętą z chłopięcego chóru; cechował go też szacunek wobec starszych
oraz uśmiech, który sprawiał, że kobiety odczuwały nieodpartą potrzebę
matkowania mu. Trudno było sobie wyobrazić kogoś z pozoru bardziej
nieszkodliwego i równocześnie - jak to kiedyś lakonicznie ujął Paul - kogoś, kto
z równą zręcznością potrafił wgryźć się prosto w tętnicę szyjną niczym wampir.
Objęcie stanowiska prezesa zajęło Korneliuszowi parę lat, ale nim jeszcze
przekroczył trzydzies- tkę, jego życie w najdrobniejszych szczegółach stało się
lustrzanym odbiciem życia Paula. Miał swój bank na Wall Street, reprezentacyjną
żonę, posiadłość przy Piątej Alei i w Bar Harbor; odziedziczył po Paulu majątek,
karierę i sławę. Mnie także powiodło się nie najgorzej. Po śmierci Paula w 1926
roku wyjechałem do Nowego Jorku, Korneliusz bowiem, który był realistą,
wiedział, że wkrótce będzie mu potrzebny lojalny sprzymierzeniec, ja zaś - jako
oportunista - nie zamierzałem przepuścić szansy, dzięki której mogłem zrobić
karierę i pieniądze, czyli urzeczywistnić klasyczne amerykańskie marzenie. Rzecz
jasna, nikt z udziałowców u Van Zale'a nie potraktował nas poważnie. Myśleli, że
jes- teśmy dwoma uczniakami, którzy bawią się w bankierów, tak więc ze śmiechem
spisali nas na straty zakładając, że nasze ambicje z góry skazane są na porażkę.
Później często myślałem o ludziach, którzy śmiali się z nas w 1926 roku. Żaden z
nich już nie żyje. Kiedy zaczynaliśmy, najbardziej wpływowym udziałowcem był
ulubiony wspólnik Paula, Steve Sullivan, starszy od nas o jakieś dwadzieścia
lat. Potężny, ekstrawagancki, przebiegły, z początku nas przerażał, lecz już od
pierwszego dnia obaj wiedzieliśmy, że właśnie jego trzeba będzie pozbyć się z
banku, jeśli Korneliusz kiedykolwiek ma zasiąść w wyściełanym fotelu prezesa. -
Oczywiście trudno go będzie wyeliminować - powiedział wtedy Korneliusz,
wytężając cały swój strategiczny talent - ale nie widzę powodu, dla którego nie
mia- łoby nam się to w końcu udać. Chcieć to móc. Udało się. Pozbyliśmy się go.
Potem umarł. Pośrednio ciążyła na nas odpowiedzialność za jego śmierć, chociaż
Korneliusz nigdy nie dopuszczał do siebie tej myśli. Twierdził, że to nie nasza
wina, że Steve rozbił się samochodem na drzewie po wypiciu całej butelki whisky.
Korneliusz nie był w stanie przyznać, że cokolwiek zaszło z jego winy.
Oświadczał: "Zostałem zmuszony do zrobienia tego, co zrobiłem", a potem zaczynał
mówić o czym innym. Zdawać się mogło, że posiada niewyczerpaną zdolność
odcinania się od przeszłości, o której nie chciał pamiętać. Często mu tego
zazdrościłem, bo cóż by to była za ulga, gdybym potrafił zagłuszyć wyrzuty
sumienia nie tylko w związku ze Steve'em Sullivanem, lecz także z powodu tego,
że byłem Amerykaninem niemieckiego pochodzenia, który nie walczył na wojnie.
Właśnie wróciłem z moich pierwszych powojennych wakacji w Niemczech. Myślałem o
nich bez przerwy, odkąd znalazłem się z powrotem w Nowym Jorku, i czułem, że
wspomnienia nadal będą mnie prześladować z nieznośną ostrością: leżące w gruzach
miasta, koszmarna cisza spustoszonych wsi, śmiech alianckich żołnierzy na
ulicach, a w końcu ten jankeski szeregowiec, który stał obok mnie i gwizdał
"Lili Marlene"... Tego kwietniowego popołudnia w 1949 roku, kiedy uciekłem z
gabinetu prezesa, miałem wra- żenie, że w porównaniu z upiorną wizją Niemiec
idiotyczny pomysł ożenienia mnie z córką Korneliu- sza zakrawa niemal na żart.
Mój przypływ dobrego humoru był jednak tylko chwilowy. Sytuacja za- częła się
robić niezręczna i kiedy wbiegłem na górę po schodach z tylnego holu, sapałem
nie tylko z wysiłku, lecz także ze zdenerwowania. Wszedłem do gabinetu. Na
biurku znalazłem stertę listów do podpisu, sześć różowych notek z zapisami
rozmów telefonicznych i sążniste memorandum mojego asystenta, ale postanowiłem
nie zwracać na nie uwagi. Zrobiłem sobie podwójne martini z lodem i sięgnąłem po
słuchawkę. Po ósmym sygnale Teresa odebrała telefon. - Cześć - powiedziałem. -
To ja. Jesteś zajęta? - Gotuję jambalayę na kolację dla Kevina i właśnie się
zastanawiam, czy starczy mu odwagi, że- by ją zjeść. Jak leci? - W porządku.
Możemy się dzisiaj spotkać? - No... - Skłamałem. Czuję się fatalnie. Może
wypijemy szybkiego drinka? Usiądę w kuchni, a ty bę- dziesz sobie gotować. -
Dobra, to czekam. - Jesteś najwspanialszą dziewczyną w Nowym Jorku. Już jadę. 3
Teresę poznałem cztery miesiące wcześniej u mojego przyjaciela, Kevina Daly'ego.
