Chabon Michael - Telegraph Avenue

Szczegóły
Tytuł Chabon Michael - Telegraph Avenue
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Chabon Michael - Telegraph Avenue PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Chabon Michael - Telegraph Avenue PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Chabon Michael - Telegraph Avenue - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Michael Chabon TELEGRAPH AVENUE przełożył Krzysztof Majer Strona 3 Tytuł oryginału: Telegraph Avenue Copyright © 2012 by Michael Chabon Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXX Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Majer, MMXX Wydanie I Warszawa MMXX Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Strona 4 Spis treści Dedykacja Motto I. Śmietankowa Fantazja II. Świątynia Winylu III. Ptaszysko o szerokich horyzontach IV. Powrót do wieczności V. Brokeland Podziękowania Od tłumacza Przypisy Strona 5 Od opuszczenia igły aż po ostatni rowek – dla Ayelet Strona 6 Mówcie mi Ishmael – prawdopodobnie Ishmael Reed Strona 7 I. Śmietankowa Fantazja Biały chłopak stał obiema nogami na deskorolce, jedną ręką trzymając się ramienia czarnego chłopaka, który pedałował na ostrokołowcu. Ciemny sierpniowy poranek, samo serce Flatlands. Syk opon, ziarnisty szurgot kółek po asfalcie. Rozgrzane latem Berkeley pachniało jak starsza pani: dziewięć odmian jaśminu z domieszką kocura. Czarny chłopak uniósł się na siodełku i puścił kierownicę, a biały rozczepił wagoniki ich niewielkiego pociągu. Krzyżując ramiona, czarny chłopak chwycił brzeg koszulki i  zadarł ją do góry, tak że zasłoniła oczy. Nie było mu spieszno, żeby się z  niej uwolnić, gdy tak sunęli ku następnej kałuży świateł przygasających latarni. Być może zaraz miał ściągnąć koszulkę do końca i  zatknąć ją w  tylną kieszeń spodni, by powiewała jak chorągiew, a wtedy biały chłopak odepchnąłby się mocno nogą i wyciągnął dłoń, by znów poczuć pod nią iskrzenie nagiej brązowej skóry. Na razie dzieciak na deskorolce wciąż jechał z rozpędu, podążając za oślepionym śmiałkiem. *** Zażywny, zwalisty, zjarany nieco Archy Stallings, z czyimś niemowlęciem na ręku, pełnił wartę przy frontowym kontuarze 1 Brokeland Records , odziany w  marynarkę z  jasnobrązowego sztruksu włożoną na jaskrawodyniowy golf, który podkreślał jego wyraźne, niekoniecznie niekorzystne podobieństwo do Gamery, latającego żółwia mutanta z  japońskich lmów. Dzieciaka musiał zatknąć pod lewą pachę, gdyż prawą ręką przerzucał zawartość ósmej z  piętnastu skrzynek, stanowiących spuściznę pana Benezry: tak jak Archy, skrzynka numer osiem preferowała solidnie doprawione jazzowe kąski z tłuściutkim funkiem. Electric Byrd (Blue Note, 1970). Johnny Hammond. Pierwsze dwa solowe albumy Melvina Sparksa. Charles Kynard, Wa-Tu-Wa-Zui (Prestige, 1971). Spisując to wszystko, Archy wsłuchiwał się, czasem z przymkniętymi Strona 8 oczami, w  kwadrofoniczny mincik Fingers Airto Moreiry (CTI, 1972), rozbrzmiewający teraz na wiernym sklepowym quadaptorze. Ten śliczniutki gadżet wyłowił z  kubła na śmieci Nat Ja e, a naprawił go sam Archy, niegdyś elektryk wojskowy, specjalista od śmigłowców, mogący się poszczycić bodaj (dawno już nie chciało mu się sprawdzać) trzydziestoma siedmioma procentami licencjatu z elektrotechniki na Uniwersytecie Stanowym w San Francisco. Jak katalogować jedną ręką: wyciągnij album ze skrzynki, wyjmij z  koperty papierową koszulkę i  wsuń w  nią palce. Kelnerskim ruchem samych opuszek oswobodź płytę, dotykając tylko nalepki. Obróć pod kątem, by na krążek padało wlewające się przez szybę stonowane poranne światło East Bay, przenikliwe, choć łaskawe, zawsze gotowe wyznać ci prawdę o stanie płyty. (Chociaż Nat Ja e uparcie twierdził, że to nie kwestia światła, tylko okna, tej solidnej szyby z  pittsburskiego szkła, która przez sześćdziesiąt kilka lat, kiedy