Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie
Szczegóły |
Tytuł |
Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Grzegorz Łyś
BZIK KOLONIALNY
II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie
Strona 3
Cop yright © Grzegorz Łyś 2023
Wydanie I
Warszawa 2023
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do
prywatnego użytku osobę, która wykup iła prawo dostęp u. Wydawca informuje, że wszelkie udostęp‐
nianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
upublicznianie, kop iowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest niele‐
galne i podlega właściwym sankcjom.
Strona 4
Spis treści
Cop yrig ht
Rozdział I. Stan ica na Wężowej Górze
Rozdział II. Plan eta białych ludzi
Rozdział III. Niech żyje king Sobieski!
Rozdział IV. Za chlebem bez flag i
Rozdział V. Kolon ie według potrzeb
Rozdział VI. Ukajali, rzek a przek lęta
Rozdział VII. Ang ola dla bog aczy
Rozdział VIII. Tajn ik i czarn ej duszy
Rozdział IX. Gen erał w białym kasku
Rozdział X. Wilk i w owczej skórze
Rozdział XI. Wyspa dnia jutrzejszeg o
Zdjęcia
Bibliog rafia
Przyp isy
Stron a redakcyjn a
Strona 5
Rozdział I. Stanica na Wężowej Górze
Pierwszej gwiazdk i w Batoli nie trzeba było, jak to w trop ik ach, dług o wyp atrywać.
Tarcza słońca dotknęła horyzontu, a już po chwili zap adła za nim, jakby pochłon ę‐
ła ją dżung la. Dom na wzgórzu i plantację otoczyły niep rzen ikn ion e ciemn ości.
Nad afryk ańską ziemią , podobną do garnk a nap ełn ion eg o po brzeg i czern ią , za‐
błysły tysią ce gwiazd, jasnych i bliskich jak na wycią g nięcie ręk i. Na wig ilijn ą wie‐
czerzę dotarli oweg o rok u, ann o 1935, do Batoli, jedn ej z trzech pierwszych pol‐
skich plantacji w Liberii, dwaj goście aż z Monrowii – Stefan Pap rzycki, deleg at Lig i
Morskiej i Kolon ialn ej (LMiK) w stolicy kraju, i Tadeusz Brudziński, doradca ekon o‐
miczn y rzą du liberyjskieg o. Z są siedztwa – dzień drog i w hamak u niesion ym przez
trag arzy – przybył plantator i kup iec Edward Jan uszewski. Pon adto zasiedli do sto‐
łu entomolog profesor Jan Hirschler ze Lwowa z małżonk ą Zofią , doktorem biolo‐
gii, którzy prowadzili badan ia naukowe w Batoli, oraz gospodarze: Stan isław Sza‐
błowski i Kamil Giżyck i, podróżn ik i pisarz. Wszyscy w białych, starann ie wyp raso‐
wan ych ubran iach, wyświeżen i, mężczyźn i sumienn ie ogolen i. Prosił o to już kilk a
dni wcześniej Giżyck i, „aby w ten sposób nie tylk o podn ieść wobec czarn ych zna‐
czen ie święta, ale także podn ieść godn ość białeg o człowiek a, gdyż dla teg o nie ma
nic gorszeg o jak zafryk an izowan ie się, co się zaczyn a od zap uszczan ia brody,
1
a kończy konk ubin atem w dżung li” . O godn ość tę Polacy, jak o sahibow ie dop iero
co upieczen i, pochodzą cy z kraju, który – jak pisan o w szkoln ych podręczn ik ach –
„jeszcze” nie miał kolon ii, choć usiln ie się o to starał, musieli dbać szczeg óln ie.
Tęg i sum, który miał być główn ym dan iem wig ilijn ym, złowion y zbyt wcześnie,
nie dotrwał niestety do teg o wieczoru. Biesiadn icy musieli zadowolić się sardynk a‐
mi z puszk i i polską szynk ą konserwową . Tym żwawiej i częściej trą can o się kieli‐
chami. Niełatwo jedn ak przychodziło uwoln ić się od egzotyczn ej rzeczywistości
i powrócić duchem do dalek iej, okrytej śnieg iem ojczyzny. Z dżung li dobieg ały po‐
dobne do don ośneg o skrzyp ien ia butów wrzaski małp, pohuk iwan ia nocn ych pta‐
ków, odg łosy jak ichś tajemn iczych nocn ych wydarzeń naznaczon ych przemocą
i zbrodn ią . Cią g nęło z trop ik aln eg o gą szczu wilg otn e, jakby piwn iczn e powietrze –
woń przedwieczn ej zgnilizny nieodłą czn ej od wszechobecn ej tu śmierci i nieustają ‐
co odradzają ceg o się życia. „Wtem zaszeleściło gwałtown ie w koron ach drzew, […]
Strona 6
porywisty wiatr harmatan, lecą cy od jeziora Czad, przeleciał z furią przez okolicę
2
i o mało nie zgasił jedyn ej lamp y naftowej palą cej się na wig ilijn ym stole” . Dbały
o humory gości Giżyck i, wyczuwają c ich dziwn y niep ok ój, zainton ował kolędę, któ‐
rą wszyscy w lot podchwycili, i skin ą ł na czarn eg o boya, by nap ełn ił kieliszk i.
Wkrótce zrobiło się swojsko i miło, a zebran ym z każdą chwilą przybywało fantazji.
Ktoś rzucił, by święto Narodzen ia Pańskieg o uczcić salwą hon orową . Goście i go‐
spodarze uzbrojen i w karabin y stan ęli przed domem i nie żałują c amun icji, strzelali
raz za razem w rozg wieżdżon e niebo. Odp alon o też zgromadzon e na wieczór syl‐
westrowy czerwon e rak iety, służą ce zwyk le do wzywan ia pomocy – co chwila
„wzlatywał w niebo czerwon y snop światła, który się w setk i ogni rozbijał i spadał
3
świecą cym deszczem na drzewa i krzak i, plantacje i bag na” .
Fajerwerki, które z ukontentowan iem podziwiali robotn icy plantacyjn i i miesz‐
kańcy okoliczn ych wsi, zap owiadały zbliżan ie się noweg o rok u – wiele oznak wska‐
zywało, że może on się okazać niezwyk le pomyśln y dla Polski i don iosły dla Liberii,
a nawet całej zachodn iej Afryk i. Po latach próżn ych starań pojawiła się oto nadzie‐
ja, że Polacy twardo stan ą na zamorskim, afryk ańskim gruncie i wkrótce awansują
do wybran eg o gron a potęg kolon ialn ych. Z podręczn ik ów szkoln ych możn a by
usun ą ć wreszcie ów kłop otliwy fragment, w którym trzeba było przyznać, że Polska
pomimo swej rang i mocarstwa kolon ii „jeszcze” nie posiada. Przełom w tej kwestii
miał się dok on ać w wyn ik u zasadn iczeg o umocn ien ia nawią zan ych wiosną po‐
przedn ieg o rok u szczeg óln ych relacji z jedn ym z dwóch – Etiop ia wcią ż jeszcze bro‐
niła się dzieln ie przed inwazją wojsk Mussolin ieg o – niep odleg łych krajów afryk ań‐
skich. Liberią właśnie.
