Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie

Szczegóły
Tytuł Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Grzegorz Łyś - Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Grze­gorz Łyś BZIK KO­LO­NIAL­NY II Rzecz­po­spo­li­tej przy­pad­ki za­mor­skie Strona 3 Co­p y­ri­ght © Grze­gorz Łyś 2023 Wy­da­nie I War­sza­wa 2023 Ni­niej­szy pro­dukt ob­ję­ty jest ochro­ną pra­wa au­tor­skie­go. Uzy­ska­ny do­stęp upo­waż­nia wy­łącz­nie do pry­wat­ne­go użyt­ku oso­bę, któ­ra wy­ku­p i­ła pra­wo do­stę­p u. Wy­daw­ca in­for­mu­je, że wszel­kie udo­stęp‐ nia­nie oso­bom trze­cim, nie­okre­ślo­nym ad­re­sa­tom lub w ja­ki­kol­wiek in­ny spo­sób upo­wszech­nia­nie, upu­blicz­nia­nie, ko­p io­wa­nie oraz prze­twa­rza­nie w tech­ni­kach cy­fro­wych lub po­dob­nych – jest nie­le‐ gal­ne i pod­le­ga wła­ści­wym sank­cjom. Strona 4 Spis tre­ści Co­p y­ri­g ht Roz­dział I. Sta­n i­ca na Wę­żo­wej Gó­rze Roz­dział II. Pla­n e­ta bia­łych lu­dzi Roz­dział III. Niech ży­je king So­bie­ski! Roz­dział IV. Za chle­bem bez fla­g i Roz­dział V. Ko­lo­n ie we­dług po­trzeb Roz­dział VI. Uka­ja­li, rze­k a prze­k lę­ta Roz­dział VII. An­g o­la dla bo­g a­czy Roz­dział VIII. Taj­n i­k i czar­n ej du­szy Roz­dział IX. Ge­n e­rał w bia­łym ka­sku Roz­dział X. Wil­k i w owczej skó­rze Roz­dział XI. Wy­spa dnia ju­trzej­sze­g o Zdję­cia Bi­blio­g ra­fia Przy­p i­sy Stro­n a re­dak­cyj­n a Strona 5 Roz­dział I. Sta­ni­ca na Wę­żo­wej Gó­rze Pierw­szej gwiazd­k i w Ba­to­li nie trze­ba by­ło, jak to w tro­p i­k ach, dłu­g o wy­p a­try­wać. Tar­cza słoń­ca do­tknę­ła ho­ry­zon­tu, a już po chwi­li za­p a­dła za nim, jak­by po­chło­n ę‐ ła ją dżun­g la. Dom na wzgó­rzu i  plan­ta­cję oto­czy­ły nie­p rze­n ik­n io­n e ciem­n o­ści. Nad afry­k ań­ską zie­mią , po­do­bną do garn­k a na­p eł­n io­n e­g o po brze­g i czer­n ią , za‐ bły­sły ty­sią ­ce gwiazd, ja­snych i bli­skich jak na wy­cią ­g nię­cie rę­k i. Na wi­g i­lij­n ą wie‐ cze­rzę do­tar­li owe­g o ro­k u, an­n o 1935, do Ba­to­li, jed­n ej z  trzech pierw­szych pol‐ skich plan­ta­cji w Li­be­rii, dwaj go­ście aż z Mon­ro­wii – Ste­fan Pa­p rzy­cki, de­le­g at Li­g i Mor­skiej i Ko­lo­n ial­n ej (LMiK) w sto­li­cy kra­ju, i Ta­de­usz Bru­dziń­ski, do­rad­ca eko­n o‐ micz­n y rzą ­du li­be­ryj­skie­g o. Z są ­siedz­twa – dzień dro­g i w ha­ma­k u nie­sio­n ym przez tra­g a­rzy – przy­był plan­ta­tor i ku­p iec Edward Ja­n u­szew­ski. Po­n ad­to za­sie­dli do sto‐ łu en­to­mo­log pro­fe­sor Jan Hir­schler ze Lwo­wa z mał­żon­k ą Zo­fią , dok­to­rem bio­lo‐ gii, któ­rzy pro­wa­dzi­li ba­da­n ia na­uko­we w Ba­to­li, oraz go­spo­da­rze: Sta­n i­sław Sza‐ błow­ski i Ka­mil Gi­życ­k i, po­dróż­n ik i pi­sarz. Wszy­scy w bia­łych, sta­ran­n ie wy­p ra­so‐ wa­n ych ubra­n iach, wy­świe­że­n i, męż­czyź­n i su­mien­n ie ogo­le­n i. Pro­sił o to już kil­k a dni wcze­śniej Gi­życ­k i, „aby w ten spo­sób nie tyl­k o pod­n ieść wo­bec czar­n ych zna‐ cze­n ie świę­ta, ale tak­że pod­n ieść god­n ość bia­łe­g o czło­wie­k a, gdyż dla te­g o nie ma nic gor­sze­g o jak za­fry­k a­n i­zo­wa­n ie się, co się za­czy­n a od za­p usz­cza­n ia bro­dy, 1 a koń­czy kon­k u­bi­n a­tem w dżun­g li” . O god­n ość tę Po­la­cy, ja­k o sa­hi­bo­w ie do­p ie­ro co upie­cze­n i, po­cho­dzą ­cy z kra­ju, któ­ry – jak pi­sa­n o w szkol­n ych pod­ręcz­n i­k ach – „jesz­cze” nie miał ko­lo­n ii, choć usil­n ie się o to sta­rał, mu­sie­li dbać szcze­g ól­n ie. Tę­g i sum, któ­ry miał być głów­n ym da­n iem wi­g i­lij­n ym, zło­wio­n y zbyt wcze­śnie, nie do­trwał nie­ste­ty do te­g o wie­czo­ru. Bie­siad­n i­cy mu­sie­li za­do­wo­lić się sar­dyn­k a‐ mi z pusz­k i i pol­ską szyn­k ą kon­ser­wo­wą . Tym żwa­wiej i czę­ściej trą ­ca­n o się kie­li‐ cha­mi. Nie­ła­two jed­n ak przy­cho­dzi­ło uwol­n ić się od eg­zo­tycz­n ej rze­czy­wi­sto­ści i po­wró­cić du­chem do da­le­k iej, okry­tej śnie­g iem oj­czy­zny. Z dżun­g li do­bie­g a­ły po‐ do­bne do do­n o­śne­g o skrzy­p ie­n ia bu­tów wrza­ski małp, po­hu­k i­wa­n ia noc­n ych pta‐ ków, od­g ło­sy ja­k ichś ta­jem­n i­czych noc­n ych wy­da­rzeń na­zna­czo­n ych prze­mo­cą i zbrod­n ią . Cią ­g nę­ło z tro­p i­k al­n e­g o gą sz­czu wil­g ot­n e, jak­by piw­n icz­n e po­wie­trze – woń przed­wiecz­n ej zgni­li­zny nie­od­łą cz­n ej od wszech­obec­n ej tu śmier­ci i nie­usta­ją ‐ co od­ra­dza­ją ­ce­g o się ży­cia. „Wtem za­sze­le­ści­ło gwał­tow­n ie w ko­ro­n ach drzew, […] Strona 6 po­ry­wi­sty wiatr har­ma­tan, le­cą ­cy od je­zio­ra Czad, prze­le­ciał z  fu­rią przez oko­li­cę 2 i o ma­ło nie zga­sił je­dy­n ej lam­p y naf­to­wej pa­lą ­cej się na wi­g i­lij­n ym sto­le” . Dba­ły o hu­mo­ry go­ści Gi­życ­k i, wy­czu­wa­ją c ich dziw­n y nie­p o­k ój, za­in­to­n o­wał ko­lę­dę, któ‐ rą wszy­scy w  lot pod­chwy­ci­li, i  ski­n ą ł na czar­n e­g o boya, by na­p eł­n ił kie­lisz­k i. Wkrót­ce zro­bi­ło się swoj­sko i mi­ło, a ze­bra­n ym z każ­dą chwi­lą przy­by­wa­ło fan­ta­zji. Ktoś rzu­cił, by świę­to Na­ro­dze­n ia Pań­skie­g o uczcić sal­wą ho­n o­ro­wą . Go­ście i  go‐ spo­da­rze uzbro­je­n i w ka­ra­bi­n y sta­n ę­li przed do­mem i nie ża­łu­ją c amu­n i­cji, strze­la­li raz za ra­zem w roz­g wież­dżo­n e nie­bo. Od­p a­lo­n o też zgro­ma­dzo­n e na wie­czór syl‐ we­stro­wy czer­wo­n e ra­k ie­ty, słu­żą ­ce zwy­k le do wzy­wa­n ia po­mo­cy – co chwi­la „wzla­ty­wał w nie­bo czer­wo­n y snop świa­tła, któ­ry się w set­k i ogni roz­bi­jał i spa­dał 3 świe­cą ­cym desz­czem na drze­wa i krza­k i, plan­ta­cje i ba­g na” . Fa­jer­we­rki, któ­re z  ukon­ten­to­wa­n iem po­dzi­wia­li ro­bot­n i­cy plan­ta­cyj­n i i  miesz‐ kań­cy oko­licz­n ych wsi, za­p o­wia­da­ły zbli­ża­n ie się no­we­g o ro­k u – wie­le oznak wska‐ zy­wa­ło, że mo­że on się oka­zać nie­zwy­k le po­myśl­n y dla Pol­ski i do­n io­sły dla Li­be­rii, a na­wet ca­łej za­chod­n iej Afry­k i. Po la­tach próż­n ych sta­rań po­ja­wi­ła się oto na­dzie‐ ja, że Po­la­cy twar­do sta­n ą na za­mor­skim, afry­k ań­skim grun­cie i wkrót­ce awan­su­ją do wy­bra­n e­g o gro­n a po­tęg ko­lo­n ial­n ych. Z  pod­ręcz­n i­k ów szkol­n ych