DeMille Nelson - Szkoła wdzięku (1-2)

Szczegóły
Tytuł DeMille Nelson - Szkoła wdzięku (1-2)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

DeMille Nelson - Szkoła wdzięku (1-2) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie DeMille Nelson - Szkoła wdzięku (1-2) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

DeMille Nelson - Szkoła wdzięku (1-2) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Spis treści Karta tytułowa Dedykacja TOM PIERWSZY CZĘŚĆ I .1. .2. .3. .4. .5. .6. .7. .8. CZĘŚĆ II .9. .10. .11. .12. .13. .14. .15. .16. .17. .18. .19. .20. .21. Strona 3 CZĘŚĆ III .22. .23. .24. .25. .26. .27. .28. .29. .30. OKŁADKA TOM DRUGI CZĘŚĆ IV .31. .32. .33. .34. .35. .36. CZĘŚĆ V .37. .38. .39. .40. .41. .42. Strona 4     (THE CHARM SCHOOL)     Przekład: Andrzej Szulc   AMBER: 1993     Strona 5       Pamięci Joanny Sindel       Strona 6       TOM PIERWSZY   Strona 7       CZĘŚĆ I   Kiedy jesteś nieszczęśliwy, jedź do Rosji. Ktokolwiek pozna ten kraj, będzie zachwycony, żyjąc gdzie indziej. Markiz de Custme - Listy z Rosji Przełożyła Beata Geppert.   Strona 8 .1.   –  W Smoleńsku przebywał pan już był przez dwa dni, panie Fisher? - zapytała. Gregory'ego Fishera nie wprawiała już w zakłopotanie ani nie śmieszyła szczególna składnia i dziwne użycie angielskich czasów w tej części świata. – Tak - odpowiedział - jestem w Smoleńsku od dwóch dni. – Dlaczego nie zgłosił się pan do mnie zaraz po przyjeździe? –  Była pani nieobecna. Rozmawiałem z policjantem... to znaczy milicjantem. –  Czyżby? - Przez chwilę z zatroskanym wyrazem twarzy przerzucała papiery na biurku, po czym rozchmurzyła się. - A tak. Doskonale. Mieszka pan w Hotelu Centralnym. Fisher przyjrzał się urzędniczce Intouristu. Mogła mieć jakieś dwadzieścia pięć lat, kilka lat więcej od niego. Nie wyglądała najgorzej. Choć może zbyt długo już był w drodze. – Tak, wczorajszą noc spędziłem w „Centralnym”. Spojrzała na jego wizę. – Turystyka? – Zgadza się. Turizm. – Zawód? Fisher zaczynał mieć już dosyć tych nie kończących się wewnętrznych kontroli. Czuł się tak, jakby przekraczał granicę państwową w każdym mieście, w którym musiał się zatrzymać. – Były student college'u - odparł - obecnie bezrobotny. Strona 9 Skinęła głową. – Tak? W Ameryce jest olbrzymie bezrobocie. Ludzie nocują na ulicach. Rosjanie, jak zauważył, mieli istną obsesję na punkcie amerykańskiego bezrobocia, bezdomności, przestępczości, narkomanii i konfliktów rasowych. – Nie pracuję z własnej woli - odparł. –  Sowiecka konstytucja gwarantuje każdemu obywatelowi prawo do pracy, do mieszkania i czterdziestogodzinnego tygodnia pracy. Wasza konstytucja tego nie gwarantuje. Miał na końcu języka kilka dowcipnych odpowiedzi, ale zamiast tego powiedział tylko: – Zwrócę się w tej sprawie do mojego kongresmana. – Tak? – Tak. Ściany biura pomalowane były na jasnożółty kolor. Kobieta skrzyżowała ręce na piersiach i pochyliła się do przodu. – Jak się panu podobał Smoleńsk? – Piękne miasto. Żałuję, że nie mogę zostać dłużej. Rozłożyła na biurku dokument, na którym wypisana była jego marszruta, a potem energicznym ruchem przybiła na nim dużą czerwoną pieczęć. – Odwiedził pan nasz park kultury? – Wypstrykałem tam całą rolkę. – Tak? A miejscowe muzeum historyczne przy ulicy Lenina? Fisher nie chciał wystawiać na szwank swojej wiarygodności. – Nie. Zapomniałem. Zwiedzę w drodze powrotnej. – Doskonale. Strona 10 Przez kilka sekund przyglądała mu się z zaciekawieniem. Fisher pomyślał, że jego towarzystwo sprawia jej chyba