Harrison Kathryn - Pocałunek
Szczegóły |
Tytuł |
Harrison Kathryn - Pocałunek |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Harrison Kathryn - Pocałunek PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Harrison Kathryn - Pocałunek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Harrison Kathryn - Pocałunek - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kathryn Harrison
POCAŁUNEK
Ukochanej
Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych, którzy
nas pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy ich dziełem
- dziełem, którego pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy nie odpowiada
w pełni ich intencjom.
- FranÂĂcÂŔois Mauriac, Le Deseert de l'amour (1925)
Spotykamy się na lotniskach, Spotykamy się w miastach, w których nigdy
dotąd nie byliśmy. Tam, gdzie nikt nas nie rozpoznaje.
Jedno z nas przylatuje samolotem, drugie przyjeżdża samochodem i
wyruszamy w tym czy innym kierunku. Okolice, do których się udajemy, są
coraz mniej realne. - Skamieniały Las, Monument Valley, Wielki Kanion - tak
surowe, tak piękne i martwe niczym powierzchnie odległych planet ukazane na
zdjęciach satelitarnych. Pozbawione powietrza, rozpalone, nieludzkie.
W takich właśnie miejscach ojciec ujmuje w dłonie moją twarz. Odchyla ją,
całuje przymknięte powieki, szyję. Jego palce błądzą we włosach na karku.
Na powiekach czuję gorący oddech.
Bywa, że się kłócimy, bywa, że płaczemy. Szosa przed i za nami ciągnie
się zawsze bez końca, dlatego może się wydawać, że znaleźliśmy się poza
czasem i miejscem. Jedziemy do Muir Woods w północnej Kalifornii. Spowita w
błękitną mgłę droga ginie nam z oczu. Jedziemy Natchez Trace w głębinę
zielonego lata Missisipi. Drzewa dźwigają liście wielkości mojej głowy;
płatki koloru kości słoniowej płyną ku ziemi i zakrywają nasze ślady.
Z dala od rodziny i głównego nurtu czasu, z dala od pracy i szkoły;
stoimy oparci o stromą, czerwoną skałę tysiąc stóp nad ziemią; klęczymy w
pieczarze, w której przed dwoma tysiącami lat mieszkali ludzie; przyglądamy
się, jak jaskinie Karolsbadu wypluwają w purpurowy zmierzch strumienie
tysięcy nietoperzy - wszystkie te nigdzie i nigdy są naszym jedynym domem.
Wychowują mnie rodzice matki. Mieszkam w ich domu do ukończenia
siedemnastego roku życia. Tutaj nigdy nie wypowiada się imienia mojego
ojca, nie uznaje jego istnienia.
- Gdzie twój tata? - pytają dzieci.
- Nie wiem - odpowiadam.
- Czemu? - dociekają. Na to pytanie również nie potrafię odpowiedzieć.
Rodzice rozwodzą się, kiedy mam sześć miesięcy. Zostaję z matką i jej
rodzicami; ojciec odchodzi.
Jest brakiem obecności, czymś w rodzaju dziury wyciętej przez babkę w
rodzinnej fotografii. Ona nie pozbywa się całego zdjęcia z wizerunkiem
osoby, której nie cierpi, lecz wycina niegodziwca niedbale i w pośpiechu,
używając nożyczek do paznokci.
Siedzę w nogach jej łóżka i przyglądam się, jak redaguje rodzinne albumy.
Bierze się do tego z ponurą determinacją, której nie można wytłumaczyć
niczym innym, tylko walką, jaką prowadzi z moją matką. Często zdarza się,
że wycina tylko głowy, pozostawiając anonimowe korpusy jako świadectwo jej
niezadowolenia i braku litości. Gdy dokonuje cenzury, nikt nie jest
bezpieczny - z albumów usuwa też niezbyt udane wizerunki samej siebie.
Kilka zdjęć mojego ojca matka trzyma w ukryciu. Czasem, gdy ją o to
poproszę, pozwala mi popatrzeć na jedno z nich. Na każdej fotografii ojciec
jest maleńką figurką w garniturze i okularach; nawet jeśli w kadrze nie
znalazł się nikt poza nim, i tak nigdy nie jest w centrum ani na pierwszym
planie; sprawia wrażenie przypadkowego widza. Nie mogę dostrzec wyraźnie
jego rysów.
Zamknięte drzwi sypialni moich dziadków są widoczne już od wejścia do
domu. Kiedy zjawia się jakiś młody człowiek, aby zabrać matkę na randkę,
kiedy babka słyszy, że matka wita się z nim i idzie po płaszcz, zaczyna
krzyczeć z pokoju. Babka ma prawdziwy talent do krzyczenia. Jej wrzaski nie
są ludzkie. Przedzierają się niczym niszcząca siła przez materię
codziennego życia - życia, które jeszcze kilka chwil wcześniej otaczało w
hallu niczego nie podejrzewającego młodzieńca, i naraz zjawia się tu
wszystko, co mroczne, ponure i barbarzyńskie: zwierzęta z łapami w
potrzasku, operacje z czasów pozbawionych dobrodziejstwa narkozy, wrzask
oparzonego dziecka, wołanie dziewczyny gwałconej w lesie, zawodzenie
wilkołaka, który czując jej zapach, znajduje ją i syci się tym, co dla
niego zostało.
Mam cztery lata i gdy słyszę krzyk babki, osuwam się na kolana i pełznę w
bezpieczne miejsce. Pod stół albo, jeśli daję radę zabrnąć tak daleko, do
płóciennej szafy lub drewnianej skrzyni.
Matka bez przerwy śpi. Póki mieszka z nami w domu swoich rodziców, śpi,
kiedy tylko może. Sypia codziennie bardzo długo. Wstaje na śniadanie, ona
zaś budzi się sześć, siedem godzin później. Gdy śpi, staję przy jej łóżku.
Obudź się. Obudź. Ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie nadzwyczaj głośno.
Wydaje mi się, że matka musi wstać, że nie może pozostać nieczuła na moje
prośby. Błagam ją tak żarliwie, tak żarliwie jej pragnę. Nie pojmuję,
dlaczego ucieka w sen, w nim szuka ukojenia, w nim znajduje schronienie.
Wiem jedno: nie mogę jej na to pozwolić.
Oczy ma zamknięte, ukryte pod atłasową maseczką. Jej twarz jest płaska i
biała, maska płaska i czarna: to mnie przeraża. Sen zmienia tę twarz w
maskę, w maskę pod maską. Matka oddycha płytko, jakby umierała, jakby już
nigdy nie miała się obudzić.
Idę do łazienki, odkręcam kran. Spuszczam wodę w toalecie, chwytam za
szczotkę i energicznie odkładam ją na półkę, upuszczam but, zamykam z
trzaskiem drzwi. Staram się, jak mogę, obudzić matkę, ale na wszelki
wypadek uciekam się do środków, których nie można uznać za celowy atak na
fortecę jej snu. Bo jak długo nie chce wrócić do przytomności, tak długo
nie może dostrzec, że jestem, tak długo więc nie istnieję. Kiedy tak stoję
i przyglądam się, jak śpi, czuję, że za mną świat się rozstępuje, jakby
otwierała się przepaść. Wiem, że nie mogę się cofnąć od łóżka nawet o cal,
w przeciwnym razie runę w dół.