Doroczne przyjęcia gwiazdkowe Kevina pozostały jedyną okazją, przy której on,
Jake Reischman, Korneliusz i ja znajdowaliśmy się pod jednym dachem. Od czasu
wakacji w Bar Harbor wszyscy przebyliśmy dłu- gą drogę. - Oto bractwo z Bar
Harbor! - wykrzyknął z emfazą Kevin, kiedy czwórka byłych protegowa- nych Paula
Van Zale'a zebrała się ponownie po wojnie. - Czy może winienem rzec: "mafia z
Bar Har- bor"? To prawda, że słowo "bractwo" było nazbyt sentymentalne, by
opisać więzy, jakie wciąż nas łą- czyły, a nawet słowo "przyjaźń" nie oddawało
już precyzyjnie specyfiki naszych stosunków. Jake i ja spotykaliśmy się
wyłącznie w interesach, a odkąd Jake został szefem własnego banku
inwestycyjnego, wolał je załatwiać bezpośrednio z Korneliuszem. Korneliusz
widywał się regularnie z Kevinem na ze- braniach rady Fundacji Sztuk Pięknych
Van Zale'a, natomiast rzadko stykał się z nim towarzysko. Po- nieważ dla mnie
sztuka mogłaby nie istnieć, praktycznie straciłem kontakt z Kevinem do czasu,
gdy poznałem Teresę. Komuś z zewnątrz mogło się wydawać, że Korneliusz i ja
jesteśmy sobie najbliżsi, ja jednak podejrzewałem, że Korneliusz najlepiej
rozumiał się z Jakiem. Oczywiście zawsze, a zwłasz- cza po lampce szampana,
gotów był przysięgać, że kocha mnie jak brata. Nigdy też nie zaniedbywał okazji,
by delikatnie umocnić swoją władzę podkreślając, jaki to ja jestem
niezastąpiony, aczkolwiek żaden z nas nie miał złudzeń co do rzeczywistego
charakteru naszych układów. Była to zresztą ich ciemna strona, którą obaj
nauczyliśmy się akceptować w milczeniu i która nigdy nie stała się przed- miotem
dyskusji. Nie ma ludzi niezastąpionych. Wiedziałem o tym, tak samo jak
wiedziałem, że Kor- neliusz zawsze będzie szefem, a ja, jeśli będę grzeczny,
zaledwie jego prawą ręką. Roztrząsanie tej sprawy byłoby stratą czasu. Stanowiła
fakt, z którym należało się pogodzić - spokojnie i bez rozdzie- rania szat. -
Ech, wy bankierzy! - rzekł kiedyś Kevin, gdy przypadkiem upiliśmy się na tyle,
by zacząć przy nim wspominać niektóre mniej głośne epizody z naszej wspólnej
przeszłości. Kevin nie robił tajemnicy ze swojej pogardy dla Wall Street, mimo
to śledził rozwój naszych karier z zachłanną ciekawością li- terata, który
wszędzie szuka natchnienia. W 1929 roku, gdy porzucił harvardzki wydział prawa i
przeniósł się do Nowego Jorku, zamierzał być powieściopisarzem, lecz stworzył w
życiu tylko jedną powieść. Już od lat pisywał sztuki teatralne, początkowo
zabawne, później coraz bardziej kontrower- syjne, i już dawno przeprowadził się
z modnej kawalerki w Greenwich Village do równie modnego domu z czerwonej cegły,
położonego w tej samej dzielnicy, na zachód od placu Waszyngtona. Kevin
uwielbiał swój dom. Korneliusz wysunął kiedyś tezę, iż był on dla niego
substytutem ro- dziny, która nigdy nie wybaczyła Kevinowi trybu życia,
zasługującego w ich oczach na wieczne potę- pienie. Teza ta nie została
ostatecznie dowiedziona, trudno było jednak zaprzeczyć, że Daly wydał mnóstwo
pieniędzy na pokazową chałupę. Ponieważ nie lubił zostawiać domu bez opieki,
sporym na- kładem sił i środków przekształcił górne piętro w mieszkanie z
atelier dla dozorczyni. Dozorczynie utrzymywały się na posadzie przeciętnie pół
roku. Młode, atrakcyjne, nieodmiennie jasnowłose i za- wsze płci żeńskiej,
bywały pisarkami, malarkami lub rzeźbiarkami. Adeptek gry na wszelkich instru-
mentach nie wpuszczano, bo robiły za dużo hałasu. Dziewczęta były szczęśliwe, że
mają mieszkanie za darmo i jasne układy z pracodawcą, który nie ma najmniejszej
ochoty zaglądać im do sypialni. Problemy zaczynały się wtedy, kiedy Kevin
odmawiał pożyczenia pieniędzy. Potrafił być twardy. Podobno równie bezwzględnie
pozbywał się z domu młodych chłopców, choć na ogół wolał mieszkać sam. Mieszkał
sam, jeśli nie liczyć aktualnej dozorczyni, kiedy zaprosił mnie do siebie na
bibę w cza- sie ubiegłych świąt Bożego Narodzenia. Jak się okazało, z trójki
jego starych przyjaciół tylko ja jeden przyjąłem zaproszenie. Jake był w
Kalifornii, a Korneliusz, któremu nie podobało się poprzednie przy- jęcie,
znalazł sobie jakąś wymówkę. - Nie rozumiem, po co chcesz się zadawać z tą bandą
zboczeńców - powiedział, lecz ja tylko się roześmiałem. Seksualne upodobania
bliźnich były mi obojętne, poza tym Kevin wydawał najlepsze przyjęcia w mieście.
