Howartch Susan - Grzechy ojców

Szczegóły
Tytuł Howartch Susan - Grzechy ojców
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Howartch Susan - Grzechy ojców PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Howartch Susan - Grzechy ojców PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Howartch Susan - Grzechy ojców - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Susan Howartch Grzechy ojców cz.1 Część pierwsza Sam 1949 Rozdział pierwszy 1 Owej burzliwej wiosny 1949 roku - wkrótce po moim powrocie z Niemiec - szef zaproponował mi, bym ożenił się z jego córką. Było to, jak sobie od razu uświadomiłem, wydarzenie bez precedensu. Wchodziłem już w wiek średni i bynajmniej nie chowałem się pod kloszem, ale jeszcze nigdy nie oświadczał mi się potencjalny teść, na dodatek bez wiedzy i zgody przyszłej panny młodej. Na moment odebrało mi mowę. - No! - rzucił zachęcająco Korneliusz, zanim milczenie zaczęło ciążyć nam obu. - Co powiesz? Wiedziałem dokładnie, co mam ochotę powiedzieć. Niemcy mają specjalny zwrot na takie oka- zje: "ohne mich". W podróży słyszałem go wielokrotnie. "Beze mnie". "Na mnie nie licz". Te cierpkie słowa stały się dla mnie symbolem wyczerpania i braku złudzeń powojennej Europy. - Ohne mich! - powiedziałem odruchowo. Byłem zbyt zaskoczony, żeby bawić się w dyploma- cję. Na szczęście Korneliusz nie zna niemieckiego. Spojrzał na mnie tępo, a ja zdałem sobie sprawę, że zyskałem kilka cennych sekund, i błyskawicznie wykorzystałem ten czas, by się pozbierać. - Słucham? - zapytał chłodno. - To znaczy: "Cóż za kusząca propozycja!" - odparłem pewnie i obdarzyłem go moim najser- deczniejszym uśmiechem. Dwadzieścia trzy lata w banku inwestycyjnym na Wall Street rozwinęły we mnie, być może nadmiernie, umiejętność radzenia sobie w podbramkowych sytuacjach. Siedzieliśmy w jego służbowym gabinecie. Za przeszklonymi drzwiami ukośne promienie popo- łudniowego słońca wlewały się na patio. Bank, potężny relikt dziewiętnastego wieku w stylu renesan- sowym, stał przy Willow Street numer 1, tuż obok skrzyżowania z Wall Street, lecz schowane na ty- łach budynku biuro głównego udziałowca równie dobrze mogło się znajdować o setki mil od hałaśli- wych ulic centrum Manhattanu. Okryta kwieciem magnolia przywodziła mi na myśl inne, bezpowrot- nie utracone lata - letnie miesiące w Maine, w posiadłości, gdzie mój ojciec był głównym ogrodnikiem. Piękno kwiatów magnolii stało się dla mnie nagle nie do zniesienia. Musiałem odwrócić wzrok, ale kiedy rozejrzałem się po pokoju, zobaczyłem ponure meble, jaskrawy, utrzymany w podstawowych barwach obraz nad kominkiem, a za biurkiem drobnego niespokojnego mężczyznę w dyrektorskim fo- telu. - Zrobisz to, Sam? - zdawać się mogło, że za chwilę zemdleje z ulgi. - Mogę na ciebie liczyć? Pomyślałem o wszystkich przeszłych sytuacjach, w których zadawał mi te same pytania, a kiedy ponad jego ramieniem znów spojrzałem na patio, nie zobaczyłem już magnolii, lecz wysoką ceglaną ścianę, czarną od miejskiej sadzy, i zamurowane dawno temu przejście, ongiś prowadzące na Willow Street. - Nie tak prędko! - zaprotestowałem ze śmiechem. - To zbyt uroczysta chwila, abyś mnie poga- niał. Nie co dzień się zdarza, że zatwardziały czterdziestojednoletni kawaler otrzymuje od szefa tak zaskakującą ofertę... - Sam, ja wiem, po prostu wiem, że to jedyne wyjście. - ...i nie sądź, że cię nie rozumiem i nie współczuję ci. Mieć osiemnastoletnią córkę, która właś- nie próbowała romantycznej ucieczki z plażowym fagasem, to gehenna. Ale jako jeden z twoich naj- starszych przyjaciół i z pewnością najbardziej lojalny współpracownik, czuję się w obowiązku zazna- czyć, że mogę być nie najlepszym kandydatem do roli twego zięcia. Oczywiście doceniam ten niesły- chany komplement, jakim mnie obdarzasz... - Och, na miłość boską! - zdenerwował się Korneliusz - bądźmy ze sobą szczerzy! Co ma zrobić ojciec pięknej córki, która odziedziczy po nim fortunę? Jeżeli czuje choć szczyptę odpowiedzialności moralnej, powinien wydać ją za mąż za kogoś, komu może zaufać, zanim jakiś przeklęty żigolak zmarnuje jej życie! - Tak, ale... - Problem polega na tym, że ludzi, którym ufam, jest bardzo niewielu. W gruncie rzeczy na sto procent ufam dziś jedynie trzem facetom, z którymi się przyjaźniłem, jeszcze zanim Paul zostawił mi cały swój majątek. A ponieważ Jake jest żonaty, a Kevin to odmieniec, pozostajesz ty. Do diabła, Sam, nie rozumiem, dlaczego dajesz się prosić! Od lat powtarzasz, że chciałbyś się ożenić, a doskona- le zdajesz sobie sprawę, że dołożę starań, aby to małżeństwo ci się opłaciło, i to pod wieloma wzglę- dami. O co ci chodzi, na litość boską? Istniało kilka powodów, które mógłbym wymienić, lecz jakakolwiek próba szczerej odpowiedzi zaowocowałaby tylko przedłużeniem rozmowy, a zdążyłem się już zorientować, że trzeba ją natych- miast zakończyć. Korneliusz potrzebował czasu, żeby się uspokoić. Najwyraźniej po eskapadzie Vic- ky wpadł w panikę, jeśli wszakże dam mu szansę na odzyskanie równowagi, wkrótce sam dojdzie do wniosku, że najlepiej będzie zapomnieć o tych wariackich matrymonialnych rojeniach. Odchrząkną- łem, niechętnie postanowiwszy zataić prawdę i wyłgać się z kłopotu. - Nie widzę problemu - powiedziałem uspokajająco. - Taką okazję szkoda byłoby przepuścić, ale chyba dasz mi parę dni, żebym oswoił się z tą myślą? Jestem człowiekiem, a nie robotem zapro- gramowanym tak, by reagował we właściwy sposób, kiedy ktoś naciśnie odpowiedni guzik! - No wiesz, Sam! Nigdy nie traktowałem cię jak robota. I mam nadzieję, że ty nie uważasz mnie za szalonego naukowca, którego korci naciskanie nieodpowiednich guzików! Spojrzał na mnie z chłopięcym uśmiechem, jednym z najbardziej uwodzicielskich w jego reper- tuarze, który nadawał mu całkowicie niewinny wygląd, po czym sprężyście zerwał się z fotela i wy- ciągnął rękę. Szare oczy błyszczały mu ze wzruszenia. - Stokrotne dzięki, Sam! - oznajmił. - Byłem pewien, że mnie nie zawiedziesz. Zanim zdążyliśmy uścisnąć sobie dłonie, rozdzwonił się biały telefon na biurku, przez który łą- czono rozmowy na jego prywatnej linii. - To na pewno Alicja - Korneliusz w mgnieniu oka był znów równie spięty jak przedtem. - Mó- wiła, że da mi znać, jeśli Vicky tknie choć trochę jedzenia z tacy, którą zostawia się jej pod drzwiami. Pozwolisz, że cię przeproszę... Uciekłem. 