Jeśli starcza mi odwagi, wyciągam dłoń i delikatnie dotykam gładkiej,
połyskliwej powierzchni czarnej maski. Wygląda niestosownie, niemal
perwersyjnie, otoczona czarną koronkową falbanką, jak bielizna, którą matka
wkładała na randkę. Od kilku godzin, odkąd nie śpię, słyszę ptaki; ich
krzyki brzmią przenikliwie, bezlitośnie.
Jeśli uda mi się ją zbudzić, nie odzywa się. Chodzi sztywno tam i z
powrotem po pokoju, jakby była wściekła, patrzy dziko, a na jej twarzy
maluje się wyraz zdziwienia. Robię się jeszcze mniejsza, wycofuję do kąta
przy drzwiach, często jednak zdaje się wcale mnie tam nie dostrzegać. Z
paczki pozostawionej na sekretarzyku wyciąga papierosa i staje przed
francuskimi drzwiami, które wychodzą na ogród. Paląc, patrzy gdzieś w dal,
odwrócona do mnie plecami. Światło przenika przez szkło i sprawia, że jej
sylwetka rysuje się wyraźnie pod cienką, białą koszulą. Dym unosi się z jej
ust, dłoni. Unosi się powoli, wije, kołysze niczym melodia grana na flecie
przez zaklinacza węży.
Kiedy wreszcie na mnie patrzy, jej oczy przypominają dwa puste
zwierciadła. Nie mogę odnaleźć w nich siebie.
Chociaż spotyka się z innymi mężczyznami, a nawet przyjmuje od nich
pierścionki zaręczynowe, nadal kocha się romantycznie w moim ojcu, acz na
odległość. Tak intensywnie koncentruje wzrok na tym nieobecnym,
niewidzialnym mężczyźnie, że mnie, dziecku, wydaje się, że rzeczywiście
widuję go w domu dziadków. Przyjrzawszy się dokładnie maleńkim figurkom w
ciemnym garniturze, zwykle o zmroku dostrzegam widmo podobnego mężczyzny,
które stoi w cieniach salonu albo sunie korytarzem w stronę sypialni.
- Jak on wygląda? - pyta przyjaciółka rodziny, kobieta, która miewa
przebłyski jasnowidzenia i której okulary kołyszą się na łańcuszku z
błękitnymi szklanymi paciorkami, gdy się nade mną pochyla. - Powiedz mi -
mówi, zachęcona do działania doniesieniem babki, że widziałam ducha.
- Nie ma twarzy - szepczę.
- Anioł stróż! - woła na to.
- W garniturze? - dziwi się babka. - Anioły z pewnością nie noszą
garniturów!
Przeraża mnie ten duch. Nie mówi, nie gestykuluje. Nigdy za mną nie
podąża, kiedy wybiegam z ciemnych pokoi, w których go niby widuję. Ale
prowokuje mnie milczeniem, sposobem, w jaki zdaje się na mnie patrzeć.
Dorastam w obawie przed mrokiem. W nocy potrzebne mi światło, filiżanka
ovaltine, śpiew dziadka, ustawicznie powtarzane magiczne "K-K-K-Katie" i
talizman składający się z jedenastu pluszowych miśków rozwieszonych na
ścianie przy moim łóżku. Mimo wszystko budzę się z krzykiem.
Może rzeczywiście ojciec przebywa tu duchem: przebywa w naszym domu,
czeka, spaceruje sobie w salonie między stołami i krzesłami, których nigdy
nie używamy. Czuję jego obecność. Jego druga żona powie mi po latach, że
wzięła za męża człowieka, który ciągle ogląda się przez ramię na moją matkę
i na mnie.
- Kiedy wyszłam za twojego ojca - oświadczy - od razu wiedziałam, że on
zawsze będzie w niej zakochany. Że twoja matka jest nieodłączną cząstką
osoby, w której się zakochałam.
"Człowiek w służbie Boga". Tak ktoś określa mojego ojca. Nie pamiętam
kto. Na pewno nie moja matka. Jestem dzieckiem, dla którego słowa te znaczą
tyle, że ojciec ma pewne nadzwyczajne, magiczne właściwości i że jest
dobry, lepszy od innych ludzi.
Śle długie listy do matki. Czasem, złożone wewnątrz, są liściki do mnie.
Ojciec opisuje w nich swoją pracę duchownego. Zabiera grupę młodych
chrześcijan do slumsów, gdzie pomagają urządzać mieszkania. Malują ściany
na biało, przynoszą koce, jedzenie i zabawki dzieciom, które ich nie mają.
Ojciec twierdzi, że ja prawdopodobnie mam wszystko, czego dziecko może
pragnąć. Wyraża nadzieję, że zdarzy się okazja, abym mogła poznać biednych
ludzi, bo jakże w przeciwnym razie miałabym się nauczyć wdzięczności?
List, napisany dwa dni po moich piątych urodzinach, zawiera pytanie, czy
dobrze się bawiłam. Czy było przyjęcie? Tamtego dnia ojciec przebywał w
domu ludzi, którzy nie mają dość pieniędzy, aby świętować urodziny. Spotkał
tam chłopca o wyglądzie aniołka, bardzo inteligentnego, który jednak miał
zeza. Ojciec próbuje się dowiedzieć, co można zrobić, aby skorygować tę
wadę.
Zawstydzona, że nie cierpię mężnie w slumsach i że widzę wszystko
zupełnie normalnie, eksperymentalnie zaczynam zezować.
- To ci już tak zostanie, jeśli nie przestaniesz - ostrzega mnie babka.
Dodaje, że jeżeli gwałtownie zmieni się kierunek wiatru, kiedy będę to
robiła, zez zostanie mi na zawsze, a wtedy równie dobrze mogłabym oślepnąć.
Święto Dziękczynienia przychodzi nam spędzić w budujący sposób. W biurze
pomocy społecznej matka dowiaduje się o pewnej rodzinie, która chętnie
zgodzi się nas przyjąć w charakterze gości i pozwoli przygotować dla siebie
posiłek. Odwiedzamy dom, w którym kilkoro dzieci dzieli pokój wielkości
połowy mojego. Kiedy zbyt szybko dodaję mąkę do sosu i rozsypuję na podłogę
mieloną gałkę muszkatułową, matka nie złości się na mnie tak bardzo, jak by
to uczyniła w naszym domu. Nie krzyczy i nie wyrywa mi niczego z rąk.
Potrawy, które przyrządzamy, znikają w ciszy. Dzieci jedzą szybko i
łapczywie. Coś mnie ściska za gardło. Wiem, odczuwam to całą sobą, że
motywem tej wizyty nie jest wielkoduszność, tylko pragnienie mojego ojca,
abym potrafiła docenić to, za co powinnam być wdzięczna.
Nie pamiętam, abym pisała do ojca, ale na pewno pisałam, bo kiedy umrze
moja matka, między różnymi papierami znajdę listy od niego, a w nich
spostrzeżenie, że bardzo ładnie uczę się kaligrafować i składać litery.
Jeden wyblakły ołówkowy autograf z 20 lutego, w którym kończyłam trzy
lata, zawiera podziękowanie za wysłanie walentynkowego serduszka z
dedykacją "Tacie". Nigdy nie miałam pewności, że nasza córka cokolwiek o
mnie wie. Ale wie, prawda? Czy jest możliwe, abym spotkał się z nią choć na
kilka godzin?
