Crowley John - Aegipt 02 - Milosc i sen
Szczegóły |
Tytuł |
Crowley John - Aegipt 02 - Milosc i sen |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Crowley John - Aegipt 02 - Milosc i sen PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Crowley John - Aegipt 02 - Milosc i sen PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Crowley John - Aegipt 02 - Milosc i sen - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
John Crowley
MIŁOŚĆ I SEN
Love & Sleep
Ægipt
KSIĘGA DRUGA
Przełożyli
Joanna Bogunia i Dawid Juraszek
SOLARIS
Stawiguda 2009
Strona 2
Spis treści
Spis treści ........................................................................................................................ 2
DO CZYTELNIKA ........................................................................................................ 4
PROLOG DO KWADRANTU LETNIEGO ................................................................ 6
I GENITOR ................................................................................................................... 11
JEDEN ...................................................................................................................... 12
DWA ......................................................................................................................... 19
TRZY ........................................................................................................................ 27
CZTERY ................................................................................................................... 38
PIĘĆ .......................................................................................................................... 50
SZEŚĆ....................................................................................................................... 57
SIEDEM .................................................................................................................... 66
OSIEM ...................................................................................................................... 76
DZIEWIĘĆ ............................................................................................................... 86
DZIESIĘĆ ................................................................................................................. 93
JEDENAŚCIE ......................................................................................................... 103
DWANAŚCIE......................................................................................................... 113
TRZYNAŚCIE ........................................................................................................ 122
CZTERNAŚCIE ..................................................................................................... 131
PIĘTNAŚCIE .......................................................................................................... 145
II NATI ....................................................................................................................... 155
JEDEN .................................................................................................................... 156
DWA ....................................................................................................................... 166
TRZY ...................................................................................................................... 175
CZTERY ................................................................................................................. 195
PIĘĆ ........................................................................................................................ 202
SZEŚĆ..................................................................................................................... 208
Strona 3
SIEDEM .................................................................................................................. 218
OSIEM .................................................................................................................... 232
DZIEWIĘĆ ............................................................................................................. 243
DZIESIĘĆ ............................................................................................................... 252
JEDENAŚCIE ......................................................................................................... 262
DWANAŚCIE......................................................................................................... 274
TRZYNAŚCIE ........................................................................................................ 285
CZTERNAŚCIE ..................................................................................................... 293
PIĘTNAŚCIE .......................................................................................................... 302
III VALETUDO .......................................................................................................... 319
JEDEN .................................................................................................................... 320
DWA ....................................................................................................................... 338
TRZY ...................................................................................................................... 351
CZTERY ................................................................................................................. 359
PIĘĆ ........................................................................................................................ 374
SZEŚĆ..................................................................................................................... 388
SIEDEM .................................................................................................................. 397
OSIEM .................................................................................................................... 410
DZIEWIĘĆ ............................................................................................................. 419
Strona 4
DO CZYTELNIKA
W poprzednim tomie cyklu wyrażam wdzięczność dla licznych pisarzy, myślicieli i
historyków, od których wiele się dowiedziałem, a zwłaszcza nieżyjącej już Dame Frances
Yates.
W niniejszym tomie listę tę chciałbym poszerzyć o następujące osoby: Harry'ego
Caudilla (Night Comes to the Cumberlands) za przypomnienie mi, o czym zapomniałem, i
wyjaśnienie, czego nie rozumiałem; Johna Bossy'ego (Giordano Bruno and the Embassy
Affair); Geralda Mattingly’ego (The Armada); Carlo Ginzburga (The Night Battles); R.J.W.
Evansa (Rudolf II and his World). Korzystałem z badań Piero Camporesiego, Caroline Walker
Bynum, Caroline Oates i Emana McMullena. Dziękuję także L.S.B., Jennifer Stevenson,
Thomasowi M. Dischowi, Johnowi Hollanderowi i Haroldowi Bloomowi. Za poprawki do
pierwszego wydania dziękuję Ronowi Drummondowi, a także Rodgerowi Cunninghamowi i
Jerry'emu Cullumowi.
Szczególne podziękowania składam nieżyjącemu Ioanowi Culianu za Eros and Magic
in the Renaissance, z której to książki wiele zaczerpnąłem, zaś za wszystko inne pragnę
wyrazić wdzięczność i żal. Quœ nunc abibis in loca; nec ut soles dabis iocos.
Strona 5
Ale nie zgadłbyś nawet, jak mi ciężko na sercu.
Hamlet, tłum. Stanisław Barańczak
Strona 6
PROLOG DO
KWADRANTU
LETNIEGO
Strona 7
Kiedyś świat był inny.
Kiedyś świat działał inaczej, niż działa teraz. Sama jego tkanka - prawa fizyki - różniła
się od tej, którą znamy. Historia też różniła się od tej, którą znamy, i wywiodła z siebie
przyszłość inną niż ta, która stała się naszą teraźniejszością.
W epoce owej (nie tak bardzo odległej w czasie, lecz odległej pod względem
pokonanych mostów, którymi już nie zawrócimy) istniały możliwości, których dziś nie ma. I
vice versa - to, co u nas się nie zdarzyło, nastąpiło tam. Były też inne różnice, małe i duże,
lecz żadnej zbadać się już nie da, bo teraźniejszość jest teraz, a przeszłość przeszła.