2 Niełatwo się pracuje u kogoś, kto jest twoim rówieśnikiem. Nie jest też łatwo pracować u swo- jego najlepszego przyjaciela, zwłaszcza gdy ta przyjaźń trwa od dwudziestu czterech lat. Korneliusz i ja, dziś obaj po czterdziestce, spotkaliśmy się po raz pierwszy w roku 1925, kiedy mieliśmy po sie- demnaście lat. Później związała nas wspólna praca, ale cóż za paradoks: bank zbliżył nas do siebie, a równocześnie stworzył między nami przepaść. Spędziliśmy w nim razem szmat życia, ponieważ jed- nak to Korneliusz był szefem, nigdy nie stykaliśmy się na równej płaszczyźnie. Żywiłem dla niego sza- cunek i nasze stosunki układały się harmonijnie, lecz czasem (w końcu jestem tylko człowiekiem) mi- mo woli złościła mnie myśl o mojej podrzędnej pozycji, a już nigdy nie czułem się bardziej rozgory- czony niż tego dnia, gdy Korneliusz próbował mnie skłonić do małżeństwa z Vicky. Poznaliśmy się za sprawą wuja Korneliusza, Paula Van Zale'a. Był to szalenie bogaty i potężny człowiek, który posiadał własny bank inwestycyjny na Wall Street, piękną reprezentacyjną żonę, nie- ruchomości przy Piątej Alei w Nowym Jorku i letnią rezydencję w Bar Harbor w stanie Maine. W okresie gdy dorastałem, Paul wywarł na mnie niezatarty wpływ. Byłem synem niemieckich imigrantów; ojciec pracował jako ogrodnik, matka jako gosposia, oboje zaś opiekowali się posiadłością Paula w czasie długich miesięcy dzielących jego wizyty. Ponie- waż byłem tylko synem jego służących, nie spodziewałem się nawet, że w ogóle zwróci na mnie uwa- gę, kiedy latem pojawił się w Bar Harbor. Jednakże gdy skończyłem siedemnaście lat, zaprosił mnie do siebie na wakacje. Miałem być jednym z trzech towarzyszy, jakich wybrał dla swojego ciotecznego wnuka z Ohio, który miał go odwiedzić tego lata. Korneliusz był jego jedynym krewnym płci męskiej. Nie mając własnych synów, Paul doszedł do wniosku, iż najwyższy czas się przekonać, czy chłopak ma dość silny charakter, by udźwignąć ciężar fortuny Van Zale'ów i w przyszłości przejąć po nim bank. Z początku Korneliusz był dla mnie niewiadomą, podobnie jak dwaj pozostali. Wybrany przez Paula kwartet protegowanych robił dziwaczne wrażenie, a chociaż wszyscy byliśmy w tym samym wieku - mieliśmy po siedemnaście lat - poza tym nic nas nie łączyło. Kevin Daly był synem bogatego polityka pochodzenia irlandzkiego i uczęszczał do ekskluzywnej szkoły, którą od mojego liceum w Bar Harbor dzieliła przepaść. Jake Reischman pochodził z niemiecko-żydowskiej elity Nowego Jorku i mieszkał w pałacu przy Piątej Alei, którego ja, wychowany w pawilonie pod bramą posiadłości Van Zale'a, nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. Kevin wydawał się nazbyt ekstrawertyczny i pewny siebie, Jake - niewiarygodnie ugrzeczniony i przemądrzały. W ich obecności dotkliwie odczuwałem niższość swojej pozycji towarzyskiej i gdyby nie fakt, że Korneliusz był przez nich jeszcze bardziej zahukany niż ja, zapewne odrzuciłbym bajeczną szansę na awans społeczny, którą podsunął mi Paul, i z rozpaczy uciekłbym do domku przy bramie. Jednakże w krótkim czasie Paul zdołał nas ze sobą oswoić. Pod koniec lata zgodnie czciliśmy go jak boga i wszyscy bez wyjątku pragnęliśmy odnieść w życiu równie oszałamiający sukces. Kiedy w 1926 roku ponownie zwołał swoich czterech pupili, wszyscy z podnieceniem oczekiwali spotkania. Niestety, nasz zjazd nie trwał długo. Wkrótce potem Paul został zabity. W owych czasach bo- gacze jego klasy byli do tego stopnia narażeni na ataki bolszewickich fanatyków, że Paul zatrudniał na stałe ochroniarza, ale zamachowcy mieli dość sprytu, by poradzić sobie z tym powszechnie stosowa- nym środkiem ostrożności. Oszołomiony wieścią o jego śmierci świat został następnie ogłuszony jego testamentem: Paul wyznaczył Korneliusza na swego spadkobiercę. Dopiero wtedy po raz pierwszy dał do zrozumienia, że uznał ciotecznego wnuka za człowieka dostatecznie twardego, by mógł przyjąć tak znaczną odpowiedzialność. Z biegiem czasu wszyscy stopniowo zdali sobie sprawę, iż Paul Van Zale postawił na właściwego konia. Korneliusz był chorowity i wyglądał bardzo delikatnie. W wieku osiemnastu lat miał twarz żyw- cem wyjętą z chłopięcego chóru; cechował go też szacunek wobec starszych oraz uśmiech, który sprawiał, że kobiety odczuwały nieodpartą potrzebę matkowania mu. Trudno było sobie wyobrazić kogoś z pozoru bardziej nieszkodliwego i równocześnie - jak to kiedyś lakonicznie ujął Paul - kogoś, kto z równą zręcznością potrafił wgryźć się prosto w tętnicę szyjną niczym wampir. Objęcie stanowiska prezesa zajęło Korneliuszowi parę lat, ale nim jeszcze przekroczył trzydzies- tkę, jego życie w najdrobniejszych szczegółach stało się lustrzanym odbiciem życia Paula. Miał swój bank na Wall Street, reprezentacyjną żonę, posiadłość przy Piątej Alei i w Bar Harbor; odziedziczył po Paulu majątek, karierę i sławę. Mnie także powiodło się nie najgorzej. Po śmierci Paula w 1926 roku wyjechałem do Nowego Jorku, Korneliusz bowiem, który był realistą, wiedział, że wkrótce będzie mu potrzebny lojalny sprzymierzeniec, ja zaś - jako oportunista - nie zamierzałem przepuścić szansy, dzięki której mogłem zrobić karierę i pieniądze, czyli urzeczywistnić klasyczne amerykańskie