moż­n a by usu­n ą ć wresz­cie ów kło­p o­tli­wy frag­ment, w któ­rym trze­ba by­ło przy­znać, że Pol­ska po­mi­mo swej ran­g i mo­car­stwa ko­lo­n ii „jesz­cze” nie po­sia­da. Prze­łom w tej kwe­stii miał się do­k o­n ać w  wy­n i­k u za­sad­n i­cze­g o umoc­n ie­n ia na­wią ­za­n ych wio­sną po‐ przed­n ie­g o ro­k u szcze­g ól­n ych re­la­cji z jed­n ym z dwóch – Etio­p ia wcią ż jesz­cze bro‐ ni­ła się dziel­n ie przed in­wa­zją wojsk Mus­so­li­n ie­g o – nie­p od­le­g łych kra­jów afry­k ań‐ skich. Li­be­rią wła­śnie. W umo­wie pod­p i­sa­n ej w Mon­ro­wii w kwiet­n iu 1934 ro­k u – ską ­d­in­ą d dość oso‐ bli­wej, bo za­war­tej mię­dzy LMiK a  rzą ­dem li­be­ryj­skim, czy­li mię­dzy or­g a­n i­za­cją spo­łecz­n ą a  wła­dza­mi in­n e­g o pań­stwa – Li­be­ria udzie­la­ła stro­n ie pol­skiej wie­lu wy­ją t­k o­wych przy­wi­le­jów – ta­k ich jak na przy­k ład pra­wo do pro­wa­dze­n ia han­dlu w głę­bi kra­ju, co in­n ym cu­dzo­ziem­com by­ło za­bro­n io­n e. Pie­czę nad fi­n an­sa­mi i sta‐ nem sa­n i­tar­n ym kra­ju spra­wo­wać mie­li do­rad­cy z  Pol­ski. Li­be­ria zo­bo­wią ­za­ła się po­n ad­to mię­dzy in­n y­mi uzgad­n iać z  pol­skim przed­sta­wi­ciel­stwem wszel­k ie swe kro­k i na fo­rum Li­g i Na­ro­dów oraz pro­jek­ty umów z  pań­stwa­mi trze­ci­mi. W  war‐ szaw­skich i lwow­skich ka­wiar­n iach prze­k o­n y­wa­n o się wza­jem­n ie, że spe­cjal­n e sto‐ sun­k i z Mon­ro­wią rze­czy­wi­ście za­owo­cu­ją w nie­dłu­g im cza­sie przy­ję­ciem przez Pol‐ skę pro­tek­to­ra­tu nad Li­be­rią . Re­dak­cja kra­k ow­skie­g o „Ilu­stro­wa­n e­g o Ku­rie­ra Co‐ Strona 7 dzien­n e­g o” po­su­n ę­ła się jesz­cze o krok da­lej, pi­szą c bra­wu­ro­wo w ko­men­ta­rzu do 4 jed­n e­g o z re­p or­ta­ży z Afry­k i: „Li­be­rię moż­n a już omal uwa­żać za pol­ską ko­lo­n ię” . Zda­n ie to – we­dług za­p ew­n ień pol­skie­g o MSZ wy­bryk lek­k o­myśl­n e­g o dzien­n i­k a­rza – od­n o­to­wa­n o z  iry­ta­cją i  nie­do­wie­rza­n iem nie tyl­k o w  Mon­ro­wii, lecz tak­że w Lon­dy­n ie, Pa­ry­żu i No­wym Jor­k u. Dro­g a do ce­lu zdra­dzo­n e­g o przez „IKC” oka­za­ła się jed­n ak nad­spo­dzie­wa­n ie mo‐ zol­n a. Ści­śle mó­wią c, w  cią ­g u dwóch lat, ja­k ie upły­n ę­ły od wi­g i­lij­n ej wie­cze­rzy 1935  ro­k u w  Ba­to­li, nie po­su­n ię­to się w  dzie­le pod­p o­rzą d­k o­wa­n ia Li­be­rii ani o krok. A po­trze­ba po­sia­da­n ia ko­lo­n ii sta­wa­ła się z ro­k u na rok w Pol­sce co­raz bar‐ dziej pa­lą ­ca. W  Nie­dzie­lę Pal­mo­wą 1938  ro­k u oby­wa­te­le na­sze­g o kra­ju mie­li dzię­k i Li­dze Mor­skiej i Ko­lo­n ial­n ej nie­p o­wta­rzal­n ą oka­zję, aby oprócz świę­ce­n ia palm pu­blicz‐ nie za­ma­n i­fe­sto­wać pra­g nie­n ie po­zy­ska­n ia po­sia­dło­ści za­mor­skich. Na pa­rę dni przed Świę­ta­mi Wiel­k a­n oc­n y­mi kon­k ret­n ym po­p ar­ciem cie­szył się zwłasz­cza pod‐ no­szo­n y od lat przez LMiK po­stu­lat do­stę­p u do tań­szych su­row­ców z  wła­snych plan­ta­cji za­mor­skich, dzię­k i cze­mu spa­dły­by nie­za­wod­n ie ce­n y ana­n a­sów, po­ma‐ rań­czy, ro­dzy­n ek czy ka­k ao. Wkrót­ce, jak się spo­dzie­wa­n o, spra­wa ta zo­sta­n ie roz‐ strzy­g nię­ta zgod­n ie z wo­lą na­sze­g o spo­łe­czeń­stwa, wy­ra­żo­n ą pod­czas trwa­ją ­cych już nie­mal ty­dzień Dni Ko­lo­n ial­n ych. Mia­ły one po­k a­zać Eu­ro­p ie i świa­tu, że ko­lo‐ nie nam się na­le­żą jak ma­ło ko­mu. W  tym szcze­g ól­n ym ty­g o­dniu, jak Pol­ska sze­ro­k a i  dłu­g a, wiel­k o­miej­skie gma‐ chy, ka­mie­n i­ce i  zwy­k łe do­my na przed­mie­ściach ak­ty­wi­ści ko­lo­n ial­n i i  lo­k al­n e wła­dze ude­k o­ro­wa­li fla­g a­mi na­ro­do­wy­mi oraz sztan­da­ra­mi LMiK. Na mu­rach po­ja‐ wi­ły się nie­zli­czo­n e pla­k a­ty, a na pla­cach wiel­k ie trans­p a­ren­ty z na­p i­sem – „Żą ­da‐ my dla Pol­ski ko­lo­n ij”. Na uli­ce miast i mia­ste­czek spadł z sa­mo­lo­tów deszcz mi­lio‐ na ulo­tek, w któ­rych do­ma­g a­n o się do­stę­p u do su­row­ców i te­re­n ów dla eks­p an­sji na­ro­do­wej. W  za­k ła­dach pra­cy, fa­bry­k ach, biu­rach, w  szko­łach, urzę­dach gro­ma‐ dzo­n o się na ape­lach ko­lo­n ial­n ych. Ko­lo­n ii żą ­da­li na ma­sów­k ach gór­n i­cy i włók‐ niar­k i, in­te­li­g en­ci i  wło­ścia­n ie. En­tu­zjazm tych ostat­n ich prze­ja­wiał się nie­raz we wzru­sza­ją ­cych od­ru­chach, kie­dy to „sie­dzą ­cy na za­p a­dłej wsi ma­ło­rol­n y go­spo­darz krzy­ży­k iem tyl­k o pod­p i­sy­wał uchwa­lo­n ą re­zo­lu­cję, kła­dą c w ten swój nie­zgrab­n y 5 krzy­żyk ca­łą moc­n ą wia­rę w ce­lo­wość ha­seł i po­stu­la­tów” . Uko­ro­n o­wa­n iem tej wiel­k iej kam­p a­n ii mia­ła być wła­śnie peł­n a im­p rez i atrak­cji Nie­dzie­la Pal­mo­wa. Ra­n o przez War­sza­wę prze­je­chał ko­ro­wód kil­k u­dzie­się­ciu ude‐ Strona 8 ko­ro­wa­n ych eg­zo­tycz­n y­mi re­k wi­zy­ta­mi sa­mo­cho­dów, a  uli­ca­mi in­n ych miast i  miej­sco­wo­ści prze­szły barw­n e po­cho­dy. Pu­blicz­n ość po­dzi­wia­ła zwłasz­cza wo­zy kon­n e stroj­n e w tro­p i­k al­n ą ro­ślin­n ość, wio­zą ­ce to­wa­ry ko­lo­n ial­n e, ta­k ie jak kau‐ czuk, ba­weł­n a, ka­wa oraz owo­ce po­łu­dnio­we. W  Ra­do­miu har­ce­rze ufor­mo­wa­li ma­low­n i­czą ka­ra­wa­n ę kup­ców arab­skich. W To­ru­n iu sen­sa­cję wzbu­dził ko­lo­n ial­n y od­dział woj­sko­wy w prze­wiew­n ych mun­du­rach i ka­skach tro­p i­k al­n ych, wy­sta­wio‐ ny przez po­mor­ską LMiK. Głów­n y punkt pro­g ra­mu dnia sta­n o­wi­ło zgro­ma­dze­n ie oby­wa­tel­skie w War­sza‐ wie, pod­czas któ­re­g o krzep­k o i  kon­k ret­n ie prze­mó­wił pre­zes Li­g i, ge­n e­rał Sta­n i‐ sław Kwa­śniew­ski: Brak nam bo­gactw na­tu­ral­nych, bez któ­rych nie mo­gą się obyć pań­stwa przo­du­ją­ce w ro­dzi­nie na­ro‐­ dów, a Pol­ska do ta­kich państw za­li­cza się w pierw­szym rzę­dzie. Brak nam naj­p o­trzeb­niej­szych su‐­ row­ców, któ­rych do­star­czyć nam mo­gą tyl­ko te­re­ny za­mor­skie, tyl­ko ko­lo­nie za­rzą­dza­ne i eks­p lo‐­ ato­wa­ne przez Po­la­ków. Spo­łe­czeń­stwo na­sze du­si się w te­ry­to­rial­nych gra­ni­cach Pań­stwa, nie mo‐­ gąc do­star­czyć pra­cy i  za­bez­p ie­czyć by­tu rze­szom dziel­nych sy­nów Oj­czy­zny, roz­p o­rzą­dza­ją­cych