Tak naprawdę świat („świat": to wszystko, czasoprzestrzeń, przeszłość, teraźniejszość
i przyszłość, pamięć, gwiazdy, związki, fizyka, możliwości i niemożliwości) przechodził przez
ten bolesny stan więcej niż raz, być może wiele razy w ciągu ludzkiego życia na ziemi, jak je
dziś, w naszej epoce, mierzymy. I zawsze, kiedy ów stan następuje, przychodzi krótka chwila -
kiedy świat odwraca się od tego, czym zawsze był, ku temu, czym od teraz będzie - moment,
kiedy każde możliwe uniwersum, wszelkie możliwe drogi rozwoju Istnienia w przestrzeni i
czasie stają się wyczuwalnie gotowe do urzeczywistnienia; a potem wybór pada na jeden
zakręt, jedną drogę, i wszystkie inne możliwości wracają do stanu niebytu, poza jedną - tą.
Świat jest taki, jakim go dziś znamy, od zawsze: wszyscy zapominają, że mógł być, a nawet
był, inny niż teraz.
Gdyby tak było, gdyby naprawdę tak było, zorientowałbyś się?
Gdybyś nawet w jakiś sposób wyobraził sobie, że tak jest, gdybyś - w przypływie
krótkotrwałej ekstazy w słonecznym ogrodzie, albo zimą na górskiej drodze - poczuł
pewność, że tak było, jaki dowód mógłbyś przedstawić?
A gdyby jakiś człowiek przekroczył granicę między jedną taką epoką a drugą
(przejście nie trwałoby bowiem długo, krócej niż stulecia, życie rozpoczęte w ubiegłej epoce
może zakończyć się w następnej, i ktoś, kto urodzi się w jednych warunkach, dorośnie i
umrze w innych)? Gdyby stojąc na odległym brzegu ktoś taki odwrócił się strapiony i
zamyślony ku miejscu, gdzie stał kiedyś? Czy nie zdołałby dostrzec - we wspomnieniach
Strona 8
własnego życia, w swej własnej istocie - tej ukrytej historii?
Chyba nie, bowiem nowy świat miałby w sobie wszystko to, co ów człowiek
pamiętałby z dawnego świata - wszystkich ludzi i wszystkie miejsca, miasta i miasteczka,
drogi, psy, gwiazdy, kamienie i róże te same lub takie same, a także tę samą historię, z
podróżami, wynalazkami i imperiami, którą znałby lub mógłby poznać.
Jak lustro pośród niepogody, tak i pamięć podczas przejścia zamgliłaby się, zamazując
świat, by po przejściu burzy ukazywać wszystko takie samo, lecz nie to samo.
Byłyby rzecz jasna drobne różnice, zapewne nie większe niż drobne zmiany -
zagadkowe dane geograficzne, zmyślone książki, nazwy nieistniejących produktów -
wprowadzane przez autora, by odróżnić świat powieści od świata codzienności znanej
wszystkim czytelnikom. Różnice te są nieomal zbyt drobne, by odkryć je samą pamięcią;
zresztą kto dziś ufa pamięci, władczej, niszczycielskiej pamięci, która nieustannie zżera albo
zmusza do zaistnienia to, co ponoć powinna wyłącznie przechowywać i chronić.
Nie - tylko dokładnie w chwili przejścia z jednego świata do drugiego można dostrzec
tę osobliwość ekonomii czasu. W tej chwili (trwającej miesiąc? rok?) jesteśmy jak człowiek,
który wychodzi zza zakrętu ku swemu rodzinnemu miasteczku i widzi, jak za znajomymi
niskimi wzgórzami wzbija się w niebo nowe, iście alpejskie pasmo śnieżnych wierzchołków.
Lśniące, zachwycające, strome! To tylko chmury, oczywiście, że tylko chmury, kaprysem
wiatru i pogody przedzierzgnięte na moment w niby-góry, tak prawdziwe, że aż chce się na
nie wspiąć; tak wyglądałaby twoja rodzinna okolica, gdyby wzgórza wznosiły się u stóp
śnieżnych olbrzymów. Lecz nie - błękitne jezioro tam, wysoko na zboczu, odbijające niebo, to
właśnie niebo widoczne przez szczelinę w chmurach. Nigdy nie zaczerpniesz zeń wody.
Przełęcz pośrodku, tam, na wysokości, już zaczyna się drzeć i rozrywać.
Pierce Moffett (stojąc zimą na górskiej drodze w trzydziestym szóstym roku życia,
niezdolny w tej chwili ruszyć do przodu ani w tył, ale zdolny poczuć, jak ziemia pod jego
stopami toczy się w swoim locie przez kosmos) wspominał chłopięce lata, gdy w górach
Cumberland w Kentucky razem z kuzynami przygarnęli wilcze szczenię i trzymali je
potajemnie w pokoju z zamiarem oswojenia.
Czy to się naprawdę wydarzyło? Dlaczego w ogóle zadawał sobie to pytanie, skoro
pamiętał tamten dotyk, pamiętał, jak dbał o nie, karmił, ochrzcił?
Pamiętał, jak w tamtych czasach potrafił zmienić bryłkę węgla w diament, którym
naprawdę jest, i jak tego dokonał. Pamiętał, jak odkrył krainę pod powierzchnią ziemi, do
której można się było dostać szybami nieczynnej kopalni. Pamiętał bibliotekarkę w Lexington
(widział ją wyraźnie, pośród regałów ciemnych książek, z łańcuszkiem przy okularach) i
Strona 9
postawione przez nią zadanie, którego podjął się ochoczo, nie przeczuwając, dokąd go
zaprowadzi ani ile będzie go kosztowało. Zadanie, o którym teraz wiedział na pewno, że
nigdy go nie ukończy.
Podpalił kiedyś las, żeby kobieta, którą kochał, zobaczyła, jak płonie. Bo kochała
ogień. Czy tak było?