W umowie podp isan ej w Monrowii w kwietn iu 1934 rok u – ską diną d dość oso‐
bliwej, bo zawartej między LMiK a rzą dem liberyjskim, czyli między org an izacją
społeczn ą a władzami inn eg o państwa – Liberia udzielała stron ie polskiej wielu
wyją tk owych przywilejów – tak ich jak na przyk ład prawo do prowadzen ia handlu
w głębi kraju, co inn ym cudzoziemcom było zabron ion e. Pieczę nad fin ansami i sta‐
nem san itarn ym kraju sprawować mieli doradcy z Polski. Liberia zobowią zała się
pon adto między inn ymi uzgadn iać z polskim przedstawicielstwem wszelk ie swe
krok i na forum Lig i Narodów oraz projekty umów z państwami trzecimi. W war‐
szawskich i lwowskich kawiarn iach przek on ywan o się wzajemn ie, że specjaln e sto‐
sunk i z Monrowią rzeczywiście zaowocują w niedług im czasie przyjęciem przez Pol‐
skę protektoratu nad Liberią . Redakcja krak owskieg o „Ilustrowan eg o Kuriera Co‐
Strona 7
dzienn eg o” posun ęła się jeszcze o krok dalej, piszą c brawurowo w komentarzu do
4
jedn eg o z rep ortaży z Afryk i: „Liberię możn a już omal uważać za polską kolon ię” .
Zdan ie to – według zap ewn ień polskieg o MSZ wybryk lekk omyśln eg o dzienn ik arza
– odn otowan o z irytacją i niedowierzan iem nie tylk o w Monrowii, lecz także
w Londyn ie, Paryżu i Nowym Jork u.
Drog a do celu zdradzon eg o przez „IKC” okazała się jedn ak nadspodziewan ie mo‐
zoln a. Ściśle mówią c, w cią g u dwóch lat, jak ie upłyn ęły od wig ilijn ej wieczerzy
1935 rok u w Batoli, nie posun ięto się w dziele podp orzą dk owan ia Liberii ani
o krok. A potrzeba posiadan ia kolon ii stawała się z rok u na rok w Polsce coraz bar‐
dziej palą ca.
W Niedzielę Palmową 1938 rok u obywatele naszeg o kraju mieli dzięk i Lidze
Morskiej i Kolon ialn ej niep owtarzaln ą okazję, aby oprócz święcen ia palm publicz‐
nie zaman ifestować prag nien ie pozyskan ia posiadłości zamorskich. Na parę dni
przed Świętami Wielk an ocn ymi konk retn ym pop arciem cieszył się zwłaszcza pod‐
noszon y od lat przez LMiK postulat dostęp u do tańszych surowców z własnych
plantacji zamorskich, dzięk i czemu spadłyby niezawodn ie cen y anan asów, poma‐
rańczy, rodzyn ek czy kak ao. Wkrótce, jak się spodziewan o, sprawa ta zostan ie roz‐
strzyg nięta zgodn ie z wolą naszeg o społeczeństwa, wyrażon ą podczas trwają cych
już niemal tydzień Dni Kolon ialn ych. Miały one pok azać Europ ie i światu, że kolo‐
nie nam się należą jak mało komu.
W tym szczeg óln ym tyg odniu, jak Polska szerok a i dług a, wielk omiejskie gma‐
chy, kamien ice i zwyk łe domy na przedmieściach aktywiści kolon ialn i i lok aln e
władze udek orowali flag ami narodowymi oraz sztandarami LMiK. Na murach poja‐
wiły się niezliczon e plak aty, a na placach wielk ie transp arenty z nap isem – „Żą da‐
my dla Polski kolon ij”. Na ulice miast i miasteczek spadł z samolotów deszcz milio‐
na ulotek, w których domag an o się dostęp u do surowców i teren ów dla eksp ansji
narodowej. W zak ładach pracy, fabryk ach, biurach, w szkołach, urzędach groma‐
dzon o się na apelach kolon ialn ych. Kolon ii żą dali na masówk ach górn icy i włók‐
niark i, intelig enci i włościan ie. Entuzjazm tych ostatn ich przejawiał się nieraz we
wzruszają cych odruchach, kiedy to „siedzą cy na zap adłej wsi małoroln y gospodarz
krzyżyk iem tylk o podp isywał uchwalon ą rezolucję, kładą c w ten swój niezgrabn y
5
krzyżyk całą mocn ą wiarę w celowość haseł i postulatów” .
Ukoron owan iem tej wielk iej kamp an ii miała być właśnie pełn a imp rez i atrakcji
Niedziela Palmowa. Ran o przez Warszawę przejechał korowód kilk udziesięciu ude‐
Strona 8
korowan ych egzotyczn ymi rek wizytami samochodów, a ulicami inn ych miast
i miejscowości przeszły barwn e pochody. Publiczn ość podziwiała zwłaszcza wozy
konn e strojn e w trop ik aln ą roślinn ość, wiozą ce towary kolon ialn e, tak ie jak kau‐
czuk, bawełn a, kawa oraz owoce południowe. W Radomiu harcerze uformowali
malown iczą karawan ę kupców arabskich. W Torun iu sensację wzbudził kolon ialn y
oddział wojskowy w przewiewn ych mundurach i kaskach trop ik aln ych, wystawio‐
ny przez pomorską LMiK.
Główn y punkt prog ramu dnia stan owiło zgromadzen ie obywatelskie w Warsza‐
wie, podczas któreg o krzepk o i konk retn ie przemówił prezes Lig i, gen erał Stan i‐
sław Kwaśniewski:
Brak nam bogactw naturalnych, bez których nie mogą się obyć państwa przodujące w rodzinie naro‐
dów, a Polska do takich państw zalicza się w pierwszym rzędzie. Brak nam najp otrzebniejszych su‐
rowców, których dostarczyć nam mogą tylko tereny zamorskie, tylko kolonie zarządzane i eksp lo‐
atowane przez Polaków. Społeczeństwo nasze dusi się w terytorialnych granicach Państwa, nie mo‐
gąc dostarczyć pracy i zabezp ieczyć bytu rzeszom dzielnych synów Ojczyzny, rozp orządzających
energią, która za wszelką cenę musi być zachowana i wyzyskana dla kraju. W tym celu musimy jak
najp rędzej szeroko otworzyć nasze okno na świat, to znaczy wyzyskać w całej pełni nasz dostęp do
morza i przez tę drogę morską skierować zastęp y rodaków, skierować potężne moce polskiej pracy,
6
tężyzny, energii, przedsiębiorczości ku polskim terenom kolonialnym .