w  obecnej siedzibie Brokeland Records mieścił się zakład fryzjerski U Spencera, uodporniła się na wszelką ściemę). Przymknąwszy oczy, Archy zaczął się kołysać: przyjemny ciężar niemowlaka w ramionach, zapach tłuszczyku znad basowych pasaży Ringo Thielmanna i  wspomnienie oczu Elsabet Getachew, obciągającej mu wczoraj pośród etiopskich woni w  boksie restauracji Królowa Saby. Parabola jej górnej wargi i  czubeczek języka wygrywający addis abebę, jakby jego ut był struną E. Rozkołysany, nakręcony Archy delektował się tym sobotnim porankiem, nim okoliczne buciory naniosą złych wieści; teraz jeszcze wydawało się, że można tak spędzić cały dzień, całą wieczność. –  Biedny Bob Benezra – rzekł do niemowlaka. – Nie znałem gościa, ale żal mi go. Tyle świetnych płyt! I dlatego właśnie jestem ateistą, wiesz, Rolando? Jak tak patrzę na te wszystkie zacne winyle, z  którymi biedak musiał się rozstać. – Bobas nie był przecież za mały, żeby się dowiedzieć, jak sprawy stoją, poznać nagą prawdę o życiu i śmierci. – No bo co to za niebo, jak nie można mieć płyt? Niemowlak, być może pojmując, że pytanie jest retoryczne, nawet nie próbował odpowiedzieć. *** Strona 9 Nat Ja e przyszedł do pracy w okropnym nastroju, co zdarzało mu się jakieś pięć razy na jedenaście lub też (nie bądźmy drobiazgowi) jakieś cztery na dziewięć. Uwięziony w  fatalnym humorze jak w  hełmie kosmonauty, Nat nie umiał stwierdzić, czy atmosfera nadaje się do życia, ani ustalić, na ile starczy mu powietrza. Odciągnął rygiel, aż klucze brzęknęły o drzwi; on też do dyspozycji miał tylko prawą rękę, a to z uwagi na skrzynkę płyt, którą ściskał koślawo pod drugą pachą. Wtargnął do środka jak szarżujący byk, mrucząc pod nosem; mrucząc nieoczywistą progresję z  dość świeżego przeboiku, który poza tym był totalnie drętwy; mrucząc treść pełnego wzburzenia listu, który mógłby posłać ejtuchowatemu właścicielowi salonu kosmetycznego dwie przecznice dalej albo naczelnemu „Oakland Tribune” (wzburzenie Nata było częstym gościem tamtejszego działu listów); mrucząc zaczątki teorii o  związkach bossa novy z  nouvelle vague; mrucząc nawet wtedy, gdy z  jego ust nie dobywał się żaden dźwięk, nawet gdy spał, bo gdzieś w  kościach Nathaniela Ja ego tkwiła struna, która nigdy nie przestawała wibrować. Zatrzasnął drzwi, zaryglował od środka, odstawił skrzynkę na kontuar i  zawiesił kapelusz z  antracytowoczarnego lcu w  szare prążki na jednym z  dziewięciu dwuramiennych stalowych haczyków, również pamiętających czasy salonu fryzjerskiego U  Spencera. Przeczesał palcami ciemne włosy, poskręcane jeszcze bardziej niż u  Archy’ego, rzednące przy zakolach. Obrócił się, poprawiając krawat, po luzacku szeroki, czarny w  srebrne plamki, i  odnotował stan skrzynki numer osiem. Pokręcił przy tym kilkakrotnie głową, jak gdyby w  strzelaniu kośćmi i  rozluźnianiu mięśni upatrywał nadziei na wolność od tego, co kazało mu bezustannie mruczeć. Nat przeszedł na zaplecze i  zniknął za zasłoną z  koralików, na której jego syn Julie pieczołowicie wymalował Milesa Davisa w  charakterze meksykańskiego świętego. Na pierwszym planie widniało frasobliwe serce świętego Milesa, oplątane cierniami jak drutem kolczastym. Podobieństwo z  pewnością nie było idealne, Archy widział tu raczej Mookiego Wilsona, ale namalować czyjś portret na tysiącu centymetrowych koralików to nie jest prosta sprawa i  mało kto prócz Juliusa Ja ego w  ogóle rozważałby taki Strona 10 wyczyn, o  podjęciu się go nawet nie wspominając. Chwilę później Archy usłyszał szum spłukiwanej wody w  toalecie, wściekły atak kaszlu i oto ojciec Juliego wychynął z  zaplecza, gotów na kolejny dzień w ogniu walki. – Czyj ten dzieciak? – spytał. – Jaki dzieciak? – odparł Archy. Nat odryglował drzwi frontowe i przekręcił tabliczkę, informując świat, że Brokeland Records już jest OTWARTE. Kolejny raz pokręcił głową, chwilę