O Boże - czy naprawdę zabił dla niej swego jedynego syna?
Ale wtedy droga w górę znów rozwinęła się i zabrała z sobą Pierce’a. Zbliżył się do
szczytu, gdzie znajdował się pomnik, o którym słyszał, lecz którego nigdy nie widział. Słońce
wstało; nowy znak. Patrząc w dół ze zdumieniem i strachem odkrył, że nosi buty z różnych
par, prawie takie same, lecz nie całkiem. Wyszedł z domu i przeszedł tak kilka mil, nie
zauważając niczego.
Lecz uczucie byłoby inne, musiałoby być inne. Koniec jednej i początek nowej epoki
odczułby inaczej każdy człowiek przestępujący przez wrota.
A może wcale nie da się tego odczuć. Może trudno to dostrzec. Nasza uwaga
pochłonięta jest prawie cały czas życiem, które prowadzimy. Zapewne po prostu przeć
będziemy ku przyszłości, jak to zawsze czyniliśmy, choćby wokół nas zmieniała się
niezauważalna sceneria. Być może odczulibyśmy nieco mocniej tę stratę - lub nadzieję,
przekonanie, że rok za rokiem wszystko idzie ku lepszemu lub ku gorszemu.
Winnie Oliphant Moffett rozwiązała problem rozstajów.
Wcześniej nie czuła zbytniej potrzeby znalezienia rozwiązania. Nie była z tych, którzy
roztrząsają dokonane wybory i poddają się żalowi. Zwykle cieszyła się, że w ogóle ma przed
sobą jakąkolwiek drogę, którą może podążyć.
Tak jak ze sprzedażą domu w Kentucky, gdzie mieszkała z bratem Samem i jego
dziećmi, póki nie umarł; tam też wychował się jej syn, Pierce. Jak z inwestycją w motel na
Florydzie, którą podjęła razem z Doris, choć ledwie ją znała. Podążała drogą, która pojawiła
się przed nią. I dotarła aż tutaj.
Dopiero tej zimy zaczęła myśleć, że mogła postąpić zupełnie inaczej, nie tylko w
kwestii Doris i domków letniskowych, ale dużo wcześniej, wiele wyborów wcześniej. Nie
potrafiła jasno określić, co mogła zrobić, ale możliwość wydała jej się nagle rzeczywista i
niepokojąca. Widziała, czy też wyczuwała siebie w innym życiu, życiu, którego nigdy nie
wiodła, i potrafiła sobie wyobrazić, niekiedy z okropnym ukłuciem żałości, że to było jej
prawdziwe życie, porzucone, wciąż czekające na nią w przeszłości.
Strona 10
- Przyszła na ciebie pora - powiedziała Doris. - Klimakterium. Ja też czułam się
dziwnie. Płakałam jak wariatka.
Winnie pojęła wreszcie, jak brzmi rozwiązanie: zawsze trzeba wybierać dokładnie tę
drogę, którą chcemy podążyć.
Doris powiedziała, że ludzie z a w s z e uważają, iż powinni byli podążyć właśnie tą
drogą, której nie wybrali. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Zawsze myślimy, że naszym
prawdziwym przeznaczeniem była droga, którą nie podążyliśmy. Na pewno była, ponieważ
uważamy, że ta, którą wybraliśmy, na pewno nim nie jest.
Ale zawsze tak nam się wydaje, stwierdziła Winnie, bez względu na to, jaką drogę
wybierzemy. Więc nawet gdybyśmy wybrali tamtą drogę, niewątpliwie tęsknilibyśmy teraz
do tej, marząc o jej celu i wiedząc, że to ją właśnie powinniśmy byli obrać. A tymczasem -
proszę.
A więc zawsze wybieramy drogę, której najbardziej pragniemy, tę, do której,
gdybyśmy jej nie wybrali, tęsknilibyśmy teraz. A przecież ją wybraliśmy. Wybraliśmy
właściwą drogę. Jak zawsze.
Ogarnął ją głęboki spokój, poczuła się uprzywilejowana. Siedziała, paląc old golda i
rozczesując mokre włosy na słonecznym tarasie. Bez względu na to, czy to życie było w pełni
szczęśliwe - a nie było - czy pełne sukcesów - a nie było - żyła oto w sposób, który
próbowałaby sobie wyobrazić, gdyby wybrała inaczej. Żyła życiem prawdziwym, życiem,
którego pragnęła.
Próbowała wyjaśnić to Doris, ale ona tego nie rozumiała. Postanowiła opowiedzieć o
tym Pierce’owi, kiedy wróci, jeśli tylko pamięć jej nie zawiedzie. Komuś takiemu jak on na
pewno by się to przydało.
Ale ta myśl zaczynała się rozpływać, pozostawiając tylko w duszy cień absurdalnej
satysfakcji. Było to tego dnia, kiedy zadzwonił dzwonek. Otworzywszy drzwi, Winnie ujrzała
Pierce’a. Wyglądał na bardziej niespokojnego, niż brzmiał, kiedy dzwonił z zapowiedzią.
Wyglądał na chorego i zdumionego, jak gdyby dopiero co przywiał go tu nagły podmuch
wiatru.
Strona 11
I
GENITOR
Strona 12
JEDEN
W 1952 roku dziewięcioletni wówczas Pierce Moffett naprawdę podpalił las w górach
Cumberland w Kentucky. Pożar szalał od sobotniego poranka do niedzielnego wieczora,
rozprzestrzeniając się ze zbocza za domem Pierce’a przez wzgórza do Rzeki Bezimiennej na
wschodzie, gdzie się zatrzymał.