przyjemność. Trudno się było dziwić. Całe biuro smoleńskiego Intouristu wydawało się puste i zapomniane niczym Izba Handlowa w małym miasteczku na Środkowym Zachodzie. – Nie widujemy tutaj wielu Amerykanów. – Trudno w to uwierzyć. –  I niewielu ludzi z Zachodu. Głównie wycieczki z bratnich krajów socjalistycznych. – Po powrocie opowiem wszystkim, jakie tu u was atrakcje. –  Tak? - Zabębniła palcami o biurko, a potem dodała zamyślona. - Możecie jeździć, gdzie chcecie. – Słucham? –  Mówił mi jeden Amerykanin. Każdy może dostać paszport. Kosztuje trzydzieści dolców. Trwa to dwa, trzy, cztery tygodnie. – Czasami dłużej. A poza tym nie możemy jeździć do Wietnamu, Korei Północnej, na Kubę i jeszcze do paru innych miejsc. Pokiwała z roztargnieniem głową. – Interesuje pana socjalizm? - zapytała po chwili. – Interesuje mnie Rosja - odparł Fisher. – A mnie interesuje pański kraj. – Niech pani nas odwiedzi. – Tak. Może kiedyś. - Spuściła wzrok na zadrukowany kwestionariusz. - Ma pan w samochodzie obowiązkowy zestaw narzędzi i apteczkę? - zapytała. – Jasne. Te same, które miałem w Mińsku. –  To dobrze. Musi pan się ściśle trzymać wyznaczonej trasy. Między Smoleńskiem a Moskwą nie ma żadnego hotelu, w którym mógłby pan Strona 11 przenocować. Cudzoziemcom nie wolno w nocy jeździć po kraju. Musi pan znaleźć się w granicach Moskwy przed zapadnięciem zmroku. – Wiem. – Po przyjeździe musi pan się natychmiast zgłosić w przedstawicielstwie Intouristu w hotelu „Rossija”, gdzie ma pan zarezerwowany pokój. Zanim pan to zrobi, wolno panu zatrzymywać się wyłącznie po to, żeby kupić benzynę albo spytać milicjanta o drogę. – Albo skorzystać z toalety. –  Oczywiście. - Zerknęła do jego marszruty. - Wolno panu zboczyć z drogi koło Borodina. – Tak, wiem. – Ale nie radziłabym panu tego robić. – A to dlaczego? – Jest już późno, panie Fisher. Będzie się pan spieszył, żeby zdążyć do Moskwy przed zmrokiem. Radziłabym panu zatrzymać się dzisiaj na noc w Smoleńsku. – Już wymeldowałem się byłem z hotelu. Tak? Nie zorientowała się, że parodiuje jej angielski. –  Mogłabym panu załatwić inny pokój. To należy do moich obowiązków. – Po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego. –  Dziękuję. Jestem pewien, że uda mi się dojechać do Moskwy przed zmrokiem. Wzruszyła ramionami i przesunęła papiery w jego stronę. – Spasibo - powiedział Fisher, wpychając je do torby. - Do swidanija - dodał, unosząc na pożegnanie rękę. – Proszę nie jechać zbyt szybko - odparła. - Niech pan będzie ostrożny, panie Fisher - dodała po chwili. Strona 12 Fisher wyszedł na dwór. Zastanawiając się nad jej ostatnią tajemniczą uwagą, wciągnął do płuc chłodne smoleńskie powietrze i podszedł do otaczających jego samochód Rosjan. Przecisnął się bokiem przez tłum. – Przepuśćcie mnie, ludzie. Otwierając drzwi swego pontiaca trans am uśmiechnął się, po czym pokazał im rozłożone w geście zwycięstwa dwa palce i wślizgnął się do środka. Zamknął drzwi, uruchomił silnik i ruszył powoli przez rozstępujący się tłum. – Do swidanija, smoleńczycy. Przejechał powoli przez centrum Smoleńska, często rzucając okiem na leżącą obok niego na siedzeniu mapę. Po dziesięciu minutach znalazł się na głównej, łączącej Mińsk z Moskwą, szosie, kierując się na wschód, w stronę sowieckiej stolicy. Mijał pojazdy rolnicze, ciężarówki i autobusy, ale ani jednego samochodu osobowego. Dzień był wietrzny, a po niebie sunęły szare chmury, zasłaniając mizerne słońce. Fisher zauważył, że im dalej posuwa się na wschód, tym późniejsza wydaje się