jeszcze pomruczał, ponownie odkaszlnął, a  potem zwrócił się do swojego wspólnika, niemal promieniując złą wolą: – Mamy totalnie przejebane. – Statystycznie rzecz biorąc, istnieje spore prawdopodobieństwo – odparł Archy. – A w tym konkretnym przypadku? – Gadałem z Singletarym. Trzy numery dalej w górę ulicy właściciel ich posesji, pan Garnet Singletary, Król Lansu, handlował wszelkim złotem: nakładkami na zęby, pierścieniami, łańcuchami. Należała do niego cała przecznica, a  do tego kilkanaście nieruchomości rozsianych po West Oakland. Komercyjnych, lokalowych. Singletary, wieloryb informacji, gdy tylko trasa jego wędrówek wiodła przez tę okolicę, chłonął wszelkie plotki, ltrując je przez swój niestrudzony szbin i  odcedzając wszystko, co pożywne. Chociaż w Brokeland Records nie wydał ani dolara, nie węszył nawet po pojemnikach z  taniochą, był stałym bywalcem sklepu, zaglądając co parę dni po to tylko, żeby ocenić sytuację, oszacować proporcje prawdy i gównoprawdy w lokalnych wodach. –  Taaa – podjął Archy. – I  co takiego Singletary miał do powiedzenia? – Że mamy przejebane. Serio, o co chodzi z tym dzieciakiem? Archy spojrzał na Rolanda Englisha, tego debiutanta o  słodkiej mordce i  klejących się do skroni jasnobrązowych kędziorkach, wciśniętego w  błękitne śpioszki i  opatulonego w  żółty kocyk z  bawełny. Archy uniósł nieco Rolanda i  z  brzuszka dzieciaka dobiegł natychmiast miły chlupot. Matka chłopczyka, Aisha English, była córką Króla Lansu. Archy zaoferował się, że tego ranka popilnuje małego, kupi, co trzeba, i tak dalej.Spodziewali się z żoną pierwszego dziecka i  skonfrontowany z  nieuchronnością ojcostwa Strona 11 Archy uznał, że nie od rzeczy byłoby trochę poćwiczyć przed pierwszym października, czyli prawdopodobną datą porodu, i w ten sposób złagodzić być może wstrząs związany z tym, że w wieku lat trzydziestu sześciu zostanie praktykującym ojcem. Dlatego wybrali się z  Rolandem na wycieczkę do pobliskiego Walgreensa i  w  tak piękny sierpniowy poranek Archy’emu zupełnie nie przeszkadzało, że idą pieszo. Trzydzieści z  powierzonych mu przez Aishę dolarów przepuścił na pieluchy, nawilżane chusteczki, mleko dla niemowląt, butelki i  paczkę smoczków Nuk (Aisha dała mu listę), a  potem usiedli sobie razem z Rolandem na ławce przystanku autobusowego przed Walgreensem, zmienili cuchnącą pieluchę i  nieco podjedli, przy czym Archy opędzlował torebkę wypieków z  Federacji Pączków, a  Rolando English musiał się zadowolić seteczką początkowego gerbera. – To jest Rolando – powiedział Archy. – Pożyczyłem go sobie od Aishy English. Na razie niewiele umie robić, ale straszny z  niego słodziak. Ale, ale, Nat, z twoich wcześniejszych wypowiedzi wnoszę, że mamy w jakiś sposób przejebane? – Napatoczył się Singletary. – I powiedział ci co i jak. Nat obrócił wtaszczoną przez siebie skrzynkę płyt, jakieś trzydzieści pięć czy czterdzieści krążków w pojemniku po bananach Chiquita, i  zaczął je niedbale przerzucać. Archy’emu wydawało się najpierw, że to okazy z  własnej kolekcji Nata, które postanowił sprzedać, albo winyle, które zabrał do domu, żeby im się lepiej przyjrzeć, ponieważ granic między prywatnymi zasobami właścicieli a  sklepowym inwentarzem nie przestrzegano w Brokeland zbyt surowo. Ale teraz Archy zorientował się, że to wszystko „ochotnicy”. Album Juice Newton, jakieś słabe, późne Commodores, gwiazdkowa płyta Troskliwych Misiów. Chłam, spady z  chodnika, gorzki osad jakiejś garażówki. Wspólników co rusz nawoływała jakaś osierocona płytoteka, ciśnięta przez los Bóg wie gdzie, śląc sygnał SOS, który tylko oni mogli usłyszeć. „Ten człowiek – powiedziała raz o  mężu Aviva Roth-Ja e – nawet z  Antarktydy wróciłby ze skrzynką szelaków”. Teraz więc Nat przedzierał się z  nadzieją przez morze beznadziei: każdy krążek był potencjalnie cudownym znaleziskiem, chociaż szanse na