Co sobotę Pierce’a i jego młodszych kuzynów czekał uciążliwy obowiązek - wynieść
śmieci z całego tygodnia w wypalone i ogołocone miejsce obok nieużywanego garażu.
Dlaczego garaż stał tak daleko od domu i bez wiodącego doń podjazdu, dziwiło podówczas
Pierce’a, ale ważne, że stał, a obok dwa zardzewiałe kosze, zbyt małe, by pomieścić
wszystkie śmieci, reszta lądowała więc pomiędzy nimi.
Do Pierce’a należało podpalenie stosu zapałkami, dlatego uważał, że to właśnie on
podpalił las, choć przecież byli tam wszyscy - Hildy, Ptasia i Warren. Hildy, rok starsza od
Pierce’a, pierwsza pobiegła po wodę.
Przeważnie śmieci paliły się bez fajerwerków. Wujek Pierce’a, Sam, po latach
przerzucił się z kremu do golenia na piankę w aerozolu. Kiedy przychodziło do spalenia
pustych pojemników, dzieciaki kładły je na spód stosu, a gdy Pierce już porządnie rozpalił
śmieci, wszyscy chowali się w garażu (Warren biegł tam ze śmiechem) i przez szpary w
sfatygowanych ścianach patrzyli, jak pojemniki wybuchają. Dopiero kiedy wszystkie trysnęły
strumieniami iskier i rozsypały grudy żaru, czasem na sporą odległość, można było
bezpiecznie wyjść.
Ale tym razem to nie pojemnik po aerozolu spowodował pożar. Poranek był suchy i
wietrzny, w powietrzu unosił się ostrzegawczy zapach spalenizny, a wokół wysoko pięły się
krzewy i zarośla. Pośród tych ostatnich była trojeść, krwawnik i nawłoć, dziewanna i komosa.
Obrzeże polany wyznaczał wyschły potok i szpaler topoli, które mieszkańcy Kentucky
nazywają bummagillies. Za nimi wznosiło się lesiste zbocze. Wiatr wiał w tamtą stronę.
Czy była to kartka z „Collier’s", a może z „Look", którą oblizał płomień, (zaczerniając
ją z każdym dotknięciem), czy z „Our Sunday Visitor", a może woskowany papier
wyściełający pudełko płatków Kix? Rozżarzona płachta wzniosła się raptownie, lecz
dostojnie spomiędzy płomieni, kiedy Pierce szturchnął ognisty stos grabiami. Próbował ją
złapać, ale wymknęła się i uniosła na czarnych falujących skrzydłach ponad polaną. Dzieciaki
Strona 13
patrzyły jak skamieniałe. Niedaleko zatrzymały ją wysokie zarośla; pokruszyła się i rozpadła.
Nic więcej. Ale nie - oto wybujała łodyga zajęła się ogniem i niczym lont poprowadziła
płomień ku ziemi.
Trzeba było pędzić na miejsce i zadeptać ogień, zdławić go tenisówkami, a potem
wrócić do pracy. Ale w tę sobotę ulotna płachta zdążyła wzniecić już ogień, a czerń ziemi
pokryć się bielą popiołu, zanim dobiegli na miejsce i zaczęli zadeptywać. Pierce, Ptasia i
Hildy ścigali jeden łuk postępującego ognia, tupiąc hałaśliwie, dopóki Warren nie zawołał na
nich. Odwróciwszy się, ujrzeli, że ogień wgryzł się już głęboko w polanę, zarośla zapalały się
u podstawy i płonęły niczym pochodnie. Zrozumieli, że ten ogień nie zagaśnie. Wtedy
właśnie Hildy pobiegła do domu po wodę.
Nawet uświadamiając sobie boleśnie, że wydarzyło się coś strasznego i
nieodwracalnego, Pierce czuł, że pojmuje frapującą logikę działania ognia, logikę, na którą
mógł był wpaść wcześniej, ale nie wpadł, logikę posuwania się w doskonałych okręgach od
punktu wyjścia na zewnątrz we wszystkich kierunkach w miarę znajdowania paliwa na
obrzeżach i zostawiania za sobą pustki. Pojmował, że okręgi będą rosły, póki starczy paliwa.
Ogień płonął, zostawiał za sobą spalone miejsce i szedł dalej. I nie miał powodu, by się
zatrzymać.
Ptasia pobiegła do domu za Hildy, a Warren z płaczem za Ptasią. Podeszwy tenisówek
Pierce’a rozgrzały się bardziej niż wtedy, kiedy stał długo na asfaltowej drodze w pełnym
słońcu. Za bardzo. Ruszył za innymi.
Hildy wracała już z wiaderkiem w jednej i konewką w drugiej ręce, kiedy Pierce dotarł
do domu. Biegnąc chwiejnie, rozlewała większość wody. Widok jej zaciętej twarzy, jej
naglącej gotowości oraz miotającego się węża ogrodowego, którego nie zakręciła
napełniwszy niezdatne do niczego pojemniki, sparaliżował Pierce’a. Zrozumiał, że
niebezpieczeństwo wzrosło do poziomu, który wymaga zawiadomienia dorosłych. Zatrzymał
się, myśląc, czy wujek Sam jest w domu, a raczej czekał, a żywe obrazy wujka w domu, poza
domem, znów w domu pojawiały się i znikały w jego głowie. Nie doszedł jeszcze do niczego,
kiedy matka wystawiła głowę przez drzwi.
- Pierce, coś się stało?
I w jednej chwili pożar Pierce’a był już problemem kogoś innego.