jesień. W przeciwieństwie do ruchliwej krzątaniny, którą obserwował na leżących przecież na tej samej szerokości geograficznej polach wschodnich Niemiec i Polski, tutaj zboża po obu stronach szosy były już uprzątnięte, a pojawiające się co jakiś czas sady pozbawione owoców i liści. Przed oczyma Gregory'ego Fishera przesuwał się krajobraz, a on pogrążył się w rozmyślaniach. Doszedł do wniosku, że tutejsze restrykcje i zakazy są nie tylko denerwujące, ale również trochę przerażające. Jednak napotkani dotąd sowieccy obywatele odnosili się do niego dobrze. „Paradoksem jest - napisał w pocztówce do rodziców - że to jedno z ostatnich miejsc, gdzie jeszcze lubią Amerykanów”. On też raczej polubił Strona 13 Rosjan; imponowało mu zainteresowanie, jakie wzbudzał jego samochód, zatrzymując uliczny ruch i przyciągając oczy, gdziekolwiek się pojawił. Metalicznie błękitny trans am miał rejestrację stanu Connecticut, aluminiowe felgi, spoiler na bagażniku i wymalowane po bokach wąskie paski - stanowił prawdziwą kwintesencję amerykańskiego sportowego wozu. Fisher podejrzewał, że takiego samochodu nie oglądano jeszcze na ulicach Moskwy. Z tylnego siedzenia dolatywał go zapach owoców i warzyw, którymi obdarowywali go mieszkańcy miasteczek i wsi, gdziekolwiek się zatrzymał. On dawał im w zamian flamastry, amerykańskie kalendarze, maszynki do golenia i inne drobne przedmioty, które poradzono mu zabrać ze sobą. Greg Fisher czuł się jak ambasador dobrej woli i świetnie się bawił. Kamienny słupek poinformował go, że ma jeszcze dwieście dziewięćdziesiąt kilometrów do Moskwy. Popatrzył na cyfrowy zegar umieszczony na tablicy rozdzielczej. Była 2.16 po południu. W tylnym lusterku zobaczył doganiający go konwój Armii Czerwonej. Jadący jako pierwszy, pomalowany na matowo zielony kolor gazik znalazł się parę metrów za jego zderzakiem. – Hej - mruknął Fisher - to się nazywa siedzieć komuś na ogonie. Samochód błysnął światłami, ale Fisher nie dostrzegał miejsca, gdzie mógłby zjechać - dwupasmowa droga ograniczona była z obu stron rowami. Dodał gazu. Pięciolitrowy, ośmiocylindrowy silnik w układzie V zaopatrzony był w boczny wtrysk paliwa, ale miejscowa benzyna najwyraźniej nie była w stanie się przezeń przecisnąć. Silnik zakaszlał i strzelił. – Niech to diabli! Samochód sztabowy wciąż siedział mu na zderzaku. Fisher spojrzał na szybkościomierz, który pokazywał sto dziesięć kilometrów na godzinę, o Strona 14 dwadzieścia więcej, niż dopuszczały przepisy. Nagle gazik zjechał na sąsiednie pasmo i zrównał się z nim. Kierowca nacisnął klakson. Opuściła się tylna szyba i Amerykanin zobaczył wlepiającego weń oczy oficera w złotych galonach. Zdejmując nogę z gazu wykrzywił do niego twarz w uśmiechu. Minął go długi konwój ciężarówek i pojazdów opancerzonych, wypełniony żołnierzami, którzy machali rękami, posyłając mu tradycyjne, krasnoarmijne Uuura! Konwój szybko zniknął mu z oczu i Greg Fisher wziął głęboki oddech. – Co ja tutaj, do diabła, robię? To właśnie chcieli wiedzieć jego rodzice. Samochód i pieniądze na wakacje dali mu w nagrodę za ukończenie studiów administracyjnych w Yale. Wysłał więc samochód statkiem do Hawru i spędził lato podróżując po Europie Zachodniej. Wycieczka do Bloku Wschodniego była jego własnym pomysłem. Niestety uzyskanie wizy i zezwoleń na samochód zajęło więcej czasu, niż się spodziewał i, podobnie jak Napoleon i Hitler, wjechał do Rosji miesiąc później, niż powinien. Krajobraz, pomyślał Fisher, w zupełności zasłużył sobie na miano monotonnego i bezkresnego. A