ener­gią, któ­ra za wszel­ką ce­nę mu­si być za­cho­wa­na i wy­zy­ska­na dla kra­ju. W tym ce­lu mu­si­my jak naj­p rę­dzej sze­ro­ko otwo­rzyć na­sze okno na świat, to zna­czy wy­zy­skać w ca­łej peł­ni nasz do­stęp do mo­rza i przez tę dro­gę mor­ską skie­ro­wać za­stę­p y ro­da­ków, skie­ro­wać po­tęż­ne mo­ce pol­skiej pra­cy, 6 tę­ży­zny, ener­gii, przed­się­bior­czo­ści ku pol­skim te­re­nom ko­lo­nial­nym . Wśród nie­milk­n ą ­cych okla­sków ge­n e­rał wzy­wał: „Gdy sta­je się zbyt dusz­n o, trze­ba otwo­rzyć okno, któ­rym jest nasz do­stęp do mo­rza, trze­ba sze­ro­k o otwo­rzyć okno, 7 ja­k im jest Gdy­n ia” . Na ha­sła te War­sza­wa za­re­a go­wa­ła bar­dzo ży­wo. Wie­lu uczest­n i­k ów zgro­ma­dze­n ia do­zna­ło głę­bo­k ie­g o wstrzą ­su we­wnętrz­n e­g o, któ­ry się do­k o­n ał pod wpły­wem en­tu­zja­zmu ze­bra­n ia, en­tu­zja­zmu wy­wo­ła­n e­g o rze­czo­wym, 8 moc­n ym prze­mó­wie­n iem . Naj­więk­szą w  War­sza­wie sa­lę, ude­k o­ro­wa­n ą zie­le­n ią i fla­g a­mi o bar­wach na­ro­do­wych, po brze­g i wy­p eł­n iał tłum słu­cha­czy. Jak­k ol­wiek nie spo­sób nie za­uwa­żyć, że by­ła to sa­la – a wła­ści­wie ha­la – zna­n e­g o Cyr­k u Bra­ci Sta­n iew­skich przy uli­cy Or­dy­n ac­k iej. W  wy­daw­n ic­twach Li­g i prze­k o­n y­wa­n o, że Dni Ko­lo­n ial­n e zgro­ma­dzi­ły mi­lio­n y uczest­n i­k ów. W  rze­czy­wi­sto­ści by­ły to ra­czej set­k i ty­się­cy. W  To­ru­n iu w  nie­dziel‐ nych im­p re­zach i uro­czy­sto­ściach wzię­ło udział dwa­dzie­ścia ty­się­cy osób, w Po­zna‐ niu, gdzie żą ­da­n o ko­lo­n ii z naj­więk­szym chy­ba prze­k o­n a­n iem, licz­bę ma­n i­fe­stu­ją ‐ cych osza­co­wa­n o na czter­dzie­ści ty­się­cy. Nie­mniej jed­n ak owe Dni Ko­lo­n ial­n e – Strona 9 pierw­sze i  ostat­n ie zor­g a­n i­zo­wa­n e z  tak wiel­k im roz­ma­chem – z  pew­n o­ścią by­ły god­n ym uwa­g i osią ­g nię­ciem Li­g i i  śro­do­wi­ska dzia­ła­czy ko­lo­n ial­n ych. Kie­dy w 1928 ro­k u dą ­że­n ie do zdo­by­cia ko­lo­n ii wpi­sa­n o do pro­g ra­mu za­ło­żo­n ej za­raz po od­zy­ska­n iu nie­p od­le­g ło­ści Li­g i Mor­skiej i Rzecz­n ej, za­si­lo­n ej do­p ie­ro co or­g a­n i­zu‐ ją ­cą się garst­k ą pio­n ie­rów pol­skie­g o ko­lo­n ia­li­zmu, te dą ­że­n ia wy­da­wa­ły się nie­do‐ rzecz­n e. Po dzie­się­ciu la­tach LMiK by­ła już jed­n ą z naj­licz­n iej­szych or­g a­n i­za­cji w II RP, cie­szą ­cą się nie­za­wod­n ym wspar­ciem władz i wiel­k ą po­p u­lar­n o­ścią . Pla­n y ko‐ lo­n ial­n e przy­cią ­g a­ły my­śli i  uczu­cia nie­ma­łej licz­by oby­wa­te­li, w  tym zwłasz­cza pół­mi­lio­n o­wej i ro­sną ­cej z ro­k u na rok rze­szy człon­k ów Li­g i. A przy­n aj­mniej tych spo­śród nich, któ­rych wia­ra w Pol­skę mo­car­stwo­wą by­ła szcze­ra i żar­li­wa. W szcze‐ gól­n o­ści mło­dzież upa­try­wa­ła w Li­dze swej przy­szło­ści i szans na speł­n ie­n ie ma­rzeń o sze­ro­k im świe­cie i eks­cy­tu­ją ­cym ży­ciu w pol­skich ko­lo­n iach. Pio­n ie­rzy ko­lo­n ial­n i, po­dróż­n i­cy i au­to­rzy pi­szą ­cy o za­mor­skich lą ­dach i lu­dach, otrzy­my­wa­li set­k i po‐ dob­n ych do sie­bie li­stów: Chciał­bym po­dró­żo­wać, zwie­dzić świat ca­ły, a  wiem do­sko­na­le, czem się to wszyst­ko skoń­czy! Ukoń­czę szko­łę śred­nią, mo­że i uni­wer­sy­tet, i otrzy­mam po­sa­dę w War­sza­wie lub w ja­kimś Piń­sku za 300 zło­tych mie­sięcz­nie. Gdy­bym był jesz­cze bo­ga­ty! Ale ro­dzi­ce moi są nie­za­moż­ni, na­p raw­dę nie mam żad­nej na­dziei na speł­nie­nie tych naj­go­ręt­szych ma­rzeń mo­i ch. Niech Pan po­ra­dzi, co 9 mam ro­bić . In­n y przy­szły ko­lo­n i­za­tor mógł po­chwa­lić się kon­k ret­n y­mi już pla­n a­mi do­ty­czą ­cy‐ mi da­le­k iej An­g o­li: „Chciał­bym wy­bu­do­wać w  Lo­bi­to wiel­k i pięk­n y pa­łac, gdzie przy­by­wa­ją ­cy ko­lo­n i­ści mo­g li­by zna­leźć chwi­lo­wy przy­tu­łek, opie­k ę i  ra­dę. Mam przed so­bą jesz­cze spo­ro lat na­uki, lecz uczyć się bę­dę za­wsze z  my­ślą o  da­le­k iej An­g o­li. Niech mi Pan po­ra­dzi, w ja­k im kie­run­k u mam się kształ­cić, cze­g o się uczyć, 10 by na­uki te zna­la­zły naj­lep­sze za­sto­so­wa­n ie w  Afry­ce” . Do wy­jaz­du w  tro­p i­k i skła­n ia­ły wie­lu tak­że in­n e, od wie­k ów ak­tu­a l­n e po­wo­dy. „Zdra­dzi­ła mnie ko­bie­ta, nie mam w Pol­sce co ro­bić – chcę w świat” – zwie­rzał się je­den z ama­to­rów przy­g ód ko­lo­n ial­n ych. In­n y kan­dy­dat otwar­cie wy­ja­śniał: „Nie zdam ma­tu­ry jak amen 11 w pa­cie­rzu. Więc co? Wy­je­chał­bym” . Ro­sną ­cych sze­re­g ów zwo­len­n i­k ów ko­lo­n i­za­cji nie od­stra­sza­ły prze­róż­n e przy‐ kro­ści i okro­p ień­stwa nie­od­łą cz­n ie zwią ­za­n e z wy­p ra­wą w tro­p i­k i, któ­rych zresz­tą pro­p a­g an­da LMiK wca­le nie skry­wa­ła. Tak więc pod­czas ob­cho­dów Dni Mo­rza w  por­cie gdyń­skim w  1936  ro­k u „W  ci­chy szmer or­k ie­stry wpadł ha­ła­śli­wy śpiew Strona 10 czar­n ych dzi­k u­sów pły­n ą ­cych na eg­zo­tycz­n ej wy­spie pal­mo­wej, na któ­rej przy ogni­sku tor­tu­ro­wa­n o bia­łe­g o jeń­ca przy­wią ­za­n e­g o do pnia drze­wa. Kwa­drat ba­se‐ nu za­ro­ił się od stwo­rów dzi­wacz­n ych, kro­k o­dy­li, kra­bów, smo­k ów i  dzi­k ich lu‐ 12 dów” . Ar­ty­stycz­n a wi­zja mą k za­da­wa­n ych przez przed­sta­wi­cie­li lud­n o­ści afry­k ań‐ skiej, praw­dę mó­wią c, by­ła ra­czej od­le­g ła od XX-wiecz­n ych re­a liów ży­cia w ko­lo‐ niach i  mło­dzi Po­la­cy in­te­re­su­ją ­cy się eg­zo­tycz­n ym świa­tem praw­do­p o­dob­n ie o tym wie­dzie­li. Uwię­zie­n ie przez wro­g ich tu­byl­ców, a na­wet sym­bo­licz­n e przy­p ie‐ cze­n ie bo­k ów przed­sta­wiać się mo­g ło zresz­tą ja­k o sto­sun­k o­wo mniej­szy dys­k om­fort w po­rów­n a­n iu z wbi­ciem na pal czy ro­ze­rwa­n iem na strzę­p y przez „to­wa­rzy­stwo” si­czo­we, co z ta­k ą fi­n e­zją uka­zy­wał Hen­ryk Sien­k ie­wicz. Po­p rzed­n ie ge­n e­ra­cje ży­wi­ły swą ima­g i­n a­cję ry­cer­ski­mi przy­g o­da­mi na kre­sach, po­ema­tem Mo­hort Win­cen­te­g o Po­la, a  w  szcze­g ól­n o­ści Try­lo­g ią . W  dru­g iej de­k a‐ dzie nie­p od­le­g ło­ści po­ja­wi­ła się al­ter­n a­ty­wa, nie­mniej zresz­tą ro­man­tycz­n a, w po‐ sta­ci „idei ko­lo­n ial­n ej”. Szy­mo­n