- To pewnie nic takiego? - Rzuciła papieros na ziemię i zadeptała go dokładnie. A
potem poszła z Pierce’em na skraj ogrodu, skąd widać było pola. Ptasia i Warren poszli za
nimi.
- O cholera - powiedziała.
Strona 14
Długo później Pierce zapytał Ptasię, czy myśli, że naprawdę podpalili las, czy też spłonęło
tylko kilka akrów zarośli.
- Chyba pożar był duży - powiedziała. - Na pewno. Spalił pewnie ze sto akrów. Co
najmniej. Wiem, że ogień doszedł aż do Yokuna, bo spalił mu się płot, i chciał, żeby tata
kupił nowy. Ale to był stary, połamany płot, i tak nikt go nie naprawiał, a on chciał nowy
płot, wiesz, z ładnymi słupkami i drutem kolczastym. I paliło się aż do rzeki. Mówili, że nie
da się go zatrzymać, że sam się zatrzyma, jak dojdzie do rzeki. I chyba doszedł. Wtedy pożary
były na porządku dziennym. Pamiętasz, słońce w lecie w suche dni było zamglone i
czerwone. Pewnie przez dym z jakiegoś pożaru.
W czasach powojennego boomu kopalnianego drwale wysyłani przez właścicieli
kopalń wycięli ponad tysiąc akrów lasu. Opłacani od sztuki, wywozili co łatwiej dostępne,
zostawiając resztę - niedocięte pniaki, strzaskane resztki i całe długie pnie, które trudno było
wywieźć. Lasy za zboczem Sama Oliphanta były dziwacznym i zdziczałym pobojowiskiem
wykrotów, starych pniaków i zwalonych niczym wielkie rozsypane bierki pni, zmieniających
się w zeschłe próchno w oczekiwaniu na zapałkę Pierce’a. Ptasia - w przeciwieństwie do
Pierce’a - pamiętała, jak po zachodzie czerwonego słońca wyszła z Hildy i Joe Boydem
(starszym bratem, który nie był przy wybuchu pożaru) na dach przez okno pokoju na piętrze -
Pierce zastanawiał się, kiedy się tego nauczył - i siedzieli w tchnącym popiołem półmroku,
patrząc, jak ich ogień pełznie przez górskie jary i granie.
Jeśli to był pożar lasu, to nie wyglądał na taki. Nie wyglądał jak pożar, który zniszczył
dom Bambi i zmusił przerażone zwierzęta do ucieczki. Nie była to przestrzeń żywego
pomarańczowego ognia, lecz szarobrunatna linia, dymiąca pręga między tym, co już spalone,
a tym, co jeszcze nie, niczym się nieróżniąca od ognia w trawie, gdzie się zaczęła.
- Twój tata za to zapłaci - powiedział Joe do Pierce’a, zadowolony z siebie, bo pewny
swojej niewinności. Palenie śmieci nigdy doń nie należało.
- To niesprawiedliwe - powiedziała Hildy.
- Ale prawdziwe - odparł. - Kiedy małe dziecko coś zrobi, nie może zapłacić. Wtedy
tata jest odpowiedzialny. On musi zapłacić.
Pierce milczał, niezdolny wyobrazić sobie wysokości zapłaty. Góra, dwie góry?
Wydawały się Pierce’owi bezcenne albo bezwartościowe.
- To nie jego wina - powiedziała Ptasia. Wiedziała już jednak, że kiedy Joe mówi coś
tak okropnego, często ma rację. Mama Bambi (chociaż Ptasia zakryła uszy, żeby nie słyszeć,
co Joe jej mówi) naprawdę umarła. - A zresztą jego tata jest w Nowym Jorku. I jest biedny.
Nie dodała, że nie sam Pierce zaczął pożar. Wszyscy zaczęli. Niewidzialne Kolegium,
Strona 15
działające razem, jeden za wszystkich. A skoro tak, to Joe też był winny, ponieważ był stałym
prezesem filii Kolegium w Kentucky, obranym uroczyście przez członków. Ptasia o tym nie
wspomniała, bo mówiąc to, zdradziłaby mu istnienie Kolegium i fakt jego prezesostwa. A to
był największy z sekretów, których przyrzekli strzec.
- Nie mój tata - powiedział Joe, żeby nie było żadnych wątpliwości. - Tylko twój.
Nie był to jedyny ogień płonący tego wieczora w górach, ani jedyny nieugaszony. Góry
Cumberland płonęły od lat i nigdy nikt ich nie gasił. Płonęły nie tylko porastające je lasy, ale i
same góry: podpalały je eksplozje dynamitu używanego do uwolnienia zębatych złóż węgla;
te zapalały się i góry płonęły, dym dobywał się ze szczelin, ziemia wysychała. Gorący, gorzki
oddech wydostawał się z ust kopalni, a na górskich grzbietach kamienie pod nogami
promieniowały ciepłem żywego ciała.
Płonęły też hałdy łupków wzniesione nieopodal kopalni. Ogień zaczynał się głęboko,
od ciśnienia ton skał na bryły i pył węglowy, a potem wznosił się liniami uskoków, by
wydobyć się i dymić płożącymi się żyłami. Od czasu do czasu wysyłano ekipy, by gasiły te
linie popiołem. Ekipy pracowały dzień albo dwa, wspinając się po zboczach jak diablęta w
miniaturowym piekle, z tą tylko różnicą, że zamiast wzniecać, gasiły ognie. Nie przynosiło to
długotrwałych skutków. Ogień podkradał się gdzie indziej, znajdował inne ujścia. Niektóre z
takich pożarów trwały całymi latami. Niektóre, płonące, kiedy Sam Oliphant, świeżo
upieczony lekarz, przybywał tutaj po raz pierwszy, płonęły nadal, kiedy wracał tu z rodziną
po wojnie.