Wśród niemilkn ą cych oklasków gen erał wzywał: „Gdy staje się zbyt duszn o, trzeba
otworzyć okno, którym jest nasz dostęp do morza, trzeba szerok o otworzyć okno,
7
jak im jest Gdyn ia” . Na hasła te Warszawa zarea gowała bardzo żywo. Wielu
uczestn ik ów zgromadzen ia doznało głębok ieg o wstrzą su wewnętrzn eg o, który się
dok on ał pod wpływem entuzjazmu zebran ia, entuzjazmu wywołan eg o rzeczowym,
8
mocn ym przemówien iem . Największą w Warszawie salę, udek orowan ą zielen ią
i flag ami o barwach narodowych, po brzeg i wyp ełn iał tłum słuchaczy. Jakk olwiek
nie sposób nie zauważyć, że była to sala – a właściwie hala – znan eg o Cyrk u Braci
Stan iewskich przy ulicy Ordyn ack iej.
W wydawn ictwach Lig i przek on ywan o, że Dni Kolon ialn e zgromadziły milion y
uczestn ik ów. W rzeczywistości były to raczej setk i tysięcy. W Torun iu w niedziel‐
nych imp rezach i uroczystościach wzięło udział dwadzieścia tysięcy osób, w Pozna‐
niu, gdzie żą dan o kolon ii z największym chyba przek on an iem, liczbę man ifestują ‐
cych oszacowan o na czterdzieści tysięcy. Niemniej jedn ak owe Dni Kolon ialn e –
Strona 9
pierwsze i ostatn ie zorg an izowan e z tak wielk im rozmachem – z pewn ością były
godn ym uwag i osią g nięciem Lig i i środowiska działaczy kolon ialn ych. Kiedy
w 1928 rok u dą żen ie do zdobycia kolon ii wpisan o do prog ramu założon ej zaraz po
odzyskan iu niep odleg łości Lig i Morskiej i Rzeczn ej, zasilon ej dop iero co org an izu‐
ją cą się garstk ą pion ierów polskieg o kolon ializmu, te dą żen ia wydawały się niedo‐
rzeczn e. Po dziesięciu latach LMiK była już jedn ą z najliczn iejszych org an izacji w II
RP, cieszą cą się niezawodn ym wsparciem władz i wielk ą pop ularn ością . Plan y ko‐
lon ialn e przycią g ały myśli i uczucia niemałej liczby obywateli, w tym zwłaszcza
półmilion owej i rosną cej z rok u na rok rzeszy członk ów Lig i. A przyn ajmniej tych
spośród nich, których wiara w Polskę mocarstwową była szczera i żarliwa. W szcze‐
góln ości młodzież upatrywała w Lidze swej przyszłości i szans na spełn ien ie marzeń
o szerok im świecie i ekscytują cym życiu w polskich kolon iach. Pion ierzy kolon ialn i,
podróżn icy i autorzy piszą cy o zamorskich lą dach i ludach, otrzymywali setk i po‐
dobn ych do siebie listów:
Chciałbym podróżować, zwiedzić świat cały, a wiem doskonale, czem się to wszystko skończy!
Ukończę szkołę średnią, może i uniwersytet, i otrzymam posadę w Warszawie lub w jakimś Pińsku
za 300 złotych miesięcznie. Gdybym był jeszcze bogaty! Ale rodzice moi są niezamożni, nap rawdę
nie mam żadnej nadziei na spełnienie tych najgorętszych marzeń moi ch. Niech Pan poradzi, co
9
mam robić .
Inn y przyszły kolon izator mógł pochwalić się konk retn ymi już plan ami dotyczą cy‐
mi dalek iej Ang oli: „Chciałbym wybudować w Lobito wielk i piękn y pałac, gdzie
przybywają cy kolon iści mog liby znaleźć chwilowy przytułek, opiek ę i radę. Mam
przed sobą jeszcze sporo lat nauki, lecz uczyć się będę zawsze z myślą o dalek iej
Ang oli. Niech mi Pan poradzi, w jak im kierunk u mam się kształcić, czeg o się uczyć,
10
by nauki te znalazły najlepsze zastosowan ie w Afryce” . Do wyjazdu w trop ik i
skłan iały wielu także inn e, od wiek ów aktua ln e powody. „Zdradziła mnie kobieta,
nie mam w Polsce co robić – chcę w świat” – zwierzał się jeden z amatorów przyg ód
kolon ialn ych. Inn y kandydat otwarcie wyjaśniał: „Nie zdam matury jak amen
11
w pacierzu. Więc co? Wyjechałbym” .
Rosną cych szereg ów zwolenn ik ów kolon izacji nie odstraszały przeróżn e przy‐
krości i okrop ieństwa nieodłą czn ie zwią zan e z wyp rawą w trop ik i, których zresztą
prop ag anda LMiK wcale nie skrywała. Tak więc podczas obchodów Dni Morza
w porcie gdyńskim w 1936 rok u „W cichy szmer ork iestry wpadł hałaśliwy śpiew
Strona 10
czarn ych dzik usów płyn ą cych na egzotyczn ej wyspie palmowej, na której przy
ognisku torturowan o białeg o jeńca przywią zan eg o do pnia drzewa. Kwadrat base‐
nu zaroił się od stworów dziwaczn ych, krok odyli, krabów, smok ów i dzik ich lu‐
12
dów” . Artystyczn a wizja mą k zadawan ych przez przedstawicieli ludn ości afryk ań‐
skiej, prawdę mówią c, była raczej odleg ła od XX-wieczn ych rea liów życia w kolo‐
niach i młodzi Polacy interesują cy się egzotyczn ym światem prawdop odobn ie
o tym wiedzieli. Uwięzien ie przez wrog ich tubylców, a nawet symboliczn e przyp ie‐
czen ie bok ów przedstawiać się mog ło zresztą jak o stosunk owo mniejszy dysk omfort
w porówn an iu z wbiciem na pal czy rozerwan iem na strzęp y przez „towarzystwo”
siczowe, co z tak ą fin ezją ukazywał Henryk Sienk iewicz.
Pop rzedn ie gen eracje żywiły swą imag in ację rycerskimi przyg odami na kresach,
poematem Mohort Wincenteg o Pola, a w szczeg óln ości Trylog ią . W drug iej dek a‐
dzie niep odleg łości pojawiła się altern atywa, niemniej zresztą romantyczn a, w po‐
staci „idei kolon ialn ej”. Szymon a Mohorta, na wpół leg endarn eg o XVIII-wieczn eg o
bohatera, który kilk adziesią t z pon ad stu podobno lat sweg o życia spędził, bron ią c
13
gran ic Rzeczp ospolitej na Dzik ich Polach jak o rotmistrz chorą g wi królewskiej , za‐
czą ł rug ować z wyobraźn i i marzeń młodszeg o zwłaszcza pok olen ia mniej może
szlachetn y, skromn y i pobożn y, lecz bardziej przedsiębiorczy i większą obdarzon y
fantazją Maurycy Ben iowski, cesarz Madag askaru. Godn e uwag i, że do zwrotu
z ukraińskich step ów ku krainom dalek ieg o południa przyczyn ił się w niemałym
stopn iu sam Sienk iewicz, strażn ik kresowych leg end i orędown ik sarmack iej trady‐
cji.