a Mo­hor­ta, na wpół le­g en­dar­n e­g o XVIII-wiecz­n e­g o bo­ha­te­ra, któ­ry kil­k a­dzie­sią t z po­n ad stu po­do­bno lat swe­g o ży­cia spę­dził, bro­n ią c 13 gra­n ic Rzecz­p o­spo­li­tej na Dzi­k ich Po­lach ja­k o rot­mistrz cho­rą ­g wi kró­lew­skiej , za‐ czą ł ru­g o­wać z  wy­ob­raź­n i i  ma­rzeń młod­sze­g o zwłasz­cza po­k o­le­n ia mniej mo­że szla­chet­n y, skrom­n y i po­boż­n y, lecz bar­dziej przed­się­bior­czy i więk­szą ob­da­rzo­n y fan­ta­zją Mau­ry­cy Be­n iow­ski, ce­sarz Ma­da­g a­ska­ru. God­n e uwa­g i, że do zwro­tu z  ukra­iń­skich ste­p ów ku kra­inom da­le­k ie­g o po­łu­dnia przy­czy­n ił się w  nie­ma­łym stop­n iu sam Sien­k ie­wicz, straż­n ik kre­so­wych le­g end i orę­dow­n ik sar­mac­k iej tra­dy‐ cji. 14 Pan, „któ­ry nad­to pa­trzy na świat przez ru­rę od barsz­czu” , jak o nim szy­der­czo mó­wi­li i pi­sa­li kry­ty­cy, obej­rzał jed­n ak przez ów oso­bli­wy przy­rzą d optycz­n y nie‐ ma­ły ka­wał świa­ta. W grud­n iu 1890 ro­k u wy­brał się w dłu­g ą po­dróż do Afry­k i i do‐ tarł aż do Zan­zi­ba­ru, ską d wy­ru­szył w głą b lą ­du na my­śliw­skie sa­fa­ri wzdłuż rze­k i Ki­g a­mi. Jej brze­g i spo­wi­ja­ły …upię­cia lja­nów, po­p rze­rzu­ca­ne z  drze­wa na drze­wo, zwie­sza­ją­ce się – i  tuż nad wo­dą, i  da­lej, w głę­bi – two­rzą po­zór ko­tar nad drzwia­mi mrocz­nych świą­tyń le­śnych, […] głąb cał­kiem jest za‐­ kry­ta dla oka; wszę­dy spo­kój, mil­cze­nie; wo­dy ocem­bro­wa­ne mu­rem drzew – dziw­ne, pra­wie mi‐­ stycz­ne za­ci­sze! Po­grą­żo­ny w niem czło­wiek mnie­ma, że wdzie­ra się w ja­kąś ta­jem­ni­cę i że ko­goś ob­ra­ża. Wszel­ka nad­p rzy­ro­dzo­na isto­ta wy­da­ła­by się tu rze­czy­wi­stą, tak jak w ob­ra­zach Bo­ec­kli­na. […] Gdzie­nie­gdzie z drzew ka­p ią kwia­ty i tuż nad zwier­cia­dłem wod­nem le­żą w cie­niu płat­ki krwa‐­ we lub ró­żo­we. W miej­scach, gdzie la­su nie pod­szy­wa zbi­ta gę­stwi­na krza­ków, wi­dać grunt czar­ny Strona 11 i wil­got­ny, po­do­bny do zie­mi uży­wa­nej w cie­p lar­niach; wy­żej nad nim wi­si le­ciuch­na ko­ron­ko­wa za­sło­na pa­p ro­ci, jesz­cze wy­żej pnie po­okrę­ca­ne jak­by okrę­to­we­mi li­na­mi i wresz­cie jed­na wiel­ka ko­p u­ła li­ści zie­lo­nych, czer­wo­na­wych, zło­tych, wiel­kich i ma­łych, o kształ­tach wa­chla­rzów, mie‐­ 15 czy, piór, ostrzów od włócz­ni . Pla­n u­ją c po­dróż do Afry­k i, za­mie­rzał Sien­k ie­wicz wraz ze swym to­wa­rzy­szem, mło‐ dym hra­bią Ja­n em Jó­ze­fem Tysz­k ie­wi­czem, do­trzeć aż do pod­n ó­ży od­le­g łe­g o o mie­sią c mar­szu od sto­li­cy ko­lo­n ii Ba­g a­moyo ma­sy­wu Ki­li­man­dża­ro. Sa­fa­ri trwa­ło jed­n ak znacz­n ie kró­cej i za­k oń­czy­ło się nie­for­tun­n ie. Pew­n e­g o wie­czo­ru, na szczę‐ ście  już bli­sko wy­brze­ża oce­a nu, pi­sarz miał atak fe­bry, czy­li ma­la­rii z  go­rą cz­k ą gru­bo po­n ad 39 stop­n i – „sta­ło się te­raz dla mnie ja­snem, że do­sta­łem te­g o ro­dza­ju 16 złej fe­bry, któ­rej dwa ata­k i moż­n a prze­żyć, ale trze­ci za­bi­ja za­wsze” . Na­stęp­n e­g o dnia po kosz­mar­n ym po­cho­dzie przez ba­g na, pie­szo i bo­so w pa­lą ­cym słoń­cu, cho‐ ry pi­sarz do­wlókł się do zbaw­czej mi­sji ka­to­lic­k iej w Ba­g a­moyo, ską d prze­do­stał się na Zan­zi­bar. Na pach­n ą ­cej goź­dzi­k a­mi wy­spie przez po­n ad dwa ty­g o­dnie le­czył się we fran­cu­skim szpi­ta­lu i szczę­śli­wie po­wró­cił do Eu­ro­p y. Trze­ci atak nie nad­szedł. Tak oto pol­ska li­te­ra­tu­ra wzbo­g a­ci­ła się o  opu­bli­k o­wa­n e w  po­czyt­n ych Li­stach z  Afry­ki pierw­sze bez­spor­n ie wy­so­k iej pró­by opi­sy tro­p i­k al­n ej dżun­g li, a  tak­że „czar­n o­skó­rych ty­p ów ludz­k ich”. Na kra­jow­ców pa­trzył Sien­k ie­wicz okiem dba­łe­g o go­spo­da­rza, sza­cu­ją ­ce­g o war­tość swej służ­by do­mo­wej lub fol­warcz­n ej al­bo ży­we‐ go in­wen­ta­rza. Nie mógł się na­chwa­lić zwłasz­cza prze­wod­n i­k ów i tra­g a­rzy za­trud‐ nio­n ych na czas sa­fa­ri: „nie wy­ob­ra­żam so­bie, że­by gdzie­k ol­wiek na świe­cie moż­n a zna­leźć lu­dzi ła­twiej­szych do pro­wa­dze­n ia, wraż­liw­szych na każ­de sło­wo i chęt­n iej‐ szych. Je­stem prze­k o­n a­n y, że po­dróż­n ik, któ­ry by zło­żył swą ka­ra­wa­n ę na przy‐ kład z  egip­skich Ara­bów, był­by zmu­szo­n y co dzień ucie­k ać się do po­mo­cy ki­ja, a kto wie, czy i nie do re­wol­we­ru. Tym­cza­sem z na­szy­mi ludź­mi nie po­trze­bo­wa­li‐ śmy pra­wie gło­su pod­n o­sić”. Po­dzi­wiał fi­zycz­n ą oka­za­łość lu­du Su­a hi­li, tor­sy, ja‐ kich rzeź­biarz na próż­n o szu­k ał­by w Eu­ro­p ie, i gra­ją ­ce pod skó­rą , po­ły­sku­ją ­ce od po­tu mu­sku­ły tra­g a­rzy przy­p o­mi­n a­ją ­cych po­są ­g i gla­dia­to­rów wy­k u­te z bru­n at­n e‐ go mar­mu­ru. Chwa­lił kla­sycz­n e ra­mio­n a ko­biet i ich ple­cy sil­n ie osa­dzo­n e w sze­ro‐ kich bio­drach, ale z  dez­a pro­ba­tą wspo­mi­n ał, że „po­ję­cia afry­k ań­skie  o  pięk­n o­ści biu­stu są wprost prze­ciw­n e eu­ro­p ej­skim – wszyst­k ie zaś biu­sty są pięk­n e na spo­sób afry­k ań­ski”. Strona 12 Tak oto przy­szły no­bli­sta wniósł do pol­sz­czy­zny ję­zyk z dzi­siej­sze­g o punk­tu wi‐ dze­n ia jaw­n ie ra­si­stow­ski oraz spo­p u­la­ry­zo­wał na zie­miach pol­skich „ko­lo­n ial­n y” po­g lą d na świat, ma­ło u  nas wcze­śniej zna­n y. Lecz na­sza myśl ko­lo­n ial­n a – dla mo­carstw, a  na­wet po­mniej­szych kra­jów eu­ro­p ej­skich był to okres afry­k ań­skiej i  azja­tyc­k iej go­rą cz­k i to­wa­rzy­szą ­cej roz­dzie­ra­n iu resz­ty jesz­cze nie­p o­dzie­lo­n e­g o świa­ta – z  przy­czyn obiek­tyw­n ych, to jest z  po­wo­du bra­k u pań­stwa pol­skie­g o, wcią ż jesz­cze le­ża­ła odło­g iem. Afry­k ań­skie swe wra­że­n ia i prze­my­śle­n ia spo­żyt­k o­wał Sien­k ie­wicz z wiel­k im po‐ wo­dze­n iem raz jesz­cze dwa­dzie­ścia lat póź­n iej. W 1910 ro­k u za­czę­ły się uka­zy­wać w „Ku­rie­rze War­szaw­skim” ko­lej­n e od­cin­k i W pu­sty­n i i w pusz­czy. Po­wieść przy­g o‐ do­wa dla mło­dzie­ży oka­za­ła się świa­to­wym be­st­sel­le­rem, w Pol­sce zaś sta­ła się dla pa­ru po­k o­leń nie­za­stą ­p io­n ym źró­dłem wie­dzy i wy­ob­ra­żeń o Czar­n ym Lą ­dzie, ko‐ lo­n iach i  