Pochodził z rodziny o lekarskich tradycjach. Kiedy zmarł sędziwy doktor Oliphant,
starsi bracia Sama przejęli po nim interes, a Sam musiał szukać pracy na własną rękę. Bez
większego namysłu odpowiedział więc na ogłoszenie przychodni w Kentucky poszukującej
lekarzy i został przyjęty z otwartymi ramionami. Wyruszył na południe w oldsmobilu ojca,
który przypadł mu w udziale z niewielkiego majątku po nim. W tym samochodzie przejechał
niezliczone mile niczym podróżny kaznodzieja. W krainie starych fordów wzbudzało to
zarówno respekt, jak i podejrzliwość, dopóki karoserii nie ozdobiły wgniecenia, a kurz nie
przyćmił lakieru.
Górski kraj był dziki i dziwny. Trasa Sama wiodła przez miasta i kopalnie o prostych,
użytkowych nazwach, jak Potok Skaleczonej Łydki, Cuchnący Strumyk, Czarna Góra,
Wielka Piaszczysta Rzeka. Nazwy nadawano zresztą tylko tym miejscom, które ich
potrzebowały, nie zaś z ambicji chwały czy trwałości. Nie nawiązywały one do starożytności
ani nawet do Pisma Świętego. Nie było tu Betel, Goszen czy Beulah. Być może dlatego, że
Strona 16
założyciele nie znali nawet Biblii, a może dlatego, że choć piękne i rozległe były owe góry,
nie uważali ich za krainę Boga, nawet za ziemię obiecaną. Rozmowy z miejscowymi (czy to
możliwe, że nie wiedzieli nawet, jak zbudować porządną wygódkę albo jak właściwie
przechowywać żywność?) złożyły się na opowieści, w które trudno byłoby uwierzyć jego
krewnym z Westchester. Sam wygładził je przez lata, a potem jego dzieci jeszcze je
poprawiły we własnych wersjach.
Sam podczas pierwszego objazdu. Bada czternastolatkę, która kiepsko się czuje.
Konsternacja. Dziewczyna jest po prostu w ciąży.
Dziecko drogie, czy wiesz, że będziesz mamą?
Oczy rozszerzają się ze zdumienia. Gdzie tam!
No tak. Wiesz, jak do tego doszło? Jak się zachodzi w ciążę?
Skinienie pełne powagi. No chyba. Więc co się stało? Możesz mi powiedzieć. Zostałaś
zgwałcona?
O, doktorze (westchnienie radosnej rezygnacji), całe lato ino gwałt za gwałtem.
Jego podopieczni, toczący surowe, żałosne życie. Jego podróże o świcie pośród łąk
wyki, drogami, które omijały głębokie jary i przecinały szemrzące strumyki (nauczył się je
nazywać zgodnie z miejscową gwarą). Poranny opar niewidocznych rzek unoszący się ponad
lasem, odpływający wraz ze smugami dymu z kominów chat. Nawet zapach oldsmobila i jego
tapicerki, smak cameli i kawy. Wszystko to zabarwiło się dla Sama miłością. To z powodu
miłości wracał do tych wspomnień, kiedy został wdowcem. Nic go już tu nie trzymało, został
jednak do śmierci.
Opal Boyd była nauczycielką, dzieckiem zachodnich farm i - jak Sam - rekrutką
nadziei postępu, jaką zrodziła owa dekada. Popielatoblond włosy nosiła splecione w dwa
długie warkocze, upięte na głowie niczym blada tiara. Chodziła w bawełnianych szmizjerkach
z plecionymi paskami, które kupowała co roku podczas wyjazdu do Louisville albo Chicago.
W pokoju, który wynajmowała u pewnego urzędnika, znajdowała się rakieta tenisowa. Pełna
nadziei i śmiałości, lecz tutaj bezużyteczna, rakieta również miała dla Sama posmak miłości.
Kiedy się pobrali, a Opal zaszła w ciążę, inaczej spojrzała na spustoszone góry.
Pojechali na Północ, by tam doczekać rozwiązania, odwiedzili wspaniałą Wystawę Światową
w Nowym Jorku, ujrzeli przyszłość i postanowili już nie wracać. Ale gabinet na Long Island,
który Sam kupił za wszystkie oszczędności swoje i Opal, nie okazał się zbyt lukratywny.
Wróciwszy po czterech latach wojny, Sam odkrył, że gabinet przestał się liczyć, podzielony
między dwóch lekarzy, którzy postanowili zostać, zamiast - jak on - zaciągnąć się do wojska.
W tym samym periodyku medycznym, gdzie znalazł kiedyś ogłoszenie przychodni w
Strona 17
Kentucky, natknął się teraz na ofertę małego katolickiego szpitala misyjnego w Bondieu w
powiecie Breshy (nie pamiętał nawet, czy przejeżdżał kiedykolwiek przez to miasteczko).
Oferowano dobrą płacę dla naczelnego lekarza, nawet lepszą, niż spodziewał się dostać
pośród hodowców ziemniaków i ostryg. Zatem jakieś dziesięć lat po opuszczeniu gór
Cumberland wrócili tam z czwórką dzieci. Nie na zawsze, na tyle, ile trzeba będzie, by zebrać
kapitał na nowy początek gdzie indziej.