Kiedy przybyłem na miejsce, około czterdziestu osób wytwornie zdzierało sobie
gardła pod kryształowymi kandelabrami w wielkim staroświeckim salonie. Aby
zadośćuczynić konwencjonalnym gustom, gospodarz serwował tradycyjny zestaw
koktajli, choć znakiem firmowym zabaw u Daly'ego było to, że goście mieli okazję
upić się szampanem. Na nieszczęście tego samego dnia podczas lunchu wdzięczny
klient uparcie pompował we mnie szampana. - Poproszę szkocką z lodem -
powiedziałem do wynajętego lokaja i właśnie przymierzałem się do półmiska z
kawiorem, kiedy ktoś obok mnie wykrzyknął: - Pan chyba jest stuknięty! Kto
odmawia darmowego francuskiego szampana? Odwróciłem się. Zobaczyłem pulchną
młodą kobietę o rozwichrzonych włosach, wielkim nosie i szerokich ustach, która
uśmiechała się do mnie. Ubrana była w źle dopasowaną szkarłatną sukienkę, a na
szyi zwisał jej złoty łańcuszek z krzyżykiem. Oczy miała bardzo wąskie, bardzo
ciemne i bardzo błyszczące. - Chyba nie jest pan z show-biznesu! - dodała ze
śmiechem. - Ci zawsze piją szampana! - Prawdę mówiąc, myślałem, że się w nim
kąpią. Czy pani też jest aktorką, panno... - Kowalewski. - Słucham? - Teresa.
Jestem nową dozorczynią. Byłem zdumiony. Ta dziewczyna diametralnie różniła się
od wiotkich wykształconych blondy- nek, które zwykle zatrudniał Kevin. - A co
się stało z tą Szwedką... Ingrid? - zapytałem o pierwszą rzecz, jaka mi przyszła
do głowy. - Ingrid pojechała do Hollywood. - Moja rozmówczyni patrzyła na mnie z
takim samym zdzi- wieniem, z jakim ja patrzyłem na nią. - Nie należy pan do tej
tłuszczy, która zwykle tu bywa, prawda? Czy nie jest pan przypadkiem adwokatem
Kevina albo kimś w tym rodzaju? - Niezły strzał. Jestem bankierem. - Kim? Jezu,
co za potworny hałas! Przez moment wydawało mi się, że mówi pan: "bankierem"! -
Tak właśnie powiedziałem. A pani, Tereso? - Maluję. Rany, naprawdę pracuje pan w
banku? To znaczy, że przez cały dzień sterczy pan w kasie i wypłaca forsę? Byłem
oczarowany jej ignorancją. Później odkryłem, że ona była oczarowana moją. -
Nigdy nie słyszał pan o Edwardzie Munchu? Ani o Paulu Klee? - Nie - odparłem -
ale z największą rozkoszą czegoś się o nich dowiem. Po kilku randkach
napomknąłem jej o swojej pracy. - To znaczy, że nie mogę przynieść do was
dziesięciu dolców, żeby otworzyć rachunek? - Taką klientelą zajmuje się nasz
bank komercyjny, Van Zale Manhattan Trust. P.C. Van Zale i spółka to bank
inwestycyjny. Zbieramy kapitał dla wielkich krajowych korporacji, wypuszczając
pa- piery wartościowe, w które może inwestować zwykły obywatel. - Nie wierzę w
kapitalizm - oświadczyła stanowczo Teresa. - Uważam, że jest niemoralny. -
Moralność jest jak futro z norek - powiedziałem. - Dobrze, jeśli człowieka na
nie stać. Roześmiała się, od tej pory jednak unikałem w rozmowie tematów
zawodowych. Tymczasem twórczość Teresy wciąż pozostawała tabu. Kiedy wreszcie
zabrała mnie do swojej pracowni, wszystkie płótna były odwrócone do ściany, bo
jak twierdziła, nie nadawały się do ogląda- nia. Pewnego razu, kiedy brała
prysznic, miałem ochotę odkryć nie wykończony obraz na sztalugach, obawiałem się
jednak, że pozna, iż ruszałem zasłonę, a za bardzo ją polubiłem, bym miał
narażać nasz świeżo upieczony romans. Podobała mi się jej bezpretensjonalność i
to, że zawsze mówi to, co myśli. Była sprytna i w żadnym razie naiwna, a jednak
udało jej się zachować prostotę przywodzącą mi na myśl dziewczyny, z jakimi
umawiałem się dawno temu w Bar Harbor. Chciałem z nią chodzić do ele- ganckich
nocnych klubów w śródmieściu, ona wolała jednak małe egzotyczne knajpki w
Greenwich Village. Chciałem wydać uroczysty obiad, by mogła poznać moich
przyjaciół, lecz oświadczyła, że woli wieczory we dwoje. Chciałem, żeby częściej
bywała u mnie, ale mówiła, że służba ją denerwuje. Dość długo zwlekałem z
zaproszeniem, bo trudno mi było uwierzyć, że jej obojętny stosunek do pie-
niędzy nie jest wyłącznie pozorny, aż wreszcie w lutym podjąłem ryzyko i
zwabiłem ją na słuchanie płyt z mojej kolekcji. W miłym nastroju siedzieliśmy
przy gramofonie, potem obejrzeliśmy razem ulubione programy w telewizji, a rano
przeczytaliśmy w łóżku "New York Sunday Timesa". - I pomyśleć, że niektórzy
wstydzą się bogactwa! - powiedziała do mnie czule Teresa, kiedy w niedzielę
wieczorem znów wylądowaliśmy w łóżku. - Ja się tego nie wstydzę. To moje
pieniądze; zapracowałem na nie i jestem z tego dumny, ale spotkałem w życiu
wiele kobiet, którym bardziej zależało na moim koncie w banku niż na mnie. - Sam
- powiedziała - ilekroć zaczynamy rozmowę o czymś ciekawym, zawsze w końcu
schodzi na forsę. Zauważyłeś? Nie mogę tego zrozumieć. Pieniądze mnie w ogóle
nie interesują. Dlaczego bez przerwy o nich mówimy? Uśmiechnąłem się,
przeprosiłem ją i ostatecznie uwierzyłem, że naprawdę tak myśli. Może i nie
obchodziły jej pieniądze same w sobie, miała jednak zdecydowane poglądy na temat
ich zarabiania. Co prawda pozwalała, żebym jej stawiał obiady i od czasu do
czasu przyjmowała jakiś drobny upominek, ale odrzuciła moją ofertę pomocy
finansowej, twierdząc, że "kto chce iść własną drogą, musi płacić za siebie".