marzenie. Rzecz jasna, nikt z udziałowców u Van Zale'a nie potraktował nas poważnie. Myśleli, że jes- teśmy dwoma uczniakami, którzy bawią się w bankierów, tak więc ze śmiechem spisali nas na straty zakładając, że nasze ambicje z góry skazane są na porażkę. Później często myślałem o ludziach, którzy śmiali się z nas w 1926 roku. Żaden z nich już nie żyje. Kiedy zaczynaliśmy, najbardziej wpływowym udziałowcem był ulubiony wspólnik Paula, Steve Sullivan, starszy od nas o jakieś dwadzieścia lat. Potężny, ekstrawagancki, przebiegły, z początku nas przerażał, lecz już od pierwszego dnia obaj wiedzieliśmy, że właśnie jego trzeba będzie pozbyć się z banku, jeśli Korneliusz kiedykolwiek ma zasiąść w wyściełanym fotelu prezesa. - Oczywiście trudno go będzie wyeliminować - powiedział wtedy Korneliusz, wytężając cały swój strategiczny talent - ale nie widzę powodu, dla którego nie mia- łoby nam się to w końcu udać. Chcieć to móc. Udało się. Pozbyliśmy się go. Potem umarł. Pośrednio ciążyła na nas odpowiedzialność za jego śmierć, chociaż Korneliusz nigdy nie dopuszczał do siebie tej myśli. Twierdził, że to nie nasza wina, że Steve rozbił się samochodem na drzewie po wypiciu całej butelki whisky. Korneliusz nie był w stanie przyznać, że cokolwiek zaszło z jego winy. Oświadczał: "Zostałem zmuszony do zrobienia tego, co zrobiłem", a potem zaczynał mówić o czym innym. Zdawać się mogło, że posiada niewyczerpaną zdolność odcinania się od przeszłości, o której nie chciał pamiętać. Często mu tego zazdrościłem, bo cóż by to była za ulga, gdybym potrafił zagłuszyć wyrzuty sumienia nie tylko w związku ze Steve'em Sullivanem, lecz także z powodu tego, że byłem Amerykaninem niemieckiego pochodzenia, który nie walczył na wojnie. Właśnie wróciłem z moich pierwszych powojennych wakacji w Niemczech. Myślałem o nich bez przerwy, odkąd znalazłem się z powrotem w Nowym Jorku, i czułem, że wspomnienia nadal będą mnie prześladować z nieznośną ostrością: leżące w gruzach miasta, koszmarna cisza spustoszonych wsi, śmiech alianckich żołnierzy na ulicach, a w końcu ten jankeski szeregowiec, który stał obok mnie i gwizdał "Lili Marlene"... Tego kwietniowego popołudnia w 1949 roku, kiedy uciekłem z gabinetu prezesa, miałem wra- żenie, że w porównaniu z upiorną wizją Niemiec idiotyczny pomysł ożenienia mnie z córką Korneliu- sza zakrawa niemal na żart. Mój przypływ dobrego humoru był jednak tylko chwilowy. Sytuacja za- częła się robić niezręczna i kiedy wbiegłem na górę po schodach z tylnego holu, sapałem nie tylko z wysiłku, lecz także ze zdenerwowania. Wszedłem do gabinetu. Na biurku znalazłem stertę listów do podpisu, sześć różowych notek z zapisami rozmów telefonicznych i sążniste memorandum mojego asystenta, ale postanowiłem nie zwracać na nie uwagi. Zrobiłem sobie podwójne martini z lodem i sięgnąłem po słuchawkę. Po ósmym sygnale Teresa odebrała telefon. - Cześć - powiedziałem. - To ja. Jesteś zajęta? - Gotuję jambalayę na kolację dla Kevina i właśnie się zastanawiam, czy starczy mu odwagi, że- by ją zjeść. Jak leci? - W porządku. Możemy się dzisiaj spotkać? - No... - Skłamałem. Czuję się fatalnie. Może wypijemy szybkiego drinka? Usiądę w kuchni, a ty bę- dziesz sobie gotować. - Dobra, to czekam. - Jesteś najwspanialszą dziewczyną w Nowym Jorku. Już jadę. 3 Teresę poznałem cztery miesiące wcześniej u mojego przyjaciela, Kevina Daly'ego. Doroczne przyjęcia gwiazdkowe Kevina pozostały jedyną okazją, przy której on, Jake Reischman, Korneliusz i ja znajdowaliśmy się pod jednym dachem. Od czasu wakacji w Bar Harbor wszyscy przebyliśmy dłu- gą drogę. - Oto bractwo z Bar Harbor! - wykrzyknął z emfazą Kevin, kiedy czwórka byłych protegowa- nych Paula Van Zale'a zebrała się ponownie po wojnie. - Czy może winienem rzec: "mafia z Bar Har- bor"? To prawda, że słowo "bractwo" było nazbyt sentymentalne, by opisać więzy, jakie wciąż nas łą- czyły, a nawet słowo "przyjaźń" nie oddawało już precyzyjnie specyfiki naszych stosunków. Jake i ja spotykaliśmy się wyłącznie w interesach, a odkąd Jake został szefem własnego banku inwestycyjnego, wolał je załatwiać bezpośrednio z Korneliuszem. Korneliusz widywał się regularnie z Kevinem na ze- braniach rady Fundacji Sztuk Pięknych Van Zale'a, natomiast rzadko stykał się z nim towarzysko. Po- nieważ dla mnie sztuka mogłaby nie istnieć, praktycznie straciłem kontakt z Kevinem do czasu, gdy poznałem Teresę. Komuś z zewnątrz mogło się wydawać, że Korneliusz i ja jesteśmy sobie najbliżsi, ja jednak podejrzewałem, że Korneliusz najlepiej rozumiał się z Jakiem. Oczywiście zawsze, a zwłasz- cza po lampce szampana, gotów był przysięgać, że kocha mnie jak brata. Nigdy też nie zaniedbywał okazji, by delikatnie umocnić swoją władzę podkreślając, jaki to ja jestem niezastąpiony, aczkolwiek żaden z nas nie miał złudzeń co do rzeczywistego charakteru naszych układów. Była to zresztą ich ciemna strona, którą obaj nauczyliśmy się akceptować w milczeniu i która nigdy nie stała się przed- miotem dyskusji. Nie ma ludzi niezastąpionych. Wiedziałem o tym, tak samo jak wiedziałem, że Kor- neliusz zawsze będzie szefem, a ja, jeśli będę grzeczny, zaledwie jego prawą ręką. Roztrząsanie tej sprawy byłoby stratą czasu. Stanowiła fakt, z którym należało się pogodzić - spokojnie i bez rozdzie- rania szat. - Ech, wy bankierzy! - rzekł kiedyś Kevin, gdy przypadkiem upiliśmy się na tyle, by zacząć przy nim wspominać niektóre mniej głośne epizody z naszej wspólnej przeszłości. Kevin nie robił tajemnicy ze swojej pogardy dla Wall Street, mimo to śledził rozwój naszych karier z zachłanną ciekawością li- terata, który wszędzie szuka natchnienia. W 1929 roku, gdy porzucił harvardzki wydział prawa i przeniósł się do Nowego Jorku, zamierzał być powieściopisarzem, lecz stworzył w życiu tylko jedną