lu­dach ko­lo­ro­wych. To wła­śnie na jej kar­tach znaj­du­je­my pierw­szy – w dzie­le prze­zna­czo­n ym dla naj­szer­szej pu­blicz­n o­ści – prze­błysk ro­dzi­mej kon­cep­cji ko­lo­n ial­n ej. Kie­dy po uśmie­rze­n iu kon­flik­tu mię­dzy wro­g i­mi so­bie Sam­bu­ru a Wa- hi­ma, ple­mie­n iem Ka­le­g o, Staś Tar­k ow­ski prze­mie­rza sa­wan­n ę, do­cho­dzi do prze‐ ko­n a­n ia, że „gdy­by chciał, mógł­by w tych oko­li­cach zo­stać kró­lem nad wszyst­k i­mi lu­da­mi, jak Be­n iow­ski na Ma­da­g a­ska­rze. I przez gło­wę prze­le­cia­ła mu myśl, czy­by nie do­brze by­ło wró­cić tu kie­dy, pod­bić wiel­k i ob­szar kra­ju, ucy­wi­li­zo­wać Mu­rzy‐ nów, za­ło­żyć w tych stro­n ach no­wą Pol­skę al­bo na­wet ru­szyć kie­dyś na cze­le czar‐ 17 nych wy­ćwi­czo­n ych za­stę­p ów do sta­rej” . Jak prze­k o­n y­wał Pier­re Paul Le­roy-Be­a u­lieu, zna­n y eko­n o­mi­sta fran­cu­ski, pro­fe‐ sor Col­le­g e de Fran­ce, „na­ro­dy, któ­re nie ko­lo­n i­zu­ją , prze­zna­czo­n e są na wy­mar‐ cie, a przy­n aj­mniej na wstą ­p ie­n ie do gro­n a naj­mniej licz­n ych i naj­mniej­szych na 18 ku­li ziem­skiej” . Ta zło­wróżb­n a myśl na­le­ża­ła do ulu­bio­n ych cy­ta­tów na­szych pio‐ nie­rów ko­lo­n ial­n ych, słu­żą c do stra­sze­n ia i  mo­bi­li­zo­wa­n ia za­rów­n o zwy­k łych współ­o­by­wa­te­li, jak i  władz róż­n ych szcze­bli. „Jest to kwe­stja, któ­ra ma w  so­bie Ham­le­tow­skie »być al­bo nie być«, spra­wa, od któ­rej za­le­ży, czy bę­dzie­my wiel­k im na­ro­dem, mo­car­stwo­wem pań­stwem, czy za­du­si­my się w na­szych dzi­siej­szych cia‐ snych gra­n i­cach, jest to czyn, któ­ry mu­si­my urze­czy­wist­n ić, bo zmu­sza nas do te­g o 19 po pro­stu na­sze pra­wo do ży­cia” – do­wo­dził pre­zes za­ło­żo­n e­g o w  1928  ro­k u Zwią z­k u Pio­n ie­rów Ko­lo­n ial­n ych, wcze­śniej pierw­szy kon­sul pol­ski w  Ku­ry­ty­bie, Ka­zi­mierz Głu­chow­ski. Strona 13 W  pierw­szych la­tach nie­p od­le­g ło­ści pod­n o­szo­n a wy­trwa­le przez orę­dow­n i­k ów na­ro­do­wej eks­p an­sji kwe­stia ko­lo­n ial­n a by­ła głów­n ie przed­mio­tem żar­tów i drwią ‐ cych fe­lie­to­n ów w ga­ze­tach. Cza­sem też – scy­sji po­li­tycz­n ych. W czerw­cu 1921 ro­k u pod­czas dys­k u­sji nad re­for­mą rol­n ą po­seł Smo­ła z klu­bu le­wi­co­wej par­tii chłop­skiej PSL „Wy­zwo­le­n ie” obu­rzał się, że pre­mier i  mi­n i­stro­wie przyj­mu­ją de­le­g a­tów z  fran­cu­skie­g o mi­n i­ster­stwa rol­n ic­twa, któ­rzy ma­ją wer­bo­wać chło­p ów na Ma­da‐ ga­skar al­bo do in­n ych miejsc w Afry­ce, peł­n ych żół­tej fe­bry i róż­n ych cho­rób. I, co gor­sza, mó­wią z ni­mi o tym, „że­by tam chło­p ów wy­wo­zić jak by­dło na wy­mar­cie i  wy­mor­do­wa­n ie przez żół­tą fe­brę, że­by tyl­k o ma­ją ­tecz­k i po­zo­sta­ły, że­by owych bol­sze­wi­k ów, któ­rzy ma­ją głód na zie­mię, uby­ło […]. Nie mam za to dość słów po‐ 20 tę­p ie­n ia w imie­n iu ca­łe­g o lu­du, że ta­k ie rze­czy się dzie­ją ” . Mi­n i­ster rol­n ic­twa Jó‐ zef Ra­czyń­ski tłu­ma­czył w od­p o­wie­dzi, że de­le­g at fran­cu­ski, bo­ta­n ik, agro­n om i ba‐ dacz Afry­k i pro­fe­sor Je­a n Dy­bow­ski – któ­ry, choć uro­dzo­n y i wy­cho­wa­n y we Fran‐ cji, z du­cha po­zo­stał Po­la­k iem – już pod­czas kon­fe­ren­cji wer­sal­skiej po­p ie­rał myśl, by część ko­lo­n ii za­bra­n ych Niem­com Fran­cja od­stą ­p i­ła Pol­sce. Fran­cu­zi mo­g li­by je‐ go zda­n iem od­stą ­p ić Po­la­k om pew­n e te­ry­to­rium, któ­re pol­scy rze­czo­znaw­cy uzna‐ li­by za od­p o­wied­n ie, i ze­zwo­li­li­by na wy­łą cz­n ą ko­lo­n i­za­cję przez osad­n ic­two pol‐ skie wraz ze zgo­dą na rzą ­dy au­to­n o­micz­n e i pol­skich urzęd­n i­k ów. „Zwró­ci­łem je­g o uwa­g ę, że po pierw­sze, ży­je jesz­cze w na­ro­dzie na­szym tra­g e­dja San Do­min­g o, po wtó­re, że Pol­ska jest w sta­djum kon­cen­tra­cji ele­men­tu na­ro­do­we­g o, a nie je­g o roz‐ 21 pra­sza­n ia” – pod­k re­ślił z  god­n o­ścią mi­n i­ster i  za­rę­czył, że przy­bysz z  Fran­cji chciał tyl­k o wie­dzieć, czy Pol­ska by­ła­by go­to­wa wy­stą ­p ić o ta­k ie te­ry­to­rium do rzą ‐ du fran­cu­skie­g o. Pięt­n a­ście lat póź­n iej – być mo­że trau­ma San Do­min­g o, czy­li dra­mat pol­skich le‐ 22 gio­n i­stów na Ha­iti , wy­da­wa­ła się już mniej do­tkli­wa – ini­cja­ty­wę Dy­bow­skie­g o uwa­ża­n o za lek­k o­myśl­n ie za­p rze­p asz­czo­n ą oka­zję oraz do­wód, że uzy­ska­n ie ko­lo‐ nii lub za­mor­skich te­re­n ów o  po­dob­n ym sta­tu­sie jest cał­k o­wi­cie moż­li­we. „Kie­dy w okre­sie kon­fe­ren­cji po­k o­jo­wej zna­leź­li się lu­dzie skła­da­ją ­cy na­szej de­le­g a­cji me‐ mor­ja­ły z żą ­da­n iem ty­tu­łem spad­k u po Niem­cach czę­ści ich ko­lon­ji, […] lu­dzie »po‐ 23 waż­n i« uwa­ża­li ich za war­ja­tów, a  me­mor­ja­ły po­szły do ko­sza” – przy­p o­mi­n a­li z go­ry­czą pre­k ur­so­rzy ko­lo­n ia­li­zmu. „Ale wszak mrzon­k ą by­ła jesz­cze nie tak daw‐ no nie­p od­le­g łość Pol­ski, a dziś mrzon­k a ta przy­ob­le­k ła się w cia­ło” – wy­wo­dził Głu‐ chow­ski. „Wszak ma­rze­n iem był do­stęp do mo­rza, a  dziś z  dnia na dzień sta­je­my 24 co­raz bar­dziej krzep­k ą sto­p ą nad Bał­ty­k iem, na­p ra­wia­ją c błę­dy Oj­ców!” . Strona 14 W po­ło­wie lat trzy­dzie­stych ubie­g łe­g o wie­k u o tym, że ko­lo­n ie są Pol­sce po­trzeb‐ ne, a tak na­p raw­dę ko­n ie­czne, prze­k o­n a­n a by­ła nie­ma­ła już część spo­łe­czeń­stwa. Sła­bym punk­tem idei ko­lo­n ial­n o-mo­car­stwo­wej po­zo­sta­wa­ła wcią ż jed­n ak jej re­a li‐ za­cja. Przez wie­k i Rzecz­p o­spo­li­ta, choć w cza­sach świet­n o­ści się­g a­ła od mo­rza do mo‐ rza, wy­da­wa­ła się przy­p i­sa­n a do zie­mi – bez­k re­sne­g o lą ­du eu­ro­a zja­tyc­k ie­g o. Ste‐ fan Że­rom­ski, orę­dow­n ik Pol­ski otwar­tej ku mo­rzu, w pierw­szych la­tach nie­p od­le‐ gło­ści pi­sał z  gnie­wem: „…zwra­ca­n ie się twa­rzą , pier­sia­mi, na­tę­że­n iem pa­sji i wszyst­k ich sił do wal­k i i zma­g a­n ie się je­dy­n ie ze Wscho­dem zno­wu to­czy nasz or‐ ga­n izm i na­sze je­ste­stwo. Wo­li­my leźć przez bło­ta bia­ło­ru­skie ku sta­rym dzi­k im po‐ lom, aże­by tam w  spo­tka­n iu z  od­wiecz­n ym an­ta­g o­n i­stą , z  roz­p a­sa­n