„To była dość nagła decyzja, i niezbyt mądra", pisał do Hildy długo później, u kresu
życia. Z Hildy rozmawiało mu się najłatwiej, ale i tak zdumiała się, kiedy zaczęła
otrzymywać listy od ojca, i postanowiła szybko go odwiedzić. „Przykro mi, że nigdy nie
zarobiłem dużo pieniędzy, że nie zrobiłem majątku, który mógłbym wam zostawić. Lekarzy
zwykle uważa się dziś za zamożnych, i pewnie powinno być mi wstyd, że ja zamożny nie
jestem. Ale kiedy byłem na studiach, nikt z nas nie oczekiwał, że będzie zarabiał krocie.
Większość koniec końców dorobiła się, bo w świecie medycyny sporo się zmieniło, ale nie
spodziewaliśmy się tego, inaczej niż dzisiejsi studenci. Więc nie czuję się przegrany, dlatego
że mi się nie udało. Jest mi tylko przykro z powodu tej mojej przeklętej impulsywności.
Nigdy nie potrafiłem przemyśleć najważniejszych decyzji. Może przekazałem Wam tę cechę,
jak i brak szczęścia do pieniędzy. Za zdrowy rozsądek powinniście dziękować Mamie".
Opal nie lubiła Long Island. Przyczyny swoich bólów głowy upatrywała w słonych
mgłach. On nigdy jej tego nie powiedział, ale uważał, że sama je na siebie sprowadziła. I
chociaż miał się za dobrego lekarza i wiedział, że nie należy się obwiniać za niepowodzenie,
jeśli robi się wszystko zgodnie ze swoją wiedzą i umiejętnościami, już zawsze żałował tego
pochopnego osądu. Urządzili właśnie swoje nowe mieszkanie w Bondieu - w największym
domu w mieście (niegdyś w posiadaniu Hazeltona), który kupił im szpital - kiedy u Opal
wykryto guza mózgu.
Pierce, który miał wtedy osiem lat, nigdy nie zapomniał - być może dlatego, że wtedy
po raz pierwszy widział łzy w jej oczach - jak w kuchni brooklyńskiego mieszkania wpadł na
matkę, siostrę Sama, ze zmiętym listem od niego w dłoni. Bożodrzew rósł tak blisko okien
kuchni, że czasem jego ciekawskie gałęzie wchodziły do środka. - Biedny Sam - mówiła
matka, zaciskając powieki i podpierając czoło dłonią. - Biedny Sam. Biedne, biedne dzieci.
I nawet po długiej znajomości z Samem i jego dziećmi, twardymi urwisami, które nie
zawsze się z nim przyjaźniły, wspomnienie łez Winnie wylanych nad nimi powodowało, że w
gardle Pierce’a rosła gula nieznośnego żalu.
Strona 18
Rok później Winnie wsadziła Pierce’a do autobusu i pojechali razem do Pikeville w
Kentucky. Było to miasto leżące najbliżej Bondieu, do którego dojeżdżały autobusy. Sam
przyjechał w wielkim nashu, kupionym niewiele wcześniej z myślą o wyprawie na Południe, i
zabrał ich do Bondieu. Od tamtej pory Winnie zajmowała się domem i dziećmi. Zawsze
kochała, a nawet ubóstwiała starszego brata i bardzo żałowała jego dzieci. Ale to nie dlatego
opuściła na zawsze własnego męża w Brooklynie. Pomimo niezmiennej niechęci do Bondieu i
niewzruszonego poczucia nieprawdopodobieństwa zostania tam na zawsze, nie żałowała tej
decyzji. Nie miała dokąd pójść.
- Wtedy było inaczej - powiedziała Winnie do Pierce’a na Florydzie. Siedział ze
stopami wspartymi o poręcz tarasu i ogrzewał w dłoniach puszkę napoju gazowanego. - Dziś
jest tyle możliwości działania, myślenia. Aż tyle. Wtedy było ich niewiele. Wybierało się
spośród tych, które były, i cieszyło się z bezpieczeństwa. Nie mogłam dostać rozwodu, nie
mogłam sama zarobić na siebie. Przynajmniej myślałam, że nie mogę. Chyba staram się
usprawiedliwić. Ale nie przeprosić. Trudno to sobie teraz wyobrazić. Dziś to normalne, ale
wtedy ten szok... Spójrz na Key West, na litość boską. Ale wtedy to nie było normalne. To
było... hm, to było jak znalezienie wady w naturze. Przecież nie mogłam spać z nim w jednym
łóżku, prawda? I musiałam ciebie od niego zabrać. Rzecz oczywista, jak wyniesienie dziecka
z pożaru. Ale wiesz, co w tym wszystkim jest najbardziej smutne - zaśmiała się z goryczą. -
To, że on naprawdę był dobrym ojcem. Na swój sposób. Przykro mi, Pierce.
Strona 19
DWA
Pierce przybył do Bondieu jesienią. Mniej więcej w czasie, kiedy już się z Winnie
zaaklimatyzowali, z garażu wyniesiono dodatkowe okna zabezpieczające przed wichurą i
ułożono na werandzie z myślą o ich wstawieniu. Nikt jednak nie dokończył pracy. Przez długi
czas leżały tam w dwóch długich rzędach. Z powodu, którego nie mógł sobie później
przypomnieć (tylko czasem wracało doń tamto ciekawe uczucie - być może tak naprawdę
jedyny powód), Pierce z rozmysłem i ostrożnie stawał na każdej szybie. Przez moment
wytrzymywały jego ciężar, a potem załamywały się niczym warstewka lodu na wyschniętej
kałuży. Kiedy odkryto, co zrobił, wyparł się wszystkiego, choć sprawa była dla Sama
oczywista. Brakowało jednak prawdziwego dowodu, wobec czego Pierce nie odczuwał
potrzeby przyznawania się. W końcu jednak musiał.