taki obrót spraw zmniejszały się dziesięciokrotnie Strona 12 wraz z każdym kolejnym dowodem na to, że w bezguściu ich byłego właściciela nie było nic przypadkowego. –  „Andy Gibb” – oznajmił Nat, nawet nie obciążając tych słów pogardą, opatrzywszy je zaledwie widmowym cudzysłowem, jak gdyby chodziło o  znany pseudonim. Wyciągnął egzemplarz After Dark (RSO, 1980) i podsunął do inspekcji Rolandowi. – Rolando, lubisz Andy’ego Gibba? Rolando English miał chyba więcej tolerancji dla ostatniej płyty najmłodszego z braci Gibb. – No dobra, rzeczywiście straszny słodziak – powiedział Nat takim tonem, jakby nie miał zamiaru ugiąć się już ani odrobinę bardziej, chociaż Archy nie przypominał sobie, żeby o  coś się spierali. – Daj go tu. Archy przekazał niemowlaka Natowi i  dopiero wtedy poczuł skurcz w ramieniu. Nat wziął dzieciaka pod pachy i podniósł go tak, że patrzyli sobie w oczy. Rolando English całkiem nieźle radził sobie z  trzymaniem prosto główki, odwzajemniając spojrzenie Nata i  roztaczając aurę wyrozumiałości dla wszystkich, nieważne, czy to Andy Gibb, Nat Ja e, czy jeszcze ktoś inny. Gdy tak się sobie przyglądali, mruczenie Nata przeszło w  coś cichszego, bliższego kołysanki. Sympatycznie się trzymało małego Rolanda, który miał słuszną wagę, był zaspany, zwarty, coś jak kilka zrolowanych par skarpetek wepchniętych do jednej wielkiej skarpety, i  zupełnie nie przypominał tych niemowląt, które się czasem widywało, anemicznych jak trzepocące skrzydłami kurczaki. –  Też miałem kiedyś takiego – wspomniał Nat tonem nieco elegijnym. – Pamiętam – odparł Archy. Mniej więcej wtedy się poznali. Zespół Nata złapał fuchę na weselu w  klubie stowarzyszenia Naturfreunde przy Joaquin Miller Road, ale basista nie mógł się stawić, więc Archy, świeżo upieczony weteran wojny w  Zatoce, wszedł za niego w  ostatniej chwili. Dziś Mały Julius miał już piętnaście lat i – przynajmniej z  punktu widzenia Archy’ego – był z niego taki sam słodki świrus jak zawsze. Wsłuchany w  tajemne harmonie, pisał wiersze po klingońsku, a  na paznokciach malował czachy z  Miasteczka Halloween. Do przedszkola chadzał w trykocie i tutu, a popołudniami włączał sobie Strona 13 stare programy Barbry Streisand. Już w  wieku trzech, czterech lat wykazywał skłonność do perorowania, zupełnie jak ojciec. Opowiadał ludziom, że fasolka po bretońsku wcale nie pochodzi z  Bretanii, a  ryba po grecku nie ma nic wspólnego z  Grecją. Tak samo jak stary czepiał się szczegółów. Ostatnio jednak zajmował się chyba głównie nadawaniem w  jakimś sekretnym kodzie nastolatków, który rozszyfrować umieli tylko rodzice, a  którego celem było doprowadzenie ich do czystego szaleństwa. – Niemowlaki są ekstra – stwierdził Nat. – Umieją się całować jak Eskimosi. – Nat i  Rolando zademonstrowali tę sprawność, trąc nosem o nos. Niemowlak wisiał w powietrzu, cierpliwie znosząc całą akcję. – Nie no, Rolando jest w porządku. – Też mi się tak wydawało. – Nieźle trzyma główkę. – Prawda? – przyznał Archy. –  I  dlatego zwą go Tęga Główka. Cio? Cio? No przecież. Tęga główka. Chciałoby się go zjeść. – Skoro tak mówisz. Sam dość rzadko jadam niemowlaki. Nat przyjrzał się Archy’emu tak jak ten przed chwilą stronie A  egzemplarza Kulu Sé Mama (Impulse!, 1967) z  kolekcji świętej pamięci Boba Benezry: szukając powodów, by obniżyć rangę krążka. – Czyli co, ćwiczysz? O to chodziło? – Właśnie o to. – I jak ci idzie? Archy wzruszył ramionami, otulając się aurą skromnego bohaterstwa, niczym ktoś, kogo pytają, jak, na Boga, udało mu się uratować setkę sierot z  płonącego samolotu, który leciał prosto na asteroidę. Odgrywając tę scenę przed Natem, Archy czuł (tak samo wyraźnie jak ból w lewym ramieniu, przybierający kształt niemowlaka), że jego gotowość i zdolność do tego, by zaopiekować się Rolandem Englishem przez godzinę, dzień czy nawet tydzień, niewiele mają wspólnego