ym no­ma­dą , 25 to­p ić si­ły w bło­tach i roz­p ra­szać je po ob­cym po­lu…” . Lecz hi­sto­rycz­n y zwrot już się do­k o­n y­wał. W  lip­cu 1920  ro­k u, gdy „roz­p a­sa­n y no­ma­da” pod wo­dzą Tu­cha‐ czew­skie­g o parł wła­śnie na War­sza­wę, rzą d za­twier­dził pla­n y bu­do­wy por­tu i mia‐ sta na tor­fo­wi­skach i łą ­k ach w Pra­do­li­n ie Ka­szub­skiej. W 1939 ro­k u Gdy­n ia z dzie‐ się­cio­ma mi­lio­n a­mi prze­ła­dun­k ów rocz­n ie by­ła naj­więk­szym por­tem na Bał­ty­k u i  jed­n ym z  naj­n o­wo­cze­śniej­szych w  Eu­ro­p ie, a  pol­ska flo­ta han­dlo­wa osią ­g nę­ła łą cz­n ą po­jem­n ość po­n ad stu dwu­dzie­stu ty­się­cy BRT (czy­li ton brut­to po­jem­n o­ści). Przed­się­wzię­cia mor­skie wszel­k ie­g o ro­dza­ju cie­szy­ły się ogrom­n ą po­p u­lar­n o­ścią wśród oby­wa­te­li II RP, a wśród mło­dzie­ży bu­dzi­ły en­tu­zjazm. W nie­dłu­g im cza­sie, w cią ­g u dwu­dzie­stu mię­dzy­wo­jen­n ych lat, Bał­tyk za­wład­n ą ł wy­ob­raź­n ią Po­la­k ów tak bar­dzo, że pu­bli­cy­ści nie­miec­cy pi­sa­li z  prze­k ą ­sem o  pol­skiej mi­sty­ce do­stę­p u do mo­rza. Po­wo­dze­n ie pla­n ów i in­we­sty­cji mor­skich bar­dzo pod­bu­do­wa­ło pio­n ie­rów ko­lo‐ nial­n ych, po­k a­zu­ją c, że spo­łe­czeń­stwo na­sze chce i po­tra­fi spro­stać no­wym cał­k iem wy­zwa­n iom. Wprost pro­si­ło się, by do­stęp do mo­rza za­g o­spo­da­ro­wać z więk­szym jesz­cze po­żyt­k iem i w ślad za po­li­ty­k ą mor­ską ob­my­ślić i wcie­lić w ży­cie po­li­ty­k ę „za­mor­ską ”, czy­li w prak­ty­ce tak na­p raw­dę ko­lo­n ial­n ą . Przez la­ta przy­by­wa­ło re‐ la­cji zza mórz i re­p or­ta­ży z eks­cy­tu­ją ­cych tro­p i­k ów, ale tak­że naj­roz­ma­it­sze­g o ro‐ dza­ju pu­bli­cy­sty­k i oraz roz­p raw eko­n o­micz­n ych i  geo­p o­li­tycz­n ych do­wo­dzą ­cych nie­zbi­cie, że Pol­ska ko­lo­n ie mieć mu­si. Po­n u­re prze­p o­wied­n ie Le­roya-Be­a u­lieu na pol­skim grun­cie – być mo­że do cza­su – nie znaj­do­wa­ły za­sto­so­wa­n ia. Po­la­k om ani się śni­ło wy­mie­rać. Prze­ciw­n ie, zda‐ wa­ło się, że im bar­dziej ko­lo­n ii nie by­ło, tym szyb­ciej zwięk­szał się przy­rost na­tu‐ Strona 15 ral­n y. Już na prze­ło­mie XIX i XX wie­k u przed­sta­wiał się on im­p o­n u­ją ­co, ale wte­dy nie­mal w ca­ło­ści po­chła­n ia­ła go emi­g ra­cja. Przed 1914 ro­k iem z ziem pol­skich emi‐ gro­wa­ło w nie­k tó­rych la­tach oko­ło trzy­stu ty­się­cy lu­dzi, z cze­g o dwie­ście ty­się­cy do Sta­n ów Zjed­n o­czo­n ych, trzy­dzie­ści–czter­dzie­ści ty­się­cy do Ame­ry­k i Po­łu­dnio­wej, pra­wie trzy­dzie­ści ty­się­cy do kra­jów eu­ro­p ej­skich i  kil­k a­n a­ście ty­się­cy do Ro­sji, 26 mię­dzy in­n y­mi na Sy­be­rię . Po woj­n ie kra­je przyj­mu­ją ­ce imi­g ran­tów za­czę­ły stop‐ nio­wo za­my­k ać swo­je gra­n i­ce. Jesz­cze przed wy­bu­chem wiel­k ie­g o kry­zy­su usta­n a‐ wia­n o naj­róż­n iej­sze re­stryk­cje, ogra­n i­cze­n ia czy kwo­ty imi­g ra­cyj­n e – ma­so­wa emi‐ gra­cja do Sta­n ów Zjed­n o­czo­n ych nie­mal usta­ła po wpro­wa­dze­n iu w ży­cie The Im‐ mi­g ra­tion Act of 1924. Od chwi­li od­zy­ska­n ia nie­p od­le­g ło­ści do po­ło­wy lat trzy­dzie‐ stych wy­je­cha­ło „bez­p ow­rot­n ie” do kra­jów za­mor­skich już tyl­k o pięć­set ty­się­cy 27 emi­g ran­tów . O ta­k ą sa­mą nie­mal licz­bę oby­wa­te­li, czte­ry­sta–pięć­set ty­się­cy, po‐ więk­sza­ła się – rok do ro­k u – lud­n ość kra­ju. Trzy czwar­te owe­g o ży­wio­ło­we­g o pro‐ ce­su wy­ra­ża­ją ­ce­g o się wskaź­n i­k iem przy­ro­stu na­tu­ral­n e­g o 12,3/ty­sią c miesz­k ań‐ 28 ców (Wło­chy 10/ty­sią c, Niem­cy 3,1/ty­sią c) przy­p a­da­ło na wieś. By­ła to ka­ta­stro‐ fa spo­łecz­n a i  eko­n o­micz­n a na nie­by­wa­łą ska­lę. Sza­co­wa­n o, że dla pię­ciu–ośmiu 29 mi­lio­n ów miesz­k ań­ców wsi – zwa­n ych cza­sem nie­tak­tow­n ie „ludź­mi zbęd­n y­mi” – nie ma pra­cy w rol­n ic­twie ani szans na in­n e sta­łe źró­dła do­cho­dów. By­li wśród nich bez­rol­n i i ro­dzi­n y go­spo­da­ru­ją ­ce na go­spo­dar­stwach kar­ło­wa­tych lub bar­dzo ma‐ łych, do pię­ciu hek­ta­rów (po­n ad pięć­dzie­sią t pro­cent wszyst­k ich „lu­dzi zbęd­n ych”). Wie­lu z nich ży­ło w skraj­n ym ubó­stwie, na gra­n i­cy eg­zy­sten­cji bio­lo­g icz­n ej. Ca­łej tej bie­do­cie wiej­skiej i miej­skiej – w mia­stach we­dług sza­cun­k ów by­ły trzy mi­lio­n y bez­ro­bot­n ych – bra­k o­wa­ło nie­ste­ty wy­ob­raź­n i, by zi­mo­wy­mi wie­czo­ra­mi, gdy nie star­cza­ło na naf­tę do lam­p y, ma­rzyć o przy­g o­dach i ży­ciu w do­bro­by­cie w dzi­k ich kra­jach. Oprócz ma­ło­rol­n ych i bez­rol­n ych nad Wi­słą i Nie­mnem ży­ła jesz­cze jed­n a zbio­ro‐ wość lu­dzi z  punk­tu wi­dze­n ia po­li­ty­k ów pra­wi­cy i  spo­rej czę­ści lud­n o­ści „zbęd‐ nych” – po­n ad trzy i  pół mi­lio­n a (w  1939  ro­k u) pol­skich Ży­dów. Co gor­sza – jak tłu­ma­czy­li Po­la­k om dzia­ła­cze Na­ro­do­wej De­mo­k ra­cji – co naj­mniej od 1912 ro­k u, gdy Ro­man Dmow­ski prze­g rał wy­bo­ry do car­skiej Du­my gło­sa­mi wy­bor­ców ży­dow‐ skich – by­li to oby­wa­te­le nie tyl­k o zbęd­n i, lecz tak­że zda­n iem en­de­k ów fun­da­men‐ tal­n ie wręcz szko­dli­wi. We­dług ra­dy­k al­n ej pra­sy en­dec­k iej sa­ma obec­n ość więk­szej licz­by Ży­dów w  gra­n i­cach od­ro­dzo­n e­g o pań­stwa uszczu­p la­ła z  ta­k im tru­dem wy‐ wal­czo­n ą nie­p od­le­g łość. Myśl tę roz­wi­n ą ł ze swa­dą na przy­k ład war­szaw­ski dra‐ Strona 16 ma­turg i  en­dec­k i pu­bli­cy­sta Igna­cy Gra­bow­ski, uświa­da­mia­ją c w  1918  ro­k u sub‐ skry­ben­tów Na­szej Bi­blio­tecz­k i Lu­do­wej w bro­szu­rze Dla Ży­dów – Pa­le­sty­n a, że Pol‐ ska wy­zwo­lo­n a spod wła­dzy za­bor­ców wy­ma­g a te­raz „wy­zwo­le­n ia” od Ży­dów – „we­wnętrz­n ych wro­g ów, na wpół ukry­tej cho­ro­by, ra­k a, któ­ry po­chła­n ia na­sze wy­sił­k i go­spo­dar­cze i  in­te­lek­tu­a l­n e”. Je­dy­n ym roz­wią ­za­n iem pro­ble­mu owe­g o „we­wnętrz­n e­g o za­bor­cy” by­ło je­g o zda­n iem „wy­sy­ła­n ie Ży­dów do Pa­le­sty­n y” i da‐ 30 lej, do Azji Mniej­szej czy Afry­k i . Li­be­rii aku­rat ja­k o miej­sca, gdzie moż­n a by wy‐ pra­wić ucią ż­li­wych współ­o­by­wa­te­li ży­dow­skich, nie