niebo wydawało się odbiciem rozciągającej się pod nim ziemi - od ośmiu dni przewalały się po nim szare, ponure chmury; niezmierzony przestwór, na którym nie sposób było zatrzymać oko. Mógłby przysiąc, że słońce przestało świecić, kiedy wyjeżdżał z Polski. Podniecenie, które odczuwał przemierzający Związek Sowiecki turysta, niewiele miało wspólnego z krajobrazem (nudny), ludźmi (bezbarwni) czy pogodą (nieprzyjemna). Jego źródłem był fakt, że człowiek znajdował się w miejscu, dokąd docierało stosunkowo niewielu mieszkańców Zachodu, w kraju, który nie popierał turystyki i gdzie ksenofobia stanowiła głęboko Strona 15 zakorzeniony element narodowej psyche - w kraju, który był państwem policyjnym. Niebezpieczne wakacje i niebezpieczne miejsce. Gregory Fisher włączył samochodowe radio, ale nie był w stanie złapać ani „Głosu Ameryki”, ani „BBC” - obie stacje słychać było najwyraźniej tylko w nocy. Przysłuchiwał się przez chwilę mężczyźnie przemawiającemu stentorowym głosem przy akompaniamencie marszowej muzyki; kilka razy powtórzyły się słowa agriesija i amierikaniec. Wyłączył radio. Po wyjeździe z Tumanowa zauważył, że szosa stała się szersza, a nawierzchnia bardziej gładka, ale poza tym nic nie wskazywało, że zbliża się do wielkiej moskiewskiej metropolii. W gruncie rzeczy, pomyślał, brak było jakichkolwiek oznak działalności gospodarczej, którą ktoś mógłby skojarzyć z dwudziestym wiekiem. – Odbija mi szajba. Wsunął do magnetofonu kasetę z lekcją języka rosyjskiego i powtarzał: –  Ja płocho siebia czuwstwuju. Czuję się źle. Na czto żałujeties'? Co panu dolega? Trans Am toczył się po asfaltowej szosie. Na polach kobiety zbierały ziarno pozostawione przez żniwiarzy. Po jakimś czasie Fisher zobaczył przed sobą wioskę, której nie było na mapie. Widywał już takie jak ta wioski, przyklejone do szosy, a także odsunięte od niej bardziej nowoczesne zabudowania, do których prowadziły zwykle szerokie drogi dojazdowe i w których, jak się domyślał, mieściły się sowchozy. Ale ani jednego samotnego domu. I krajobrazy, które raczej nie nadawały się na pocztówkę. Całkiem inaczej niż w Europie Zachodniej - tam każda wioska stanowiła przyjemność dla oka, każdy zakręt odsłaniał przepyszne widoki. Tak mu się Strona 16 teraz w każdym razie wydawało. Uświadomił sobie jednak, że na pierwszy rzut oka wiejska Rosja nie różniła się tak bardzo od wiejskiej Ameryki; i tu, i tam niewiele było miejsc o znaczeniu historycznym, ani jednego zamku czy pałacyku, nieliczne ślady przeszłości. Wszystko, co wokół siebie widział, podporządkowane było kierowanemu z Moskwy, mało efektywnemu przemysłowi rolnemu. – Nie podoba mi się to - powiedział na głos. Przejeżdżał teraz przez środek wioski. Składała się głównie z drewnianych chat, których drzwi, framugi okien i skrzynki na kwiaty pomalowane były wszystkie na ten sam niebieski kolor. –  Państwowa Fabryka Lakierów Numer Trzy przekroczyła plan produkcji niebieskiej farby numer dwa. Tak? Wioska ciągnęła się po obu stronach szosy przez jakieś pół kilometra, przypominając bungalowy zagubionego w Appalachach motelu. Zobaczył parę starszych osób kopiących warzywa na małych, ogrodzonych płotami przyzagrodowych działkach. Jakiś staruszek zatykał zaprawą szpary między dwoma belkami chaty, a grupa dzieci goniła z uciechą stadko kurczaków. Wszyscy zatrzymywali się i wlepiali oczy w mijający ich błękitny bolid. Fisher pozdrawiał ich uniesioną dłonią, a kiedy minął ostatnią chatę, ponownie dodał gazu. Obejrzał się przez prawe ramię i zobaczył, jak na