Mam sześć lat, kiedy matka się wyprowadza. Ja zostaję. Nie ma jej, ale
pokój po niej pozostaje taki, jaki był. Podnoszę narzutę i widzę świeże
prześcieradła na jej łóżku. W szafie wiszą sukienki, których nie lubiła
dość, by je ze sobą zabrać. Sukienki we wszystkich kolorach: czerwone,
niebieskie, różowe, zielone. Staję pośród nich. Schylam się pod jedną i
pozwalam, by otoczyła mnie niczym żółty namiot, namiot w kolorze słońca,
pachnący kwiatami. Przysuwam twarz do gładkiego materiału, sto razy
ładniejszego niż jakikolwiek inny przedmiot w tym domu. Jeśli taka sukienka
nie była warta, by ją zabrać, to czyż ja mogłam mieć nadzieję, że mnie
zabierze?
Zaglądam do szuflad i widzę, gdzie trzyma koszule nocne. Ostrożnie
układam się na jej łóżku z głową na poduszce. Kiedy się podnoszę, wygładzam
prześcieradła i narzutę. Muszę mieć pewność, że kiedy wróci, nie dowie się,
że tutaj byłam.
Przeprowadza się do mieszkania gdzieś w sąsiedztwie. Chce uciec przed
drapieżnością mojej babki, dlatego nie mówi nam, na której ulicy mieszka,
ani nie podaje numeru telefonu. Widuje się ze mną często, ale przychodzi i
odchodzi według własnego widzimisię. Nie chce, aby ją niepokoić dziecięcymi
dolegliwościami: gorączką, koszmarami, wypadaniem zębów. To pierwsza od
rozwodu próba rozpoczęcia samodzielnego życia, które wydaje się jej
zupełnie niemożliwe, póki nie uwolni się od macierzyństwa.
Korespondencja między mną a ojcem ustaje, póki nie zaczynam nauki w
pierwszej klasie college'u. Po raz pierwszy w życiu mam inny adres niż
reszta mojej rodziny. Kiedy jestem w szkole, tylko naczelnik poczty może
wiedzieć, kto nadsyła listy i jak często.
Listy od ojca są beznamiętne, suche, bez wyobraźni. Niewiele mówią o nim
samym. Przeważa w nich nużąca teoria wychowania i estetyki. Podobnie jak
listy, które nadsyłał, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, zawierają głównie
pouczenia. Gdy je czytam, stojąc na zewnątrz małego pomieszczenia poczty w
przewiewnym korytarzu, trawi mnie zniechęcenie. Czy to możliwe, aby ktoś
rzeczywiście myślał w taki sposób? Jest erudytą czy może, jak powiedziałaby
moja babka, "potwornym nudziarzem"?
Biorąc przykład z ojca, piszę ostrożne, oszczędne odpowiedzi, najpierw w
zarysie, potem dokonuję poprawek, w końcu ostateczną wersję składam na trzy
i zaklejam w nieskazitelnie białej kopercie.
Matka i ojciec poznali się w foyer teatru. Przedstawił ich sobie wspólny
przyjaciel. Oboje mieli po siedemnaście lat i byli zupełnie niewinni.
Wiedza o rodzicach działa na mnie tak przemożnie, tak że ja również tracę
dziewictwo jako siedemnastolatka. Pozbywam się go, jakby już w dniu moich
narodzin sprawa była całkowicie przesądzona; partnerem jest chłopiec,
którego doświadczenie dorównuje mojemu.
To, co nastąpiło po wieczornym przedstawieniu, podczas którego doszło do
spotkania moich rodziców, nie było niczym niezwykłym: zadurzenie, czułe
spotkania, ciąża, pospieszne małżeństwo, narodziny dziecka, a potem rozwód
- a wszystko rozgrywało się w domu rodziców mojej matki. Rodzina ojca
mieszkała z dala od szkoły z internatem, w której się uczył. Kiedy moi
rodzice zostali rodzicami, sami byli jeszcze dziećmi bez pieniędzy i
wykształcenia.
"Lubi czytać i chodzić na koncerty. Ma nadzieję, że pewnego dnia zostanie
aktorką dramatyczną" - widnieje napis pod zdjęciem matki w jej kronice
szkolnej.
Wiele lat po jej śmierci wycinam odpowiednią stronę, która, oprawiona,
wisi teraz w mojej pracowni. Czasami zdejmuję ramkę i trzymam ją w
dłoniach. Przyglądam się dokładnie fotografii i słowom, które znam na
pamięć.
Jak na osiemnastoletnią dziewczynę wydaje się niepokojąco spokojna i
poważna. Jakże wiele uwagi musiała poświęcić sukience i włosom,
perfekcyjnie wyregulowanym brwiom nad piwnymi oczami. Są niebezpieczne, te
oczy ze zdjęcia, dwie otchłanie smutku, w które mogę wpaść i utonąć. Wyraz
twarzy matki zdradza ten sam rodzaj obawy i bezradności, który kojarzy mi
się z sierotami i uciekinierami, ludźmi pozbawionymi wszystkiego. Jej usta
są małe, wyraziste, dziewicze, wargi zaciśnięte, by nie budzić pożądania.
Górna warga układa się w łuk Kupida z taką wyrazistością, że od samego
patrzenia mój wzrok staje się zamazany, nieostry.
Czy znam matkę lepiej niż jej dawna przyjaciółka szkolna J. M., która
przepowiadała jej przyszłość? "Będzie studiować literaturę, język francuski
oraz dramat" - napisała J. M. To wszystko w pewnym sensie się sprawdziło,
chociaż matka realizowała cele na własną rękę i nawet nie poszła do
college'u.
W obliczu niewyobrażalnych obowiązków, ojciec - mówiono mi, że dziadek
wołał: "Z czego będziesz je utrzymywał?! Myślisz, że to może się udać?!" -
podjął pracę jako sprzedawca encyklopedii.
W bibliotece dziadków na najwyższej półce stoi rząd czerwono-zielonych
tomów encyklopedii Brytannica. Na okładce pierwszego tomu suplementu
widnieje rok 1962, następny po moich urodzinach.
Ile to razy, będąc jeszcze dzieckiem, zdejmowałam jedną z tych ciężkich
ksiąg, aby przygotować wypracowanie szkolne albo po prostu zaspokoić
ciekawość? Ile to razy trzymałam w rękach którąś, nie wiedząc, kto sprzedał
je moim dziadkom? Bawełniany dżin. G. Mendel. Główne produkty eksportowe
Chin. Taniec pyłkowy pszczół.
Matka i babka mówią płynnie po francusku. Moja matka z tak nienagannym
akcentem, że dziwią się temu nawet paryżanie. "Niemożliwe" - mówią. - "Na
pewno mieszkałaś we Francji jako dziecko". Ja, chociaż rozpoczynam naukę w
wieku dwóch lat, długo nie czynię żadnych postępów. Oprócz przyswojenia
sobie kilka słów, la table, le croyon, tych, które brzmią podobnie jak w
angielskim. Testy na inteligencję potwierdzają podejrzenie matki, że brak
postępów należy przypisać bardziej mojemu uporowi niż brakowi talentu.