wska­zy­wał. Wkrót­ce jed­n ak po­ja­wi­ło się od­p o­wied­n ie ku te­mu miej­sce – fran­cu­ski na­on­czas Ma­da­g a­skar. Wi­zja roz­wią ­za­n ia pol­skich pro­ble­mów lud­n o­ścio­wych i  go­spo­dar­czych wy­p ra‐ co­wa­n a przez dzia­ła­czy ko­lo­n ial­n ych by­ła ja­sna i po­cią ­g a­ją ­co pro­sta: trze­ba żą ­dać do skut­k u za­mor­skie­g o te­ry­to­rium o od­p o­wied­n im kli­ma­cie, ko­lo­n ii, kon­do­mi­n ium lub man­da­tu Li­g i Na­ro­dów, w  osta­tecz­n o­ści te­re­n u w  gra­n i­cach in­n e­g o pań­stwa lub czy­jejś ko­lo­n ii z au­to­n o­micz­n ą ad­mi­n i­stra­cją i swo­bo­dą dla wszel­k iej dzia­łal­n o‐ ści na­ro­do­wej. Na ta­k iej zie­mi osa­dzić na­le­ży zwar­ty­mi gro­ma­da­mi nie­ugię­tych pol­skich chło­p ów, któ­rzy za­cho­wu­ją c wia­rę, kul­tu­rę i łą cz­n ość z Ma­cie­rzą , do­star‐ cza­li­by Pol­sce po go­dzi­wych ce­n ach za­mor­skie pło­dy rol­n e i ku­p o­wa­li wy­ro­by pol‐ skich fa­bryk. Oprócz te­g o ko­n ie­czne by­ło po­zy­ska­n ie ko­lo­n ii „plan­ta­cyj­n ej”. A sze‐ rzej „go­spo­dar­czej”, w  któ­rej Po­la­cy wy­stą ­p ić mie­li w  ro­li plan­ta­to­rów, kup­ców i prze­my­słow­ców nad­zo­ru­ją ­cych pra­cę lud­n o­ści miej­sco­wej. By­ła­by ona źró­dłem su‐ row­ców i pro­duk­tów ko­lo­n ial­n ych dla kra­ju, ku­p o­wa­n ych ta­n iej, bo bez udzia­łu za‐ gra­n icz­n ych firm han­dlo­wych i  ar­ma­to­rów. Znacz­n ie wspo­mo­g ło­by to kra­jo­wy prze­mysł, zwięk­sza­ją c je­g o kon­k u­ren­cyj­n ość. To z ko­lei, spe­k u­lo­wa­n o, przy­bli­ży­ło‐ by per­spek­ty­wę dy­n a­micz­n ej in­du­stria­li­za­cji kra­ju, dzię­k i któ­rej „lu­dzie zbęd­n i” zna­leź­li­by wresz­cie pra­cę. Nie­ste­ty, mi­mo po­n a­wia­n ych i  co­raz bar­dziej sta­n ow‐ czych żą ­dań żad­n a kon­k ret­n a ofer­ta przy­dzie­le­n ia Pol­sce ko­lo­n ii – czy to „osad­n i‐ czej”, czy to „plan­ta­cyj­n ej” do LMiK przez ca­ły okres jej dzia­łal­n o­ści nie wpły­n ę­ła, a  po­dej­mo­wa­n e pró­by eks­p an­sji na wła­sną rę­k ę spa­li­ły na pa­n ew­ce. Pod ko­n iec lat trzy­dzie­stych co­raz moc­n iej­sze by­ło jed­n ak prze­k o­n a­n ie, że nad­cho­dzi czas glo‐ bal­n e­g o prze­ło­mu – tak­że gdy idzie o kwe­stie ko­lo­n ial­n e. W trak­cie swe­g o prze­mó‐ wie­n ia pod­czas Dni Ko­lo­n ial­n ych pre­zes Li­g i scha­rak­te­ry­zo­wał zwięź­le i wy­ra­zi­ście ów­cze­sny stan świa­ta: „to­czą się wal­k i, któ­re zde­cy­du­ją o lo­sach ludz­k o­ści i za­p ew‐ nią przo­du­ją ­ce miej­sce pań­stwom go­to­wym do rzu­ce­n ia na sza­lę roz­strzy­g nięć mię‐ dzy­n a­ro­do­wych ca­łej swej mo­cy i wo­li wy­wal­cze­n ia te­g o, co im się słusz­n ie na­le­ży. Strona 17 Ta­k im wła­śnie naj­bar­dziej słusz­n ym pra­wem Pol­ski i nie­od­zow­n ą dla niej ko­n iecz‐ 31 no­ścią jest po­sia­da­n ie wła­snych ko­lo­n ij” . Strona 18 Roz­dział II. Pla­ne­ta bia­łych lu­dzi Kie­dy se­n e­g al­scy strzel­cy do­wo­dze­n i przez ka­p i­ta­n a Mar­chan­da wkra­cza­li do Fa‐ szo­dy, uno­si­ły się nad ni­mi nie­zli­czo­n e, na­wet jak na Afry­k ę, chma­ry ko­ma­rów. Fran­cu­scy ofi­ce­ro­wie roz­g lą ­da­li się do­k o­ła z nie­do­wie­rza­n iem: ru­iny sta­re­g o for­tu, 32 kil­k a le­p ia­n ek, pa­rę palm … Osa­da nad Bia­łym Ni­lem wy­da­wa­ła się naj­n ędz­n iej‐ szym miej­scem na świe­cie – i od po­czą t­k u świa­ta za­p o­mnia­n ym. Ale to był wła­śnie cel ich trwa­ją ­cej już pół­to­ra ro­k u wy­p ra­wy znad Atlan­ty­k u do ser­ca Czar­n e­g o Lą ‐ du. Fa­szo­da pod­le­g a­ła wła­dzy mah­dy­stów z  Char­tu­mu, lecz na co dzień rzą ­dzi­ły w niej ko­ma­ry i sta­da kro­k o­dy­li. Z map środ­k o­wej Afry­k i, na któ­rych bia­łe pla­my za­czę­ły się szyb­ciej wy­p eł­n iać do­p ie­ro od nie­speł­n a pół wie­k u, wy­n i­k a­ło jed­n ak ja‐ sno, że to w oko­li­cach Fa­szo­dy prę­dzej czy póź­n iej skrzy­żu­ją się sprzecz­n e in­te­re­sy dwóch eu­ro­p ej­skich po­tęg. Fran­cja swe roz­le­g łe ko­lo­n ie w  Afry­ce Pół­n oc­n ej, Za‐ chod­n iej i  Rów­n i­k o­wej za­mie­rza­ła po­łą ­czyć po­p rzez te­ry­to­rium za­p rzy­jaź­n io­n ej Abi­sy­n ii ce­sa­rza Me­n e­li­k a z  Mo­rzem Czer­wo­n ym. An­g li­cy zaś śni­li o  nie­p rze­rwa‐ nym pa­sie po­sia­dło­ści bry­tyj­skich – od Egip­tu po Przy­lą ­dek Do­brej Na­dziei – i bu‐ do­wie ko­lei, dzię­k i któ­rej moż­n a by do­je­chać z  Ka­iru do Kapsz­ta­du w  wa­run­k ach god­n ych dżen­tel­me­n a. Wo­bec ta­k iej nie­p o­k o­ją ­cej per­spek­ty­wy rzą d w Pa­ry­żu ob‐ my­ślił pla­n y awan­tur­n i­czej wy­p ra­wy nad Bia­ły Nil. Mia­ła ona „po­ło­żyć kres ma‐ 33 rze­n iom na­szych przy­ja­ciół” . Zi­mą 1896  ro­k u mi­n i­ster spraw za­g ra­n icz­n ych Ga‐ briel Ha­n o­taux we­zwał wy­bra­n e­g o na do­wód­cę zbroj­n ej eks­p e­dy­cji ka­p i­ta­n a Je‐ ana-Bap­ti­ste’a  Mar­chan­da na Qu­a i d’Or­say i  za­chę­cił go uprzej­mie do czy­n u, za‐ pew­n ia­ją c o  wspar­ciu przez oj­czy­znę: „Ru­szaj więc do Fa­szo­dy. Fran­cja trzy­ma 34 broń w po­g o­to­wiu” . Wy­p ra­wa wy­ru­szy­ła w gó­rę rze­k i Kon­g o do­p ie­ro rok póź­n iej, w mar­cu 1897 ro‐ ku. Ma­ły, dwu­dzie­sto­sze­ścio­me­tro­wej dłu­g o­ści pa­ro­wiec i pi­ro­g i wio­zą ­ce strzel­ców do­tar­ły naj­p ierw do miej­sca, gdzie wiel­k a rze­k a skrę­ca łu­k iem na po­łu­dnie, a po‐ tem jed­n ym z  jej głów­n ych do­p ły­wów, Uban­g i, skie­ro­wa­ły się ku pół­n oc­n o- wschod­n im krań­com jej roz­le­g łe­g o do­rze­cza. W  sierp­n iu sta­tek od ty­g o­dni już że‐ glu­ją ­cy co­raz mniej­szy­mi i płyt­szy­mi rze­k a­mi i rzecz­k a­mi osiadł osta­tecz­n ie na mie‐ liź­n ie. Mar­chand i je­g o lu­dzie do­tar­li do dzia­łu wod­n e­g o mię­dzy Kon­g iem a Ni­lem. Do prze­by­cia mie­li jesz­cze pięć­set ki­lo­me­trów przez nie­mal po­zba­wio­n y wo­dy pas Strona 19 bu­szu oraz mo­k ra­dła i roz­le­wi­ska do­p ły­wów Bia­łe­g o Ni­lu. Pa­row­czyk, jak prze­wi‐ dy­wał plan, zo­stał roz­mon­to­wa­n y i ty­sią ­ce tra­g a­rzy, dźwi­g a­ją c je­g o czę­ści, wy­ru‐ szy­ły w stro­n ę Su­da­n u. Mo­sięż­n e ko­tły ma­szy­n y pa­ro­wej po pro­stu prze­cią ­g nię­to przez pół ty­sią ­ca ki­lo­me­trów bu­szu. Kie­dy jed­n ak nie­zmor­do­wa­n i Fran­cu­zi po­k o‐ na­li ba­g na dzie­lą ­ce ich od