14
Pan, „który nadto patrzy na świat przez rurę od barszczu” , jak o nim szyderczo
mówili i pisali krytycy, obejrzał jedn ak przez ów osobliwy przyrzą d optyczn y nie‐
mały kawał świata. W grudn iu 1890 rok u wybrał się w dług ą podróż do Afryk i i do‐
tarł aż do Zanzibaru, ską d wyruszył w głą b lą du na myśliwskie safari wzdłuż rzek i
Kig ami. Jej brzeg i spowijały
…upięcia ljanów, pop rzerzucane z drzewa na drzewo, zwieszające się – i tuż nad wodą, i dalej,
w głębi – tworzą pozór kotar nad drzwiami mrocznych świątyń leśnych, […] głąb całkiem jest za‐
kryta dla oka; wszędy spokój, milczenie; wody ocembrowane murem drzew – dziwne, prawie mi‐
styczne zacisze! Pogrążony w niem człowiek mniema, że wdziera się w jakąś tajemnicę i że kogoś
obraża. Wszelka nadp rzyrodzona istota wydałaby się tu rzeczywistą, tak jak w obrazach Boecklina.
[…] Gdzieniegdzie z drzew kap ią kwiaty i tuż nad zwierciadłem wodnem leżą w cieniu płatki krwa‐
we lub różowe. W miejscach, gdzie lasu nie podszywa zbita gęstwina krzaków, widać grunt czarny
Strona 11
i wilgotny, podobny do ziemi używanej w ciep larniach; wyżej nad nim wisi leciuchna koronkowa
zasłona pap roci, jeszcze wyżej pnie pookręcane jakby okrętowemi linami i wreszcie jedna wielka
kop uła liści zielonych, czerwonawych, złotych, wielkich i małych, o kształtach wachlarzów, mie‐
15
czy, piór, ostrzów od włóczni .
Plan ują c podróż do Afryk i, zamierzał Sienk iewicz wraz ze swym towarzyszem, mło‐
dym hrabią Jan em Józefem Tyszk iewiczem, dotrzeć aż do podn óży odleg łeg o
o miesią c marszu od stolicy kolon ii Bag amoyo masywu Kilimandżaro. Safari trwało
jedn ak znaczn ie krócej i zak ończyło się niefortunn ie. Pewn eg o wieczoru, na szczę‐
ście już blisko wybrzeża ocea nu, pisarz miał atak febry, czyli malarii z gorą czk ą
grubo pon ad 39 stopn i – „stało się teraz dla mnie jasnem, że dostałem teg o rodzaju
16
złej febry, której dwa atak i możn a przeżyć, ale trzeci zabija zawsze” . Następn eg o
dnia po koszmarn ym pochodzie przez bag na, pieszo i boso w palą cym słońcu, cho‐
ry pisarz dowlókł się do zbawczej misji katolick iej w Bag amoyo, ską d przedostał się
na Zanzibar. Na pachn ą cej goździk ami wyspie przez pon ad dwa tyg odnie leczył się
we francuskim szpitalu i szczęśliwie powrócił do Europ y. Trzeci atak nie nadszedł.
Tak oto polska literatura wzbog aciła się o opublik owan e w poczytn ych Listach
z Afryki pierwsze bezsporn ie wysok iej próby opisy trop ik aln ej dżung li, a także
„czarn oskórych typ ów ludzk ich”. Na krajowców patrzył Sienk iewicz okiem dbałeg o
gospodarza, szacują ceg o wartość swej służby domowej lub folwarczn ej albo żywe‐
go inwentarza. Nie mógł się nachwalić zwłaszcza przewodn ik ów i trag arzy zatrud‐
nion ych na czas safari: „nie wyobrażam sobie, żeby gdziek olwiek na świecie możn a
znaleźć ludzi łatwiejszych do prowadzen ia, wrażliwszych na każde słowo i chętn iej‐
szych. Jestem przek on an y, że podróżn ik, który by złożył swą karawan ę na przy‐
kład z egipskich Arabów, byłby zmuszon y co dzień uciek ać się do pomocy kija,
a kto wie, czy i nie do rewolweru. Tymczasem z naszymi ludźmi nie potrzebowali‐
śmy prawie głosu podn osić”. Podziwiał fizyczn ą okazałość ludu Sua hili, torsy, ja‐
kich rzeźbiarz na próżn o szuk ałby w Europ ie, i grają ce pod skórą , połyskują ce od
potu muskuły trag arzy przyp omin ają cych posą g i gladiatorów wyk ute z brun atn e‐
go marmuru. Chwalił klasyczn e ramion a kobiet i ich plecy siln ie osadzon e w szero‐
kich biodrach, ale z deza probatą wspomin ał, że „pojęcia afryk ańskie o piękn ości
biustu są wprost przeciwn e europ ejskim – wszystk ie zaś biusty są piękn e na sposób
afryk ański”.
Strona 12
Tak oto przyszły noblista wniósł do polszczyzny język z dzisiejszeg o punktu wi‐
dzen ia jawn ie rasistowski oraz spop ularyzował na ziemiach polskich „kolon ialn y”
pog lą d na świat, mało u nas wcześniej znan y. Lecz nasza myśl kolon ialn a – dla
mocarstw, a nawet pomniejszych krajów europ ejskich był to okres afryk ańskiej
i azjatyck iej gorą czk i towarzyszą cej rozdzieran iu reszty jeszcze niep odzielon eg o
świata – z przyczyn obiektywn ych, to jest z powodu brak u państwa polskieg o,
wcią ż jeszcze leżała odłog iem.