południowym zachodzie wyjrzało na chwilę, wiszące nisko nad horyzontem, słońce. Jakieś pół godziny później skręcił ze swojej szosy na mniejszą, równoległą do niej drogę, stanowiącą niegdyś główny szlak, którym wjeżdżało się z zachodu do Moskwy. Po paru minutach znalazł się na przedmieściach Możajska, sto dwadzieścia osiem kilometrów od stolicy, i zwolnił do prędkości obowiązującej w mieście. Strona 17 Wydany przez Intourist przewodnik poinformował go, że miasto zostało założone w trzynastym wieku i wchodziło w skład dawnego Księstwa Moskiewskiego, ale wokół widział tylko drewniane i betonowe zabudowania - ani jednego budynku o wartości historycznej. Zobaczył na mapie, że gdzieś w pobliżu stoi sobór Nikołajewski, ale nie miał czasu ani ochoty go zwiedzać. Fakt, że zapuszczał się swoim pontiakiem w najbardziej zapadłe zakątki Rosji miał i swoje gorsze strony. Kiedy człowiek wzbudza bez przerwy powszechną sensację, może mu się w końcu to znudzić. Jechał przez Możajsk, trzymając nonszalancko kierownicę i unikając groźnego wzroku milicjanta regulującego ruch na jedynym większym skrzyżowaniu w mieście. W końcu, zostawiwszy za sobą zabudowania, zobaczył to, czego szukał: stację benzynową, w której miał zatankować, położoną na wschodnim krańcu miasta i poprzedzoną znakiem drogowym przedstawiającym pompę. Wjechał na biały betonowy podjazd i zatrzymał się przy żółtym dystrybutorze. Mężczyzna w czystym niebieskim kombinezonie siedział przed budynkiem z białego betonu i czytał książkę. Nie odkładając jej uniósł wzrok. Fisher wysiadł z samochodu i ruszył w jego stronę. –  Jak idzie interes? - zapytał wręczając mężczyźnie wydane przez Intourist kupony na trzydzieści pięć litrów 93-oktanowej benzyny. - Okay? – Okaj - odparł facet w kombinezonie, kiwając głową. Fisher wrócił do swego samochodu i zaczął sam nalewać sobie benzynę. Pracownik stacji zbliżył się i patrzył ponad jego ramieniem na licznik. Amerykanina nie dziwiło, dlaczego wszystkie stacje są samoobsługowe, skoro personel i tak stoi obok i przygląda się nalewającemu. Dawno przestał się dziwić takim rzeczom. Na liczniku dystrybutora pojawiło się trzydzieści pięć litrów, ale bak wciąż nie był pełny, więc dolał jeszcze Strona 18 cztery i dopiero wtedy odstawił wąż. Facet zaglądał akurat do środka pontiaca i chyba tego nie zauważył. Fisher wsiadł do samochodu, uruchomił potężny silnik i trochę przygazował. Opuścił elektrycznie otwieraną szybę i wręczył pracownikowi stacji komplet pocztówek z Nowego Jorku. – Mieszkają tam sami bezdomni. Tak? Mężczyzna przeglądał powoli pocztówki. Fisher wsunął do magnetofonu kasetę z Bruce'em Springsteenem, zwolnił sprzęgło i zostawił za sobą na białym betonie sześć stóp spalonej gumy. Zawrócił z piskiem opon o sto osiemdziesiąt stopni i wyjechał na szosę. – Nierzeczywiste. Naprawdę. Zasunął szybę i słuchając muzyki naciskał pedał gazu, aż znacznie przekroczył obowiązujący limit prędkości. –  Od tysiąca kilometrów nie widziałem gliniarza z drogówki. Nie słyszeli chyba tutaj o czymś takim jak radar. Pomyślał o hotelu „Rossija” w Moskwie. To będzie jego pierwszy przyzwoity nocleg od czasu opuszczenia Warszawy. – Marzę o steku i szkockiej whisky. Zastanawiał się, co zrobi z leżącymi na tylnym siedzeniu owocami i warzywami. Potem przyszło mu do głowy co innego. „Niech pan unika kontaktów seksualnych”. To właśnie usłyszał od pracownika sowieckiej ambasady w Bonn, kiedy tam poszedł odebrać wizę. Jak na razie stosował się do tego zalecenia, z wyjątkiem pobytu w Warszawie. Wciąż jednak