ze zdolnością czy też gotowością do bycia ojcem spodziewanego dziecka, które w  mrocznym laboratorium macicy jego małżonki wciąż jeszcze usprawniało swój układ oddechowy i hormonalny. Podcieranie pupki, wyciskanie przez smoczek mleka Carnation, zbieranie ściereczką tego, co się ulało – przecież były to tylko Strona 14 zadania i  procedury, serie konkretnych kroków, jak to w  życiu. Należało wywiązać się ze swoich powinności, wytrzymać, co się dłuży, przetrwać, co nuży. Zaprząc umysł do rozkminy kuśnego metrum w On the Corner (Columbia, 1972) albo któregoś z bardziej zagadkowych passusów z  Rozmyślań (Archy właśnie czytał Marka Aureliusza po raz dziewięćdziesiąty trzeci), jedną ręką przerzucić pudło intrygujących płyt i  zanim się człowiek zorientuje, już jest pora drzemki małego, mamusia wraca do domu i  znów można się zająć swoimi sprawami. Trochę jak w  wojsku: bądź ostrożny, rozsądek przechowaj w  chłodnym i  suchym miejscu i  czekaj, aż będzie po wszystkim. Tylko że oczywiście (nagle zdał sobie z  tego sprawę, gdy dopadła go panika, która od kilku miesięcy mizdrzyła się do niego, zwłaszcza o  trzeciej nad ranem, kiedy budziło go nerwowe wiercenie się ciężarnej żony – panika, którą ten trening z Rolandem Englishem powinien był złagodzić, lecz, jak widać, stało się inaczej) już nigdy nie miało być po wszystkim. Ojcostwu już nigdy miało nie być końca, niezależnie od tego, gdzie przechowało się rozsądek i ile kroków instrukcji wykonało się zgodnie z planem. Nawet po śmierci. Żywy czy martwy, na miejscu czy o  tysiące kilometrów stąd, już na zawsze pozostanie w sidłach czegoś, co nie jest ani procedurą, ani serią kroków, lecz wymaga niepodzielnej, nieustannej uwagi, nawet jeśli w  danej chwili nie trzeba nic robić ani mówić. Jego ojciec odszedł od matki, porzucając Archy’ego, gdy ten był niewiele starszy od Rolanda Englisha, i choć przez parę lat, kiedy jego gwiazda na krótko rozbłysła, Luther Stallings jeszcze się u  nich pojawiał, płacił alimenty na czas, zabierał Archy’ego na mecze Oakland Athletics, do parku Marriott’s Great America i  tak dalej, to Archy’emu zawsze wydawało się, że stary Luther jest mu winien jeszcze coś – coś, co nigdy się nie urzeczywistniło, nawet kiedy ojciec był tuż obok. Ojcowski obowiązek wykraczał poza nanse, cielesność i  czas, wymagał też obecności nie zycznej, całkowicie niemierzalnej: ciągłej, wiecznej i  nienamacalnej, niczym powinność grawitacji wobec gwiazd. –  No – powiedział Nat, a  napięta struna gdzieś w  głębi jego jestestwa na sekundę się poluzowała. – Niemowlaki są słodkie. A potem dorastają, przestają się myć i walą konia w skarpety. Strona 15 Za szybą drzwi frontowych zamajaczył jakiś kształt i  oto do sklepu wszedł pan S.S. Mirchandani. Wyglądał na zasmuconego. A  człowiek ten miał twarz do smutku wręcz stworzoną: obwisłe powieki i policzki, do tego bródkę w kolorze atramentu: istny kleks rozpaczy. – Panowie – odezwał się, jak zawsze nadając swej wypowiedzi ton poprawny i nieco elegijny, jak gdyby na pamiątkę innej epoki, gdy panowały lepsze obyczaje. – Panowie, macie przejebane. – Słyszę to któryś raz – odparł Archy. – Ale co się właściwie stało? – Dogpile – powiedział pan Mirchandani. –  Dogpile, kurwa – zgodził się Nat i  znów zaczął mruczeć pod nosem. – Za miesiąc zaczynają budować. – Za miesiąc? – zdziwił się Archy. –  W  przyszłym miesiącu! Tak wieść niesie. Nasz wspólny przyjaciel, pan Singletary, dowiedział się tego od babci pana Gibsona Goode’a. – Gibson Goode, kurwa – podsumował Nat. Pół roku wcześniej, podczas konferencji prasowej, gdzie wystąpił u  boku burmistrza, Gibson „G Bad” Goode, niegdyś najlepszy rozgrywający Pittsburgh Steelers, prezes i  przewodniczący zarządu Dogpile Recordings, Dogpile Films, dyrektor Goode Foundation i  piąty najbogatszy Afroamerykanin, przyleciał do Oakland dostosowanym do jego potrzeb