Afryk ańskie swe wrażen ia i przemyślen ia spożytk ował Sienk iewicz z wielk im po‐
wodzen iem raz jeszcze dwadzieścia lat późn iej. W 1910 rok u zaczęły się ukazywać
w „Kurierze Warszawskim” kolejn e odcink i W pustyn i i w puszczy. Powieść przyg o‐
dowa dla młodzieży okazała się światowym bestsellerem, w Polsce zaś stała się dla
paru pok oleń niezastą p ion ym źródłem wiedzy i wyobrażeń o Czarn ym Lą dzie, ko‐
lon iach i ludach kolorowych. To właśnie na jej kartach znajdujemy pierwszy –
w dziele przeznaczon ym dla najszerszej publiczn ości – przebłysk rodzimej koncepcji
kolon ialn ej. Kiedy po uśmierzen iu konfliktu między wrog imi sobie Samburu a Wa-
hima, plemien iem Kaleg o, Staś Tark owski przemierza sawann ę, dochodzi do prze‐
kon an ia, że „gdyby chciał, mógłby w tych okolicach zostać królem nad wszystk imi
ludami, jak Ben iowski na Madag askarze. I przez głowę przeleciała mu myśl, czyby
nie dobrze było wrócić tu kiedy, podbić wielk i obszar kraju, ucywilizować Murzy‐
nów, założyć w tych stron ach nową Polskę albo nawet ruszyć kiedyś na czele czar‐
17
nych wyćwiczon ych zastęp ów do starej” .
Jak przek on ywał Pierre Paul Leroy-Bea ulieu, znan y ekon omista francuski, profe‐
sor Colleg e de France, „narody, które nie kolon izują , przeznaczon e są na wymar‐
cie, a przyn ajmniej na wstą p ien ie do gron a najmniej liczn ych i najmniejszych na
18
kuli ziemskiej” . Ta złowróżbn a myśl należała do ulubion ych cytatów naszych pio‐
nierów kolon ialn ych, służą c do straszen ia i mobilizowan ia zarówn o zwyk łych
współobywateli, jak i władz różn ych szczebli. „Jest to kwestja, która ma w sobie
Hamletowskie »być albo nie być«, sprawa, od której zależy, czy będziemy wielk im
narodem, mocarstwowem państwem, czy zadusimy się w naszych dzisiejszych cia‐
snych gran icach, jest to czyn, który musimy urzeczywistn ić, bo zmusza nas do teg o
19
po prostu nasze prawo do życia” – dowodził prezes założon eg o w 1928 rok u
Zwią zk u Pion ierów Kolon ialn ych, wcześniej pierwszy konsul polski w Kurytybie,
Kazimierz Głuchowski.
Strona 13
W pierwszych latach niep odleg łości podn oszon a wytrwale przez orędown ik ów
narodowej eksp ansji kwestia kolon ialn a była główn ie przedmiotem żartów i drwią ‐
cych felieton ów w gazetach. Czasem też – scysji polityczn ych. W czerwcu 1921 rok u
podczas dysk usji nad reformą roln ą poseł Smoła z klubu lewicowej partii chłopskiej
PSL „Wyzwolen ie” oburzał się, że premier i min istrowie przyjmują deleg atów
z francuskieg o min isterstwa roln ictwa, którzy mają werbować chłop ów na Mada‐
gaskar albo do inn ych miejsc w Afryce, pełn ych żółtej febry i różn ych chorób. I, co
gorsza, mówią z nimi o tym, „żeby tam chłop ów wywozić jak bydło na wymarcie
i wymordowan ie przez żółtą febrę, żeby tylk o mają teczk i pozostały, żeby owych
bolszewik ów, którzy mają głód na ziemię, ubyło […]. Nie mam za to dość słów po‐
20
tęp ien ia w imien iu całeg o ludu, że tak ie rzeczy się dzieją ” . Min ister roln ictwa Jó‐
zef Raczyński tłumaczył w odp owiedzi, że deleg at francuski, botan ik, agron om i ba‐
dacz Afryk i profesor Jea n Dybowski – który, choć urodzon y i wychowan y we Fran‐
cji, z ducha pozostał Polak iem – już podczas konferencji wersalskiej pop ierał myśl,
by część kolon ii zabran ych Niemcom Francja odstą p iła Polsce. Francuzi mog liby je‐
go zdan iem odstą p ić Polak om pewn e terytorium, które polscy rzeczoznawcy uzna‐
liby za odp owiedn ie, i zezwoliliby na wyłą czn ą kolon izację przez osadn ictwo pol‐
skie wraz ze zgodą na rzą dy auton omiczn e i polskich urzędn ik ów. „Zwróciłem jeg o
uwag ę, że po pierwsze, żyje jeszcze w narodzie naszym trag edja San Doming o, po
wtóre, że Polska jest w stadjum koncentracji elementu narodoweg o, a nie jeg o roz‐
21
praszan ia” – podk reślił z godn ością min ister i zaręczył, że przybysz z Francji
chciał tylk o wiedzieć, czy Polska byłaby gotowa wystą p ić o tak ie terytorium do rzą ‐
du francuskieg o.
Piętn aście lat późn iej – być może trauma San Doming o, czyli dramat polskich le‐
22
gion istów na Haiti , wydawała się już mniej dotkliwa – inicjatywę Dybowskieg o
uważan o za lekk omyśln ie zap rzep aszczon ą okazję oraz dowód, że uzyskan ie kolo‐
nii lub zamorskich teren ów o podobn ym statusie jest całk owicie możliwe. „Kiedy
w okresie konferencji pok ojowej znaleźli się ludzie składają cy naszej deleg acji me‐
morjały z żą dan iem tytułem spadk u po Niemcach części ich kolonji, […] ludzie »po‐
23
ważn i« uważali ich za warjatów, a memorjały poszły do kosza” – przyp omin ali
z goryczą prek ursorzy kolon ializmu. „Ale wszak mrzonk ą była jeszcze nie tak daw‐
no niep odleg łość Polski, a dziś mrzonk a ta przyoblek ła się w ciało” – wywodził Głu‐
chowski. „Wszak marzen iem był dostęp do morza, a dziś z dnia na dzień stajemy
24
coraz bardziej krzepk ą stop ą nad Bałtyk iem, nap rawiają c błędy Ojców!” .
Strona 14
W połowie lat trzydziestych ubieg łeg o wiek u o tym, że kolon ie są Polsce potrzeb‐
ne, a tak nap rawdę kon ieczne, przek on an a była niemała już część społeczeństwa.
Słabym punktem idei kolon ialn o-mocarstwowej pozostawała wcią ż jedn ak jej rea li‐
zacja.
Przez wiek i Rzeczp ospolita, choć w czasach świetn ości sięg ała od morza do mo‐
rza, wydawała się przyp isan a do ziemi – bezk resneg o lą du euroa zjatyck ieg o. Ste‐
fan Żeromski, orędown ik Polski otwartej ku morzu, w pierwszych latach niep odle‐
głości pisał z gniewem: „…zwracan ie się twarzą , piersiami, natężen iem pasji
i wszystk ich sił do walk i i zmag an ie się jedyn ie ze Wschodem znowu toczy nasz or‐
gan izm i nasze jestestwo. Wolimy leźć przez błota białoruskie ku starym dzik im po‐
lom, ażeby tam w spotkan iu z odwieczn ym antag on istą , z rozp asan ym nomadą ,
25
top ić siły w błotach i rozp raszać je po obcym polu…” . Lecz historyczn y zwrot już
się dok on ywał. W lipcu 1920 rok u, gdy „rozp asan y nomada” pod wodzą Tucha‐
czewskieg o parł właśnie na Warszawę, rzą d zatwierdził plan y budowy portu i mia‐
sta na torfowiskach i łą k ach w Pradolin ie Kaszubskiej. W 1939 rok u Gdyn ia z dzie‐
sięcioma milion ami przeładunk ów roczn ie była największym portem na Bałtyk u
i jedn ym z najn owocześniejszych w Europ ie, a polska flota handlowa osią g nęła
łą czn ą pojemn ość pon ad stu dwudziestu tysięcy BRT (czyli ton brutto pojemn ości).