Aby zapewnić sobie skromne utrzymanie, podejmowała dorywcze prace w charakterze
kelnerki, które porzucała natychmiast, gdy tylko zgro- madziła oszczędności
pozwalające jej przeżyć kilka tygodni. Nie interesowała jej stała posada ani
normalny styl życia, lecz pomimo owej cygańskiej beztroski (która mnie w niej
urzekała) była na tyle konwencjonalna, że bawiło ją gotowanie, próbowała szyć i
pielęgnowała staromodne poglądy na te- mat przyjmowania pieniędzy od
zaprzyjaźnionych mężczyzn. Ta dziwaczna mieszanka konserwatyz- mu i ekscentryzmu
pociągała mnie coraz bardziej; co prawda nie pochwalałem jej stosunku do stałej
pracy, ale szanowałem malarską pasję Teresy, a choć nie mogłem zaakceptować jej
miejsca wśród nowojorskich niebieskich ptaków, to jednak byłem pełen podziwu
wobec faktu, że sama daje sobie radę w tym mieście i żyje według reguł, które
sama ustala. W końcu nadszedł moment, gdy nie mogłem już oprzeć się pokusie, by
napomknąć o niej przy- jaciołom. - Nowa dziewczyna? - spytał z roztargnieniem
Korneliusz. - To miłe. Dlaczego nie przyprowa- dzisz jej do nas na obiad? - Nie
miałaby ochoty na obiad z bandą milionerów w pałacu przy Piątej Alei. - Nie ma
takiej kobiety - oświadczył Korneliusz - która nie miałaby ochoty na obiad z
bandą mi- lionerów w pałacu przy Piątej Alei. Kiedy w odpowiedzi roześmiałem się
tylko, stwierdził, że widocznie wstyd mi się pokazywać z Teresą, i zupełnie
przestał się nią interesować. Korneliusz żenił się dwa razy: najpierw ze starszą
od siebie o czternaście lat damą z towarzyst- wa, która wyszła za niego dla
pieniędzy, po czym obdarzyła go czymś, czego nie mógłby kupić za żadne pieniądze
- jego córką Vicky; a następnie z młodszą od siebie o dwa lata pięknością,
również z najlepszych sfer, która wyszła za niego z miłości i wniosła mu w
posagu dwóch synów z poprzed- niego małżeństwa. Pierwsza żona Korneliusza,
Vivienne, mieszkała teraz na Florydzie i nie widziałem się z nią od wielu lat.
Drugą żonę, Alicję, widywałem często w roli pani Korneliuszowej Van Zale,
małżonki znanego milionera będącej jednym z filarów nowojorskiej elity.
Korneliusz nie miewał ko- chanek. Nie pochwalał jakichkolwiek dewiacji w życiu
prywatnym i chociaż nigdy nie powiedział mi wprost, że powinienem się ożenić i
ustatkować, wiedziałem, że odruchowo potępiłby pomysł przy- gruchania sobie
artystki w rodzaju Teresy. Tymczasem coraz bardziej doskwierał mi upór, z jakim
Teresa obstawała przy swojej finansowej niezależności. Było to niewątpliwie
urocze, lecz nie mogłem się w tym dopatrzyć za grosz sensu. Lu- biłem dawać
prezenty; nie robiłem tego z mętnych pobudek i czułem się dotknięty, gdy mnie o
nie po- sądzano. Miałem wrażenie, że jej podejście deprecjonuje nasz związek,
tym bardziej że chciałem tylko ułatwić nam obojgu życie, a przynajmniej tę jego
część, którą dzieliliśmy ze sobą. Rzecz jasna, jakiś cynik mógłby niezbyt
życzliwie skomentować propozycję umieszczenia Teresy w miłym apartamencie,
odległym zaledwie o dwie przecznice od mojego mieszkania przy Park Avenue, ale
prawda była taka, że miałem już dość ciągłego skradania się wokół domu Kevina o
różnych porach nocy i podejrzewa- łem, że Kevin również ma dość ciągłych
zamachów na jego święty spokój. - Zrozum - powiedziałem w końcu Teresie, po raz
kolejny próbując ją przekonać, że tak dalej być nie może - mamy szczęście!
Dzięki moim pieniądzom nasz romans może nam dać dwa razy więcej przyjemności! To
premia, a nie kamień młyński u szyi. Po co męczyć się bez powodu? Ani w tym sen-
su, ani logiki! Istnieją pożyteczniejsze sposoby wykorzystania naszego cennego
wolnego czasu! Ku swemu zadowoleniu osiągnąłem pożądany efekt: rozśmieszyłem ją.