I czy zawsze nie wypierał się tego, co zrobił? Czy nie wypierał się tego, kim się stał?
Czy nie był tak naprawdę kłamcą? Czy jego matka też się nie wypierała, z tą tylko różnicą, że
posiadała przydatną cechę - zapominała o tym, co zrobiła, a pamiętała tylko powody, te
dobre, dla których to zrobiła?
Czuł, że tym, co sprawiało, iż tak trudno było mu się przyznać, było to, że kolejne
pytanie Sama brzmiałoby „Dlaczego?", jak to bywało w tylu innych przypadkach. To pytanie
nie byłoby złośliwe, lecz i tak nie dałoby Pierce’owi żadnej szansy, ponieważ nie wiedział
dlaczego. Nie miał powodu. Kiedy później zaniósł narzędzia Sama do lasu i zostawił je tam
na pastwę rdzy, nie pamiętając, że je pożyczył, kiedy pewnego zimowego popołudnia przeciął
nożem kabel telefoniczny do sypialni Sama i kiedy wziął z szuflady biurka pierścionek
zaręczynowy jego zmarłej żony, wtedy - przynajmniej wtedy - wiedział, czemu to wszystko
robił: wymagały tego wyzwania, przed jakimi stało Niewidzialne Kolegium. Jego kłamstwa w
tych wszystkich przypadkach kierowały się tą samą logiką co pierwsze z nich - okna: gdyby
się przyznał, usłyszałby pytanie „Dlaczego?". A nie mógłby odpowiedzieć. Więc wyparł się
wszystkiego.
- Co ci w ogóle przyszło do głowy? - pytał Sam, trzymając go za ramię i wskazując
szklane resztki.
- To nie ja.
- Oczywiście, że ty! Nie obrażaj mojej inteligencji. Chcę tylko wiedzieć dlaczego.
Strona 20
- To nie ja.
Sam zawsze twierdził (w co nie wierzył Pierce) że wyczyny siostrzeńca mniej go
trapią niż to stawianie się okoniem. Wymyślał łagodne, ale pomysłowe kary, aby przekonać
Pierce’a, że nie warto kłamać. Pierce poddawał się im, choć miał poczucie krzywdy za to, że
Sam rościł sobie prawo do ich wymierzania. Ale kary te nie zmieniły go.
Czy naprawdę wierzył, że te bezczelne kłamstwa ujdą mu na sucho? Było tak, jak
gdyby sądził, że naprawdę jest niewidzialny, że nie zostawia śladu, który można wytropić, że
w niczym nie można się doń przyczepić, bo tak naprawdę wcale go nie ma.
- Żyje we własnym świecie - powiedział Sam do Winnie. Ale jej wydawało się, że jest
odwrotnie. Przecież znała Pierce’a lepiej. Chłopak żył w świecie wcale nie własnym.
Dom zbudowany na wzniesieniu ponad Bondieu przez starego Hazeltona (lekarza w czasach I
wojny światowej, potem polityka, spekulanta węglowymi dzierżawami, wreszcie bankruta i
samobójcy) dzielił się na dwie części. Jedną stanowił duży, kwadratowy, dwupiętrowy
budynek z werandą z kolumnami, drugą niski bungalow z czterema pokojami jeden za
drugim, połączony z głównym budynkiem kratowaną wiatą. Ptasia powiedziała Pierce’owi, że
mniejszy budynek zbudowano jako podarunek dla jedynej córki Hazeltonów i jej męża, aby
się nie wyprowadzali. Podówczas Pierce nie potrafił uwierzyć w ten motyw. Ptasia miała dla
siebie pierwszy z czterech pokojów, Hildy drugi, trzeci był kuchnią córki, a czwarty
maleńkim oszklonym salonikiem lub werandą, gdzie pleśniała stara kanapa.
Na piętrze większego budynku Sam i Opal Boyd mieli sypialnię, a mały pokój
przechodni należał do Warrena. Joe Boyd zajmował trzeci, a czwarty stał pusty. Ten wybrała
sobie Winnie. Stała tam zdobiona marmurem komoda, a na niej lustro i szczotki do włosów, z
których Winnie nigdy nie korzystała, oraz oprawne w srebro fotografie rodziców. Te
przedmioty w jakiś sposób przywiały tu ze sobą zapach Brooklynu i dzieciństwa, który Pierce
potrafił wyczuć nawet całe lata później.
Gdzie miał zamieszkać Pierce? Zrazu planowano, że będzie mieszkał razem z Joe
Boydem, ale ten tak ostro się temu sprzeciwił, że nikt, ani Sam, ani Winnie, a już na pewno
Pierce, nie chciał go przekonywać. Więc do Ptasi wprowadziła się Hildy, a Pierce zajął jej
pokój obok kuchni bungalowu. (Kiedy Joe wreszcie się wyniósł, Pierce mógł się przenieść do
jego pokoju obok Sama, ale wolał zostać w skrzydle dziewcząt. Pokój Joego zajęła Hildy).
Sam sądził, że pod swoim dachem zapewnia Pierce’owi kogoś w rodzaju starszego
brata, kto mógł zrównoważyć wpływ ojca. W istocie wiedział, że to za dużo powiedziane,
lecz mimo to uważał, że Joe mógł być mentorem, przewodnikiem, przyjacielem Pierce’a, tym,