Przedsięwzięcia morskie wszelk ieg o rodzaju cieszyły się ogromn ą pop ularn ością
wśród obywateli II RP, a wśród młodzieży budziły entuzjazm. W niedług im czasie,
w cią g u dwudziestu międzywojenn ych lat, Bałtyk zawładn ą ł wyobraźn ią Polak ów
tak bardzo, że publicyści niemieccy pisali z przek ą sem o polskiej mistyce dostęp u
do morza.
Powodzen ie plan ów i inwestycji morskich bardzo podbudowało pion ierów kolo‐
nialn ych, pok azują c, że społeczeństwo nasze chce i potrafi sprostać nowym całk iem
wyzwan iom. Wprost prosiło się, by dostęp do morza zag ospodarować z większym
jeszcze pożytk iem i w ślad za polityk ą morską obmyślić i wcielić w życie polityk ę
„zamorską ”, czyli w praktyce tak nap rawdę kolon ialn ą . Przez lata przybywało re‐
lacji zza mórz i rep ortaży z ekscytują cych trop ik ów, ale także najrozmaitszeg o ro‐
dzaju publicystyk i oraz rozp raw ekon omiczn ych i geop olityczn ych dowodzą cych
niezbicie, że Polska kolon ie mieć musi.
Pon ure przep owiedn ie Leroya-Bea ulieu na polskim gruncie – być może do czasu
– nie znajdowały zastosowan ia. Polak om ani się śniło wymierać. Przeciwn ie, zda‐
wało się, że im bardziej kolon ii nie było, tym szybciej zwiększał się przyrost natu‐
Strona 15
raln y. Już na przełomie XIX i XX wiek u przedstawiał się on imp on ują co, ale wtedy
niemal w całości pochłan iała go emig racja. Przed 1914 rok iem z ziem polskich emi‐
growało w niek tórych latach około trzystu tysięcy ludzi, z czeg o dwieście tysięcy do
Stan ów Zjedn oczon ych, trzydzieści–czterdzieści tysięcy do Ameryk i Południowej,
prawie trzydzieści tysięcy do krajów europ ejskich i kilk an aście tysięcy do Rosji,
26
między inn ymi na Syberię . Po wojn ie kraje przyjmują ce imig rantów zaczęły stop‐
niowo zamyk ać swoje gran ice. Jeszcze przed wybuchem wielk ieg o kryzysu ustan a‐
wian o najróżn iejsze restrykcje, ogran iczen ia czy kwoty imig racyjn e – masowa emi‐
gracja do Stan ów Zjedn oczon ych niemal ustała po wprowadzen iu w życie The Im‐
mig ration Act of 1924. Od chwili odzyskan ia niep odleg łości do połowy lat trzydzie‐
stych wyjechało „bezp owrotn ie” do krajów zamorskich już tylk o pięćset tysięcy
27
emig rantów . O tak ą samą niemal liczbę obywateli, czterysta–pięćset tysięcy, po‐
większała się – rok do rok u – ludn ość kraju. Trzy czwarte oweg o żywiołoweg o pro‐
cesu wyrażają ceg o się wskaźn ik iem przyrostu naturaln eg o 12,3/tysią c mieszk ań‐
28
ców (Włochy 10/tysią c, Niemcy 3,1/tysią c) przyp adało na wieś. Była to katastro‐
fa społeczn a i ekon omiczn a na niebywałą skalę. Szacowan o, że dla pięciu–ośmiu
29
milion ów mieszk ańców wsi – zwan ych czasem nietaktown ie „ludźmi zbędn ymi” –
nie ma pracy w roln ictwie ani szans na inn e stałe źródła dochodów. Byli wśród nich
bezroln i i rodzin y gospodarują ce na gospodarstwach karłowatych lub bardzo ma‐
łych, do pięciu hektarów (pon ad pięćdziesią t procent wszystk ich „ludzi zbędn ych”).
Wielu z nich żyło w skrajn ym ubóstwie, na gran icy egzystencji biolog iczn ej. Całej
tej biedocie wiejskiej i miejskiej – w miastach według szacunk ów były trzy milion y
bezrobotn ych – brak owało niestety wyobraźn i, by zimowymi wieczorami, gdy nie
starczało na naftę do lamp y, marzyć o przyg odach i życiu w dobrobycie w dzik ich
krajach.
Oprócz małoroln ych i bezroln ych nad Wisłą i Niemnem żyła jeszcze jedn a zbioro‐
wość ludzi z punktu widzen ia polityk ów prawicy i sporej części ludn ości „zbęd‐
nych” – pon ad trzy i pół milion a (w 1939 rok u) polskich Żydów. Co gorsza – jak
tłumaczyli Polak om działacze Narodowej Demok racji – co najmniej od 1912 rok u,
gdy Roman Dmowski przeg rał wybory do carskiej Dumy głosami wyborców żydow‐
skich – byli to obywatele nie tylk o zbędn i, lecz także zdan iem endek ów fundamen‐
taln ie wręcz szkodliwi. Według radyk aln ej prasy endeck iej sama obecn ość większej
liczby Żydów w gran icach odrodzon eg o państwa uszczup lała z tak im trudem wy‐
walczon ą niep odleg łość. Myśl tę rozwin ą ł ze swadą na przyk ład warszawski dra‐
Strona 16
maturg i endeck i publicysta Ignacy Grabowski, uświadamiają c w 1918 rok u sub‐
skrybentów Naszej Biblioteczk i Ludowej w broszurze Dla Żydów – Palestyn a, że Pol‐
ska wyzwolon a spod władzy zaborców wymag a teraz „wyzwolen ia” od Żydów –
„wewnętrzn ych wrog ów, na wpół ukrytej choroby, rak a, który pochłan ia nasze
wysiłk i gospodarcze i intelektua ln e”. Jedyn ym rozwią zan iem problemu oweg o
„wewnętrzn eg o zaborcy” było jeg o zdan iem „wysyłan ie Żydów do Palestyn y” i da‐
30
lej, do Azji Mniejszej czy Afryk i . Liberii akurat jak o miejsca, gdzie możn a by wy‐
prawić ucią żliwych współobywateli żydowskich, nie wskazywał. Wkrótce jedn ak
pojawiło się odp owiedn ie ku temu miejsce – francuski naonczas Madag askar.