Wkrótce jednak zdałem sobie sprawę, że przedstawienie problemu w kategoriach
dowcipu bynajmniej go nie rozwiąże. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby mieszkać
w śródmieściu - odparła. - Owszem, mam nadzie- ję, że kiedyś tak będzie, ale
wtedy to ja będę opłacać czynsz. Byłem tak rozgoryczony, że miałem ochotę ją
uderzyć. Do tego stopnia straciłem panowanie nad sobą, że oskarżyłem ją, iż
zamierza wprowadzić się do mnie i dlatego się ze mną droczy. Zanim jeszcze
spojrzała na mnie z pogardą i oświadczyła, gdzie mogę sobie wsadzić swoje cenne
gniazdko, zorientowałem się, że plotę bzdury; wiedziałem przecież, że nie lubi
mojego mieszkania i źle się w nim czuje. W pierwszej chwili poczułem się
dotknięty, potem jednak przyszła fala ulgi. Pomimo chwilowej frustracji nie
byłem ani zaślepiony, ani naiwny i zdawałem sobie sprawę, że mężczyzna na moim
sta- nowisku nie może jawnie trzymać u siebie artystki i oczekiwać, że nadal
będzie szanowanym obywate- lem. Ta naga prawda jeszcze bardziej wzmogła moją
determinację, by mieć Teresę tak blisko przy so- bie, jak to tylko możliwe w
okolicznościach, na które mój świat zwykł był pobłażliwie przymykać oczy.
Ponownie rozważyłem sytuację. Szło mi całkiem nieźle, aczkolwiek musiałem
dołożyć więcej starań, jeśli chciałem ją wyrwać z tego domu w Greenwich Village.
Zdecydowałem, iż pora na długi weekend w jakimś romantycznym zakątku. Wiedziałem
z doświadczenia, że takie weekendy, zaaran- żowane we właściwym momencie,
potrafią przynieść nadspodziewane efekty, i mając już przed oczy- ma wizję
przyszłego szczęścia zacząłem się zastanawiać nad odpowiednim miejscem. Maine,
Cape Cod, Północna Karolina, Floryda... Mój umysł poruszał się bez przeszkód po
całym Wschodnim Wy- brzeżu, wypuścił się nawet na Bermudy, nim przyszło mi do
głowy oczywiste rozwiązanie: Europa. Teresa, córka polskich imigrantów, nigdy
nie była w Europie i zawsze marzyła, żeby tam pojechać. Olśniewająca,
romantyczna, kusząca Europa... Dwa tygodnie... a wszyscy twierdzili, że Paryż
prawie nie ucierpiał w czasie wojny. Zabrałem ją na kolację "a deux" przy
świecach w jej ulubionej francuskiej restauracji. Zamówi- łem szampana i
wysunąłem myśl, że mogłaby mi towarzyszyć w podróży do Europy. Nie powiedzia-
łem jej, że dokonałem już rezerwacji w hotelach na terenie Niemiec. Rezerwacje
można było odwołać, a marszrutę zmienić. Poza tym nigdy nie rozmawiałem z nią na
temat Niemiec - z wyjątkiem tego, że zaraz na wstępie oświadczyłem, że co prawda
jestem Amerykaninem pochodzenia niemieckiego, ale nie mam w Niemczech żadnych
krewnych. Posunąłem się nawet do kłamstwa mówiąc, że urodziłem się w Stanach. -
Paryż! - wyszeptała oszołomiona Teresa. Węszyłem już łatwe zwycięstwo. -
Popłyniemy pierwszą klasą i urządzimy sobie wielki bal! - Jasne, że chciałabym z
tobą pojechać... - westchnęła. - Świetnie! A zatem postanowione! Jutro dzwonię
do biura podróży! - ...ale nie mogę. To na nic, Sam. Jeśli raz pozwolę się
kupić, będziesz mnie kupował bez prze- rwy, aż w końcu, zanim się obejrzę,
wyląduję w apartamencie na szczycie wieżowca nad East River, wyposażona w
książeczkę czekową, etolę z norek i kochanka, który mnie będzie uważał za swoją
prywatną własność. Nie zrozum mnie źle: wiem, że chcesz jak najlepiej i doceniam
to, ale niezależ- ność znaczy dla mnie więcej niż tuzin podróży do Europy i nie
zrezygnuję z niej nawet dla ciebie. - Ależ ja szanuję twoją niezależność,
Tereso! - Za to ja straciłabym dla niej szacunek, gdyby była na sprzedaż.
Pokłóciliśmy się. Bardzo mocno odczułem ten zawód. Miałem ochotę odwołać urlop,
bo nie wyobrażałem sobie, jak wytrzymam bez niej dwa tygodnie. Potem
powiedziałem sobie, że zachowuję się jak zadurzony smarkacz i czas najwyższy,
bym nieco ochłonął w samotności. Przeprowadziłem w duchu długą i poważną debatę,
żeby ustalić, czy jestem zakochany, choć logicznie rzecz biorąc zdawało się to
niepojęte. Przeprowadziłem więc następną długą i poważną debatę, w wyniku której
zmuszony byłem przyznać, iż znalazłem się w sytuacji mającej niewiele wspólnego
z logiką. Oszalałem na punkcie Teresy, a byłbym jeszcze bardziej szalony, gdybym
próbował się tego wypierać. To, iż umiałem po męsku stawić czoło kłopotliwej
rzeczywistości, niewątpliwie było powodem do dumy, jednakże mój triumf okazał
się krótkotrwały, kiedy pojąłem, że zapędziłem się w następną ślepą uliczkę i
nie mam pojęcia, jak z niej wyjść. Nie mogłem oficjalnie żyć z Teresą.
Najwyraźniej nie byłem jej także w stanie przekonać, żeby żyła ze mną
nieoficjalnie. Mój logiczny umysł, który mimo tak absurdalnych okoliczności od
czasu do czasu jeszcze funkcjonował, podpowiadał mi, że istnieją trzy możliwe
wyjścia. Mogłem z nią zerwać. Mogłem utrzymać niezadowalające status quo.
Ewentu- alnie mogłem się z nią ożenić. Zerwanie nie wchodziło w rachubę.