Postanawia mnie złamać. Chcę czy nie, muszę poznać ów język konfliktów.
Matka i babka używają go do wzajemnych potyczek bądź posługują się nim, by
sekretnie niszczyć wspólnych wrogów.
W każdy weekend matka ćwiczy ze mną, korzystając z tekturowych kart jako
pomocy. Stara się mnie przekupić, grozi mi, pochlebia. Bezskutecznie. Już
przy najkrótszej galijskiej sylabie wyłączam się, wcale nie celowo, lecz
najzupełniej bezwiednie. Zamykam się głęboko w sobie, dokąd głosy dobiegają
jakby z oddali, jakby matka wołała w głąb studni, lecz nie jestem w stanie
odpowiedzieć. Gniew, a zwłaszcza gniew matki, czyni mnie niemową;
milczeniem doprowadzam ją do wściekłości. Pewnego razu rzuca karty i uderza
mnie w twarz.
W drugiej klasie, po pięciu latach niepowodzeń, przygotowuję się do testu
z francuskiego w taki sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło.
Mamy nauczyć się kolorów. Czerwony = rouge. Żółty = jaune. Zielony = vert.
Spisuję wszystkie odpowiedzi na kawałku papieru, a następnie chowam je go w
rękawie. Podczas testu dostajemy rysunek klauna trzymającego kiść balonów.
W każdym z nich jest słowo oznaczające jakiś kolor. Balony musimy właściwie
pokolorować.
Kiedy okazuje się, że osiągnęłam doskonały wynik, matkę ogarnia szaleńcza
radość. Ściska mnie i całuje, kupuje prezenty; i chociaż mam dopiero siedem
lat, bardzo dobrze pojmuję, jak obciążający jest mój sukces - że miłość
matki (jak miłość jej matki do niej) zależy od tego, czy się poddam.
Zaakceptuje mnie, dojrzy, zwróci uwagę, jeśli stanę się dzieckiem, które
potrafi ją zadowolić.
- Wiedziałam, że potrafisz! Wiedziałam, że dasz sobie radę. Jeśli tylko
spróbujesz! - mówi.
Wyrywam się z jej ramion, szlochając.
- Nie potrafię! - krzyczę. - Zrobiłam to dzięki temu! - Wyciągam w jej
stronę papier z nieporadnym tłumaczeniem.
- Ty... Ty... - wypluwa, tak wściekła, że nie jest w stanie wysłowić się
w żadnym języku.
Następnego dnia zabiera mnie do nauczycielki. Kiedy się przyznaję, matka
zaciska dłoń na moim karku. Potem odwozi mnie do domu, do dziadków. Na
podjeździe otwiera od wewnątrz drzwi pasażera.
- Wysiadaj - rzuca. Posłusznie wychodzę z samochodu, ona zaś natychmiast
odjeżdża.
Tamtego dnia wpadam w chorobę, której nikt nie potrafi zdiagnozować ani
wyleczyć. Wszystko zaczyna się od kłopotów z żołądkiem. Trwa tygodniami,
póki nie podsłucham, jak pediatra mówi babce, że będę musiała iść do
szpitala, bo jestem bardzo odwodniona. Wówczas dolegliwości przechodzą mi
tak nagle, jak się rozpoczęły.
Wracam do szkoły nie tylko szczuplejsza, ale nawet pozornie mniejsza,
blada, z krótko przystrzyżonymi włosami, aby łatwiej je było pielęgnować
podczas choroby.
- Ojej, przecież to nie to samo dziecko! - woła nauczycielka, dyrektor i
wszyscy, którzy mnie widzą.
- Jest innym dzieckiem! Co to za dziecko?! - słyszę dziesięć albo więcej
razy.
Jestem inna. Uczę się francuskiego. Zawsze bez przyjemności, z jaką
zajmuję się pozostałymi przedmiotami, ale uczę się na tyle dobrze, że
potrafię przeczytać francuską powieść. Zdarza się, choć bardzo rzadko, że
śnię po francusku. Wtedy budzę się rano chora, wymiotuję.
Czy sukcesy ojca kosztują go tak samo wiele jak moje kosztują mnie? Jest
jednym z tych ludzi, którzy oderwali się od swoich korzeni wystarczająco
daleko, aby starzy znajomi albo stawiali go za przykład, albo odnosili się
do niego z pogardą. Ilu jego starych przyjaciół i krewnych - członków
społeczności, z której pochodzi - pojmuje to, co ja odkryję: że siłą
napędową jego działania był gniew?
To w ogrodzie, między rabatą z różami a rzędem owocowych drzewek, dziadek
powiedział ojcu, że pomiędzy nim a matką wszystko skończone, że ojciec może
zapomnieć o nazywaniu jej swoją żoną. Sprawa była prosta. Jeśli odejdzie
bez przyczyniania naszej rodzinie dalszych kłopotów, będzie mógł się uważać
za człowieka wolnego: ugoda rozwodowa nie będzie zawierała pod jego adresem
żadnych dodatkowych roszczeń.
Dziadek jasno dał do zrozumienia, że niczego się od niego nie oczekuje.
Ani łożenia na dziecko, ani odwiedzin.
Dziadkowie sądzili, że są w stanie położyć temu kres, usunąć skutki
niefortunnego błędu mojej matki. Rzecz jasna było dziecko, efekt jej
młodzieńczego buntu, próby sprzeciwienia się rodzicom, zwłaszcza pragnieniu
jej matki, aby nią kierować. Wprawdzie należało wziąć mnie pod uwagę, lecz
byłam tylko kosztem, który godzili się ponieść. W każdym razie ojciec
musiał odejść.
Wyczerpana kampanią swej matki, zmierzającą do usunięcia męża z jej
życia, kampanią sprytnie skoncentrowaną na jedynej ekstrawagancji, jaką
dopuszczały zasady jej wychowania, matka uległa obawie, że z moim ojcem
będzie zawsze uboga. Ubóstwo było czymś, co babka, sama wychowana przez
ojca posiadającego fortunę, mogła uważać za położenie rozpaczliwe, niemal
fatalne.
Żona kaznodziei! Słyszę pogardę, z jaką babka wypowiada te słowa.
Najpierwotniejsza dyrektywa, którą mnie i matce wpajali jej żydowscy
rodzice, głosiła, że mamy się kształtować w opozycji do dzieci z naszego
otoczenia. Urodzeni w Londynie dziadek i babka mieszkali wszędzie. Zawsze
uważali Amerykę za kraj wygody, higieny i bezpieczeństwa, gdzie dzieci
"ciągnięto za uszy", a nie "wychowywano". Co natchnęło matkę, by w
przypływie buntu wybrać mojego ojca, a z nim jego niemieckich przodków,
część indiańskiej krwi babki; nie jednego, lecz dwóch dziadków misjonarzy;
rozbite małżeństwo rodziców, by nie wspominać o bardzo skromnych warunkach,
w których przyszło im żyć. Dla mojej matki musiał być kimś wyjątkowym, nie
do odrzucenia, tak samo jak dla jej rodziców - nie do przyjęcia.