Wizja rozwią zan ia polskich problemów ludn ościowych i gospodarczych wyp ra‐
cowan a przez działaczy kolon ialn ych była jasna i pocią g ają co prosta: trzeba żą dać
do skutk u zamorskieg o terytorium o odp owiedn im klimacie, kolon ii, kondomin ium
lub mandatu Lig i Narodów, w ostateczn ości teren u w gran icach inn eg o państwa
lub czyjejś kolon ii z auton omiczn ą admin istracją i swobodą dla wszelk iej działaln o‐
ści narodowej. Na tak iej ziemi osadzić należy zwartymi gromadami nieugiętych
polskich chłop ów, którzy zachowują c wiarę, kulturę i łą czn ość z Macierzą , dostar‐
czaliby Polsce po godziwych cen ach zamorskie płody roln e i kup owali wyroby pol‐
skich fabryk. Oprócz teg o kon ieczne było pozyskan ie kolon ii „plantacyjn ej”. A sze‐
rzej „gospodarczej”, w której Polacy wystą p ić mieli w roli plantatorów, kupców
i przemysłowców nadzorują cych pracę ludn ości miejscowej. Byłaby ona źródłem su‐
rowców i produktów kolon ialn ych dla kraju, kup owan ych tan iej, bo bez udziału za‐
gran iczn ych firm handlowych i armatorów. Znaczn ie wspomog łoby to krajowy
przemysł, zwiększają c jeg o konk urencyjn ość. To z kolei, spek ulowan o, przybliżyło‐
by perspektywę dyn amiczn ej industrializacji kraju, dzięk i której „ludzie zbędn i”
znaleźliby wreszcie pracę. Niestety, mimo pon awian ych i coraz bardziej stan ow‐
czych żą dań żadn a konk retn a oferta przydzielen ia Polsce kolon ii – czy to „osadn i‐
czej”, czy to „plantacyjn ej” do LMiK przez cały okres jej działaln ości nie wpłyn ęła,
a podejmowan e próby eksp ansji na własną ręk ę spaliły na pan ewce. Pod kon iec
lat trzydziestych coraz mocn iejsze było jedn ak przek on an ie, że nadchodzi czas glo‐
baln eg o przełomu – także gdy idzie o kwestie kolon ialn e. W trakcie sweg o przemó‐
wien ia podczas Dni Kolon ialn ych prezes Lig i scharakteryzował zwięźle i wyraziście
ówczesny stan świata: „toczą się walk i, które zdecydują o losach ludzk ości i zap ew‐
nią przodują ce miejsce państwom gotowym do rzucen ia na szalę rozstrzyg nięć mię‐
dzyn arodowych całej swej mocy i woli wywalczen ia teg o, co im się słuszn ie należy.
Strona 17
Tak im właśnie najbardziej słuszn ym prawem Polski i nieodzown ą dla niej kon iecz‐
31
nością jest posiadan ie własnych kolon ij” .
Strona 18
Rozdział II. Planeta białych ludzi
Kiedy sen eg alscy strzelcy dowodzen i przez kap itan a Marchanda wkraczali do Fa‐
szody, unosiły się nad nimi niezliczon e, nawet jak na Afryk ę, chmary komarów.
Francuscy oficerowie rozg lą dali się dok oła z niedowierzan iem: ruiny stareg o fortu,
32
kilk a lep ian ek, parę palm … Osada nad Białym Nilem wydawała się najn ędzn iej‐
szym miejscem na świecie – i od począ tk u świata zap omnian ym. Ale to był właśnie
cel ich trwają cej już półtora rok u wyp rawy znad Atlantyk u do serca Czarn eg o Lą ‐
du. Faszoda podleg ała władzy mahdystów z Chartumu, lecz na co dzień rzą dziły
w niej komary i stada krok odyli. Z map środk owej Afryk i, na których białe plamy
zaczęły się szybciej wyp ełn iać dop iero od niespełn a pół wiek u, wyn ik ało jedn ak ja‐
sno, że to w okolicach Faszody prędzej czy późn iej skrzyżują się sprzeczn e interesy
dwóch europ ejskich potęg. Francja swe rozleg łe kolon ie w Afryce Półn ocn ej, Za‐
chodn iej i Równ ik owej zamierzała połą czyć pop rzez terytorium zap rzyjaźn ion ej
Abisyn ii cesarza Men elik a z Morzem Czerwon ym. Ang licy zaś śnili o niep rzerwa‐
nym pasie posiadłości brytyjskich – od Egiptu po Przylą dek Dobrej Nadziei – i bu‐
dowie kolei, dzięk i której możn a by dojechać z Kairu do Kapsztadu w warunk ach
godn ych dżentelmen a. Wobec tak iej niep ok oją cej perspektywy rzą d w Paryżu ob‐
myślił plan y awanturn iczej wyp rawy nad Biały Nil. Miała ona „położyć kres ma‐
33
rzen iom naszych przyjaciół” . Zimą 1896 rok u min ister spraw zag ran iczn ych Ga‐
briel Han otaux wezwał wybran eg o na dowódcę zbrojn ej eksp edycji kap itan a Je‐
ana-Baptiste’a Marchanda na Qua i d’Orsay i zachęcił go uprzejmie do czyn u, za‐
pewn iają c o wsparciu przez ojczyznę: „Ruszaj więc do Faszody. Francja trzyma
34
broń w pog otowiu” .
Wyp rawa wyruszyła w górę rzek i Kong o dop iero rok późn iej, w marcu 1897 ro‐
ku. Mały, dwudziestosześciometrowej dług ości parowiec i pirog i wiozą ce strzelców
dotarły najp ierw do miejsca, gdzie wielk a rzek a skręca łuk iem na południe, a po‐
tem jedn ym z jej główn ych dop ływów, Ubang i, skierowały się ku półn ocn o-
wschodn im krańcom jej rozleg łeg o dorzecza. W sierpn iu statek od tyg odni już że‐
glują cy coraz mniejszymi i płytszymi rzek ami i rzeczk ami osiadł ostateczn ie na mie‐
liźn ie. Marchand i jeg o ludzie dotarli do działu wodn eg o między Kong iem a Nilem.
Do przebycia mieli jeszcze pięćset kilometrów przez niemal pozbawion y wody pas
Strona 19
buszu oraz mok radła i rozlewiska dop ływów Białeg o Nilu. Parowczyk, jak przewi‐
dywał plan, został rozmontowan y i tysią ce trag arzy, dźwig ają c jeg o części, wyru‐
szyły w stron ę Sudan u. Mosiężn e kotły maszyn y parowej po prostu przecią g nięto
przez pół tysią ca kilometrów buszu. Kiedy jedn ak niezmordowan i Francuzi pok o‐
nali bag na dzielą ce ich od najbliższej rzek i, okazało się, że jest za płytk a, aby sta‐
tek – przy montażu stwierdzon o, że żadn ej, najmniejszej części nie brak uje – po‐
35
nown ie zwodować . Dop iero po pół rok u przybór rzek umożliwił dotarcie wodą do
Białeg o Nilu i – 10 lipca 1898 rok u – do Faszody. Jeszcze teg o sameg o dnia na mu‐
rach starej warown i stan ą ł maszt, na który wcią g nięto trójk olorową flag ę. Wy‐
36
strzeliły kork i szamp an a .