wiózł ze sobą piętnaście par rajstop i tuzin szminek. – Zobaczymy, jak mi pójdzie w „Rossiji”. Przez cały czas wypatrywał drogowskazu, który skierowałby go z powrotem na główną szosę. Po jakimś czasie dojechał do skrzyżowania i Strona 19 zatrzymał się na poboczu pustej drogi. Na kamiennym słupku widniał napis: „108 km”. Strzałka w prawo wskazywała jednopasmową, pokrytą popękanym asfaltem drogę, która wiodła z powrotem do głównej szosy. Droga w lewo prowadziła lekko pod górę i była zdecydowanie w lepszym stanie. Napis na drogowskazie był w cyrylicy, ale udało mu się odczytać nazwę miejscowości. BORODINO. Spojrzał na zegar. Była 4.38. Kierując się nagłym impulsem skręcił do Borodina, w stronę zachodzącego słońca. Nie wiedział dokładnie, co spodziewa się tam zobaczyć i jakich szuka wrażeń, ale coś podpowiadało mu, że nie wolno zmarnować takiej okazji. Nie dalej jak w czerwcu stał na normandzkiej plaży, poruszony tym, co się tam wydarzyło. Uważał, że coś podobnego nastąpi teraz, gdy znajdzie się w miejscu, gdzie stanęli naprzeciwko siebie Napoleon i Kutuzow i gdzie pięćdziesiąt lat później Lew Tołstoj zastanawiał się nad zarysem Wojny i Pokoju. Przynajmniej to jestem winien Rosjanom, zanim wjadę do Moskwy, pomyślał. Droga skręcała pod łagodnym kątem i wciąż się wznosiła. Wysadzana była po obu stronach topolami, co Fisherowi bardzo się spodobało. Między wysokimi kamiennymi kolumnami zobaczył otwartą żelazną bramę i powoli przez nią przejechał. Z niewielkiego pagórka rozciągał się widok na pole, na którym rozegrała się kiedyś bitwa między napoleońską Grande Armée i dowodzonym przez marszałka polnego Kutuzowa wojskiem rosyjskim. Fisher zjechał na dół na mały parking, obok którego stał budynek z białego piaskowca, z czerwoną dachówką i neoklasycystycznym portykiem. Po obu stronach portyku widniały zwieńczone łukiem francuskie okna. Przy wejściu stały dwie stare, ładowane z przodu armaty. W budynku, o czym Strona 20 wiedział z wydanego przez Intourist przewodnika, mieściło się muzeum bitwy pod Borodinem. Pogrzebał w swoich kasetach i odnalazł Uwerturę na rok 1812 Czajkowskiego. Wsunął ją do magnetofonu, nastawił głośniej i wysiadł z samochodu, zostawiając otwarte drzwi. Przez pogrążone w ciszy pole bitwy potoczyły się głośne dźwięki muzyki symfonicznej, a w powietrze wzbiło się stado dzikich gęsi. Fisher wspiął się po schodach muzeum. Próbował otworzyć drzwi, ale były zamknięte. – Normalne. Odwrócił się i spojrzał na porośnięte trawą kotliny i pagórki, na których pewnego wrześniowego dnia 1812 roku spotkało się ćwierć miliona francuskich i rosyjskich żołnierzy; Francuzi z zamiarem zdobycia Moskwy, Rosjanie - jej obrony. Przez piętnaście godzin, z tego, co wyczytał w swoim przewodniku, obie strony prowadziły przeciwko sobie ogień artyleryjski, potem Rosjanie wycofali się w kierunku Moskwy, a Francuzi pozostali na polu bitwy i opanowali małą wioskę Borodino. Zabitych i rannych było sto tysięcy. W oddali zobaczył pomnik wzniesiony ku czci francuskich oficerów i żołnierzy, którzy walczyli tutaj w roku 1812, a jeszcze dalej nowszy pomnik poświęcony rosyjskim obrońcom, którzy w tym samym miejscu starali się zatrzymać w roku 1941 Niemców. Zauważył, że nie było żadnego pomnika poświęconego Niemcom. Kiedy tak patrzył na spokojne teraz, martwe w jesiennym zmierzchu pole, nagle odczuł cały tragizm i historyczność tego miejsca. Zimny wschodni wiatr pędził brzozowe liście po granitowych schodach, a potężne akordy uwertury Czajkowskiego grzmiały nad uśpionym polem.