Ojciec, człowiek o nieszczególnym pochodzeniu, musiał mieć dla nich
respekt za ich uprawnioną europejską łaskawość, dobrobyt i namacalną
historię, ucieleśnioną w antykach, których nie nabyli, tylko otrzymali w
spadku. Chociaż sama powinnam wrosnąć w tę powłokę uprawomocnienia, nadal
boję się dziadków. O ileż bardziej musieli przerażać mojego ojca, wówczas
dziewiętnastoletniego młodzieńca, który przebywał z dala od domu, a
pieniądze na ostatni rok nauki w doskonałej szkole przygotowującej do
college'u nie bez trudu zebrał jego ojciec jako rodzaj rekompensaty.
Ojciec mojego ojca był uwodzicielem. Często opuszczał żonę i dziecko,
goniąc za innymi kobietami. Zwieńczenie kariery syna w szkole średniej -
dyplom ze znakomitej szkoły przygotowawczej, dający szansę na lepszy
college - miało być formą zadośćuczynienia za wcześniejsze zaniedbania.
Jednocześnie mój ojciec zyskał szansę spotkania matki i odmiany swojego
życia. Ale z pewnością w sposób niezgodny z nadziejami jego ojca.
Mam dwadzieścia lat. Wiodę życie wygnańca. Ciągle przebywam na jakimś
lotnisku, wlokę się za ojcem przez pomieszczenia wyłożone poplamionymi
dywanami albo wyblakłym linoleum. Ściany wokół nas ostrzegają przed
nielegalnym przewozem. Strzałki wskazują punkty odbioru bagażu i postoje
taksówek. Wszędzie są małe, niebieskie tabliczki z międzynarodowymi
symbolami oznaczającymi bufet, pomoc medyczną, toalety.
Zmęczeni, znudzeni podróżni, którzy nas otaczają, zgięci w tłocznych
plastikowych krzesłach, trawią nasze długie pożegnania tak samo jak treść
czasopism i podłe jedzenie.
Czy jesteśmy do siebie tak podobni, by rozpoznawali w nas ojca i córkę?
Czy siedzimy zbyt blisko siebie? Czy trzymając dłoń na moim ramieniu,
ojciec zdradza swoje intencje? A my? Dlaczego tulimy się do siebie tak,
jakby nasze rozstanie było nieodwołalne niczym śmierć?
Ludzie wpatrują się w nas bez żenady, bezpośrednio, obserwują nasze gesty
i słowa niczym program na ekranie telewizora, który stoi w poczekalni.
Czasem w sklepiku na lotnisku ojciec kupuje pocztówki, duże, z różami i
koronkami oraz do kompletu różowe koperty. Przyglądam się, jak na nich
pisze, nakleja znaczki i wreszcie je wysyła, zatem nasze spotkania nie
przerywają ich nieustannego napływu na mój adres.
Dorastając niewiele wiem o życiu ojca. Ma nową żonę i inną córkę. Tam,
gdzie mieszka, pada śnieg. Dokucza mu katar sienny. Ma ogromnego psa,
malemuta, który kiedyś pożarł kota. Jest doktorem, ale nie lekarzem - ma
tytuł doktora filozofii. Źródłem tego rodzaju szczegółowych informacji jest
matka. Sporadycznie pisane listy przestają nadchodzić, więc pozostają
jeszcze tylko dwie wizyty, podczas których mam okazję przyjrzeć mu się
osobiście.
Przyjeżdża latem, kiedy mam pięć lat. On, matka i ja idziemy razem na
plażę. Ojciec w koszuli z długim rękawem i płóciennych butach wychodzi
naprzeciw morskiej pianie. Idzie w głąb, a odwraca się dopiero wówczas, gdy
fala przelewa się już nad jego ramionami. Przyglądam się, jak zmierza po
piasku do naszego parasola. W butach mu chlupocze, koszula przykleja się do
ciała, z rękawów kapie. Siada na jednym z naszych rozkładanych krzesełek, a
woda spływa strumyczkami po aluminiowych nóżkach. Rozkłada ręcznik na swych
białych kolanach. Najbardziej niepokoi mnie jedno: sposób, w jaki fascynuje
moją matkę. Kiedy składają sprzęt plażowy i idą w stronę samochodu, jestem
przekonana, że gdybym za nimi nie poszła, nawet nie zauważyliby mojej
nieobecności.
Bierze ze sobą duży aparat fotograficzny i pewnego popołudnia ustawia
mnie przed obiektywem. Na zdjęciach, które robi, mam sukienkę ze
ściągaczami w pasie i przy rękawach. Pamiętam tę sukienkę także dlatego, że
nieprzyjemnie cisnęła mnie w ramiona. We wspomnieniach nie dostrzegam
różnicy między tą niewygodą a uściskiem jego dłoni o dużych palcach, kiedy
ustawiał mnie w pozie według niego najodpowiedniejszej.
Gdy wraca, mam lat dziesięć. Teraz idziemy we trójkę do muzeum sztuki i
na targ warzywny. W muzeum matka i ojciec trzymają się za ręce, ja podążam
dobre kilka metrów za nimi. Wszyscy pocimy się, przesuwamy leniwie
bezwietrznymi galeriami. W pewnym momencie kładę swoje rozgrzane dłonie na
chłodnej stopie dużego marmurowego posągu Wenus, a mój ojciec obraca się na
pięcie i gani mnie.
- Czy nikt cię nie nauczył, że w muzeum nie należy dotykać żadnych
przedmiotów? - pyta i patrzy z dezaprobatą najpierw na moją matkę, potem na
mnie.
Przy lunchu na targu warzywnym moje krzesełko stoi zbyt blisko krawędzi
stołu. Czuję, że nie mogę oddychać. Podniesienie z ziemi srebrnych
sztućców, które w zdenerwowaniu upuszczam, zajmuje mi sporo czasu.
Wyczuwam, że ojciec spogląda na mnie nieco zaintrygowany - oto jego dziecko
- jednocześnie z odrobiną zadowolenia. Znowu jestem, jak zawsze od dnia
narodzin, nieruchomym kompromisem prywatności moich rodziców.
Dziesięć lat później - dziesięć lat od dnia, kiedy ze swojego punktu
obserwacyjnego pod stołem spojrzałam na jego czarne buty - wszystko się
zmieniło. Ojciec przysyła mi kasety magnetofonowe z nagraniami swojego
głosu, ja odtwarzam je w samochodzie. Jadę do centrum handlowego położonego
kilka mil od uniwersyteckiej poczty, blokuję drzwi i paznokciem rozcinam
taśmę, którą jest sklejone małe, białe pudełko.
Męski głos wypełnia wnętrze samochodu. Wznosi się, opada, przybiera ton
prośby, łamie się. "Dziewczynko" - woła do mnie. - "Och, dziewczynko. Moja
dziewczynko". Jestem w samochodzie sama. Chowam twarz w dłonie i słucham.
Stałam się jego niewolnicą w nie mniejszym stopniu niż byłam nią wobec
swojej matki.
Odtwarzam taśmę ciągle od początku, cofam ją bez ustanku. Mogę słuchać
ojca, ile razy przyjdzie mi ochota, słuchać, że mnie pragnie.
Ten głos jest czymś, co chcę zachować na zawsze, i zarazem czymś, czego,
kiedy już będzie po wszystkim, nie pozwolę sobie słuchać. Jak listy od
niego i jak fotografie, kasety będą zamknięte w kufrze, co przywróci mu -
wszelkim oznakom jego istnienia - pierwotny charakter związków ze mną:
utraconego ojca.