powieść. Już od lat pisywał sztuki teatralne, początkowo zabawne, później coraz bardziej kontrower- syjne, i już dawno przeprowadził się z modnej kawalerki w Greenwich Village do równie modnego domu z czerwonej cegły, położonego w tej samej dzielnicy, na zachód od placu Waszyngtona. Kevin uwielbiał swój dom. Korneliusz wysunął kiedyś tezę, iż był on dla niego substytutem ro- dziny, która nigdy nie wybaczyła Kevinowi trybu życia, zasługującego w ich oczach na wieczne potę- pienie. Teza ta nie została ostatecznie dowiedziona, trudno było jednak zaprzeczyć, że Daly wydał mnóstwo pieniędzy na pokazową chałupę. Ponieważ nie lubił zostawiać domu bez opieki, sporym na- kładem sił i środków przekształcił górne piętro w mieszkanie z atelier dla dozorczyni. Dozorczynie utrzymywały się na posadzie przeciętnie pół roku. Młode, atrakcyjne, nieodmiennie jasnowłose i za- wsze płci żeńskiej, bywały pisarkami, malarkami lub rzeźbiarkami. Adeptek gry na wszelkich instru- mentach nie wpuszczano, bo robiły za dużo hałasu. Dziewczęta były szczęśliwe, że mają mieszkanie za darmo i jasne układy z pracodawcą, który nie ma najmniejszej ochoty zaglądać im do sypialni. Problemy zaczynały się wtedy, kiedy Kevin odmawiał pożyczenia pieniędzy. Potrafił być twardy. Podobno równie bezwzględnie pozbywał się z domu młodych chłopców, choć na ogół wolał mieszkać sam. Mieszkał sam, jeśli nie liczyć aktualnej dozorczyni, kiedy zaprosił mnie do siebie na bibę w cza- sie ubiegłych świąt Bożego Narodzenia. Jak się okazało, z trójki jego starych przyjaciół tylko ja jeden przyjąłem zaproszenie. Jake był w Kalifornii, a Korneliusz, któremu nie podobało się poprzednie przy- jęcie, znalazł sobie jakąś wymówkę. - Nie rozumiem, po co chcesz się zadawać z tą bandą zboczeńców - powiedział, lecz ja tylko się roześmiałem. Seksualne upodobania bliźnich były mi obojętne, poza tym Kevin wydawał najlepsze przyjęcia w mieście. Kiedy przybyłem na miejsce, około czterdziestu osób wytwornie zdzierało sobie gardła pod kryształowymi kandelabrami w wielkim staroświeckim salonie. Aby zadośćuczynić konwencjonalnym gustom, gospodarz serwował tradycyjny zestaw koktajli, choć znakiem firmowym zabaw u Daly'ego było to, że goście mieli okazję upić się szampanem. Na nieszczęście tego samego dnia podczas lunchu wdzięczny klient uparcie pompował we mnie szampana. - Poproszę szkocką z lodem - powiedziałem do wynajętego lokaja i właśnie przymierzałem się do półmiska z kawiorem, kiedy ktoś obok mnie wykrzyknął: - Pan chyba jest stuknięty! Kto odmawia darmowego francuskiego szampana? Odwróciłem się. Zobaczyłem pulchną młodą kobietę o rozwichrzonych włosach, wielkim nosie i szerokich ustach, która uśmiechała się do mnie. Ubrana była w źle dopasowaną szkarłatną sukienkę, a na szyi zwisał jej złoty łańcuszek z krzyżykiem. Oczy miała bardzo wąskie, bardzo ciemne i bardzo błyszczące. - Chyba nie jest pan z show-biznesu! - dodała ze śmiechem. - Ci zawsze piją szampana! - Prawdę mówiąc, myślałem, że się w nim kąpią. Czy pani też jest aktorką, panno... - Kowalewski. - Słucham? - Teresa. Jestem nową dozorczynią. Byłem zdumiony. Ta dziewczyna diametralnie różniła się od wiotkich wykształconych blondy- nek, które zwykle zatrudniał Kevin. - A co się stało z tą Szwedką... Ingrid? - zapytałem o pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy. - Ingrid pojechała do Hollywood. - Moja rozmówczyni patrzyła na mnie z takim samym zdzi- wieniem, z jakim ja patrzyłem na nią. - Nie należy pan do tej tłuszczy, która zwykle tu bywa, prawda? Czy nie jest pan przypadkiem adwokatem Kevina albo kimś w tym rodzaju? - Niezły strzał. Jestem bankierem. - Kim? Jezu, co za potworny hałas! Przez moment wydawało mi się, że mówi pan: "bankierem"! - Tak właśnie powiedziałem. A pani, Tereso? - Maluję. Rany, naprawdę pracuje pan w banku? To znaczy, że przez cały dzień sterczy pan w kasie i wypłaca forsę? Byłem oczarowany jej ignorancją. Później odkryłem, że ona była oczarowana moją. - Nigdy nie słyszał pan o Edwardzie Munchu? Ani o Paulu Klee? - Nie - odparłem - ale z największą rozkoszą czegoś się o nich dowiem. Po kilku randkach napomknąłem jej o swojej pracy. - To znaczy, że nie mogę przynieść do was dziesięciu dolców, żeby otworzyć rachunek? - Taką klientelą zajmuje się nasz bank komercyjny, Van Zale Manhattan Trust. P.C. Van Zale i spółka to bank inwestycyjny. Zbieramy kapitał dla wielkich krajowych korporacji, wypuszczając pa- piery wartościowe, w które może inwestować zwykły obywatel. - Nie wierzę w kapitalizm - oświadczyła stanowczo Teresa. - Uważam, że jest niemoralny. - Moralność jest jak futro z norek - powiedziałem. - Dobrze, jeśli człowieka na nie stać. Roześmiała się, od tej pory jednak unikałem w rozmowie tematów zawodowych. Tymczasem twórczość Teresy wciąż pozostawała tabu. Kiedy wreszcie zabrała mnie do swojej pracowni, wszystkie płótna były odwrócone do ściany, bo jak twierdziła, nie nadawały się do ogląda- nia. Pewnego razu, kiedy brała prysznic, miałem ochotę odkryć nie wykończony obraz na sztalugach, obawiałem się jednak, że pozna, iż ruszałem zasłonę, a za bardzo ją polubiłem, bym miał narażać nasz świeżo upieczony romans. Podobała mi się jej bezpretensjonalność i to, że zawsze mówi to, co myśli. Była sprytna i w żadnym razie naiwna, a jednak udało jej się zachować prostotę przywodzącą mi na myśl dziewczyny, z jakimi umawiałem się dawno temu w Bar Harbor. Chciałem z nią chodzić do ele- ganckich nocnych klubów w śródmieściu, ona wolała jednak małe egzotyczne knajpki w Greenwich Village. Chciałem wydać uroczysty obiad, by mogła poznać moich przyjaciół, lecz oświadczyła, że woli wieczory we dwoje. Chciałem, żeby częściej bywała u mnie, ale mówiła, że służba ją denerwuje. Dość długo zwlekałem z zaproszeniem, bo trudno mi było