naj­bliż­szej rze­k i, oka­za­ło się, że jest za płyt­k a, aby sta‐ tek – przy mon­ta­żu stwier­dzo­n o, że żad­n ej, naj­mniej­szej czę­ści nie bra­k u­je – po‐ 35 now­n ie zwo­do­wać . Do­p ie­ro po pół ro­k u przy­bór rzek umoż­li­wił do­tar­cie wo­dą do Bia­łe­g o Ni­lu i – 10 lip­ca 1898 ro­k u – do Fa­szo­dy. Jesz­cze te­g o sa­me­g o dnia na mu‐ rach sta­rej wa­row­n i sta­n ą ł maszt, na któ­ry wcią ­g nię­to trój­k o­lo­ro­wą fla­g ę. Wy‐ 36 strze­li­ły kor­k i szam­p a­n a . W cią ­g u dłu­g ich mie­się­cy, gdy Mar­chand i je­g o czar­n i żoł­n ie­rze z upo­rem na­p o‐ le­oń­skiej sta­rej gwar­dii prze­dzie­ra­li się, jak­by stra­ce­n i już dla cy­wi­li­za­cji, przez naj‐ dzik­sze ostę­p y afry­k ań­skie, za­szły wy­da­rze­n ia, któ­re ni­we­czy­ły sens ich tru­dów. Rzą d fran­cu­ski prze­k o­n ał się bo­wiem, że nie mo­że li­czyć na po­p ar­cie in­n ych mo‐ carstw w swych spo­rach z An­g lią o po­dział Afry­k i. Co waż­n iej­sze, Bry­tyj­czy­cy zde‐ cy­do­wa­li się wresz­cie roz­p ra­wić z  mah­dy­sta­mi i  po­mścić klę­skę woj­sko­wą oraz śmierć ge­n e­ra­ła Gor­do­n a w Char­tu­mie w 1885 ro­k u. Woj­ska an­g iel­skie i egip­skie do­wo­dzo­n e przez ge­n e­ra­ła Ho­ra­tio Kit­che­n e­ra na po­czą t­k u wrze­śnia 1898  ro­k u roz­bi­ły do­szczęt­n ie po­g ro­bow­ców Mah­die­g o pod Omdur­ma­n em, a na­stęp­n ie ru­szy‐ ły w gó­rę Ni­lu, by wcie­lić Su­dan do im­p e­rium bry­tyj­skie­g o. Do Fa­szo­dy, z nie­wiel‐ kim od­dzia­łem woj­ska za­ła­do­wa­n ym na pięć ka­n o­n ie­rek, ja­k o pierw­szy do­tarł oso‐ 37 bi­ście sam Kit­che­n er . Gdy zo­ba­czył w  szkłach lor­n et­k i po­wie­wa­ją ­cą nad osa­dą fla­g ę fran­cu­ską , nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom. Za­sko­cze­n i nie­za­p o­wie­dzia­n ą wi­zy­tą by­li też Fran­cu­zi. Po­wsta­ła sy­tu­a cja zde­cy­do­wa­n ie nie­zręcz­n a i fru­stru­ją ­ca, zwłasz­cza dla Mar­chan­da, któ­ry do­wo­dził garst­k ą Se­n e­g al­czy­k ów, pod­czas gdy Kit‐ che­n er przy­p ro­wa­dził do Su­da­n u dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy żoł­n ie­rzy. Przy­k rą at‐ mos­fe­rę ła­g o­dzi­ła nie­co wza­jem­n a kur­tu­a zja stron kon­flik­tu. Na po­k ła­dzie swej ka‐ no­n ie­rki ge­n e­rał przy­ją ł fran­cu­skie­g o do­wód­cę szkla­n ecz­k ą whi­sky and so­da, ten 38 zaś w re­wan­żu za­p ro­sił go te­g o sa­me­g o wie­czo­ra na szam­p a­n a . Nie­mniej jed­n ak obaj twar­do sta­li przy swo­im. Kit­che­n er oświad­czył, że nie mo­że uznać za­ję­cia przez Fran­cję żad­n ych te­re­n ów w do­rze­czu Ni­lu. Mar­chand za­p o­wie­dział z ko­lei, że ja­k o żoł­n ierz wy­sła­n y do Fa­szo­dy przez swój rzą d nie opu­ści jej bez wy­raź­n e­g o roz‐ ka­zu z Pa­ry­ża. Przez na­stęp­n e trzy mie­sią ­ce nad brze­g iem Ni­lu ku zdu­mie­n iu kro‐ ko­dy­li po­wie­wa­ły dwie od­le­g łe od sie­bie o kil­k a­set kro­k ów fla­g i – bry­tyj­ska i fran‐ Strona 20 cu­ska. Osta­tecz­n ie Fran­cu­zi ustą ­p i­li. W grud­n iu zwi­n ę­li fla­g ę i przez Dżi­bu­ti wró­ci­li do oj­czy­zny, któ­ra bez­zwłocz­n ie na­g ro­dzi­ła ka­p i­ta­n a Mar­chan­da awan­sem na sto‐ pień puł­k ow­n i­k a. Sa­ma Fran­cja na osło­dę otrzy­ma­ła od An­g li­k ów część te­ry­to­rium Su­da­n u po­ło­żo­n ą na za­chód od pro­win­cji Dar­fur, któ­ra sta­n o­wi­ła ro­dzaj za­wia­su łą ­czą ­ce­g o fran­cu­skie po­sia­dło­ści na Sa­ha­rze, w Afry­ce Za­chod­n iej i w po­bli­żu rów‐ 39 ni­k a . Za­k oń­czo­n y upo­k a­rza­ją ­cym od­wro­tem spór o Fa­szo­dę był ko­lej­n ym po Se‐ da­n ie cio­sem w wiel­k ość Fran­cji i trau­mą dla wie­lu jej oby­wa­te­li. Ośmio­let­n i wów‐ czas Char­les de Gaul­le pa­mię­tał o tym star­ciu do koń­ca ży­cia i od­tą d spo­dzie­wał się 40 po An­g li­k ach wszyst­k ie­g o naj­g or­sze­g o . Przede wszyst­k im jed­n ak wy­p ad­k i w Fa­szo­dzie, choć co­k ol­wiek ope­ret­k o­we, by­ły roz­strzy­g a­ją ­cym ak­tem „wy­ści­g u o Afry­k ę”, czy­li roz­bio­ru lą ­du afry­k ań­skie­g o przez kon­k u­ru­ją ­ce ze so­bą pań­stwa eu­ro­p ej­skie. A  tak­że fi­n a­łem – sym­bo­licz­n ym, bo mniej­sze czy więk­sze kon­flik­ty o te­ry­to­ria za­mor­skie trwa­ły na­dal – po­dzia­łu świa‐ ta mię­dzy kra­je Za­cho­du. Na prze­ło­mie XIX i XX wie­k u roz­p o­czą ł się naj­świet­n iej‐ szy – z  za­chod­n iej, rzecz ja­sna, per­spek­ty­wy – „kla­sycz­n y” okres ko­lo­n ia­li­zmu, wień­czą ­cy eks­p an­sję Eu­ro­p ej­czy­k ów na in­n ych lą ­dach. Roz­p o­czę­ła się ona czte­ry wie­k i wcze­śniej na por­tu­g al­skim wy­brze­żu Al­g a­rve. Przy­lą ­dek św. Win­cen­te­g o w  Por­tu­g a­lii, sma­g a­n y sztor­ma­mi, z  ubo­g ą , tro­chę pół­n oc­n ą ro­ślin­n o­ścią – drob­n y­mi nad­mor­ski­mi goź­dzi­k a­mi i nar­cy­za­mi, kar­ło­wa‐ ty­mi ja­łow­ca­mi, tra­wa­mi i  po­ro­sta­mi – to wy­su­n ię­ty naj­da­lej na po­łu­dnio­wy za‐ chód skra­wek lą ­du eu­ro­p ej­skie­g o. U  stóp pio­n o­we­g o ska­li­ste­g o urwi­ska roz­bi­ja­ją się dłu­g ie fa­le Atlan­ty­k u. Sta­ro­żyt­n i Rzy­mia­n ie na­zy­wa­li Ca­bo de São Vi­cen­te Świę‐ tym Przy­lą d­k iem – Pro­mon­to­rium Sa­crum. Wie­rzy­li, że słoń­ce tu wła­śnie, koń­czą c swą dzien­n ą wę­drów­k ę nad pro­win­cja­mi im­p e­rium, za­n u­rza się wśród kłę­bów pa‐ ry, w wo­dy oce­a nu… Po­g lą ­du sta­ro­żyt­n ych, że Ca­bo de São Vi­cen­te jest ostat­n im skraw­k iem świa­ta, nie po­dzie­lał ksią ­żę Hen­ryk Że­g larz, por­tu­g al­ski in­fant, pro­tek­tor lu­dzi mo­rza i od‐ kryw­ców. Wie­rzył go­rą ­co, że por­tu­g al­scy że­g la­rze są w  sta­n ie od­mie­n ić lo­sy nie tyl­k o sa­mej Por­tu­g a­lii, lecz tak­że ów­cze­snej Eu­ro­p y. Jak­k ol­wiek re­co­n qu­ista na Pół‐ wy­spie Ibe­ryj­skim do­bie­g a­ła koń­ca, ogrom­n e prze­strze­n ie nie tyl­k o w Afry­ce i Azji, lecz tak­że na kon­ty­n en­cie eu­ro­p ej­skim zaj­mo­wa­li mu­zuł­ma­n ie. Ta wro­g a po­tę­g a pa­n o­wa­ła nie­p o­dziel­n ie nad szla­k a­mi han­dlo­wy­mi z In­dii, czy­li je­dy­n ą dro­g ą , któ‐ rą do­star­cza­n o do Eu­ro­p y skar­by Azji: ko­rze­n ie, krusz­ce, je­dwa­bie i ba­jecz­n ie ko­lo‐ ro­we tka­n i­n y z  ba­weł­n y. Hen­ryk Że­g larz był prze­k o­n a­n y, że za bez­k re­sny­mi zie‐