Mówię matce, że chcę wysłać ojcu podarunek, coś wykonanego własnoręcznie.
Z pewnością zależy mi na tym, by mam nadzieję wymazać albo chociaż
złagodzić fatalne wrażenie, jakie na nim wywarłam podczas ostatniego
spotkania, kiedy upomniał mnie w galerii rzeźb.
- Co powiesz o jednym ze swoich obrazów? - sugeruje. W środy po szkole
chodzę na dodatkowe zajęcia plastyczne.
- W porządku - zgadzam się.
Na zdjęciach uczę się tradycyjnej techniki malowania farbami olejnymi.
Kopiuję istniejące obrazy, często zamieszczone w kalendarzach albo wydarte
z kart okolicznościowych. Dla ojca wybieram reprodukcję przedstawiającą
czerwoną stodołę, żółte pole i stogi siana. Kiedy siedzieliśmy po
przeciwnych stronach stolika na targu warzywnym, ojciec opowiadał, że
jeżdżąc między dwoma kościołami, w których służy, mija zagrody farmerów.
Drzwi do stodoły są otwarte, ale nie widać, co jest wewnątrz, jedynie
czarne cienie. Ołówkiem szkicuję na płótnie zarysy obrazu i przez kolejne
kilka tygodni maluję żółte siano, czerwony dach stodoły i ściany. Rozwiana
na wietrze grzywa kłusującego konia, która z początku wydaje mi się trudna
do namalowania, udaje się znakomicie, a właśnie pozornie łatwa część
zadania sprawia mi największą trudność. Nie potrafię namalować czarnego,
prostokątnego cienia w obrębie otwartych drzwi. Wygląda na równy, tymczasem
jest rozchwiany po obu stronach.
Muszę dokonać poprawek. Miesiącami pracuję nad drzwiami, starając się
osiągnąć doskonałość. W pewnym momencie nauczycielka próbuje odebrać mi
płótno, ale jej nie pozwalam. Z każdym tygodniem cień jest coraz większy i
większy, a jego zarysy wcale nie stają się bardziej równe. Nic nie pomaga
taśma maskująca ani równa krawędź. Kiedy się wreszcie poddaję, dostrzegam,
że usiłując nadać cieniowi doskonały kształt, powiększyłam go do tego
stopnia, że otwór drzwiowy wypełnia niemal całą stodołę. Siadając przed
sztalugą, od razu wpadałam w mroczny kwadrat niepewności, którego granice
usiłowałam określić ciągle od nowa, nigdy nie ustanowiwszy ich właściwie.
- Nie, tego nie możesz mu wysłać! - powiada moja matka na widok dzieła. -
Do licha, co się z tym stało?
- Nie wiem - mówię. - Nie wiem.
Nie jest w stanie powstrzymać się od śmiechu, bo obraz wygląda bardzo
zabawnie. Ja nie potrafię powstrzymać się od płaczu.
Przynosi ze swojego mieszkania magnetofon i ustawia go na moim łóżku.
Jestem już dość dorosła, aby sama pisać. Skończyłam może dwanaście lat,
lecz aby przesłać wiadomość mojemu ojcu, zamiast z papieru i ołówka mam
skorzystać z taśmy magnetofonowej. Obiecała mu, że to zrobię. Poucza mnie,
że jeśli będę gotowa, mogę nadusić kwadratowy przycisk.
W końcu nudzi ją mój brak zdecydowania. Wychodzi z pokoju. Ruszam za nią.
Nie chcę zostać zupełnie sama przy ciężkim, czarnym pudle ze srebrnymi
gałkami. Patrząc na nie, widzę czarny kufer z błyszczącymi stalowymi
okuciami w rodzaju tych, w których cyrkowy magik zamyka dziewczynę, nim
przepiłuje ją na pół.
Chwytam matkę za rękaw, czym wzbudzam jej gniew. Obie bez końca
próbujemy
skłonić mnie do powiedzenia czegoś w stronę mikrofonu na końcu czarnego
przewodu. Nic nie pomaga. Ani groźby, ani obietnice.
Moje usta jakże są niechętne do współpracy. Podczas nauki pływania same
otwierają się pod powierzchnią wody i wtedy się dławię. Przy magnetofonie
zamykają się, unieruchamiają mi język, nie dopuszczają, by wydobyło się z
nich choćby jedno słowo.
Pewnego dnia usłyszę zdanie, zdanie magiczne, które sprawi, że zginą
przeszkody i wszystko stanie się łatwe. Ale nim do tego dojdzie, nie powiem
nic.
Mam dwadzieścia lat, kiedy to się zaczyna, a zaczyna się od wizyty. Potem
matka i ja spieramy się, która z nas wpadła na pomysł, aby go zaprosić. Ona
mówi, że ja. Ja myślę jednak, że ona.
Minęło dziesięć lat, odkąd go widziałam. Jeśli matka ma rację - jeśli
pomysł zaproszenia ojca do nas był mój - można to wytłumaczyć ogromną
ciekawością poznania niemal obcego rodzica, mojej drugiej części,
pragnieniem wystarczająco silnym, aby przełamać niechęć wywołaną jego
listami. Może podejrzewam albo mam nadzieję, że za tą ideologiczną
górnolotnością kryje się namiętność. Że owa zasłona jest czasem wręcz
niezbędna; niektóre fascynujące stwory należy przechowywać w tej klatce
wewnątrz klatki ze słów.
Rodzice spotykali się potajemnie przez lata. W odległych miastach
rozmawiali o tym, że nowa żona, inne dzieci nie przeszkodzą im uciec,
pobrać się, spróbować od początku. Lecz ich plany zawsze pozostały tylko
planami. Matka i ojciec byli ze sobą nie dłużej niż dwa lata, w małżeństwie
zaś niespełna rok. Rozwiedli się przed pierwszą rocznicą moich urodzin.
Jeśli podejrzewam, że zbliżająca się wizyta jest jednak pomysłem matki, to
dlatego, że po pierwsze nie pamiętam, bym ją sugerowała, a po drugie, ona
już nazbyt długo go nie widziała - zbyt wiele czasu upłynęło od chwili, gdy
ostatni raz samotnie wyruszyła na tajemnicze wakacje.
Może prawdziwa jest moja późniejsza konkluzja: matka wykorzystuje jego
zainteresowania mną i moje nim, aby usprawiedliwić własne plany nawiązania
ponownego kontaktu. Jeśli rzeczywiście o to chodzi, jakże gorzko przyjdzie
jej pożałować tego podstępu.
Spotkanie ma się odbyć podczas wiosennej przerwy w zajęciach na pierwszym
roku college'u, akurat dwa tygodnie po moich dwudziestych urodzinach,
przypadających w czasie sesji egzaminacyjnej.
- Nie ma co - powiada mój chłopak, żegnając się ze mną na parkingu przed
domem akademickim. - Nie będzie łatwo.
- Tak sądzisz? - pytam. Do tej pory świadomie nie zastanawiałam się nad
tym. Nad perspektywą spotkania ojca po raz pierwszy od dziesięciu lat,
zaledwie po raz trzeci w całym moim życiu. Jak zawsze miałam dużo materiału
do opanowania i w ciągu ostatnich tygodni do późna przesiadywałam w
bibliotece.