czarno-czerwonym sterowcem, aż buzując od planów, by na Telegraph Avenue, na opuszczonym od dawna terenie marketu Golden State, dwie przecznice na południe 2 od Brokeland Records, otworzyć drugą galerię Thang . W  skład oaklandzkiego Thangu, większego jeszcze od gigantycznego poprzednika w Fox Hills pod Culver City, miał wchodzić multipleks z dziesięcioma salami, strefa restauracyjna, salon gier wideo i pasaż handlowy z dwudziestoma sklepami, z sercem w postaci ogromnego salonu multimedialnego Dogpile, z  jednym piętrem na muzykę, jednym na wideo i  jednym na „inne” (przede wszystkim książki). Tak jak w  Culver City, agowy Thang w  Oakland miał oferować spory wybór popularnych mediów, ze szczególnym naciskiem na kulturę afroamerykańską, w  całym (jak to ujął Goode podczas konferencji prasowej) jej bogactwie. Na brak środków Goode nie Strona 16 narzekał, a  jego imperialne zapędy wiązały się ściśle z  ambicjami społecznymi; nie chodziło o  to, by na Thangu zarabiać, tylko by wskrzesić komercyjne serce czarnej okolicy, zarżnięte w  złotej erze kalifornijskich autostrad. Prócz kompaktów w  superatrakcyjnych cenach spodziewać się można było (o  czym nie zająknięto się na konferencji prasowej, lecz na co wskazywał model biznesowy Thangu w  Los Angeles) szerokiej oferty towarów używanych i rzadkich, takich jak winyle z jazzem, funkiem, bluesem i soulem. –  Nie ma pozwolenia i  tak dalej – zauważył Archy. – Mój ziom Chan Flowers rzuca mu różne kłody pod nogi. Oddziaływanie na środowisko, analizy ruchu i takie tam. Właściciel i  dyrektor domu pogrzebowego Flowers i  Synowie, mieszczącego się na Telegraph Avenue, a  dokładniej naprzeciwko terenu potencjalnej galerii Dogpile, reprezentował też ich okręg w  radzie miasta Oakland. W  przeciwieństwie do Singletary’ego radny Chandler B. Flowers kolekcjonował winyle i  przepuszczał na nie mnóstwo forsy, a wspólnicy z Brokeland Records, nie do końca rozumiejąc powody jego zdeklarowanego sprzeciwu wobec planów Dogpile, uczepili się kurczowo związanej z tym sprzeciwem nadziei. –  Najwyraźniej panu radnemu się odwidziało – stwierdził S.S. Mirchandani, bezbłędnie naśladując ton Jamesa Masona: łobuzerski, znużony, „tylko nie wermut”. – Ha – zdziwił się Archy. W  całym West Oakland nikt nie miał takich jaj jak Chandler Flowers, więc jeśli panu radnemu faktycznie się odwidziało, to nie dlatego, że ktoś go zastraszył. –  No nie wiem, panie Mirchandani. Wybory idą – powiedział w  końcu Archy. – A  ziom ledwo się prześliznął przez prawybory. Może chce swoich rozruszać, dać im lekkiego kopa. Żeby się ludziska trochę ocknęli. A  lansik z  Gibsonem Goode’em nie zaszkodzi. –  Niewątpliwie – powiedział pan Mirchandani, choć jego oczy mówiły „akurat”. – Na pewno istnieje jakieś całkiem niewinne wyjaśnienie. Dano w  łapę, sugerował. Posmarowano. Z  tym że dla kogoś, kto jak pan Mirchandani wciąż sprowadzał z  Pendżabu kolejnych krewnych, by słali łóżka w  jego motelach i  myli auta na jego Strona 17 stacjach benzynowych, i  nie podpadł przy tym władzom ani po jednej, ani po drugiej stronie, taki tok rozumowania był naturalny. Archy jednak nie bardzo umiał sobie wyobrazić, by Flowers, ów nieustępliwy, niezmiennie poprawny człowiek o  łagodnym głosie, 3 tutejszy bohater od czasów Lionela Wilsona , mógł przyjmować łapówki od pajacującego eksfutbolisty. Z  drugiej strony Archy swój ultrakrytyczny stosunek do stanu winyli nadrabiał pobłażliwością dla ludzkich przywar. –  Ale i  tak już po sprawie, co? – spytał. – Ci z  banku zdre li. Goode stracił sponsora czy coś? –  Nie do końca rozumiem futbol amerykański – stwierdził S.S. Mirchandani. – Jednak o  ile wiem, Gibson Goode zasłynął manewrem znanym jako opcja rozgrywającego. – Bieg z piłką – podchwycił Nat. – Przez jakiś czas właściwie nie było na niego mocnych. Archy znów przejął niemowlaka od Nata. – To był śliski