uwierzyć, że jej obojętny stosunek do pie- niędzy nie jest wyłącznie pozorny, aż wreszcie w lutym podjąłem ryzyko i zwabiłem ją na słuchanie płyt z mojej kolekcji. W miłym nastroju siedzieliśmy przy gramofonie, potem obejrzeliśmy razem ulubione programy w telewizji, a rano przeczytaliśmy w łóżku "New York Sunday Timesa". - I pomyśleć, że niektórzy wstydzą się bogactwa! - powiedziała do mnie czule Teresa, kiedy w niedzielę wieczorem znów wylądowaliśmy w łóżku. - Ja się tego nie wstydzę. To moje pieniądze; zapracowałem na nie i jestem z tego dumny, ale spotkałem w życiu wiele kobiet, którym bardziej zależało na moim koncie w banku niż na mnie. - Sam - powiedziała - ilekroć zaczynamy rozmowę o czymś ciekawym, zawsze w końcu schodzi na forsę. Zauważyłeś? Nie mogę tego zrozumieć. Pieniądze mnie w ogóle nie interesują. Dlaczego bez przerwy o nich mówimy? Uśmiechnąłem się, przeprosiłem ją i ostatecznie uwierzyłem, że naprawdę tak myśli. Może i nie obchodziły jej pieniądze same w sobie, miała jednak zdecydowane poglądy na temat ich zarabiania. Co prawda pozwalała, żebym jej stawiał obiady i od czasu do czasu przyjmowała jakiś drobny upominek, ale odrzuciła moją ofertę pomocy finansowej, twierdząc, że "kto chce iść własną drogą, musi płacić za siebie". Aby zapewnić sobie skromne utrzymanie, podejmowała dorywcze prace w charakterze kelnerki, które porzucała natychmiast, gdy tylko zgro- madziła oszczędności pozwalające jej przeżyć kilka tygodni. Nie interesowała jej stała posada ani normalny styl życia, lecz pomimo owej cygańskiej beztroski (która mnie w niej urzekała) była na tyle konwencjonalna, że bawiło ją gotowanie, próbowała szyć i pielęgnowała staromodne poglądy na te- mat przyjmowania pieniędzy od zaprzyjaźnionych mężczyzn. Ta dziwaczna mieszanka konserwatyz- mu i ekscentryzmu pociągała mnie coraz bardziej; co prawda nie pochwalałem jej stosunku do stałej pracy, ale szanowałem malarską pasję Teresy, a choć nie mogłem zaakceptować jej miejsca wśród nowojorskich niebieskich ptaków, to jednak byłem pełen podziwu wobec faktu, że sama daje sobie radę w tym mieście i żyje według reguł, które sama ustala. W końcu nadszedł moment, gdy nie mogłem już oprzeć się pokusie, by napomknąć o niej przy- jaciołom. - Nowa dziewczyna? - spytał z roztargnieniem Korneliusz. - To miłe. Dlaczego nie przyprowa- dzisz jej do nas na obiad? - Nie miałaby ochoty na obiad z bandą milionerów w pałacu przy Piątej Alei. - Nie ma takiej kobiety - oświadczył Korneliusz - która nie miałaby ochoty na obiad z bandą mi- lionerów w pałacu przy Piątej Alei. Kiedy w odpowiedzi roześmiałem się tylko, stwierdził, że widocznie wstyd mi się pokazywać z Teresą, i zupełnie przestał się nią interesować. Korneliusz żenił się dwa razy: najpierw ze starszą od siebie o czternaście lat damą z towarzyst- wa, która wyszła za niego dla pieniędzy, po czym obdarzyła go czymś, czego nie mógłby kupić za żadne pieniądze - jego córką Vicky; a następnie z młodszą od siebie o dwa lata pięknością, również z najlepszych sfer, która wyszła za niego z miłości i wniosła mu w posagu dwóch synów z poprzed- niego małżeństwa. Pierwsza żona Korneliusza, Vivienne, mieszkała teraz na Florydzie i nie widziałem się z nią od wielu lat. Drugą żonę, Alicję, widywałem często w roli pani Korneliuszowej Van Zale, małżonki znanego milionera będącej jednym z filarów nowojorskiej elity. Korneliusz nie miewał ko- chanek. Nie pochwalał jakichkolwiek dewiacji w życiu prywatnym i chociaż nigdy nie powiedział mi wprost, że powinienem się ożenić i ustatkować, wiedziałem, że odruchowo potępiłby pomysł przy- gruchania sobie artystki w rodzaju Teresy. Tymczasem coraz bardziej doskwierał mi upór, z jakim Teresa obstawała przy swojej finansowej niezależności. Było to niewątpliwie urocze, lecz nie mogłem się w tym dopatrzyć za grosz sensu. Lu- biłem dawać prezenty; nie robiłem tego z mętnych pobudek i czułem się dotknięty, gdy mnie o nie po- sądzano. Miałem wrażenie, że jej podejście deprecjonuje nasz związek, tym bardziej że chciałem tylko ułatwić nam obojgu życie, a przynajmniej tę jego część, którą dzieliliśmy ze sobą. Rzecz jasna, jakiś cynik mógłby niezbyt życzliwie skomentować propozycję umieszczenia Teresy w miłym apartamencie, odległym zaledwie o dwie przecznice od mojego mieszkania przy Park Avenue, ale prawda była taka, że miałem już dość ciągłego skradania się wokół domu Kevina o różnych porach nocy i podejrzewa- łem, że Kevin również ma dość ciągłych zamachów na jego święty spokój. - Zrozum - powiedziałem w końcu Teresie, po raz kolejny próbując ją przekonać, że tak dalej być nie może - mamy szczęście! Dzięki moim pieniądzom nasz romans może nam dać dwa razy więcej przyjemności! To premia, a nie kamień młyński u szyi. Po co męczyć się bez powodu? Ani w tym sen- su, ani logiki! Istnieją pożyteczniejsze sposoby wykorzystania naszego cennego wolnego czasu! Ku swemu zadowoleniu osiągnąłem pożądany efekt: rozśmieszyłem ją. Wkrótce jednak zdałem sobie sprawę, że przedstawienie problemu w kategoriach dowcipu bynajmniej go nie rozwiąże. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby mieszkać w śródmieściu - odparła. - Owszem, mam nadzie- ję, że kiedyś tak będzie, ale wtedy to ja będę opłacać czynsz. Byłem tak rozgoryczony, że miałem ochotę ją uderzyć. Do tego stopnia straciłem panowanie nad sobą, że oskarżyłem ją, iż zamierza wprowadzić się do mnie i dlatego się ze mną droczy. Zanim jeszcze spojrzała na mnie z pogardą i oświadczyła, gdzie mogę sobie wsadzić swoje cenne gniazdko, zorientowałem się, że plotę bzdury; wiedziałem przecież, że nie lubi mojego mieszkania i źle się w nim czuje. W pierwszej chwili poczułem się dotknięty, potem jednak przyszła fala ulgi. Pomimo chwilowej frustracji nie byłem ani zaślepiony, ani naiwny i zdawałem sobie sprawę, że mężczyzna na moim sta- nowisku nie może jawnie trzymać u siebie artystki i oczekiwać, że nadal będzie szanowanym obywate- lem. Ta naga prawda jeszcze bardziej wzmogła moją determinację, by mieć Teresę tak blisko przy so- bie, jak to tylko możliwe w okolicznościach, na które mój świat zwykł był pobłażliwie przymykać oczy. Ponownie rozważyłem sytuację. Szło mi całkiem nieźle, aczkolwiek musiałem dołożyć więcej starań, jeśli chciałem ją wyrwać z tego domu w Greenwich Village. Zdecydowałem, iż pora na długi weekend w jakimś romantycznym zakątku. Wiedziałem z doświadczenia, że takie weekendy, zaaran- żowane we właściwym momencie, potrafią przynieść nadspodziewane efekty, i mając już przed oczy- ma wizję przyszłego szczęścia zacząłem się zastanawiać nad odpowiednim miejscem. Maine, Cape Cod, Północna Karolina, Floryda... Mój umysł poruszał się bez przeszkód po całym Wschodnim Wy- brzeżu, wypuścił się nawet na Bermudy, nim przyszło mi do głowy oczywiste rozwiązanie: Europa. Teresa, córka polskich imigrantów, nigdy nie była w Europie i zawsze marzyła, żeby tam pojechać. Olśniewająca, romantyczna, kusząca Europa... Dwa tygodnie... a wszyscy twierdzili, że Paryż prawie nie ucierpiał w czasie wojny. Zabrałem ją na kolację "a deux" przy świecach w jej ulubionej francuskiej restauracji. Zamówi- łem szampana i wysunąłem myśl, że mogłaby mi towarzyszyć w podróży do Europy. Nie powiedzia- łem jej, że dokonałem już rezerwacji w hotelach na terenie Niemiec. Rezerwacje można było odwołać, a marszrutę zmienić. Poza tym nigdy nie rozmawiałem z nią na temat Niemiec - z wyjątkiem tego, że zaraz na wstępie oświadczyłem, że co prawda jestem Amerykaninem pochodzenia niemieckiego, ale nie mam w Niemczech żadnych krewnych. Posunąłem się nawet do kłamstwa mówiąc, że urodziłem się w Stanach. - Paryż! - wyszeptała oszołomiona Teresa. Węszyłem już łatwe zwycięstwo. - Popłyniemy pierwszą klasą i urządzimy sobie wielki bal! - Jasne, że chciałabym z tobą pojechać... - westchnęła. - Świetnie! A zatem postanowione! Jutro dzwonię do biura podróży! - ...ale nie mogę. To na nic, Sam. Jeśli raz pozwolę się kupić, będziesz mnie kupował bez prze- rwy, aż w końcu, zanim się obejrzę, wyląduję w apartamencie na szczycie wieżowca nad East River, wyposażona w książeczkę czekową, etolę z norek i kochanka, który mnie będzie uważał za swoją prywatną własność. Nie zrozum mnie źle: wiem, że chcesz jak najlepiej i doceniam to, ale niezależ- ność znaczy dla mnie więcej niż tuzin podróży do Europy i nie zrezygnuję z niej nawet dla ciebie. - Ależ ja szanuję twoją niezależność, Tereso! - Za to ja straciłabym dla niej szacunek, gdyby była na sprzedaż. Pokłóciliśmy się. Bardzo mocno odczułem ten zawód. Miałem ochotę odwołać urlop, bo nie wyobrażałem sobie, jak wytrzymam bez niej dwa tygodnie. Potem powiedziałem sobie, że zachowuję się jak zadurzony smarkacz i czas najwyższy, bym nieco ochłonął w samotności. Przeprowadziłem w duchu długą i poważną debatę, żeby ustalić, czy jestem zakochany, choć logicznie rzecz biorąc zdawało się to niepojęte. Przeprowadziłem więc następną długą i poważną debatę, w wyniku której zmuszony byłem przyznać, iż znalazłem się w sytuacji mającej niewiele wspólnego z logiką. Oszalałem na punkcie Teresy, a byłbym jeszcze bardziej szalony, gdybym próbował się tego wypierać. To, iż umiałem po męsku stawić czoło kłopotliwej rzeczywistości, niewątpliwie było powodem do dumy, jednakże mój triumf okazał się krótkotrwały, kiedy pojąłem, że zapędziłem się w następną ślepą uliczkę i nie mam pojęcia, jak z niej wyjść. Nie mogłem oficjalnie żyć z Teresą. Najwyraźniej nie byłem jej także w stanie przekonać, żeby żyła ze mną nieoficjalnie. Mój logiczny umysł, który mimo tak absurdalnych okoliczności od czasu do czasu jeszcze funkcjonował, podpowiadał mi, że istnieją trzy możliwe wyjścia. Mogłem z nią zerwać. Mogłem utrzymać niezadowalające status quo. Ewentu- alnie mogłem się z nią ożenić. Zerwanie nie wchodziło w rachubę. Utrzymywanie status quo już nieźle dało mi się we znaki. Małżeństwo było tak samo wykluczone jak publiczny romans. A może jednak nie? Owszem, tak. Nie miało szans na przetrwanie. Naga prawda, której musiałem czasem spojrzeć w twarz, jeśli chciałem pozostać przy zdrowych zmysłach, przedstawiała się tak: Teresa nie pasowała do mojego świata. Jeśli mielibyśmy się pobrać, któreś z nas musiałoby zmienić styl życia, a nie mogłem przecież oświadczać się jej słowami: "Słuchaj, chętnie bym się z tobą ożenił, ale zanim cię poprowadzę do ołtarza, musisz wprowadzić w swoim życiu mnóstwo zmian". Zastanawiałem się, czy nie powinienem zacząć od sie- bie, wkrótce jednak porzuciłem ten pomysł. Mój świat podobał mi się taki, jaki był, i jakakolwiek ra- dykalna odmiana po prostu nie mieściła mi się w głowie. Potem pojechałem do Niemiec i gdy po raz pierwszy od kilkunastu lat postawiłem stopę na oj- czystej ziemi, zapomniałem o wszystkim - o Teresie, o banku, o całym moim dotychczasowym życiu. Powrót do starego kraju okazał się dla mnie ciężką próbą. Myślałem, że jestem dobrze przygotowany. Czytałem niezliczone reportaże i rozmawiałem z ludźmi, którzy byli w Niemczech. Czekałem cztery lata od zakończenia wojny, gdyż chciałem być pewien, że zdołam się pogodzić z chaosem, który mogę tam zastać. Na miejscu przekonałem się nie tylko o tym, iż rzeczywistość wygląda o wiele gorzej, niż byłem to sobie w stanie wyobrazić, lecz tak- że i o tym, że nie mam pojęcia, jak się z nią uporać. Żaden gazetowy reportaż, żadne zdjęcie w maga- zynie "Life", żaden naoczny świadek nie mógł mnie przygotować na spotkanie z miastami, leżącymi w gruzach tak samo jak moje złudzenia, i z tym jankeskim żołnierzem, który gwizdał "Lili Marlene". - I jak było w Europie? - spytała wesoło Teresa, kiedy wróciłem