W cią g u dług ich miesięcy, gdy Marchand i jeg o czarn i żołn ierze z uporem nap o‐
leońskiej starej gwardii przedzierali się, jakby stracen i już dla cywilizacji, przez naj‐
dziksze ostęp y afryk ańskie, zaszły wydarzen ia, które niweczyły sens ich trudów.
Rzą d francuski przek on ał się bowiem, że nie może liczyć na pop arcie inn ych mo‐
carstw w swych sporach z Ang lią o podział Afryk i. Co ważn iejsze, Brytyjczycy zde‐
cydowali się wreszcie rozp rawić z mahdystami i pomścić klęskę wojskową oraz
śmierć gen erała Gordon a w Chartumie w 1885 rok u. Wojska ang ielskie i egipskie
dowodzon e przez gen erała Horatio Kitchen era na począ tk u września 1898 rok u
rozbiły doszczętn ie pog robowców Mahdieg o pod Omdurman em, a następn ie ruszy‐
ły w górę Nilu, by wcielić Sudan do imp erium brytyjskieg o. Do Faszody, z niewiel‐
kim oddziałem wojska załadowan ym na pięć kan on ierek, jak o pierwszy dotarł oso‐
37
biście sam Kitchen er . Gdy zobaczył w szkłach lorn etk i powiewają cą nad osadą
flag ę francuską , nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zaskoczen i niezap owiedzian ą
wizytą byli też Francuzi. Powstała sytua cja zdecydowan ie niezręczn a i frustrują ca,
zwłaszcza dla Marchanda, który dowodził garstk ą Sen eg alczyk ów, podczas gdy Kit‐
chen er przyp rowadził do Sudan u dwadzieścia pięć tysięcy żołn ierzy. Przyk rą at‐
mosferę łag odziła nieco wzajemn a kurtua zja stron konfliktu. Na pok ładzie swej ka‐
non ierki gen erał przyją ł francuskieg o dowódcę szklan eczk ą whisky and soda, ten
38
zaś w rewanżu zap rosił go teg o sameg o wieczora na szamp an a . Niemniej jedn ak
obaj twardo stali przy swoim. Kitchen er oświadczył, że nie może uznać zajęcia
przez Francję żadn ych teren ów w dorzeczu Nilu. Marchand zap owiedział z kolei, że
jak o żołn ierz wysłan y do Faszody przez swój rzą d nie opuści jej bez wyraźn eg o roz‐
kazu z Paryża. Przez następn e trzy miesią ce nad brzeg iem Nilu ku zdumien iu kro‐
kodyli powiewały dwie odleg łe od siebie o kilk aset krok ów flag i – brytyjska i fran‐
Strona 20
cuska. Ostateczn ie Francuzi ustą p ili. W grudn iu zwin ęli flag ę i przez Dżibuti wrócili
do ojczyzny, która bezzwłoczn ie nag rodziła kap itan a Marchanda awansem na sto‐
pień pułk own ik a. Sama Francja na osłodę otrzymała od Ang lik ów część terytorium
Sudan u położon ą na zachód od prowincji Darfur, która stan owiła rodzaj zawiasu
łą czą ceg o francuskie posiadłości na Saharze, w Afryce Zachodn iej i w pobliżu rów‐
39
nik a . Zak ończon y upok arzają cym odwrotem spór o Faszodę był kolejn ym po Se‐
dan ie ciosem w wielk ość Francji i traumą dla wielu jej obywateli. Ośmioletn i wów‐
czas Charles de Gaulle pamiętał o tym starciu do końca życia i odtą d spodziewał się
40
po Ang lik ach wszystk ieg o najg orszeg o .
Przede wszystk im jedn ak wyp adk i w Faszodzie, choć cok olwiek operetk owe, były
rozstrzyg ają cym aktem „wyścig u o Afryk ę”, czyli rozbioru lą du afryk ańskieg o przez
konk urują ce ze sobą państwa europ ejskie. A także fin ałem – symboliczn ym, bo
mniejsze czy większe konflikty o terytoria zamorskie trwały nadal – podziału świa‐
ta między kraje Zachodu. Na przełomie XIX i XX wiek u rozp oczą ł się najświetn iej‐
szy – z zachodn iej, rzecz jasna, perspektywy – „klasyczn y” okres kolon ializmu,
wieńczą cy eksp ansję Europ ejczyk ów na inn ych lą dach. Rozp oczęła się ona cztery
wiek i wcześniej na portug alskim wybrzeżu Alg arve.
Przylą dek św. Wincenteg o w Portug alii, smag an y sztormami, z ubog ą , trochę
półn ocn ą roślinn ością – drobn ymi nadmorskimi goździk ami i narcyzami, karłowa‐
tymi jałowcami, trawami i porostami – to wysun ięty najdalej na południowy za‐
chód skrawek lą du europ ejskieg o. U stóp pion oweg o skalisteg o urwiska rozbijają
się dług ie fale Atlantyk u. Starożytn i Rzymian ie nazywali Cabo de São Vicente Świę‐
tym Przylą dk iem – Promontorium Sacrum. Wierzyli, że słońce tu właśnie, kończą c
swą dzienn ą wędrówk ę nad prowincjami imp erium, zan urza się wśród kłębów pa‐
ry, w wody ocea nu…
Pog lą du starożytn ych, że Cabo de São Vicente jest ostatn im skrawk iem świata,
nie podzielał ksią żę Henryk Żeg larz, portug alski infant, protektor ludzi morza i od‐
krywców. Wierzył gorą co, że portug alscy żeg larze są w stan ie odmien ić losy nie
tylk o samej Portug alii, lecz także ówczesnej Europ y. Jakk olwiek recon quista na Pół‐
wyspie Iberyjskim dobieg ała końca, ogromn e przestrzen ie nie tylk o w Afryce i Azji,
lecz także na kontyn encie europ ejskim zajmowali muzułman ie. Ta wrog a potęg a
pan owała niep odzieln ie nad szlak ami handlowymi z Indii, czyli jedyn ą drog ą , któ‐
rą dostarczan o do Europ y skarby Azji: korzen ie, kruszce, jedwabie i bajeczn ie kolo‐
rowe tkan in y z bawełn y. Henryk Żeg larz był przek on an y, że za bezk resnymi zie‐