skurwysynek, ten G Bad – przyznał. *** Pan Nostalgia, lat czterdzieści cztery, z wąsami morsa, w okularach retro i  hawajskiej XXL-ce (palmy, wysokie trawy, dzięciołki z  deskami sur ngowymi), stał za wynajętym za pięćset dolarów pstrokatym stołem wystawcy, pod dwuipółmetrowym winylowym transparentem DZIELNICA PANA NOSTALGII po przeciwnej stronie korytarza z  polerowanego betonu i  o  trzy stoliki od podpisujących, żuł żelkową rybkę i oczom swym, kurwa, nie wierzył. – E! – krzyknął, gdy grupka osiłków przechodziła obok jego stołu: dwóch białych oprychów z  ochrony w  niebieskich blezerach z  poliestru i  jakiś czarnoskóry wielkolud, przyboczny mięśniak Gibsona Goode’a, z  łapami o  takim obwodzie, że z  największym trudem mieściły się w  rękawkach czarnego podkoszulka. – Trochę szacunku! –  Bez kitu – zgodził się facet, którego właśnie wyprowadzano z  sali, a  kiedy byli już całkiem blisko, Pan Nostalgia pozbył się wszelkich wątpliwości. Strona 18 To był on. Może i  trzydzieści lat starszy, czterdzieści watów słabszy, dziesięć kilo lżejszy, ale jednak on. W  przymałym czerwonym dresie, z  którego wystawały kostki i  nadgarstki. Nad odkrywającym dół pleców obszyciem nadruk z  żółtym logo: para uniesionych pięści, a wokół nich napis INSTYTUT IM. BRUCE’A LEE, OAKLAND, KALIFORNIA. Facet był wysmukły, szeroki w  barach, szedł tym samym doskonale sprężystym krokiem. Miał w sobie jakąś godność, co Pana Nostalgię wzruszyło i niemal przekonało. Wszyscy się na niego gapili, cała ta banda brzuchatych, łysiejących facetów o  owłosionych plecach, ziemistej cerze i  sercach, w  których wiatr martwe liście porywa. Podnosili wzrok znad koszy wypełnionych starymi numerami „Inside Sports”, znad oprawionych w  ramki ręczników Pittsburgh Steelers z tabliczkami z brązu wyjaśniającymi, że amastrowy gryzmoł na żółtym frotte to podpis Rocky’ego Bleiera albo Lynna Swanna. Unosili głowy znad stołów i porozkładanych tam kart kolekcjonerskich z wizerunkami idoli ich młodzieńczych lat (Pete’a  Maravicha, Robina Younta, Bobby’ego Orra), znad anulowanych czeków na nieistniejące od lat rachunki Teda Williamsa czy Joego Namatha, znad nieodpakowanych z  celofanu paczek kart bejsbolowych Topps z  1971 z  nietkniętymi jak pamięć czarnymi obwódkami, i  tych koszykarskich, Fleer, z  1986 (w  każdej mógł kryć się Jordan, wtedy jeszcze debiutant). Wodzili wzrokiem za tym siwym, postawnym czarnym facetem, którego kojarzyli jak przez mgłę, bo to była twarz z  czasów ich młodości, i patrzyli, jak ochrona wywala go z budynku. „To ten typ z kolejki do autografów. Co gadał z Gibsonem Goode’em i się potem zaczął stawiać. To jest ten, no, jak mu tam…”. A  trzeba było biedakowi przyznać, że z  całej tej awantury wychodził z  twarzą. Twarzą (bo to był on, bez dwóch zdań) z dołeczkiem w brodzie jak u  Kirka Douglasa. Oczy, bardzo jasne, też były te same. No i  ręce, Chryste, te ręce: jak dwa wyrwane z korzeniami drzewa. –  Mają panowie niezwykłe szczęście – krzyknął Pan Nostalgia, kiedy przede lowali obok jego stolika. – Ten człowiek, gdyby tylko zechciał, mógłby was zabić jednym palcem. – No i fajnie – odparł młodszy z osiłków, z łbem wygolonym jak jądro pornogwiazdora. – Tylko niech najpierw kupi bilet. Strona 19 Pan Nostalgia nie był z tych, co się awanturują. Lubił palić zioło na receptę, oglądać programy o  drugiej wojnie, podjadać żelkowe rybki i  słuchać Grateful Dead, w  dowolnej kombinacji. To prawda, że z  władzami było mu niezupełnie po drodze: ojciec przeżył dwa obozy, matka nieraz maszerowała na Waszyngton, a  sam Pan Nostalgia nie był w  stanie utrzymać żadnej posady, na której musiałby przed kimś odpowiadać. I  choć w  obwodzie był z  niego wielki facet, wzrostu mierzył zaledwie metr siedemdziesiąt, i  to w  skórzanych sandałach, nie można też było powiedzieć, by był w  świetnej formie. Opanował właściwie jeden