do Nowego Jorku. - Wspaniale. Nie mogłem mówić o Niemczech; zacząłem snuć opowieść o Paryżu, podpierając się wspom- nieniami z przedwojennej wizyty w tym mieście. - Jak było w Niemczech? - zagadnął mnie Korneliusz jakiś czas później. - Nie tak tragicznie. Wróciwszy wszakże na róg Willow i Wall zrozumiałem, że nie mogę już dłużej udawać, że nic się nie stało. Jeśli miałem w przyszłości żyć w zgodzie z samym sobą, musiałem przeprowadzić daleko idące zmiany zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Chciałem zadzwonić do Paula Hoffmana z ECA (Economic Cooperation Administration - Za- rząd Współpracy Gospodarczej), który w tym czasie rekrutował bankierów chętnych do pomocy przy odbudowie europejskiej gospodarki. Podniosłem nawet słuchawkę, żeby dowiedzieć się o numer ECA w Waszyngtonie, ale odłożyłem ją, kiedy uświadomiłem sobie, że najpierw czeka mnie rozmowa z Korneliuszem. O rezygnacji nie mogło być mowy. Bank Van Zale'a był całym moim życiem, symbo- lem mojej kariery, ucieleśnieniem klasycznych amerykańskich tęsknot, które tak długo dręczyły mnie po nocach. Musiałem wziąć bezpłatny urlop, a tylko jeden człowiek był władny dać mi to, czego pragnąłem. Perspektywa nieuchronnej przeprawy z Korneliuszem nie była zachęcająca. Korneliusz był izo- lacjonistą, choć teoretycznie po Pearl Harbor zerwał z tą doktryną, dostosowując się do oficjalnej po- lityki USA. Nigdy nie potrafił racjonalnie wyjaśnić źródeł swej niechęci, lecz nie lubił Europy i wie- działem, że nie przyklaśnie projektowi urlopu, który pozwoli mi pracować na rzecz odbudowy tego kontynentu. To, iż w teorii zgadzał się z ekonomistami głoszącymi, że od energicznego wprowadze- nia w życie planu Marshalla zależy w znacznym stopniu dobrobyt samej Ameryki, nie miało tu żadne- go znaczenia; w praktyce żałował każdego dolara wydanego na rozwój krajów, które wciągnęły USA w drugą wojnę światową, czego im nie mógł wybaczyć. Na dodatek prócz nieuleczalnego szowinizmu Korneliusza musiałem jeszcze przezwyciężyć jego opór przed pozbawieniem się, choćby na krótki czas, moich usług. Co prawda nigdy się nie łudziłem, że jestem mu niezbędny w banku na Willow Street 1, miałem jednak świadomość, że żaden z pozosta- łych partnerów nie może się ze mną równać jako współpracownik ani też powiernik. Jak sam często mawiał, było zaledwie parę osób, którym mógł całkowicie zaufać. Na swoje nieszczęście - zważywszy okoliczności byłem jedną z nich. Myślałem, że moje położenie jest już krańcowo niezręczne, lecz się myliłem. Sprawy przybrały o wiele gorszy obrót po ucieczce Vicky Van Zale z poznanym na plaży chłopakiem, kiedy to Korne- liusz zaczął snuć te swoje matrymonialne mrzonki. Mało, że nie miał ochoty rozpiąć łączących nas od tak dawna kajdan wspólnej przeszłości, teraz dążył jeszcze do tego, żeby wyrzucić klucz. Kiedy owe- go wieczoru jechałem na spotkanie z Teresą, zastanawiałem się z rozpaczą, jak zdołam się wydostać ze złotej klatki na rogu Willow i Wall, którą Korneliusz wciąż zapobiegliwie umacniał. Wysiadłem z mercedesa. - Nie czekaj na mnie, Hauptmann - rzuciłem. - Wrócę do domu taksówką. Kiedy samochód odjechał, spojrzałem na obsadzoną drzewami ulicę i pastelowe niebo. Wieczór był cudowny; nagle wbrew wszelkim przeciwnościom moja rozpacz ucichła i nawet zdołałem się uś- miechnąć na wspomnienie ostatniej rozmowy z Korneliuszem. Czy naprawdę poważnie myślał, że uda mu się mnie przekupić albo przekabacić, żebym ożenił się z jego rozpuszczoną córeczką? Chyba po- stradał zmysły. Chciałem się ożenić z Teresą. Naturalnie, że ożenię się z Teresą. To dlatego sam po- mysł ślubu z kimkolwiek innym wydał mi się tak niedorzeczny. Zrozumiałem, że już od jakiegoś czasu chciałem się z nią ożenić, ale ukrywałem to przed samym sobą. Teraz mogłem w głębi serca przyznać, jak bardzo ją kocham. Teraz nie musiałem już sobie powtarzać, że nie pasuje do świata nowojorskich bogaczy. Mój świat miał się odtąd zmienić, a ja wraz z nim. Kiedy za pomocą jakiegoś błyskotliwego dyplomatycznego pociągnięcia - którego na razie nie umiałem sobie wyobrazić - zapewnię sobie urlop, pojadę do Europy, poświęcę się idei planu Marshalla i wreszcie jako lojalny Amerykanin będę walczył o Niemcy, które tak bardzo kochałem przed wojną. A później? Później przewidywany powojenny boom będzie już w pełnym rozkwicie i jakoś zdo- łam przekonać Korneliusza, że w jego najlepiej pojętym interesie leży otwarcie placówki Van Zale'a w Europie... Jak okiem sięgnąć, słało się przede mną nowe życie; drzwi domu Kevina otwarły się sze- roko na powitanie, a ja biegłem po schodach do Teresy. Uśmiechnęła się do mnie, a kiedy ją zobaczy- łem, poczułem, że zaraz serce mi pęknie z radości i z ulgi i że nareszcie udało mi się rozwikłać wszys- tkie konflikty, które tak długo czekały na rozwiązanie. Było to kuszące, olśniewające złudzenie. Mimo to nigdy w życiu nie zapomnę, jak bardzo byłem szczęśliwy tego kwietniowego wieczoru w 1949 roku, kiedy zobaczyłem uśmiechniętą Teresę i wbieg- łem po schodkach prosto w jej ramiona. - Cześć, kochanie! - powiedziała, całując mnie na powitanie. - Zostaw swój najnowszy milion dolców za progiem i wskakuj do środka. Zrobię ci martini, po którym nawet generał Sherman nie ru- szyłby z miejsca. Rany, wyglądasz prawie tak źle jak twój głos w słuchawce! Co się, u licha, stało? Rozdział drugi 1 Pełne wargi Teresy pokryte były szkarłatną pomadką, na jej nie upudrowanym nosie zauważy- łem rozmazaną smugę sadzy. Ciemne włosy sterczały dziko w najmniej oczekiwanych kierunkach, jak gdyby zaprzeczały istnieniu grawitacji. Turkusowa sukienka, ściągnięta białym paskiem stanowiącym "pendent" do sandałków na wysokich obcasach, wyglądała, jak gdyby zbiegła się w pralni: szwy na biodrach naciągnięte były do granic wytrzymałości, a guziki na