- Żartujesz sobie? - mówi, na co wzruszam ramionami i uciekam wzrokiem w
bok, czyli wykonuję jeden z wielu moich wymijających gestów.
Akurat ten chłopak jest ode mnie starszy, kończy w tym roku studia.
Uważam, że jest bardzo miły, a cecha ta pozwala mu zająć wyjątkową pozycję
w krótkiej historii moich chłopców. Był jeszcze dzieckiem, kiedy zmarł mu
ojciec; nie ma ojczyma. Pozbawiony ojcowskiej opieki przez całe swoje
życie, wie coś, do czego ja nie jestem w stanie się przyznać: że pewna
tęsknota w moim życiu musi się koncentrować na owym braku w kolekcji
rodzinnych portretów. Przecież nie mogę poświęcić wszystkiego mojej matce.
Jazda do domu trwa siedem godzin. Po drodze ciągle od nowa słucham tego
samego albumu Rolling Stonesów. Mechanizm odtwarzacza automatycznie
przewija taśmę, tworząc dźwiękową pętlę. Uporczywe rytmy wypełniają milę za
milą szarej autostrady i nie pozwalają na dłużej zatopić się w myślach,
które przemykają się, ślizgają, ulatują niczym wyrzucone plastikowe
kubeczki i papierki po cukierkach na wietrznych nabrzeżach.
Sypialnia mojej babki: siedzimy we dwie w nogach wielkiego łóżka
dziadków. Mam sześć, może siedem lat. Babka przed chwilą wzięła kąpiel. Ma
na sobie halkę i właśnie wciąga jedną ze swych staromodnych pończoch
powyżej kolana i przypina ją do podwiązki. Jak na kobietę po
sześćdziesiątce ma nadal wcale zgrabne nogi, świeżą oliwkową skórę - gładką
i błyszczącą, rzepki małe i ponętne jak włoskie orzechy, aż chce się ich
dotknąć. Na co dzień używa perfum Chanel No 5 i wkłada sznur pereł, który
dostała w prezencie od swojego ojca na siedemnaste urodziny.
- Połaskocz mnie po karku - mówi, a ja posłusznie muskam ją lekko palcami
w miejscu, gdzie kończą się jej ufarbowane na czarno włosy.
- Wiesz - mówię - kocham cię najbardziej na świecie. Kocham cię bardziej
niż mamę.
Babka zdejmuje moją dłoń ze swego karku.
- Nieprawda - odpowiada. - Mylisz się.
Milczę, bo zawstydziła mnie odmową przyjęcia tego, co jej ofiarowałam.
- Najbardziej kochasz swoją mamę. Tak to już jest ułożone na tym świecie,
a ty nie powinnaś być wyjątkiem.
Stwierdzenie babki nie odpowiada prawdzie, wynika raczej z nakazu
rozsądku. Z pewnością szczerze pragnie, abym ją kochała najbardziej -
pragnie być pierwszą miłością każdego - ale akurat w tym okresie wiele jej
sprzeczek z moją matką dotyczy kwestii, czy jedna albo druga swym
zachowaniem nie uraża moich uczuć. Ponieważ matka wyprowadziła się
niedawno, być może inspirując ów przypływ uwielbienia, babka wystrzega się
wypowiedzenia jakiejkolwiek wywrotowej uwagi, którą mogłabym powtórzyć.
Przyglądam się, jak wciąga i zapina drugą pończochę. Tego popołudnia
zaczynam się uczyć mądrości zachowywania uczuć dla siebie, dostaję lekcję,
którą w okresie mojego dzieciństwa wielokrotnie wzmacniają wrogie,
skomplikowane i zmienne kobiece alianse, tak częste, że w końcu mój talent
stosowania uników dorównuje umiejętnościom mojej matki. Ona może śpi w
masce, ale ja, kiedy już jestem nastolatką, mam wewnątrz własną maskę,
skrywam w niej swoje serce.
Upomniana przez babkę, siedząc w milczeniu przy jej boku, zaczynam naukę
definiowania tego, co naprawdę czuję wobec matki - złość pełną rozpaczy i
obaw za to, że mnie opuściła, złość, która dotknęła mnie astmą i wysypką -
jako miłość.
A co z matką, jakże skłonną do posługiwania się tym słowem w jakimś
liściku do mnie, nie zawierającym nic poza całusami i pustymi "ochami"? Jej
wściekłość na mnie jest dzika i niepohamowana, wybucha z siłą, która dziwi
ją tak samo jak mnie. Pewnego razu, jeszcze zanim się wyprowadzi, wchodzę
jej w drogę. Akurat wybiera się na randkę. Już jest spóźniona, a ja ją
drażnię. Stojąc razem z nią przed lustrem, sięgam po jedną z jej szminek,
wówczas ona odwraca się do mnie ze szczotką. Ciosy spadają na mnie
wszędzie. Ściąga mnie na dół po schodach, uderza, gdzie tylko zdoła
sięgnąć... w plecy, nogi, głowę. U podnóża schodów wybucham płaczem, z
początku dlatego, że jestem wstrząśnięta i przestraszona, ale potem, kiedy
zaalarmowani moim krzykiem nadbiegają dziadkowie, płaczę, aby wpędzić moją
matkę w kłopoty, płaczę głośniej i dłużej, uczę się potęgi zemsty.
Naszyjniki. Pierścionki. Ubrania. Książki. Przenośne radio stereofoniczne
i obiektywy do aparatu fotograficznego. Wieczne pióro, w którym pisał w
college'u. Brzytwa jego dziadka i rzemień do jej ostrzenia w oryginalnym
cynowym pojemniku z ornamentami na brzegach. Diament, który do kogoś
należał, ale nie mogę sobie przypomnieć do kogo.
Niektóre spośród tych prezentów po prostu porozdaję, inne zastawię w
lombardzie i zaraz po wyjściu na zewnątrz podrę wszystkie pokwitowania.
Pamiątki rodowe zwrócę, zapakowane starannie w pudełka. Wyślę je pocztą
jako paczki wartościowe, nie dodając do adresu ani jednej litery. Należą do
jego dzieci. Nie do mnie, tylko do dzieci, które wychował. Do córek, które
nadal będą jego, kiedy my już nie będziemy ze sobą rozmawiać.
Prezenty bożonarodzeniowe. Prezenty urodzinowe. Prezenty na Wielkanoc, na
walentynki, na Halloween. Wszystkie zapakowane w bardzo ładny papier.
Uważam, aby go nie porozdzierać. Wstążek nie przecinam, rozwiązuje je.
Ledwie celebrujący tę czy inną okazję, to czy inne święto pójdą spać, z
pojemników na śmieci wyciągam kolorowe papiery i kokardy. Wygładzam je i z
powrotem owijam w nie pudełka. W taki sposób zachowuję świadectwa miłości
mojej matki albo, trafniej, tego, co ona nazywa miłością. Podarunki od niej
zwykle dostarczają mi wskazówek, w jaki sposób mogłabym wkraść się w jej
łaski. Jeżeli na przykład daje mi sukienkę w rozmiarze sześć, wiem, że
powinnam się dostosować, zmienić figurę i pożegnać się z rozmiarem
dziesięć. Potrafię uczynić z siebie istotę, którą, jak sobie wyobraża,
mogłaby pokochać, przynajmniej kiedy stoi w sklepie i kupuje sukienkę.