Utrzymywanie status quo już nieźle dało mi się we znaki. Małżeństwo było tak
samo wykluczone jak publiczny romans. A może jednak nie? Owszem, tak. Nie miało
szans na przetrwanie. Naga prawda, której musiałem czasem spojrzeć w twarz,
jeśli chciałem pozostać przy zdrowych zmysłach, przedstawiała się tak: Teresa
nie pasowała do mojego świata. Jeśli mielibyśmy się pobrać, któreś z nas
musiałoby zmienić styl życia, a nie mogłem przecież oświadczać się jej słowami:
"Słuchaj, chętnie bym się z tobą ożenił, ale zanim cię poprowadzę do ołtarza,
musisz wprowadzić w swoim życiu mnóstwo zmian". Zastanawiałem się, czy nie
powinienem zacząć od sie- bie, wkrótce jednak porzuciłem ten pomysł. Mój świat
podobał mi się taki, jaki był, i jakakolwiek ra- dykalna odmiana po prostu nie
mieściła mi się w głowie. Potem pojechałem do Niemiec i gdy po raz pierwszy od
kilkunastu lat postawiłem stopę na oj- czystej ziemi, zapomniałem o wszystkim -
o Teresie, o banku, o całym moim dotychczasowym życiu. Powrót do starego kraju
okazał się dla mnie ciężką próbą. Myślałem, że jestem dobrze przygotowany.
Czytałem niezliczone reportaże i rozmawiałem z ludźmi, którzy byli w Niemczech.
Czekałem cztery lata od zakończenia wojny, gdyż chciałem być pewien, że zdołam
się pogodzić z chaosem, który mogę tam zastać. Na miejscu przekonałem się nie
tylko o tym, iż rzeczywistość wygląda o wiele gorzej, niż byłem to sobie w
stanie wyobrazić, lecz tak- że i o tym, że nie mam pojęcia, jak się z nią
uporać. Żaden gazetowy reportaż, żadne zdjęcie w maga- zynie "Life", żaden
naoczny świadek nie mógł mnie przygotować na spotkanie z miastami, leżącymi w
gruzach tak samo jak moje złudzenia, i z tym jankeskim żołnierzem, który gwizdał
"Lili Marlene". - I jak było w Europie? - spytała wesoło Teresa, kiedy wróciłem
do Nowego Jorku. - Wspaniale. Nie mogłem mówić o Niemczech; zacząłem snuć
opowieść o Paryżu, podpierając się wspom- nieniami z przedwojennej wizyty w tym
mieście. - Jak było w Niemczech? - zagadnął mnie Korneliusz jakiś czas później.
- Nie tak tragicznie. Wróciwszy wszakże na róg Willow i Wall zrozumiałem, że nie
mogę już dłużej udawać, że nic się nie stało. Jeśli miałem w przyszłości żyć w
zgodzie z samym sobą, musiałem przeprowadzić daleko idące zmiany zarówno w życiu
prywatnym, jak i zawodowym. Chciałem zadzwonić do Paula Hoffmana z ECA (Economic
Cooperation Administration - Za- rząd Współpracy Gospodarczej), który w tym
czasie rekrutował bankierów chętnych do pomocy przy odbudowie europejskiej
gospodarki. Podniosłem nawet słuchawkę, żeby dowiedzieć się o numer ECA w
Waszyngtonie, ale odłożyłem ją, kiedy uświadomiłem sobie, że najpierw czeka mnie
rozmowa z Korneliuszem. O rezygnacji nie mogło być mowy. Bank Van Zale'a był
całym moim życiem, symbo- lem mojej kariery, ucieleśnieniem klasycznych
amerykańskich tęsknot, które tak długo dręczyły mnie po nocach. Musiałem wziąć
bezpłatny urlop, a tylko jeden człowiek był władny dać mi to, czego pragnąłem.
Perspektywa nieuchronnej przeprawy z Korneliuszem nie była zachęcająca.
Korneliusz był izo- lacjonistą, choć teoretycznie po Pearl Harbor zerwał z tą
doktryną, dostosowując się do oficjalnej po- lityki USA. Nigdy nie potrafił
racjonalnie wyjaśnić źródeł swej niechęci, lecz nie lubił Europy i wie- działem,
że nie przyklaśnie projektowi urlopu, który pozwoli mi pracować na rzecz
odbudowy tego kontynentu. To, iż w teorii zgadzał się z ekonomistami głoszącymi,
że od energicznego wprowadze- nia w życie planu Marshalla zależy w znacznym
stopniu dobrobyt samej Ameryki, nie miało tu żadne- go znaczenia; w praktyce
żałował każdego dolara wydanego na rozwój krajów, które wciągnęły USA w drugą
wojnę światową, czego im nie mógł wybaczyć. Na dodatek prócz nieuleczalnego
szowinizmu Korneliusza musiałem jeszcze przezwyciężyć jego opór przed
pozbawieniem się, choćby na krótki czas, moich usług. Co prawda nigdy się nie
łudziłem, że jestem mu niezbędny w banku na Willow Street 1, miałem jednak
świadomość, że żaden z pozosta- łych partnerów nie może się ze mną równać jako
współpracownik ani też powiernik. Jak sam często mawiał, było zaledwie parę
osób, którym mógł całkowicie zaufać. Na swoje nieszczęście - zważywszy
okoliczności byłem jedną z nich. Myślałem, że moje położenie jest już krańcowo
niezręczne, lecz się myliłem. Sprawy przybrały o wiele gorszy obrót po ucieczce
Vicky Van Zale z poznanym na plaży chłopakiem, kiedy to Korne- liusz zaczął snuć
te swoje matrymonialne mrzonki. Mało, że nie miał ochoty rozpiąć łączących nas
od tak dawna kajdan wspólnej przeszłości, teraz dążył jeszcze do tego, żeby
wyrzucić klucz. Kiedy owe- go wieczoru jechałem na spotkanie z Teresą,
zastanawiałem się z rozpaczą, jak zdołam się wydostać ze złotej klatki na rogu
Willow i Wall, którą Korneliusz wciąż zapobiegliwie umacniał. Wysiadłem z
mercedesa. - Nie czekaj na mnie, Hauptmann - rzuciłem. - Wrócę do domu taksówką.