biuście ledwie się dopinały. Jak zwykle nie miała na sobie żadnej biżuterii poza złotym krzyżykiem. - Wyglądasz cudownie! - stwierdziłem i pocałowałem ją jeszcze raz. - Skąd wytrzasnęłaś tę sek- sowną kieckę? - Z ulicznego bazaru na Lower East Side. Nie wykręcaj się, tylko odpowiedz mi na pytanie! Dlaczego przez telefon mówiłeś takim ponurym głosem? Nie miałem ochoty wdawać się w wyjaśnienia dotyczące natury moich skomplikowanych związków z Korneliuszem. - A, jest taka duża korporacja o nazwie Hammaco, która chce wypuścić akcje o wartości dzie- więćdziesięciu milionów dolarów... - O Boże. Czekaj, zaraz zrobię drinki. Na pewno nie masz nic przeciwko siedzeniu w kuchni? Właśnie gotuję ryż do jambalai. - A gdzie Kevin? - Jeszcze nie wrócił z próby - odparła, prowadząc mnie przez hol na tyły domu. Dom Kevina to cacko, ale kuchnia była prawdziwym majstersztykiem i skupiła w sobie wszyst- kie jego zalety. Umeblowana dość skąpo, miała w sobie tę niewymuszoną prostotę, jaką można osiąg- nąć dopiero za duże pieniądze. Była to replika dużej, przestronnej kuchni, którą Kevin podziwiał kie- dyś na pewnej nowoangielskiej farmie. Staroświecki piec, zainstalowany wyłącznie dla celów zdobni- czych, lśnił wypolerowaną czernią na tle częściowo odsłoniętej ceglanej ściany. Solidne szafki zrobio- no z klonowego drewna. Na środku stał ciężki prostokątny stół i cztery drewniane krzesła. Parapet zastawiony był ziołami w doniczkach, na ścianie wisiały miedziane patelnie, a czerwone płytki podło- gowe połyskiwały ciepło w łagodnym świetle. Kevin zatrudniał gospodynię i sprzątaczkę na przy- chodne, chcąc utrzymać w domu nieskazitelny porządek, niweczony zresztą natychmiast, ilekroć do kuchni weszła Teresa. - Przepraszam za ten bałagan - powiedziała, uprzątając skrawek stołu. Gospodyni ma dzisiaj wolne, więc obiecałam Kevinowi, że ugotuję mu żarcie, bo dał mi pięć dolarów na buty. Od tamtych w końcu odpadły mi obcasy i ten mały człowieczek za rogiem powiedział, że tym razem nie da się ich już naprawić... Dziwne, byłam pewna, że mam gdzieś oliwki do martini. Ciekawe, co z nimi zrobiłam? - Kevin pożyczył ci pieniądze? - Nie, dał mi je. Nigdy nikomu nie pożycza. - Tak właśnie myślałem. A zatem, jeżeli możesz brać pieniądze od Kevina... - Nie mogę. I dlatego w zamian gotuję mu kolację. Chyba będę się musiała rozejrzeć za jakąś pracą, bo zdążyłam już upłynnić wszystkie oszczędności... Przykro mi, kochanie, ale nie mogę znaleźć tych oliwek. Może kot je zjadł. Dwie kostki lodu do martini? - Dzięki. Słuchaj, wcale nie musisz szukać nowej pracy. Właśnie wpadł mi do głowy świetny pomysł... Rzuciła się na mnie bez ostrzeżenia. - Mam już powyżej uszu twoich świetnych pomysłów! I mam dość tego ciągłego gadania o pie- niądzach! Wybacz, ale jestem dziś w wyjątkowo podłym nastroju. Zupełnie mi nie idzie robota. I dla- tego, jak tylko podam Kevinowi kolację, będę musiała iść na górę i wziąć się do malowania. - Hej, zaczekaj chwilę! - Zbity z tropu tym niespodziewanym atakiem, zdołałem tylko wymam- rotać z urazą: - Mam ci coś ważnego do powiedzenia! Wyrżnęła w stół paczką ryżu. - Moja praca też jest ważna! - wrzasnęła. - Myślisz, że to tylko zabawne hobby, bo nie przynosi mi żadnych dochodów! Forsa, forsa, forsa, tylko o tym potrafisz myśleć w dzień i w nocy! No po- wiedz, czy kiedykolwiek myślisz o czym innym? Nie dałabym za to złamanego grosza! Już od dłuż- szego czasu wiem, że masz o mnie fałszywe pojęcie, ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy przypad- kiem ja też nie wzięłam cię za kogoś zupełnie innego, niż jesteś. O, potrafisz dużo mówić, ale to tylko pozory, a co w rzeczywistości kryje się za tym pozorem wielkiego świata i uwodzicielskim "savoir-fa- ire"? Nie mogę się zdecydować, czy naprawdę jesteś miłym przyzwoitym facetem, czy zwykłym dra- niem. Chyba musisz być draniem, skoro postanowiłeś zmarnować sobie życie, wybierając tak skorum- powaną, materialistyczną, odrażającą profesję jak bankowość, ale... - Chwileczkę! - zdążyłem już dojść do siebie i teraz wiedziałem dokładnie, co mam mówić. Nie podnosiłem głosu, zmieniłem tylko ton, jak to zawsze robiłem, ilekroć klient zaczynał się stawiać i trzeba go było bezboleśnie usadzić. - Wyjaśnijmy sobie parę spraw. Bankowość to dobry zawód. Możesz uważać, że jako boski dar dla ludzkości nie dorównuje malarstwu, ale gdybyś odrobinę więcej wiedziała o finansach, a mniej czasu poświęcała wchłanianiu tych bzdurnych marksistowskich sofiz- matów, zrozumiałabyś, że praca banków ma żywotne znaczenie dla gospodarki, a przez to i dla całe- go kraju. Więc przestań mi tu opowiadać bajeczki z lat trzydziestych o tym, że bankierzy to bandyci, dobrze? Zastanów się i spróbuj przez chwilę pomyśleć. Mamy rok 1949 i co się dzieje? To bankierzy będą odbudowywać Europę po tym, jak politycy i bohaterzy w mundurach rozwalili ją na drobne ka- wałki! I o tym właśnie chciałem z tobą pomówić. Przyszło mi na myśl, jak mogę wykorzystać swoją wiedzę i doświadczenie w bankowości dla sprawy, która naprawdę jest tego warta... - Och, dajże spokój. Te szczurze wyścigi są takie płytkie, takie jałowe... - Na litość boską! - rozzłościłem się. - Nie wciskaj mi teraz tych pokrętnych filozoficznych bredni na temat sensu życia. A kto, do diabła, wie, jaki to wszystko ma sens? Na dłuższą metę stwo- rzenie obrazu jest równie bezsensowne jak zarobienie dolca, nie sądzisz? Pewnie twoim zdaniem jes- tem tak zajęty robieniem pieniędzy, że nie zadaję sobie fundamentalnych pytań, ale nie jestem takim bezdusznym robotem, za jakiego mnie uważasz. Często, szczególnie ostatnio, zastanawiałem się, jaki cel ma życie? Czy istnieje Bóg? Wydaje się to nie do pomyślenia, ale jeśli istnieje, cholernie kiepsko sprawdza się w zarządzaniu. Czy istnieje życie pozagrobowe? Znów trudno