Miną lata, nim sobie uświadomię, że zachowując tego rodzaju świadectwa,
jednocześnie dokumentuję inny uczuciowy proces, nie miłość, tylko
wściekłość, bo zawsze otrzymuję wskazówki pod postacią prezentów i
ostatecznie je odrzucam. Pod bożonarodzeniowym drzewkiem wydaję stosowne
odgłosy radości, ale później w samotności, gdy w domu panuje już mrok,
odwracam swoją reakcję, odrzucam podarunki, pakując je z powrotem, jakbym
ich nigdy nie otwierała.
Można tę dwoistą wizję dostrzec w innych obszarach mojego życia.
Niechętny stosunek do jedzenia jest typowym przykładem w sferze moich
związków z matką. Czy mając piętnaście lat, przestaję jeść dlatego, że
chodzi mi o zapewnienie sobie jej szczerego, acz niechętnego podziwu? Czy
może po prostu chcę stawać się coraz mniejsza i mniejsza, póki nie zniknę,
stając się prawdziwą córką mojej matki - tą, której nie widzi? Albo czy
jestem na nią tak wściekła za ciągłe uwagi pod moim adresem na temat wagi,
że postanawiam nie dać jej w przyszłości żadnego pretekstu do wypowiedzenia
choćby jednego słowa na temat mojej wagi i rozmiaru ubrań. "Chcesz mieć
szczupłą córkę?" - pamiętam, że tak myślałam. "To będziesz ją miała. Ja
zdecyduję, co to znaczy, nie ty". Nie interesuje mnie sugerowane sto
dwadzieścia funtów, ale dziewięćdziesiąt pięć. I nie rozmiar sześć, tylko
dwa.
Szkoda, że nie rozumiałam, na czym polega triumf niejedzenia; gdybym była
w stanie rozpoznać swoją ekscytację jako wynikającą z zemsty, próby
odcięcia się od matki, ze sposobu, w jaki się mnie wypiera, kiedy godzinami
stoję przy jej łóżku, a ona leży z zamkniętymi oczami i twarzą przysłoniętą
maską.
Być może początek anoreksji jest odpowiedzią na dążenie do spełnienia
matczynego ideału; choroba trwa, bo chcę wymazać siebie samą. Kieruje mną
też głębsza, bardziej zdradziecka i trwała pokusa pozbycia się matki.
Wymaganiom anoreksji da się sprostać, wymaganiom matki - nie; zatem
zamieniam matkę na chorobę wraz z całym systemem pokuty i wyrzeczeń, w
którym jest przewidziana osobna nagroda. I matki są w nim całkowicie
zbyteczne.
Przyjęcie nad basenem w domu z dziedzińcem i czerwonymi dachówkami. Dom
należy do architekta, z którym matka się spotyka. Jest w nim siedem
sypialni, z czego sześć nie używanych. Przebieramy się w tej, która została
nazwana "pokojem błękitnym". W bladoniebieskiej, kobiecej przestrzeni stoi
wielkie łoże z baldachimem.
Niczym bokserzy matka i ja wycofujemy się w przeciwległe kąty sypialni.
Matka jak zwykle nie znosi pokazywać się nago. Jeśli może, przebiera się w
ciemności. Przyglądam się, jak wciąga pod sukienkę kostium kąpielowy.
Pragnę, by spojrzała na mnie, na moje ciało. Nic nie sprawia mi większej
przyjemności niż rozbieranie się, właśnie teraz, kiedy jestem chuda.
Codziennie wiele razy zdejmuję ubranie i staję na wadze. W publicznych
toaletach czekam, póki nie zostanę sama. Podciągam bluzkę i podziwiam w
lustrze sterczące żebra. Wystarcza mi widok samej siebie, bym się
zachwyciła, by z podniecenia zadrżały mi ręce. Zdumiewa mnie ciało, które
stworzyłam. Choć nikt inny go nie podziwia, nie uważam tego za nadmiar
krytycyzmu, tylko za wyraz prostego faktu, że moje kryteria oceny są zbyt
osobliwe, aby brali je pod uwagę zwykli ludzie. Ponieważ nie mam chłopca,
nie ma kto narzekać, że nie pozostawiłam nic miękkiego, czym mógłby
ucieszyć wzrok i dłonie. Sama jestem swoim kochankiem. Wieczorami kładę się
naga do łóżka i dotykam się w ciemności, aż w końcu znam na pamięć mapę
swego niedosytu.
Poznaję oszałamiający zachwyt morzenia się głodem. Moc rezygnacji ze
wszystkiego. Siłą woli staję się elfem, który żyje powietrzem, wodą,
niewinnością.
Właściwie to nie tylko jedzenia się wyrzekam, nie tylko wszelkich chęci,
wszelkich żądz. Przede wszystkim płci. Głodzę się, aby matce odebrać moją
seksualność - nie ot tak po prostu sprawiając, aby zniknęły mi piersi i
biodra, lecz żeby wyschła krew. Jednego na pewno nie może ścierpieć w
związku z tym, że jestem chuda: nie krwawię. Nie mogę zajść w ciążę, nie
mogę zatem znaleźć się w niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się kiedyś
moja matka, tracąc nagle cześć.
W dodatku jest wściekła musiała przecież choć raz usłyszeć przesłanie
mojego dzieciństwa i okresu dorastania, słowa, które powtarzała mi babka:
"Nie popełnij błędu matki". Jakże ona musi mnie nienawidzić. W szkole mam
dobre oceny i ostentacyjnie unikam chłopców. Na pewno sama siebie
przekonuje, że to, iż wejdę na drogę występku i ona przyłapie mnie na
gorącym uczynku, jest przynajmniej możliwe. Kiedy odkrywa, że straciłam
okres, zaczyna mnie ciągać po lekarzach. Jest przy mnie w pokoju porad, a
nawet w sali badań. Ginekolog przepisuje hormony, specjalista od
akupunktury wkręca mi w uda igły.
Przed rozpoczęciem nauki w college'u raz jeszcze razem odwiedzamy gabinet
ginekologa. Matka chce mnie wyposażyć w kapturek, ów ciągle zawodny środek
antykoncepcyjny. Tylko że żadnego nie można dla mnie dobrać.
- To niemożliwe bez przerwania hymenu - powiada lekarz po wstępnym
badaniu. - Przecież pani nie chce tego robić, prawda?
Matka stoi pod oknem. Waha się. Ja podpieram się na łokciach.
- Chcę - mówi.
Mężczyzna posługuje się wieloma zielonymi plastikowymi penisami o coraz
większych rozmiarach. Kiedy wyjmuje cały ich komplet spod pokrywy
chirurgicznej tacy z nierdzewnej stali, nie dowierzam własnym oczom. Ta
zieleń nie przypomina żadnej barwy, która występowałaby w naturze. W takim
kolorze są pojemniki na odpady chirurgiczne, wymiociny i rozmaite groźne
instrumenty, które kojarzą mi się z chorobą i śmiercią. Wsuwa je kolejno,
zacząwszy od najmniejszego, który nie jest większy od jego małego palca.
Wszystkie od drugiego po ostatni wyjmuje ubrudzone krwią. Dokonuje
defloracji na oczach mojej matki. Jest położnikiem, człowiekiem, który był