chwyt, który w hipotetycznym stylu kung-fu musiałby się chyba nazywać „zwijka stonogi”. Pan Nostalgia stronił od spięć, kłótni, knajpianych burd i  ostatecznych konfrontacji, zarówno na arenie światowej, jak i  na własnym poletku. Od przemocy się odżegnywał, chyba że chodziło o rok 1944, wszystko było czarno-białe i działo się w telewizji. Jako kupiec z  renomą i  wieloletnim stażem odpalił organizatorom Wystawy Kart Kolekcjonerskich i  Sportowych w  East Bay okrągłą sumkę, z której część poszła na ochronę i spokój ducha, zapewniane (przynajmniej w  teorii) przez osiłków w  niebieskich blezerach. A  spokój ducha, powiedzmy to sobie szczerze, to coś więcej niż piękny zwrot: to przecież szczytny cel, ambicja religii, obietnica ubezpieczycieli. Jednak Pan Nostalgia, jak to później tłumaczył żonie (która prędzej zjadłaby miskę purée z ebolą, niż towarzyszyła mu na kolejnej karcianej wystawie), był do głębi oburzony tym, jak szorstko ochrona obeszła się z  bohaterem jego młodych lat, i  to tylko dlatego, że niczym jakiś ninja zdołał wśliznąć się do Centrum Kongresowego im. Henry’ego Kaisera bez biletu. Tego sobotniego poranka Pan Nostalgia zaskoczył więc samego siebie. Wychynął zza wałów obronnych swego stoiska, obłożonego jak szwedzki stół w  Las Vegas smakowitymi kąskami z  gatunku niesportowych, które od dawna stanowiły jego specjalność, jak na przykład komplet kart z  Bobbym Shermanem w  serialu We dwójkę z  1971 roku, łącznie z  rarytasowym numerem 54. Pan Nostalgia sunął statecznie, jak miał w  zwyczaju. (Gdy kiedyś tak sunął w jednej ze swych kwiecistych koszul, komuś nieżyczliwemu zdarzyło się spytać, czy tym od Parady Róż w  Pasadenie nie zginęła przypadkiem ruchoma platforma). Strona 20 –  Chwila! – krzyknął za wyprowadzającymi intruza ochroniarzami. – Ja mu kupię bilet. Goryl Gibsona Goode’a  zerknął przez ramię, jak gdyby chciał się upewnić, że nie wdepnął w  psie gówno. Żaden z  osiłków w niebieskich blezerach się nie zatrzymał. – Ej! Co jest! – wołał Pan Nostalgia. – Ludzie! Nie róbcie sobie jaj. Przecież to Luther Stallings! I to właśnie Stallings zatrzymał się pierwszy, zaparł się w miejscu, wyrwał oprychom i  odwrócił ku swemu wybawcy. Ów znajomy, czarujący uśmiech – szczerbaty, sczerniały od prochów, od usług więziennego dentysty, a może po prostu od takiej nędzy, przez którą człowiek miga się nawet od tych ośmiu dolców za wstęp – sprawił, że Pana Nostalgię aż zakłuło pod mostkiem. –  Dzięki, stary – powiedział Stallings. Ostentacyjnie, żeby zawstydzić karków. – Mój drogi przyjaciel… Pan Nostalgia usłużnie podsunął mu swoje nazwisko, długie, żydowskie i komiczne, przywodzące na myśl markę sera albo chleba na zakwasie. Stallings powtórzył je nie dość, że bez zarzutu, to jeszcze bez śladu drwiny, którą najczęściej wzbudzało. –  Mój przyjaciel był tak miły – wyjaśnił Stallings, oswobadzając się z uchwytu oprychów z łatwością, z jaką magik zrzuca z ramion spięty łańcuchem kaftan bezpieczeństwa – że zdecydował się wyłożyć za mnie sumę na bilet. – Ostatnie słowa intonował nieco wyżej, niemal wieńcząc je znakiem zapytania. By się upewnić, że wszystko się zgadza. – Ależ oczywiście – potwierdził Pan Nostalgia. Przypomniało mu się, jak w  sobotnie popołudnie przed trzydziestoma laty grzązł w  zatłuszczonym fotelu w  kinie Carson Twin, z  obolałym ze szczęścia sercem, oglądając wśród niemal wyłącznie czarnej publiczności lm z niemal wyłącznie czarnoskórą obsadą, pod tytułem Nocny spec. Zachwycało go w  nim dosłownie wszystko. Dziewczyna ze srebrnym afro. Walki wręcz. Funkowa muzyka w  tle. Pościg, zielony saab sonett prujący ulicami, jak się okazało, kalifornijskiego Carson – tego samego, w którym mieściło się kino. Ekwipunek rabusiów, te wszystkie materiały wybuchowe. A  przede wszystkim sam gwiazdor lmu, zwinny, opanowany i  małomówny niczym Steve McQueen, tak samo gotowy wystawić