Kiedy samochód odjechał, spojrzałem na obsadzoną drzewami ulicę i pastelowe
niebo. Wieczór był cudowny; nagle wbrew wszelkim przeciwnościom moja rozpacz
ucichła i nawet zdołałem się uś- miechnąć na wspomnienie ostatniej rozmowy z
Korneliuszem. Czy naprawdę poważnie myślał, że uda mu się mnie przekupić albo
przekabacić, żebym ożenił się z jego rozpuszczoną córeczką? Chyba po- stradał
zmysły. Chciałem się ożenić z Teresą. Naturalnie, że ożenię się z Teresą. To
dlatego sam po- mysł ślubu z kimkolwiek innym wydał mi się tak niedorzeczny.
Zrozumiałem, że już od jakiegoś czasu chciałem się z nią ożenić, ale ukrywałem
to przed samym sobą. Teraz mogłem w głębi serca przyznać, jak bardzo ją kocham.
Teraz nie musiałem już sobie powtarzać, że nie pasuje do świata nowojorskich
bogaczy. Mój świat miał się odtąd zmienić, a ja wraz z nim. Kiedy za pomocą
jakiegoś błyskotliwego dyplomatycznego pociągnięcia - którego na razie nie
umiałem sobie wyobrazić - zapewnię sobie urlop, pojadę do Europy, poświęcę się
idei planu Marshalla i wreszcie jako lojalny Amerykanin będę walczył o Niemcy,
które tak bardzo kochałem przed wojną. A później? Później przewidywany powojenny
boom będzie już w pełnym rozkwicie i jakoś zdo- łam przekonać Korneliusza, że w
jego najlepiej pojętym interesie leży otwarcie placówki Van Zale'a w Europie...
Jak okiem sięgnąć, słało się przede mną nowe życie; drzwi domu Kevina otwarły
się sze- roko na powitanie, a ja biegłem po schodach do Teresy. Uśmiechnęła się
do mnie, a kiedy ją zobaczy- łem, poczułem, że zaraz serce mi pęknie z radości i
z ulgi i że nareszcie udało mi się rozwikłać wszys- tkie konflikty, które tak
długo czekały na rozwiązanie. Było to kuszące, olśniewające złudzenie. Mimo to
nigdy w życiu nie zapomnę, jak bardzo byłem szczęśliwy tego kwietniowego
wieczoru w 1949 roku, kiedy zobaczyłem uśmiechniętą Teresę i wbieg- łem po
schodkach prosto w jej ramiona. - Cześć, kochanie! - powiedziała, całując mnie
na powitanie. - Zostaw swój najnowszy milion dolców za progiem i wskakuj do
środka. Zrobię ci martini, po którym nawet generał Sherman nie ru- szyłby z
miejsca. Rany, wyglądasz prawie tak źle jak twój głos w słuchawce! Co się, u
licha, stało? Rozdział drugi 1 Pełne wargi Teresy pokryte były szkarłatną
pomadką, na jej nie upudrowanym nosie zauważy- łem rozmazaną smugę sadzy. Ciemne
włosy sterczały dziko w najmniej oczekiwanych kierunkach, jak gdyby zaprzeczały
istnieniu grawitacji. Turkusowa sukienka, ściągnięta białym paskiem stanowiącym
"pendent" do sandałków na wysokich obcasach, wyglądała, jak gdyby zbiegła się w
pralni: szwy na biodrach naciągnięte były do granic wytrzymałości, a guziki na
biuście ledwie się dopinały. Jak zwykle nie miała na sobie żadnej biżuterii poza
złotym krzyżykiem. - Wyglądasz cudownie! - stwierdziłem i pocałowałem ją jeszcze
raz. - Skąd wytrzasnęłaś tę sek- sowną kieckę? - Z ulicznego bazaru na Lower
East Side. Nie wykręcaj się, tylko odpowiedz mi na pytanie! Dlaczego przez
telefon mówiłeś takim ponurym głosem? Nie miałem ochoty wdawać się w wyjaśnienia
dotyczące natury moich skomplikowanych związków z Korneliuszem. - A, jest taka
duża korporacja o nazwie Hammaco, która chce wypuścić akcje o wartości dzie-
więćdziesięciu milionów dolarów... - O Boże. Czekaj, zaraz zrobię drinki. Na
pewno nie masz nic przeciwko siedzeniu w kuchni? Właśnie gotuję ryż do jambalai.
- A gdzie Kevin? - Jeszcze nie wrócił z próby - odparła, prowadząc mnie przez
hol na tyły domu. Dom Kevina to cacko, ale kuchnia była prawdziwym
majstersztykiem i skupiła w sobie wszyst- kie jego zalety. Umeblowana dość
skąpo, miała w sobie tę niewymuszoną prostotę, jaką można osiąg- nąć dopiero za
duże pieniądze. Była to replika dużej, przestronnej kuchni, którą Kevin
podziwiał kie- dyś na pewnej nowoangielskiej farmie. Staroświecki piec,
zainstalowany wyłącznie dla celów zdobni- czych, lśnił wypolerowaną czernią na
tle częściowo odsłoniętej ceglanej ściany. Solidne szafki zrobio- no z klonowego
drewna. Na środku stał ciężki prostokątny stół i cztery drewniane krzesła.
Parapet zastawiony był ziołami w doniczkach, na ścianie wisiały miedziane
patelnie, a czerwone płytki podło- gowe połyskiwały ciepło w łagodnym świetle.
Kevin zatrudniał gospodynię i sprzątaczkę na przy- chodne, chcąc utrzymać w domu
nieskazitelny porządek, niweczony zresztą natychmiast, ilekroć do kuchni weszła
Teresa. - Przepraszam za ten bałagan - powiedziała, uprzątając skrawek stołu.
Gospodyni ma dzisiaj wolne, więc obiecałam Kevinowi, że ugotuję mu żarcie, bo
dał mi pięć dolarów na buty. Od tamtych w końcu odpadły mi obcasy i ten mały
człowieczek za rogiem powiedział, że tym razem nie da się ich już naprawić...
Dziwne, byłam pewna, że mam gdzieś oliwki do martini. Ciekawe, co z nimi
zrobiłam? - Kevin pożyczył ci pieniądze? - Nie, dał mi je. Nigdy nikomu nie
pożycza. - Tak właśnie myślałem. A zatem, jeżeli możesz brać pieniądze od
Kevina... - Nie mogę. I dlatego w zamian gotuję mu kolację. Chyba będę się
musiała rozejrzeć za jakąś pracą, bo zdążyłam już upłynnić wszystkie
oszczędności... Przykro mi, kochanie, ale nie mogę znaleźć tych oliwek. Może kot
je zjadł. Dwie kostki lodu do martini? - Dzięki. Słuchaj, wcale nie musisz
szukać nowej pracy. Właśnie wpadł mi do głowy świetny pomysł... Rzuciła się na
mnie bez ostrzeżenia. - Mam już powyżej uszu twoich świetnych pomysłów! I mam
dość tego ciągłego gadania o pie- niądzach! Wybacz, ale jestem dziś w wyjątkowo
podłym nastroju. Zupełnie mi nie idzie robota. I dla- tego, jak tylko podam
Kevinowi kolację, będę musiała iść na górę i wziąć się do malowania. - Hej,
zaczekaj chwilę! - Zbity z tropu tym niespodziewanym atakiem, zdołałem tylko
wymam- rotać z urazą: - Mam ci coś ważnego do powiedzenia! Wyrżnęła w stół
paczką ryżu. - Moja praca też jest ważna! - wrzasnęła. - Myślisz, że to tylko
zabawne hobby, bo nie przynosi mi żadnych dochodów! Forsa, forsa, forsa, tylko o
tym potrafisz myśleć w dzień i w nocy! No po- wiedz, czy kiedykolwiek myślisz o
czym innym? Nie dałabym za to złamanego grosza! Już od dłuż- szego czasu wiem,
że masz o mnie fałszywe pojęcie, ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy
przypad- kiem ja też nie wzięłam cię za kogoś zupełnie innego, niż jesteś. O,
potrafisz dużo mówić, ale to tylko pozory, a co w rzeczywistości kryje się za
tym pozorem wielkiego świata i uwodzicielskim "savoir-fa- ire"? Nie mogę się
zdecydować, czy naprawdę jesteś miłym przyzwoitym facetem, czy zwykłym dra-
niem. Chyba musisz być draniem, skoro postanowiłeś zmarnować sobie życie,
wybierając tak skorum- powaną, materialistyczną, odrażającą profesję jak
bankowość, ale... - Chwileczkę! - zdążyłem już dojść do siebie i teraz
wiedziałem dokładnie, co mam mówić. Nie podnosiłem głosu, zmieniłem tylko ton,
jak to zawsze robiłem, ilekroć klient zaczynał się stawiać i trzeba go było
bezboleśnie usadzić. - Wyjaśnijmy sobie parę spraw. Bankowość to dobry zawód.
Możesz uważać, że jako boski dar dla ludzkości nie dorównuje malarstwu, ale
gdybyś odrobinę więcej wiedziała o finansach, a mniej czasu poświęcała
wchłanianiu tych bzdurnych marksistowskich sofiz- matów, zrozumiałabyś, że praca
banków ma żywotne znaczenie dla gospodarki, a przez to i dla całe- go kraju.
Więc przestań mi tu opowiadać bajeczki z lat trzydziestych o tym, że bankierzy
to bandyci, dobrze? Zastanów się i spróbuj przez chwilę pomyśleć. Mamy rok 1949
i co się dzieje? To bankierzy będą odbudowywać Europę po tym, jak politycy i
bohaterzy w mundurach rozwalili ją na drobne ka- wałki! I o tym właśnie chciałem
z tobą pomówić. Przyszło mi na myśl, jak mogę wykorzystać swoją wiedzę i
doświadczenie w bankowości dla sprawy, która naprawdę jest tego warta... - Och,
dajże spokój. Te szczurze wyścigi są takie płytkie, takie jałowe... - Na litość
boską! - rozzłościłem się. - Nie wciskaj mi teraz tych pokrętnych filozoficznych
bredni na temat sensu życia. A kto, do diabła, wie, jaki to wszystko ma sens? Na
dłuższą metę stwo- rzenie obrazu jest równie bezsensowne jak zarobienie dolca,
nie sądzisz? Pewnie twoim zdaniem jes- tem tak zajęty robieniem pieniędzy, że
nie zadaję sobie fundamentalnych pytań, ale nie jestem takim bezdusznym robotem,
za jakiego mnie uważasz. Często, szczególnie ostatnio, zastanawiałem się, jaki
cel ma życie? Czy istnieje Bóg? Wydaje się to nie do pomyślenia, ale jeśli
istnieje, cholernie kiepsko sprawdza się w zarządzaniu. Czy istnieje życie
pozagrobowe? Znów trudno